228 LOSY PASIERBÓW
barbarzyńskich porządków musiałem uchodzić z domu. Teraz oni na mej czakrze władają, a ja się tułam po świecie bezdomny.
Gdy to mówił, przemknęła mu przez głowę myśl, że magnatka zainteresuje się jego losem, rzeknie słowo i on stanie się właścicielem czakry.
Ale nie powiedziała. Trzymała tylko na nim długo swe czarne jak żużle oczy i myślała
0 czymś.
— A piękna była czakra, proszę panią — ciągnął. — I domek był własny na niej, i konie i krowy i owieczki.
— A ty familijny? — spytała w końcu.
— Tak, mam żonę i dwoje dzieci.
— Ale w Europie?
— Nie, tutaj. W Berisso, jeżeli pani słyszała?
— Nie, nie słyszałam. Hasta mańana Simón!
— Hasta manana, patrona! — uchylił czapki.
Podczas gdy gospodyni rozmawiała z Zygmuntem, Chaąueńo zerkał w ich kierunku nienawistnie, mrucząc do siebie, później odszedł do łanu niby za własną potrzebą. Wrócił dopiero gdy dziedziczka odjechała.
— O czymżeż to tak rozmawialiście? — zaczął indagować.
— Głupstwo. Wypytywała mnie o mój kraj
1 obyczaje.
— I więcej o czym?
— Pytała czy ja mam rodzinę i gdzie.
— To nie wszystko. Co więcej? — nalegał.
Natarczywość tubylca rozgniewała Zygmunta.
— Pytała ile razy na dzień chodzisz do pszenicy za własną potrzebą.
żyłanis z woźnicą Włochem roześmiali się na głos i to uraziło dzikusa.
— Zamknij gębę ruso de mierda! — ryknął do żyłanisa.
— Jak ja mierćla to ty indio salnache! — odciął się Litwin, układając na sanki snopy.
Dzikus rzucił obelgę pod adresem matki Litwina.
— Bestia! — odciął się żyłanis.
Chaąueńo dobył zza pasa nóż 1 rzucił się
na zuchwalca. Atak był tak gwałtowny, że tylko szybka orientacja żyłanisa a raczej szczęśliwy traf uchronił go od śmiertelnego ciosu. Akurat ujmował snop pszenicy. Spostrzegłszy zamiar dzikusa, Litwin uczynił w jego kierunku błyskawiczny zwrot i nóż trafił w snop. Udaremnienie pierwszego ciosu dało też Zygmuntowi czas do przyjścia koledze z pomocą. Dubo-wik przypadł do tubylca susem, porwał go z tyłu za ramiona i przywarł do siebie.
— Puszczaj, bo wpierw tobie wypuszczę jelita — zaryczał i trzepnął się parę razy z całych sił. Lecz Dubowik nie puścił.
— Rzucaj wpierw broń! — odkrzyknął i przywarł nożowca jeszcze mocniej do siebie.
A ten wił się jak opętany i ryczał nieludzkim głosem. Oczy mu zachodziły krwią, na ustach ukazała się piana.
A żyłanis jakby skamieniał z przerażenia.
— Czego stoisz?! Wyrywaj mu nóż! — krzyknął Zygmunt.
Litwin obudził się z odrętwienia i pochwyciwszy widły, rypnął nimi dzikusa po ręku, wybijając mu broń.
Tymczasem przycwałował na koniu rządca i zaczęli nadbiegać koledzy, żyłanis wręczył rządcy odebraną napastnikowi broń i jął mu raportować o zajściu.
— Puszczać go! — rozkazał zwierzchnik.
Dubowik uwolnił Chaąueńo, a ten znowu się
rzucił na żyłanisa. Ale dwukrotne uderzenie byczyną przez łeb osadziło go. Dzikus ryknął