144 WACŁAW BERENT
ta szalona fala przypływu gromadnej duszy. Czuć było pot ludzki — tłum śmierdzieć poczynał.
— Jezus Maria, Borowski?! — krzyknął nagle Herten-stein i rzucił się na brzeg loży, by go wpół pochwycić. — Bój się pan Boga, kto słyszał tak się wychylać!?...
Jelsky stał na froncie loży dziennikarskiej, na wprost sceny. Kiwnął przyjaźnie dyrektorowi teatru i wyjąwszy machinalnie gazetę z kieszeni, uderzał nią o parapet loży, spoglą-dając niedbale na kłębiący się u nóg jego tłum.
— Przepotężna! — zaśmiał się z tryumfem i rzucił numer gazety na głowy inteligentnego motłochu.
Wsparty na ramieniu Jelsky’ego, wlókł się ciężko do domu; co chwila przystawał i oglądał się trwożnie poza siebie. — Pluń na te zmory! — uspokajał go kilkakrotnie Jel-sky.
Zagrodziły im drogę długie, ślisko wydeptane stopnie, wystające z równego szeregu kamienic. Borowski zapatrzył się na potężne, omszałe kolumny i na barokowe posągi w niszach.
— Nie pójdę! — zawołał nagle i przysiadł na stopniach kościoła.
— Chciałeś, żeby cię do domu odprowadzić?
— Bodajbym był przeklęty!
— Ech! — skrzywił się Jelsky. — W taki melodramat wpija się pierwszy lepszy cham gorzałką.
— Ja jestem trzeźwy.
— No chodź!... Ambicję cenię nawet u pijanego.
— Bez ludzkiej ambicji i głupoty ty byłbyś zerem.
— Obaj, obaj, Borowski... Ale wstań z tych stopni, bo to jest śmieszne i bluźniercze.
Zamiast odpowiedzi przylgnął ustami do kamiennych schodów i trzykrotnie w piersi się uderzył.
— Płakać nie mogę — szeptał ujmując Jelsky’ego pod ramię. — To mi piersi chyba rozsadzi!...
— Tacy jak ty umieją już tylko na scenie płakać.
— Ja na scenie szczerzej się modliłem niż teraz.
— Każdy z nas, BorowskLkażdy z nas dzisiejszych ma taką acenęT na której z powodzeniem szczerość odgrywa^ Ja tylko w druku umiem się jeszcze szlachetnie oburzać.
— Ja chcę się modlić!