siebie, na górze, to samo co on tam, na dole. Gdy przesuwali sił; ciemnym korytarzem usłyszał drżący glos:
— Co tam się dzieje, łrminko, czemu się kręcisz?
— Nic. nic, Mamutka, sprawdzałam, czy dobrze zamknęłam drzwi.
Jej glos był nienaturalnie zachrypnięty.
Nie przypuszczał, że może mieć taką młodą skórę. Elastyczną, aksamitną, jak dziecko. Wzruszała go lekka obwisłość małych piersi, niepotrzebna fałdka tłuszczu na brzuchu. A przede wszystkim jakieś, niemal nabożne, skupienie, z jakim go przyjmowała. Była samym zachwytem. Ucieleśnionym podziwem dla jego urody, wital-ności, męskiej siły. To nie rozkosz, którą jej dawał, wprawiała ją w rozkosz. To on sam.
— Jesteś jak piękne, dzikie zwierzątko — szeptała, głaszcząc jego umięśnione ramiona. — Nigdy nie byłam, z tak pięknym mężczyzną.
— Az iloma byłaś? — spytał z naglą zazdrością.
— U śmie jesz się, z czterema.
— O czterech za dużo, jesteś tylko moja.
— Tafc się właśnie czuję — szepnęła speszona tandetą tych słów...
*
— Myślisz, że nie wiem o zakradaniu się tutaj wieczorami tego twojego żigolaka?
— Mamo, Adam nie jest żadnym żigolakiem, a ja jestem od dawna dorosła.
— Naioef przerosła. Stuknie ci pięćdziesiątkaf
— Nie w tym roku.
— No to w przyszłym! Też mi pociecha? Czy ja jestem pruderyjna starucha, czy ja ci, córciu, źle życzę? To dobrze, że wreszcie zajęłaś się chłopem, ale nie tym nie tym... Znajdź sobie jakiegoś przyzwoitego wdowca. No, niech będzie rozwodnik... Byle stateczny, pod sześćdziesiątkę.-
— Nie chcę rozwodnika!
— Ale dlaczego? Nigdy nie byłaś zbyt religijna...
Nie zdziwił się. gdy zobaczył ją w drzwiach. Czekał na r:ą. Zaważę na nią czekał Nie ważne, czy akurat pracrv-
v, ti. czy słuchał muzyki. Był gotowy. Cieszyło go to nieznane przedtem napięcie. Zawsze, w każdej chwili mógł
ją wziąć i m<>gł z nią rozmawiać, patrzeć na r.;ą. Dojrzał
wyraźne ślady łez na policzkach
— Kto etę skrzywdził? — spytał zabawnym tonem samca — obrońcy
— Matka ma rację. Trzeba z tym skończyć. Jestem dla ciebie za stara. Zrujnuję ci.zycie!
— Idiotka! Ciekawostka biologiczna: uczona — debil. Nie zorientoicalaś się, pani docent, że stworzyłaś mi życie?
Starsza pani nie chciała go polubić. Dąsała się, chociaż minął już rok, odkąd Irmina przeprowadziła się do niego. Nie była egoistką, nie miała pretensji o to że zabrał jej córkę. Mieszkali niedaleko, opiekowali się nią. Żyli bez ślubu, ale to przecież nie jego wina Był gotów dopełnić formalności w każdym możliwym obrządku.
— Oczywiście, weźmiemy ślub w największym kościele f Ja w białej sukni z trenem i w wianuszku. A potem zacznę rodzić tłuste bobasy. Co roku jedno, aż do si edc mdziesią tki.
— Przecież moglibyśmy adoptować dwoje niemowląt...
— Tylko dwoje?'... Kochany jesteś, ztcierzaczku, ale ty musisz być wolny. Gdy spotkasz swoją kobietę...
Nie chciała mu wierzyć, że właśnie spotkał. To, co było w nim silne i trwałe, brała za zadurzenie.
— Poczekam i przeczekam! W końcu mi uwierzysz.
— Prędzej dostanę sklerozy. W życiu tak nie ma. zwierzaczku! I tak trafiła się nam duża rzecz.
Zwierzątko, zwierzaczek. Nie przepadał za tymi pieszczotliwymi przezwiskami Nie byl zwierzaczkiem. Był kt>chającym mężczyzną. Oczywiście nie tak mądrym jak ona. Ale z jego intelektem nie było chyba najgorzej. Samodzielnie skończył doktorat. Odszedł z Instytutu, żeby nie narażać jej na podejrzenia, że foruje kochanka.