Po południu trzeciego dnia wsunąłem jedną stopę w strzemię i uniósłszy się, wsparłem się na nim całym ciężarem. Buster zatoczył koło i wydało mi się, że jest to dobry moment, by przełożyć przez niego drugą nogę i usiąść w siodle.
Najpierw jednak przedsięwziąłem pewne środki ostrożności. Zbadałem teren na moim własnym wierzchowcu, starając się znaleźć drogę, na której będzie możliwie mało kamieni, by zmniejszyć prawdopodobieństwo, ze w razie zrzucenia odniosę jakieś poważne obrażenie. Miałem także przy pasie dwadzieścia pięć stóp zwiniętej liny, na której jednym końcu zrobiłem coś w rodzaju kantara i założyłem go Busterowi na głowę. Chodziło mi o to, bym miał szansę utrzymać go, jeśli wyląduję na ziemi.
Rankiem czwartego dnia dosiadłem mustanga. Nie było okrągłego wybiegu ani żadnego ogrodzenia, które ograniczałoby jego ruchy. Mimo to wsunąłem, ot tak, stopę w strzemię i dźwignąłem się w górę. Byliśmy punkcikami na tej bezkresnej pustyni przykrytej kopułą nieba, a jednak czułem się tak, jakbyśmy byli w środku wszechświata.
Jeździłem na Busterze przez większą część tego dnia. Dbałem o to, by za każdym razem nie siedzieć na nim dłużej niż kilka minut i zsiadałem oraz wsiadałem na niego z obu stron, by nie było żadnych niespodzianek stwarzających nowe powody do skakania. Przyzwyczaiłem go także do prowadzenia moich koni wierzchowych, zamierzałem bowiem wrócić z Busterem na odległe o dwadzieścia mil ranczo Campbella, gdzie duża grupa kowbojów miała wreszcie zobaczyć, że niczego nie zmyśliłem.
Zimy mogą być ciężkie także dla mustangów, najtwardszych koni na naszej
planecie. Jednakże te dwa konie ze swoją gęstą sierścią wydają się dobrze przystosowane do znoszenia nawet najgorszych warunków.