34. Leopold Tyrmand Dziennik 1954.
Leopold Tyrmand zaczął prowadzić dziennik 1 stycznia 1954 roku i prawie codziennie go uzupełniał; aż do 2 kwietnia 1954 roku, ponieważ następnego dnia Czytelnik zaoferował mu kontrakt na napisanie "Złego".
Po zamknięciu "Tygodnika Powszechnego" w 1953 roku utrzymywał się m.in. z udzielania korepetycji, pisania nowel filmowych. Z jednej strony istniał, podobno, nieoficjalny zakaz publikowania jego tekstów, z drugiej - sam Tyrmand nie chciał pisać tak, jak tego wymagano, nawet pod pseudonimem, choć mu to proponowano. Dziennik był dla niego surogatem prawdziwej twórczości - dziennikarskiej i pisarskiej.
Przegrałem wszystkie bitwy, ten dziennik to ostatnia reduta i będę się spoza niego bronił tak długo, jak długo będzie można. Co wieczór wstępuję na szaniec. Ja wiem, jestem niczym, zaś nic na szańcu znaczy, że nie ma niczego. Nie ma zresztą żadnego szańca. Ale ja wiem, że coś jest, coś, czego nie umiem nazwać, lecz wiem, że jest. We mnie i dokoła mnie. Więc nie jest jeszcze tak źle. [str. 143-144]
Tak pisał pod koniec stycznia. Mniej więcej miesiąc później po tym wątłym optymizmie nie było śladu, przeciwnie - wątpliwości i zniechęcenie narastały.
Mam blisko trzydzieści cztery i gniję. Jestem pisarzem, któremu nie wydają książek, publicystą nie drukującym artykułów, dziennikarzem nie mającym wstępu do żadnej redakcji. Nikt nie chce ode mnie scenariuszy, nie błyszczę, nie bywam, nie mam rangi, nie stoję na szczeblu. Po prostu nie ma mnie. Wszystko dlatego, że chcę w moim kraju żyć, myśleć i pracować tak, jak uważam za słuszne. Za to płacę niesprawiedliwością istnienia i zakazem rozwoju.
A co będzie, jeśli ja się mylę? Jeżeli oni są dobrzy, a ja zły, oni mądrzy a ja głupi, oni dalekowzroczni a ja ograniczony? Nic, tylko zmarnowane życie, kibicowanie, ubocze, gorzkie rozżalenia przy wódce. [str. 221]
Tyrmand zdawał sobie sprawę (w rzadkich, trzeba przyznać, chwilach autoironii), że jego sprzeciw, sprowadzający się w gruncie rzeczy do bierności, dla postronnych osób jest niezrozumiały i przez to podejrzany; wiedział, że jednostka nie obali komunizmu tylko swoją inercją.
Odniosłam wrażenie, że wcale też nie chciał go obalać. Gdyby zostawiono go w spokoju, pozwolono publikować i wieść w miarę wygodne życie, to resztę miałby gdzieś. Póki co jednak pozował na nieugiętego artystę, który własną niezależność i wolność ceni sobie ponad wszystko i nigdy się nie ugina. Z pogardą, ale i z zawiścią, pisał o tych, którzy szli na jakiekolwiek kompromisy z władzą, nie znajdował, nie szukał żadnego usprawiedliwienia dla takich postaw.
Widocznie nie chciał pamiętać o swojej współpracy z wileńską "Komsomolską Prawdą", jakiej się podjął w 1940 roku po wkroczeniu do miasta wojsk radzieckich. Zrobił to, aby ratować życie i nie mam mu tego wcale za złe, ale ukrywanie tego faktu trochę ośmiesza późniejsze pozy Tyrmanda.
Władze dbały o dobrobyt tych artystów i naukowców, którzy uwiarygodniali ją swoją gotowością do współpracy
i w porównaniu z nimi Tyrmand wiódł żywot dość żałosny, ale i tak o wiele wygodniejszy niż przeciętny warszawiak, przeciętny Polak.
