150 LOSY PASIERBÓW
Za parę minut wręczył więźnia dyżurnemu podoficerowi prefektury, ten zdjął mu kajdanki, odebrał posiadany paszport i zamknął do celi.
W izbie było sucho i widno, lecz Zygmunt nie mógł sobie znaleźć miejsca. Był bardzo roztargniony. Wiedział, że ciężar kary zależny będzie w dużej mierze od tego, jak się będzie tłumaczył podczas pierwszego badania; że chwilę tę powinien wykorzystać na przygotowanie argumentów i słów hiszpańskich na swoją obronę, lecz w żaden sposób nie mógł skupić się nad tą sprawą. Myśl przerzucała się od jednego tematu do drugiego, przesuwając się po rzeczach z gruba i bez żadnego ładu. Raz komentował któreś z pocieszających zdań opatrznościowego marynarza, drugi raz czepiał się incydentu z chuderlakiem, lub mknął do ranczy na Gśnowa. Rzekłbyś widział swą rodzinę, Jak się cieszy jego spóźnieniem, mniemając, że znowu dostał pracę. Najuporczywiej wracała mu przed oczy wyobraźnia, jak Domka otrzymuje prawdziwą o nim wiadomość.
O czwartej podano mu garnuszek maty i dwa Chleby połowę. Bubowik wypił matę duszkiem, a do jadła nie miał żadnej ochoty. Czekał niecierpliwie na przesłuchanie. Lecz upływały godziny, a po niego nikt nie przychodził.
Ciemno już było na dworze, gdy zjawił się mówiący po polsku blondyn, każąc mu wychodzić.
— Venga, seflor! — rzucił rozkazująco.
— Na przesłuchanie?
— Venga pronto! — powtórzył sucho.
Wyprowadził z obrębu budynków prefektury
na ulicę, kierując się nią do odległego o parę-set kroków portu. Zatrzymał się dopiero nad krawędzią betonowej przystani i zaczął do Zygmunta po polsku:
— Słuchajcie. Robiłem wszystko, ażeby waszą sprawę z miejsca umorzyć, co mi się udało. Jesteście wolni.
— Jak to? Wolny zupełnie?! — nie wierzył własnym uszom.
— Tak, zupełnie. Macie paszport. A co do krzywdy wam wyrządzonej w Swifcie, to nic nie można zrobić. To jest fabryka angielska, a oni tu tak się rządzą, jak w swoich koloniach. Do tego wy cudzoziemiec. Radzę wam pojechać do konsula polskiego w Buenos Aires.
— Psiakrew! — zawołał uderzając dłonią po (“zole. — Jak to mnie samemu nie przyszło do głowy?
— Możliwe, że on wam coś pomoże. A teraz możecie tu wziąć łódkę i jechać do domu. Do widzenia — wyciągnął rękę.
— Ależ panie! — zawołał Zygmunt. — Dajżeż swoje nazwisko i adres, bym mógł się odwdzięczyć.
— Nie trzeba — odparł. — Ja później sam was
odwiedzę.
Uścisnął dłoń i oddalił się szybko.
Zygmunt gonił za nim wzrokiem zdumiony. W to, że w żyłach młodzieńca płynęła krew bratnia, nie wątpił, dziwił się natomiast jak on będąc zwykłym marynarzem, zdołał jego sprawę umorzyć, jakich środków do tego użył 1 dlaczego nie chciał wyjawić swego nazwiska. Jednak czuł do niego w tej chwili tyle wdzięczności, że gotów był głowę za niego oddać.
Tymczasem wołanie przewoźnika przypomniało mu, że czas w drogę.
Wieczór był ciepły i cichy. Dymy z kominów fabryk szły równo jak struny w niebo. Gładka tafla szerokiego na kwartał kanału w świe-