lić. Walczący w rozproszeniu i w mroku, zdani przeważnie na sąd własnego sumienia, przyjmowaliśmy tę postawę spontanicznie, ponieważ czasy wymagały od nas męstwa bez złudzeń i wierności, która sama sobie musi być nagrodą. A że bywaliśmy w gorliwości naszej dziecinni, to też zrozumiałe.
Ten przykład „conradowskiej sytuacji”, którego nigdy nie zapomnę, jest tak bardzo przejmujący właśnie z powodu dziecinnej powagi. Ciekaw jestem, czy Conrad, kiedy roztkliwiał się nad losem Jima (bo jest przecież tkliwość pod surową maską moralisty), pomyślał o tym, że powołuje do istnienia dalszych Jimów—naiwnych chłopców, bałwochwalczo wpatrzonych w twarz mądrego żeglarza.
Jurek przyjechał do mnie z Warszawy wczesnym rankiem i chyba wczesną wiosną — zostało mi w pamięci ogólne wrażenie świeżości i chłodu, jakby po nagłym obudzeniu i w nie ustalonym jeszcze, podniecającym klimacie przesilenia pór roku. Przyjechał nie zapowiedziany. Kiedy otwierałem ostrożnie drzwi, nie miałem pojęcia, kogo za nimi zobaczę. Śmiał się, ubawiony moim zdziwieniem. Miał pod pachą jakiś nieduży pakunek — może teczkę, może papierową torbę. Wąskie kawaleryjskie cholewy dodawały mu wzrostu. Nie widziałem go dawno — już z rok chyba — więc musiałem szybko unieważnić jego zdezaktualizowaną postać—tę ze szkolnych jeszcze czasów (najuporczywiej zakorzenioną w pamięci), która wciąż brała górę nad rzeczywistością, gdy o nim myślałem: trochę śmieszną postać maminego jedynaczka, traktowanego przez kolegów z pobłażliwym lekceważeniem. Jego wesołość — lekkomyślna i niespokojna — wyjaśniła mi sytuację, zanim jeszcze zdążył powiedzieć cośkolwiek. Ten rodzaj nerwowego rozradowania opanowywał ludzi, którym udało się uskoczyć w ostatniej chwili.
— Wsypa? — zapytałem.
Powiedział, że tak. I że chce zamelinować się u mnie, dopóki nie zrobią mu nowych dokumentów.
Dobrze trafił. Moja matka, z którą dzieliłem sublokatorski pokój, właśnie wyjechała na parę tygodni. Było wolne łóżko i mogliśmy swobodnie rozmawiać o naszych sprawach. Pamiętam, że zrobiłem jakąś uwagę na temat długich butów (oficerek — jak się wtedy mówiło), że niby jeśli zamierza się ukrywać, to niech lepiej zrezygnuje z fasonów. Znowu się śmiał. Powiedział, że to się podoba dziewczynom, więc on dlatego. Zawsze lubił nadawać sobie pozory kobieciarza. Pamiętam jeszcze, że przyłożył palce do łydki, obciągniętej szarym suknem bryczesów, w miejscu gdzie zaznaczała się jej wypukłość — między kolanem a skrajem cholewy — i wyjaśnił mi, że właśnie to miejsce najbardziej kobiety podnieca. Powołał się przy tym na zdanie jakiejś Hanki, widocznie aktualnej sympatii. Dosyć mnie to zirytowało. Chodzenie w długich butach było w owych czasach rodzajem manifestacji. Zewnętrznym pokazem junactwa, bardzo nieopłacalnym, bo Niemcy doskonale rozumieli symbolikę tej mody. Więc powiedziałem mu, że jest głupi, a on śmiał się jeszcze bardziej. W rzeczywistości nie był głupi. Nie był ani głupi, ani mądry. Po prostu bardzo młody.
Znaliśmy się od dzieciństwa. Przez szereg lat grał rolę klasowego ofermy — tłusty, wydelikacony, kompromitowany w oczach kolegów przez egzaltowaną mamę, pulchną brunetkę o wielkich czarnych oczach, nieustannie kręcącą się po korytarzach szkoły, przynoszącą jedynakowi ciasteczka na wielkiej przerwie, wyczekującą pod drzwiami nauczycielskiego pokoju lub dyrektorskiego gabinetu ze zmiętą chusteczką w dłoni, gotową w każdej chwili ronić łzy nad krzywdami Jureczka.
Nasze gimnazjum miało raczej plebejski charakter. Jego uczniowie rekrutowali się przeważnie z rodzin górników i fabrycznych majstrów. Obowiązywał tu styl surowy. Autorytet zdobywało się mową szorstką, pogardą dla sentymentów i siłą pięści. Biedny Masny (nazywaliśmy go tak ze względu na iście dziewczęcą krągłość i miękkość) przeżywał wśród nas niejedną ciężką chwilę. Zresztą przezwisko przestało z czasem przystawać do jego wyglądu. Gdzieś w szóstej czy siódmej klasie zaczął rosnąć gwałtownie i szczupleć i — ni stąd, ni zowąd — zyskał sobie
ii Antologia... 161