Mieszkał w niewielkim pokoiku w dawnym gmachu YMCA, ale w samym centrum stolicy. (Wciąż ktoś go odwiedzał i brudził mu świeżo wypastowaną podłogę). Przynależność do Związku Literatów gwarantowała tanie obiady. Nadal dostawał wejściówki na pokazy filmów i do teatrów. Bywał. Narzekał na swoje ubóstwo, ale stać go było jednak na ubieranie się na "ciuchach"; gardził mężczyznami kupującymi gotowe garnitury w sklepach.
|
|
I miał Bognę. Oficjalnie Tyrmand udzielał temu niespełna siedemnastoletniemu, ślicznemu dziewczęciu korepetycji z języka polskiego, a w ich ramach prowadzał się z nią do teatrów, kin, restauracji, na bale. Nieoficjalnie byli kochankami, choć było to tajemnicą poliszynela dla wszystkich z wyjątkiem jej rodziców. Nie łączyła ich, jak przypuszczam, wzajemna miłość, przypominało to raczej barter: on imponował gawiedzi nastolatką u swego boku, ona pławiła się w blasku jego popularności, wprowadzał ją do towarzystwa. Podobno Bogna miała tak naprawdę na imię Krystyna i "nieco" inaczej opowiadała o tym związku.
Już w trakcie lektury książki "Pokój ludziom dobrej woli..." Tyrmanda odniosłam wrażenie, że on ma jakiś dziwny stosunek do kobiet, choć tam ta kwestia była marginalna. Potwierdziło się. Rzekomo wszystkie chciały się z nim przespać, wszystkim się podobał, ale on sam miał o wiele bardziej wyrafinowany gust: podobały mu się wyłącznie panie młode, ładne i dobrze ubrane oraz potulne i pokorne. Z dziennika wynika, że spotykał tylko takie i podstarzałe, ordynarne wiedźmy. Trochę to wszystko niewiarygodne. Owszem, niektóre kobiety mają słabość do chłodnych, dobrze ubranych nonkonformistów o manierach dżentelmenów, no ale przecież nie wszystkie...
Z Tyrmanda był w ogóle straszny pozer, który nie przepuścił żadnej okazji, aby zaimponować reszcie ludzkości, nawet nastoletnim kolegom Bogny. Stąd do jego wynurzeń, w wersji oryginalnej i, zwłaszcza, poprawionej, trzeba podchodzić
z dystansem.
"Być sobą, być sobą - this above all!" pokrzykuje, jak wiadomo, Hamlet. Jest to słuszne życzenie. Dziś męczy mnie szczególniej niż zazwyczaj. Bo ja nie jestem sobą. A kim? Cholera wie. Tak się upozowałem na stłamszonego i zapoznanego przez rewolucję, dziejowy moment, moje społeczeństwo, a nawet samego siebie, że sam nie mogę się rozpoznać. Już chyba nigdy z tym nie dojdę do ładu. [str. 33]
|
|
Ale "Dziennik 1954" zawiera coś więcej niż tylko wątki autobiograficzne; to też opowieść o epoce, która dziś wydaje nam się zupełnie egzotyczna. Skończyła się II wojna światowa, Europę podzielono żelazną kurtyną, Polsce narzucono komunizm, rozpoczęła się odbudowa i przebudowa kraju. Było biednie, siermiężnie, brudno i straszno. Jedni spodziewali się wybuchu kolejnej wojny, inni wierzyli, że komunizm będzie trwał po wsze czasy, więc trzeba znaleźć dla siebie jakieś miejsce w tym ustroju. Takich Tyrmand, jak wspomniałam, wymienił z nazwiska i ostro potępił. Pisał za to ciepło o przyjaciołach, głównie
z kręgu "Tygodnika Powszechnego" i "Przekroju", zwłaszcza o Kisielu, któremu dedykował "Dziennik 1954".
Nie wiedziałam, że np. Zbigniew Herbert pracował m.in. jako kalkulator-chronometrażysta (???) w nauczycielskiej spółdzielni zabawkarskiej, w której emerytowani pedagodzy dorabiali grosze, "klejąc pudełka z tektury i strugając drewniane żyrafy" [str. 79], a potem przeniósł się do Centralnego Zarządu Torfowisk. Gdzie w ogóle są jakieś torfowiska w naszym kraju i po co nimi zarządzać???
