Zdawały się kłębić nawet po śmierci. Nigdy nie potrafiłem zmusić się do zjedzenia więcej niż jednego lub dwóch owych afrykańskich przysmaków, w których Dowayowie niepoprawnie gustują. Owady te wyrajają się z początkiem pory deszczowej i lgną do światła. Najpopularniejszym sposobem ich łowienia jest umieszczenie go w wiadrze z wodą. Gdy dotrą do światła, tracą skrzydła i wpadają do wody, skąd są wyławiane, a ich tłuste ciałka pieczone albo jedzone na surowo.
Po dniu wytchnienia znów przyszedł czas na kontakt z administracją. W misji w Ngaoundere ostrzegano mnie, żebym nie zapomniał zameldować się w miejscowej siedzibie policji i przedstawić się miejscowemu sous-prefetowi, reprezentującemu rząd. Uzbroiłem się zatem we wszystkie dokumenty i ruszyłem na piechotę do miasta. Chociaż dystans nie przekraczał półtora kilometra, wyglądało na dużą ekscentryczność ze strony białego człowieka pokonywanie go spacerem. Ktoś spytał, czy popsuł mi się samochód. Wieśniacy wybiegali i ściskali mi dłoń, trajkocząc niezbomie w języku Fulanów. W Londynie nauczyłem się podstaw tego języka, a w każdym razie potrafiłem powiedzieć: „Przepraszam, nie mówię w języku Fulanów”. Ponieważ powtarzałem sobie to zdanie wielokrotnie, wypowiadałem je dość płynnie, co jedynie potęgowało niemożność dojścia do porozumienia. Posterunek policji obsadzony był piętnastoma uzbrojonymi po zęby żandarmami. Jeden z nich polerował lekki karabin maszynowy. Komendant okazał się ogromnym Południowcem, mierzącym ze sto dziewięćdziesiąt centymetrów. Wezwał mnie do swojego pokoju i drobiazgowo przejrzał dokumenty. Jaki jest powód mojego pobytu? Przedstawiłem zezwolenie na prowadzenie badań, papier robiący największe wrażenie, pokryty fotografiami i stemplami. Funkcjonariusz wyglądał na głęboko nieszczęśliwego, gdy próbowałem objaśnić istotę antropologicznych dociekań.
— Po co to? — pytał.
Wybierając pomiędzy zaimprowizowaną wersją wykładu „Wstęp do antropologii” i czymś mniej rozbudowanym, odparłem cokolwiek mętnie:
— To moja praca.
jff ł
Ą
Później dopiero zdałem sobie sprawę, jak bardzo satysfakcjonujące musiało być takie wyjaśnienie dla urzędnika, który spędza większość swego życia na jałowym przestrzeganiu reguł stanowiących cel sam w sobie. Przypatrywał mi się uważnie spod przymkniętych powiek. Spostrzegłem wówczas, że ma w ustach szpilkę. Przytrzymywał ją językiem, tępym końcem na zewnątrz. Zgrabnym ruchem wsunął ją całkowicie do ust, tam dokonał zmiany jej położenia tak, że ukazała się w innej części warg, wystając ostrym końcem. I znów do środka, i tępy koniec na zewnątrz, i do środka... Ta zabawa do złudzenia przypominała ruchy wężowego języczka. Wyczuwałem czekające mnie kłopoty i okazało się, że miałem rację. Tymczasem jednak pozwolił mi odejść jak ktoś, kto pozwala łobuzowi wziąć dość sznura, by mu starczyło na stryczek. Moje nazwisko i dane personalne zostały zapisane w przepastnej księdze, która przypominała spisy niepożądanych osób w ambasadzie w Londynie. i
Sous-prefet mieszkał w wilgotnym, odrapanym domu z czasów francuskich kolonizatorów. Mchy i pleśń towarzyszyły każdemu pęknięciu i każdej szczelinie jego fasady . Na wzgórzu nad miastem sous-prefet wzniósł olśniewający nowy pałac, który jednak stał pusty — nie działała klimatyzacją, kaflowej podłogi nie dotknęła stopa ludzka. Wyjaśniano ów stan rzeczy na kilka sposobów. Niektórzy twierdzili, że rząd skonfiskował pałac jako dowód korupcji. Dowayowie, gdy już ich poznałem, opowiadali inną historyjkę. Dom został postawiony, mimo ich protestów, na ziemi, gdzie dawniej grzebano zmarłych. Dowayowie nie chcieli, jak twierdzili, nikogo straszyć, nie musieli nikogo straszyć, znali przecież duchy swoich przodków. Poinformowali jedynie sous-prefeta, że w dniu, w którym się tam wprowadzi, umrze. Tak czy siak, ten nie wprowadził się do nowego domu, a jedynie przyglądał się mu z okiem starego.
Wysłuchawszy, co mam do powiedzenia, surowy służący wprowadził mnie do środka. Uderzający był fakt, że ukląkł, nim odważył się odezwać do swego pracodawcy.
Uprzedzono mnie zawczasu, że prezent w postaci papierosów zostanie „zaakceptowany”, papierosy zostały więc wręczone i łaskawie przyjęte, by zniknąć pośpiesznie pod fałdzistą
43