dzić, czy zdołam wrócić na ranczo na mustangu. Wówczas moje słowa nie budziłyby juz żadnych wątpliwości.
W domu, w tajemnicy, zacząłem stosować tę nową metodę, którą nazwałem „połączeniem” do układania mustangów — delikatnego przyzwyczajania ich do wędzidła, siodła, uzdy i jeźdźca. Po zakończeniu rodeo zostało mniej więcej sto koni do sprzedania i wraz z bratem postanowiliśmy podnieść trochę ich wartość, poddając je podstawowemu szkoleniu. Mój brat ujeździł swoją część, stosując techniki konwencjonalne, natomiast ja zastosowałem metodę połączenia. Wziąwszy pod uwagę liczbę koni, z którymi miałem do czynienia, starałem się za każdym razem doskonalić swoje poczynania. Uderzyło mnie także to, że moje nowe podejście przynosiło szybsze rezultaty od starych sposobów.
Następnego roku byłem jeszcze lepiej przygotowany. Wiedziałem już o wiele więcej o tym, co robiłem, i dałem sobie wystarczająco dużo czasu, by osiągnąć cel, którym było połączenie się z dzikim koniem, a następnie osiodłanie go, założenie mu uzdy i przejechanie się na nim.
Znalazłem silnego, gniadego ogierka, który miał cztery do pięciu lat i wiele cech andaluzyjskich: wysoką akcję kończyn, szczotki na stawach pęcinowych i muskularną, dobrze wygiętą szyję. W jego dużych, czarnych oczach połyskiwały iskierki. Doświadczony jeździec powiedziałby, że miał inteligentne wejrzenie. Podobała mi się cała jego sylwetka.
Kiedy odciąłem go od stada, przedstawiał sobą wspaniały widok. Wygiął szyję w łuk, uniósł głowę i podniósł wysoko ogon, tak że włosy opadały mu na biodra. Jego ogon był tak długi i bujny, że stworzył czarny welon spływający mu po zadzie aż do stawów skokowych. Pogalopował przed siebie, a ja ruszyłem za nim.
Byłem zaskoczony jego krótkimi, zdradzającymi siłę skokami, tak niepodobnymi do tych, które wykonywały w biegu konie pełnej krwi.