Bardzo ciekawe wydały mi się również fragmenty dotyczące takich codziennych spraw, jak ceny, puste sklepy, moda czy prace
w czynie społecznym.
Wbrew zapewnieniom, że pragną dać beztroskę, kolorowość, radość, komuniści dążą do szarości, do żadności, do bezbarwności, które nie odrywałyby ludzi od uświęconych przez ideologię ideałów. Rodzaj urzędowej brzydoty wzniesiony do godności moralnej normy - oto wzór i ideał powszechnego pożytku. Nikt tego otwarcie nie mówi ani nie propaguje, ale wszyscy wiemy, że oni widzieliby nas najchętniej w stalinowskich kurtkach albo kombinezonach, i to wszystkich bez wyjątku, wiośniane dziewczęta i zgryźliwych starców. Brak aparycyjnego wdzięku to cnota, urok wyglądu to dywersja. Jest w tym jakaś logika, ale jakże się na nią zgodzić? Nienawiść do oryginalności, wesołości, jasności, indywidualizmu, ekscentryczności jest w komunizmie organiczna, albowiem każda etyka egalitarna to dobro dostrzeżone w przeciętności i pospolitości: nie sposób sprowadzać do wspólnego mianownika wyjątkowości i odrębności, to paradoks, tylko jednakowo smutny i brzydki tłum jest równością. W prasie polskiej nie wolno pokazać ładnej dziewczęcej twarzy na okładkach pism ilustrowanych: nikt nie mówi wyraźnie, dlaczego, ale tak już jest. Nikt nie mówi, że Polacy muszą już wyglądać jak 500 milionów Chińczyków w identycznie takich samych kurtkach i spodniach, lecz boję się, że Bierutowi i Mazurowi właśnie to cholernie by się podobało. Ale Polacy, nawet najgłupsi, jakby rozumieli, że styl ubierania się jest w każdej epoce funkcją sztuk pięknych i dziś też nie może być inaczej. Wobec tego ubieranie się stało się jakoś aktem oporu. [str. 130]
Dziś cały dzień słychać stuk młotków na korytarzu. To przejawy pracy społecznej, którą uchwalono wczoraj: przed końcem zebrania wystąpił taki jeden, co zgasił Olka i powiedział, że w ramach pracy społecznej trzeba zreperować wszystko, co nie działa. Dawniej od takich reperacji byli ślusarze i hydraulicy, dzisiaj my wspomagamy w ten sposób socjalizm. W związku
z czym niejaki Kiwerski, mieszka o trzy numery ode mnie w moim korytarzu, prawnik i radca prawny jednego z ministerstw, którego zadaniem było naprawić zamek w klozecie, zatrzasnął się tamże, nie można go było w ogóle stamtąd wydobyć, wobec czego wyważono drzwi i teraz klozet nie ma ani zamka, ani drzwi i korzystają zeń wyłącznie osobnicy zdegenerowani, których alkohol wyzuł z resztki wstydu. [str. 199]
Rozpoczął się Drugi Zjazd Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, w sali gimnastycznej AWF-u, na Bielanach. Symbolika na medal, Eisenstein by lepszej nie wymyślił. Warszawa pełna jest masy towarowej i milicyjnej, sklepy i wystawy pełne dóbr wszelkich, można nawet dostać jugosłowiańskie sardynki, hedonizm i szał. [str. 277]
Świat ekonomii i jego zagadki: szczotka do zębów - zł 14, obiad z dwóch dań - zł 8. "Cierpienia młodego Wertera" w pięknym wydaniu ilustrowanym - zł 19, kawałek ordynarnej tektury zwany teczką biurową - zł 7.50, dzieła Lenina w twardej oprawie ze złoconym sznytem - zł 2. [str. 343]
Tyrmand oprowadza nas też po balach, wpadamy razem z nim na komendę MO, na zebranie do Związku Literatów, do prywatnego krawca, do sklepu spożywczego, jedziemy ubłoconym tramwajem i trzecią klasą z Krakowa do Warszawy. I nawet jeśli autor tu i ówdzie trochę podkoloryzował i postylizował, to i tak ducha tej epoki oddał, jak sądzę, wiernie.
***