rozmaite kółka rozebranych na części symboli; teraz nie bez przyjemności spytałem go, czy czytał ostatnie wypowiedzi krytyków o sobie.
- Krytycy! - zawołał. - To mi wspaniali krytycy! Byle gładki fanfaron uważa za stosowne dawać mi lekcje. Nieznajomość mojej twórczości jest ich szczęściem. Dotykają moich książek ostrożnie jak czegoś, co może wybuchnąć. Krytycy! Oceniają je z każdego możliwego punktu widzenia oprócz tego, który jest istotny. To tak, jakby przyrodnik opisując jakiś gatunek konia, zaczął ględzić o siodłach albo madame de V. - (wymienił znaną w świecie literackim damę, rzeczywiście bardzo przypominającą szczerzącego zęby konia). - Ja też chciałbym spróbować tej gołębiej krwi - ciągnął tym samym donośnym, rwącym się glosem, zwracając się do kelnera, który zrozumiał jego zamówienie dopiero wtedy, gdy spojrzał w kierunku wskazanym palcem z długim paznokciem, bezceremonialnie mierzącym w kieliszek Anglika. Nie wiedzieć czemu, Segur wspomniał Rubinową Różę, damę malującą kwiaty na własnych piersiach, i rozmowa przybrała mniej obraźliwy ton. Tymczasem olbrzymi Anglik nagle podjął decyzję, stanął na krześle, przeszedł z niego na parapet i wyciągnąwszy się dosięgnął upragnionego rogu ramy okiennej, gdzie siedziała nieduża włochata ćma, którą zręcznie wsunął do pudełeczka po lekarstwach.
- ...raczej jak biały koń Wouwermana - powiedział Ferdynand, dyskutując o czymś z Segurem.
- Tu es tres hippicjue ce matin - zauważył ten ostatni.
Po chwili obaj poszli telefonować. Ferdynand wyjątkowo lubił rozmowy międzymiastowe lub międzynarodowe i z wyjątkową wirtuozerią, niezależnie od odległości, przesycał je przyjaznym ciepłem, jeśli tylko było to konieczne, jak na przykład teraz, kiedy zapewniał sobie darmowy nocleg.
Z daleka dobiegały dźwięki muzyki - trąbki i cytry. Nina i ja znowu poszliśmy się przespacerować. Jadący do Fialty cyrk najwyraźniej wysyłał zwiastunów: obok przeciągał pochód reklamujący imprezę; nie zobaczyliśmy jednak jego czoła, gdyż
skręciło w górę, w boczną uliczkę: oddalał się już złocony tył jakiegoś powozu, mężczyzna w burnusie prowadził wielbłąda, czwórka lichych Indian niosła na kijkach afisze, a za nimi, dzięki specjalnemu pozwoleniu, jechał, siedząc na malutkim kucyku, pełen nabożnej czci, ubrany w marynarskie ubranie synek jakiegoś turysty.
Przeszliśmy koło kawiarni, gdzie stoliki były teraz niemal suche, ale nadal puste; kelner przyglądał się uważnie (mam nadzieję, że przyhołubił go później) okropnemu podrzutkowi, idiotycznemu kałamarzowi, który Ferdynand przechodząc zostawił na poręczy. Przy następnym rogu ulicy naszą uwagę przyciągnęły stare kamienne schody; wdrapaliśmy się na nie. Przez cały czas patrzyłem na ostry kąt kroków Niny, kiedy wchodziła unosząc spódnicę, wąska przestrzeń wymagała od niej tego samego gestu, co przedtem długość; promieniowała znajomym mi ciepłem i idąc obok niej przypomniałem sobie nasze poprzednie spotkanie. Spotkaliśmy się w pewnym domu w Paryżu, wokół nas było mnóstwo ludzi, a mój serdeczny przyjaciel, Jules Darboux, chcąc wyświadczyć mi wyrafinowaną estetyczną usługę, dotknął mojego kolana i powiedział: „Chciałbym, żebyś poznał..." - i zaprowadził mnie do Niny, która siedziała w rogu kanapy z ciałem wygiętym w kształt litery „z" i z popielniczką na biodrze; wyjęła z ust turkusową cygarniczkę i zawołała: „Nie, ze wszystkich ludzi..." - i potem przez cały wieczór zdawało mi się, że pęknie mi serce, kiedy z lepkim kieliszkiem w zaciśniętej dłoni przechodziłem od jednego gadającego tłumku do innego, od czasu do czasu patrząc na nią z daleka (ona nie patrzyła...) i wsłuchując się we fragmenty rozmów; usłyszałem między innymi, jak jakiś mężczyzna powiedział do drugiego: „To zabawne jak one podobnie pachną, poprzez dowolne perfumy wyczuwasz spalone liście, pachną tak samo te wszystkie kanciaste bruneteczki" -i jak to się często zdarza, trywialna uwaga, odirosząca się nie wiadomo do czego, ciasno owinęła się wokół bardzo osobistego wspomnienia, pasożytując na jego smutku.
27