232 WSPÓŁCZESNA POWIEŚĆ WE, FRANCJI
jak może rozrzewniać człowiek, który zna tylko dwa stany duszy: naiwność i zwierzęcość, i to najczęściej zestawione obok siebie dla niby dramatycznego efelktu. Wszakże każda rozmowa choćby najwykwintniejsza, każdy opis choćby najpoetyczniejszy, każda scena choćby najtragiczniejsza kończą się u ni^go albo cuchnącym słowem cynizmu, albo wstrętniejszym jeszcze od słowa aktem.
Ksiądz Mouret chowa do grobu swą kochankę.
Nagle, kiedy trumna podtrzymywana sznurami spuszczała się do dołu,
plebanii. Dezyderia z roz-aż po łokcie, z twarzą pro-em. Musiała widocznie sta-
przeraźliwy hałas podniósł się z podwórza czochranymi włosami, z rękami obnażonymi mieniejącą triumfem ukazała się ponad mur nąć na kupie śmieci.
— Sergiusz! Sergiusz! — wołała na księdza.
na dnie dołu. Wyciągnięto
W tej chwili trumna Albiny była już
sznury. Jeden z wieśniaków rzucił pierwsz;. łopatę ziemi.
ata głośniej. — Krowa się
da się ocalić warunkami ponieważ to cielę przyszło docznie krowa, świadoma ę wcześniej, wbrew prana pogrzeb nieszczęśliwej
— Sergiusz! Sergiusz! — zawołała na b ocieliła!
Rzekomy ten efekt naturalizmu nie otoczenia, w jakim się pogrzeb odbywał, na świat w niespełna cztery miesiące. W literackich efektów, umyślnie ocieliła s wom fizjologicznym, byle tylko zdążyć kochanki księdza.
Słuchaj jeszcze — przerwała Lalie po chwili milczenia. — Pie
oldów: trzeba by to zapła-re się upomnisz... Dziś wie
karzowi winniśmy cztery franki, siedem s cić... Pani Gaudron ma nasze żelazko, o kto
czór nie mogłam ugotować kolacji, ale zostiło się trochę chleba...
— Nasza mateczka, nasza mateczka! — bełkotał pijany Bijard padając na krzesło.
Do ostatniego tchnienia mały ten kot<k był matką całego domu. Tej się nie zastąpi z pewnością! Umierali, ponieważ nad swój wiek miała rozum prawdziwej matki, a pierś za czułą i za ciasną na pomieszczenie tak szerokiego macierzyństwa. Ale to było winą tego dzikiego zwierzęcia, jej ojca. Zabiwszy matkę jediym kopnięciem nogą, czyż nie zabioaował na śmierć córki?
Gerweza tymczasem wstrzymywała się od łez. Chcąc pocieszyć dziecko, wyciągnęła ręce i ponieważ obrywek prześcieradła zsunął się na ziemię, zaczęła prześcielać łóżko. Wtedy to i kazało się biedne ciało umie
towanie! Kamienie by zapła-
rającej. Wielki Boże! co za nędza, co za ul
kały! Lalie była zupełnie naga, z kawałkiem kaftanika na ramionach zamiast koszuli; tak, była całkiem naga krwawą i bolesną nagością męczennicy. Nie miała już ciałka, a kości wychodziły przez skórę. Po żebrach cienkie fioletowe pręgi spadały aż do ud: były to żywe jeszcze cięcia ojcowskiego bata. Sina plama opasywała lewe ramię, jak gdyby ten członek nie grubszy od zapałki zdruzgotany został w paszczy kleszczów. Na prawej nodze widniała źle zasklepiona rana, jakiś raz otwierający się co dnia przy porządkowaniu domu. Była czarna od stóp do głowy. W kościołach oddaje się cześć biczowanym świętym, których nagość jednak mniej jest czystą. Lalie, wstydząc się za ojca, starała się ukryć pod prześcieradłem. Bijard, ogłupiały, z oczami wlepionymi w tego trupa, który był dziełem jego własnej ręki, zataczał powoli głową jak bydlę. Lalie umierając słabła, nic już nie mówiąc, nie mając nic nad swe dawne czarne spojrzenie dziewczynki zrezygnowanej i zamyślonej, które utkwiła w twarzach braciszka i siostrzyczki, tych dwojga jej dzieci spokojnie wycinających obrazki lt
I cała ta liryczna wędrówka przez padoły łez i zwierzęcego okrucieństwa, bezgranicznego poświęcenia i - otwartych ran jest tylko przedmową do rzeczy. Rzecz?... To „Gerwaza schodząca po schodach bez pamięci i tak gonfle d’ emmerdement, że byłaby się chętnie wyciągnęła pod kołami omnibusa, aby skończyć raz już z tym paskudnym życiem”.
Lecz nie tylko na „powieściach, które czuć ludem” Zola kładzie markę gminnej natury, niby wyraz niewzruszonego spokoju czy też filozoficznego iindyferentyzmu na wszystko, „co by ludzkość obchodzić mogło”. Nawet tam bowiem, gdzie z urzędu panuje paczulowa wykwintność słów, jego sceptycyzm, owa indywidualna nuta artysty, śmierdzi amoniakiem i koźlim potem.
— Nie — mówiła Irena do swego pasierba — istotnie nie rozumiem was. Ależ one są głupie i brudne... Kiedy widziałam, że idziesz do Sylwii, wyobrażałam sobie rzeczy cudowne, starożytne uczty, jak je pokazują na obrazach, ludzi w koronach z róż, złote czary, rozkosze niezwykłe!... Eh! gdzież tam! Pokazałeś mi brudny gabinet i kobiety klnące jak dorożkarze. Nie! to niewarte popełniania złego... Złe, mój drogi, powinno by być czymś wykwintnym... Ja, jako kobieta uczciwa, kiedy nudząc się popełniam grzech marzenia o czymś niemożliwym, jestem pewną, że wynajduję rzeczy o wiele ładniejsze aniżeli wszystkie wasze Sylwie i Blanche-Mullerki, które widziałam przed chwilą.
31 L’Assomoir (przyp. aut.).