Widząc, że sprawy mają się kiepsko, oficjalne duchowieństwo i sprzymierzeni z nimi sufici przystąpili do kontrataku. Przy każdej okazji powtarzali, że „wahhabici” (czytaj: wszyscy działacze religijni, którzy głoszą poglądy inne od naszych) - są z definicji terrorystami i rezydentami obcych wywiadów. I że ich celem jest oderwanie Dagestanu od Rosji, wprowadzenie w republice szarijatu i pogrążenie jej w mrokach średniowiecza. Ukuli również termin „islam tradycyjny” (dla Dagestanu ma się rozumieć), zgodnie z którym tylko sufizm może być za taki uważany Przedstawicieli wszystkich innych nurtów w ramach religii muzułmańskiej należy natomiast uważać za heretyków.
Spory suficko-salafickie, jakie rozgorzały w Dagestanie w latach dziewięćdziesiątych, ograniczyłyby się zapewne do teologicznych dysput, gdyby nie sojusz, jaki Duchowny Zarząd Muzułmanów zawarł z rządzącymi republiką. Ci ostatni nie tylko czuli się zagrożeni działalnością niezależnych organizacji muzułmańskich, ale potrzebowali również religijnej legitymizacji swojej władzy opartej o kla-nowo-mafijne układy. Błogosławieństwo i firmowanie władzy, ścisła współpraca i wspólna kontrola nad społeczeństwem w zamian za pomoc w walce z „wahhabickimi heretykami”. Klasyczny sojusz tronu i ołtarza (choć tego ostatniego w islamie nie ma).
Rozpoczęło się więc polowanie na czarownice. Trwające do dziś. Okrutne i bezwzględne. Tak jak bezwzględna potrafi być walka o władzę i pieniądze. I co najgorsze, akceptowane początkowo przez większość społeczeństwa, od dziesiątków lat przyzwyczajonego do karmienia się propagandą dającą proste odpowiedzi na trudne pytania. Jasno wskazującą, kto jest dobry, a kto zły. Kto jest wrogiem, szpionem, terrorystą, piątą kolumną.
*
Pora wieczornego namazu. Niepozorny i Okularnik proszą o miskę wody i ręcznik. Wychodzą do sąsiedniego pokoju się pomodlić. Łysy nalewa kolejny kieliszek wódki.
- Chcecie zobaczyć jak modlą się wahhabici? Możecie zrobić zdjęcie - mamrocze w pijackim amoku. Kto wie, czy nie gotów w imię „kaukaskiej gościnności” „przestawić” ich dla nas w miejsce z lepszym światłem...
Była jakaś szósta rano. Grupka chętnych zebrała się w centrum So-gratla w oczekiwaniu na marszrutkę do Machaczkały. Podjechała prawie pełna. Co bardziej zaradni dogadali się zawczasu z kierowcą. Kobiety w sile wieku sprawnym ruchem torebek zajęły pozostałe siedzenia.
- To goście z Polski - zainterweniował gospodarz. - Muszą pojechać.
Takim oto sposobem miejscowe chłopaki wylądowały sobie na kolanach, ktoś dostał niezawodny drewniany stołeczek stawiany pośrodku busika i dwa, a właściwie trzy (bo Abdulżalil postanowił nam towarzyszyć) miejsca się znalazły. Wizja czterogodzinnego monologu Abdulżalila nie wyglądała zbyt optymistycznie, szkoda też trochę tych ściśniętych biedaków, którzy chcąc nie chcąc ustąpili nam miejsca.
Może zamiast wracać do miasta uda nam się jakoś przedostać do sąsiedniego rejonu? Ponoć w nieodległej wsi po dziś dzień zachowała się chrześcijańska świątynia, czy też raczej jej ruiny. W końcu pożegnawszy się z rozczarowanym z powodu straconych słuchaczy Abdulżalilem, decydujemy się wysiąść przy gunibskiej GES, czyli gidro-elektro-stancji - całkiem nowoczesnej elektrowni wodnej na rzece Kara-Kojsu, dumie rejonu gunibskiego, zaopatrującej w energię całą dolinę. Kierowca nie chce słyszeć o zapłacie za przejazd. Przecież jesteśmy gośćmi!
Wędrujemy w stronę przełęczy rozgraniczającej rejony gunib-ski i szamilski. Szutrowa górska droga, która na mapie wyglądała na bardziej uczęszczaną, wręcz asfaltową, świeci pustkami. Dokoła tylko skały i cisza... Drogi z Machaczkały do rajcentrów (nie mylić z rajem, chodzi o centra rejonów) są zwykle nie najgorsze, ale już
59