24
PAMIĘTNIK
Serce ze wzruszenia bić mi przestało... Cała istota moja przemieniła się w pragnienie... W pragnienie spełnienia czegoś nadzwyczajnego...
W pragnienie—ofiary.
Byłem w możności w tej chwili otworzyć żyły i całą krew wytoczyć na skinienie mego nauczyciela.
— Chcę!—odrzekłem.
— Wstawaj i ubieraj się!
W dziesięć sekund miałem majtki i ciepłą kurtkę na sobie.
— Bierz sukienne, ciepłe obuwie!
Stało się.
— Teraz słuchaj! — szepnął- Tuż pod oknem jest wazki daszek, najwyżej trzy, cztery rzędy gontów mający... Na ten daszek musisz przez okno zleźć i tam pod gonty wsadzić ten oto plik papierów.
Tu podał mi nieduży pakiet, owinięty w żółtą, nieprzemakalną ceratę, i mówił dalej:
— Daszek jest ślizki, omarznięty; jeżeli się poślizniesz, to spadniesz, zabijesz się i całą sprawę wydasz... Czyś pewny swoich nóg?
— Pewny! zupełnie pewny.
— No, to chodź!
Wziął sznur, którym okręcał swój roztrzęsiony kuferek podróżny, okręcił mi go około pasa, dał do ręki dość duży ostry nóż myśliwski i bez słowa podprowadził mnie do okna. Okno składało się z czterech bardzo dużych szyb, fz których jedna miała osobną ramę i dawała się oddzielnie otwierać, dla wpuszczania świeżego powietrza. Otworzył ją, mroźny podmuch północnego wiatru wdarł się do pokoju... Wstrząsnąłem się, alem odwagi nie stracił. Wsunąłem się w szybę i za chwilę stanąłem na wązkim daszku. Nożem i rękoma udało mi się oderwać jeden gont i papiery wsunąć pod sąsiedni...
Wielkie dzieło było dokonane!
L U B E L S KJL___
Zabierałem się do odwrotu tern bardziej, że do moich uszu dolatywał skrzyp otwieranej bramy i przekleństwa przemarzłych żołnierzy i żandarmów. Z palców obficie krew mi ciekła, a z zimna dygotać zacząłem.
Za chwilę jednak byłem już w pokoju, pod ciepłą kołdrą, ubranie w porządku poskładane leżało na krześle obok łóżka... Mój nauczyciel, wzruszony dziwnie, stał obok i ciężko oddychał. Otulił mnie kołdrą, przyłożył rękę do mego czoła i szeptał:
— No, teraz leż spokojnie i udawaj, że spisz.
Słyszałem, jak z hałasem, brutalnie, otwierano drzwi wclmdowe do dworu. Miarowy, ciężki, odgłos kroków, kilkunastu maszerujących żołnierzy dochodził do mych uszu... Nie drgnąłem nawet... Zasugestjonowane-mu głosem Zbysława, zdawało mi się, że w rzeczy samej śpię — słyszałem jednak wszystko. '
Słyszałem, jak na dole jakiś skrzeczący, antypatyczny głos pytał starego Franciszka, lokaja, gdzie jest pokój, zajmowany przez nauczyciela Zbysława... Słyszałem jak ciężkie kroki skierowały się wprost do nas na górę... Słyszałem, jak schody skrzypiały i uginały się pod niedźwiedzie-mi stopami kilkunastu żołnierzy... Drgnąłem, gdy doszło do mych uszu silne uderzenie kolbą karabina w drzwi naszego pokoju...
Drzwi odskoczyły, a w nich ukazał się Franciszek ze świecą, poza nim szczecina najeżonych bagnetów.
Zaparłem w sobie oddech.
— Ludwik Zbysław?—zapytał groźnie urzędnik.
— Jestem! — odrzekł zapytany z zimną krwią.
— Wstawać!
— Proszę ciszej, aby dzieci nie po-przestraszać, śpią razem ze mną.