nia, a takiego śmiałka, co się odważył gwizdać w kopalni, zawsze srogo karał" („Godki śląskie", s. 149—150).
„Szedł stary Tomasz i niemłodszy Wojciech ciemnym, długim chodnikiem. Nigdzie wokoło ani żywej duszy. Ciężkie ic.h buty stukały po spągu, a światło kaganków pełgało po ociosach skalnych. Przed nimi — tama, zwyczajna, drewniana, regulująca ruch powietrza. Idą i milczą, bo i o czym tu gadać. Im bardziej zbliżają się ku tamie, tym wyraźniej słyszą, że z tamtej strony masywnych drzwi ktoś idzie im naprzeciw. Już są przy tamie. Tomasz popycha drzwi wolną ręką, ale tama nie puszcza. Wojciech — przekonany, że z drugiej strony ktoś ją przytrzymuje dla żartu — przystawia się mocno ramieniem do drzwi i naciskając, mówi głośno: No... No...! Po tamtej stronie — cisza. Ale oto oporne drzwi puszczają nagle. O mało co obaj nie upadli. Równocześnie świsnęło im coś koło uszu, dmuchnęło mocno, kaganki pogasły. Drzwi za nimi zamknęły się z hukiem, echo poniosło się grzmotem daleko w ciemność. Przystanęli, wyciągnęli krzesiwka, zapalili kaganki. Kiedy zaczęli iść znów w swoją stronę, usłyszeli najwyraźniej obaj, że z drugiej strony tamy też się ktoś oddala... Gonić go? — wiadomo przecież, że to nie ma sensu. Byli już nieraz tacy, co to uparli się, że muszą „Go" osaczyć, złapać. Wyprowadził ich, każdego z osobna, na takie odległe pustki, że nie umieli znaleźć powrotnej drogi" (J. Majka, s. 14).
„Maćkowi z Lednicy, trybarzowi, stale ginęła fajka względnie ka-pciuch. Nigdy oba razem, lecz albo fajka, albo kapciuch. A wiadomo, iż aby zakurzyć, trzeba mieć i jedno, i drugie... Przyjeżdża więc Maciek ze swoim koniem do wyrobiska i czaka, aż mu załadują na sanie ciężki bałwan czy beczkę. Siada na czym bądź i sięga do kieszeni; kapciuch jest, a fajki nie ma. — Gdzie się zaś bestyja podziała? — myśli sobie, ale nic nie mówi, żeby się inni nie śmiali z niego. Zajeżdża potem z ładunkiem pod szyb i znowu czeka chwilę. — Przydałoby się zaćmić! Sięga odruchowo do kieszeni. Tym razem fajka jest, a kapciucha nie. ma!... Macieju, dajcie zakurzyć! — mówi Franek szybowy. — Jakże ci dam -s- odpowiada Maciej — skoro despetniki (ludki kopalniane — dop. L.P.) znów mi kapciuch porwały. — Nie szkodzi — śmieje się Franek. — Wy nic macie, ale wasz Gniady ma!... I od boku konia, jeno z drugiej strony, odpina kapciuch i dwoma palcami wyciąga z niego sporą szczyptę tytoniu. Maciek nie lubi częstować tabakiem (bo każdy winien mieć, co mu potrzebne!) ale rad jest, że się zguba znalazła" (J. Majka, s. 38—39).