304 LOSY PASIERBÓW
Najdalej w dziesięć minut wyjechali dwu-kółką na Montevideo. Szmujło powożąc mruczał gniewnie pod adresem współwyznawcy.
— Jemu krzyże bolą... Boi się że go sabat zastanie w drodze. Jak głupi to głupi, czy to z waszych czy z naszych. On miszli, że Panu Bogu wiele obchodzi, że on do Niego bełkotać będzie Dziesięcioro nałożywszy. Dziś nie chce piętnaście minut więcej popracować, a w poniedziałek będzie pół dnia stanąć, aby znaleźć klient sobie.
Bojko milczał w ponurym zamyśleniu.
— Pan widzę wciąż bieduje po swoi żonkie?
— Kiedyż nieprzyjemnie na sercu.
— Ale nie trzeba nad tym miszleć dużo, bo może się zrobić meszugine. Poszła, niech idzie. Pan będzie miał jeszcze i babę i dzieci.
Minęli most i zawrócili na prawo. Budynki tak jak i po przeciwległej stronie kanału, stały tylko po jednej stronie ulicy. Na prawo od jezdni teren zbiegał krótko ku osłaniającej kanał wierzbinie. Domki były mizerne i im dalej od Montevideo, tym rzadziej stały. Na szerokiej ulicy i na nie zabudowanych placach pasło się ptactwo domowe i szwędały czyjeś konie.
Zatrzymali się w pobliżu Puente Roma, przy bardzo skromnym domku, skleconym ze starej blachy i starych desek. Po jednej i drugiej stronie jego leżały działki próżne odgradzające go od innych zagród. Przed okienkami rozkwitały pyszne dalie, malwy, nagietki i groszek niebieski. Na ulicy pasło się kilkanaście gęsi.
— Te gęś też wasze?
— Tak, nasze. Piękne co?
— One bez gospodyni poginą. Ja mogię i gęsi zabrać jak chcecie.
— Bardzo proszę, ale wpierw załatwimy rzeczy ważniejsze.
Zeszli z wozu, wodze uwiązali do koła i ruszyli do chatki.
— Jak to można poznać, że tu polski człowiek mieszka — rzekł Szmujło. — Takie piękne kwiaty. Uch! — cmoknął. — Gdy będę wracać, pan mi trocha da tego, ja dla swej czere-pachy bukiet zawiozę. Same dalie, białe i czerwone jak nasze polskie bandera. Uch, jak mi ją kochamy!...
— Może pan sobie nawybierać, ile chce. Proszę... otworzył drzwi. — Proszę.
Weszli do środka. Izdebka przepierzona była na dwoje. W pierwszej części stał stół z prymusem, zbita z desek i oklejona papierem szafka na sprzęty kuchenne i maszyna.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — zaczął według przyjętego przez się zwyczaju zdejmując czapkę.
— Na wieki wieków Amen. To ona — wskazał na maszynę.
Szmujło zdjął z maszyny pokrowiec i puścił ją w ruch.
— He pan za nią prosi?
— Albo ja wiem... Sto pezów chyba nie będzie za dużo?
— Pan Chiba na żarty to powiedział? Mogię dać trzydzieścia.
— A, to pan z takich. Banderą naszą się zachwycasz, Chrystusa chwalisz, a maszynę chcesz wziąć za darmo...
— Pan mówił że to nowe, a to przecież stare, rozklekotane jak drogi mińskie. Uf!
— Nie mówiłem panu, że lepiej wpierw obejrzeć — odparł, zamykając drzwi na klucz. W tej samej chwili wysunął się zza przepierzenia Zygmunt Dubowik.
Szmujło skamieniał przy maszynie.
— Po jakiego licha tę szkapę tutaj przy ho-