było, że w ciepłych miejscach gnieżdżą się roje wszy. Galewski stale o tyn Niemcom przypominał.
Wśród innych chorych w stercie futer znajdował się dziennikarz gazety lwowskiej „Chwila”. Kronenberg. Była to gazeta syjonistyczna redagowana w języku polskim. Był niewysoki Miał czarne, krzaczaste bnvi, czarne włosy i wąsy, jego twarz była pełna, a spojrzenie inteligentne. Imponował nam wszystkim swoją elokwencją, błyskotliwością i spokojem. Był jednym z pierwszych organizatorów konspiracji w obozie. Galewski uważał go za jednego z najbliższych sobie ludzi. Byli tacy. których baliśmy się wciągnąć do konspiracji w obawie. że mogą nas zdradzić. Kronenbcrga Galewski wtajemniczył w ogólne zarysy buntu. Zmieniały się one w zależnośri od sytuacji co dzień i co noc.
Mitte zbliżał się właśnie do baraku swoim kocim krokiem, kiedy Kronenberg zsunął się z wielkiej sterty futer. Przeszedł chwiejnym krokiem w stronę vorarbciicra. nie widząc Niemca. Vorarbeitcr zaniemówił z wrażenia. Za późno było na ostrzeżenie Kronenbcrga, aby powródl do swojej kryjówki bo Niemiec był już za blisko. Cisza zapanowała w ogromnym baraku. Nikt nie podnosił wzroku. Wszyscy udawali że są pogrążeni w pracy. Jeden z vorarbcitcrów podleciał do Mitręgo, zdjął czapkę, stanął na baczność i zameldował że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Mitte odsunął go lekceważąco na bok, zbliżył się do Kronenberga z ironicznym wyrazem twarzy, czułym głosem zapytał go, czy nic jest przypadkiem chory. Przy tym sam się śmiał ze swojego udanego dowcipu. Zadowolony z siebie, pchał Kronenberga swoim systemem w stronę wyjścia baraku. Potem przez plac, w kierunku lazaretu. Nic bil, tylko od czasu do czasu popychał, nadając mu kierunek.
Na twarzy Kronenberga malowało się przerażenie, bezsilność i śmiertelny strach. Cały kulił się. Każda grudka ziemi stanowiła zaporę dla jego osłabłych zchoroby nóg. Potykając się, szedł w stronę lazaretu. Jego twarz była mokra od potu. Szedł swoją ostatnią drogą, wiedząc, dokąd ona prowadzi. Przytomny pomimo gorączki i osłabienia.
W tym czasie do baraku wbiegł komendant Galewski. Widząc, co się dzieje, krzyknął: — „Kacap”, idź za nim. Złapałem prześcieradło ze śmieciami, dopełniłem je papierami, zarzuciłem na plecy i pobiegłem w stronę lazaretu. Doszedłem lam od dołu, nic od strony przedsionka i pokoju, skąd prowadzono ofiary na rampę. Od dołu można było dojść pochylnią z piasku do samego ogniska, do stosu trupów. Doszedłem do stosu i dorzuciłem do niego papiery, aby się stos lepiej palii. W tym czasie Mitte ze swoją ofiarą znikł w lazarecie i Kurland zdążył rozebrać Kronenberga. Nagi, został wepchnięty na platformę nad dołem. Z przybudówki wyszedł wachman. Na rampie stal nagi Kronenberg. przy nim Kurland i Mitte. Za nimi wachman. Popychano Kronenberga
na kraniec rampy. Ukrainiec zdjął z ramienia karabin i jak zwykle szykował się do wystrzału. Jeszcze jedna ofiara dzisiaj. Nagle Kronenberg rzucił się do nóg Mittcgo i zaczął krzyczeć po niemiecku:
— Ja chcę żyć, ja wam pomogę, ja wam wszystko opowiem. Jest tutaj konspiracja. Sto osób do niej należy.
Mitte zatrzymał się. Miał w ręku rewolwer, ale nie strzelał. Patrzył na Kronenberga. który mu kurczowo obejmował nogi. Widząc to, zrozumiałem tragizm sytuacji. Wpadła mi nagłe myśl do głowy. Stojąc na dole. u podnóża stosu trupów, zacząłem się obłąkańczo śmiać. Kurland mi wtórował i pokazywał na czoło, że Kronenberg zwariował, że nie należy go traktować poważnie. Ukraiński wachman nierozumicjący niemieckiego chciał ratować Mittcgo przed uściskami chorego Kronenberga. Strzelił mu w głowę. Ciało Kronenberga potoczyło się w dół. opryskując krwią sączącą się z głowy piach połączony z popiołem spalonych ludzi. Zatrzymało się u podnóża ogromnej sterty płonących trupów.
Spoza parkanu, który okrążał budkę lazaretu, wyszedł więzień. Był to pomocnik kapo Kurlanda. Jego twarz była nieogolona. Był brudny i okopcony, przesiąknięty zapachem palonych ludzkich ciał. Zsunął się z rampy i krzyknął: — ..Kacap", poczekaj! Gdy znalazł się u podnóża sterty trupów, zawołał: — „Kacap", weź go za nogi! Wziąłem go za gołe nogi, a więzień o przezwisku „Kot" za ręce. W tym czasie doleciał nas głos Mittcgo stojącego na rampie. Wykrzykiwał fachowe rozkazy. Kazał ciało położyć na samym wierzchu płonącego stosu. W milczeniu ciągnęliśmy jeszcze cieple zwłoki. Położyliśmy je na szczycie piramidy uformowanej z ludzkich ciał. Języki ognia objęły je od razu. Wyskakiwały spod jego nóg. Zeskoczyłem zc sterty trupów. Zapadałem się w tej masie poplątanych ciał. Wreszcie wydostałem się na ziemię. Zabrałem prześcieradło po papierach. Skierowałem się pod górkę w stronę wyjścia z lazaretu. Za mną leciał więzień „Kot” i krzyczał: — „Kacap". poczekaj, wejdź do budki. Wyciągnął zakopcony, mały gamczek napełniony świeżo ugotowaną, gęstą zupą. Chciał mnie nią częstować. Pomimo że mi się kiszki skręcały z głodu (w tym okresie w obozie był straszny głód), nic byłem w stanie niczego przełknąć. Nie chcąc go urazić, grzecznie podziękowałem, przyrzekając, że innym razem chętnie skorzystam z gościny. Powróciłem do baraku. Wziąłem się do sortowania odzieży. Pb jakimś czasie zjawił się komendant Galewski. Rzucił w moją stronę smutne spojrzenie. Nic rozmawialiśmy ze sobą. Zrozumiałem, że Kurland opowiedział mu o całym zajściu.