156 WACŁAW BERENT
przed oczyma rzuca w przeciwnym kierunku, ponosi coraz to prędzej, coraz to gwałtowniej... Huczał i dudniał mu most ponad głową...
— Stopp!... — Turkuł w samą porę schwycił go za bary i zerwał z poręczy. — Panie Borowski, bój się pan Boga! Jeszcze żaden mężczyzna nie topił się z niezdecydowania.
Borowski patrzał na niego błędnie przerażonymi oczyma i cofał się tyłem.
— Co panu!?...
— Nic — już nic! — minęło! Wtedy... zanim to uczyniłem, spojrzałem — i te oczy!... te oczy pańskie zimne rozżarzyły się w jednej chwili jak węgle. Myślałem, że mnie prowadzi...
— Kto taki?
— Diabeł!...
— W imię Ojca i Syna!... Oj, źle, Borowski! słabyś duchem, wróć się lepiej tam — w łoże małżeńskie, w wyrzuty sumienia i obowiązki.
— Nie mogę: stało się! Nie wiem, czy źle, czy dobrze robię, nie wiem nawet, dlaczego tak uczynić muszę — ale wracać już nie mogę!
— Przeznaczenie! — objaśnił Turkuł. I ruszyli dalej.
Turkuł, zaplątawszy się w krąg jednych myśli, nie mógł
z nich wybrnąć: ustawicznie coś wspominał i recytował. Wreszcie objął Borowskiego serdecznie i przygarnął do piersi:
— „Kocham tych, których dusza głęboka jest, nawet gdy od ran serdecznych ginie, kogo drobne przejście zniszczyć może! — albowiem ci są, którzy przez most przechodzą!”1
Stanęli wreszcie na brzegu przeciwnym i, oparłszy się o balustradę, raz jeszcze spojrzeli na miasto. Z ciemnego zwaliska murów wyrastały w czerwień płonącego nieba kościelne wieże, niby czarne i nieme upiory. Cicha łuna pożaru drgała wszerz po ciemnym niebie.
— Tam! — myślał Borowski.
— Tu! — wmuszał weń Turkuł, ściskając mu dłoń jak w kleszczach. I aby odwieść mu myśl w inną stronę: — Poże-
gnaj pan rekinów, westchnij do przyjaciół z kawiarni i tyn glu.
Borowski opadał coraz bardziej.
— Panie — mówił słabym głosem dziecka — może to wszystko prawda, co pan mówił — możem i ja umęczony mym szczęściem i niedolą, mą miłością i obowiązkiem, ma cnotą i winą! Może i ja na to tylko szamotałem się, aby mnie przeznaczenie tam wreszcie rzuciło, gdzie mieć mnie chciało!... Ale gdy pomyślę, gdzie to wszystko dojrzewa i bólem uświęca... Łoże rozpusty — kawiarnia — tyngiel — dziewki — błazny — zidiociałe tłumy wielkomiejskie — prostytutki uliczne!... A! — wszystko to takie małe, drobne, brudem cuchnące!... Cha!-cha!-cha! „sztuka!”
Odrzucił się od bariery, dłonie w czoło wciskał i śmiał się Śmiech ten padał w bezdeń, leciał w czarną przepaść, aby gdzieś, w głębi od skalnych odbiwszy się czeluści, wrócić ku górze krzykiem rozpaczy... Turkułowi dreszcz poprzez ciało przebiegał. Nastawiał uszy, poruszał chrapami jak wyżeł czuł sztukę!...
— Śmiech taki wart życia — rzekł. — Ten śmiech spod piwnicznych wierzei2 grobów dochodzi: tak się śmieją dawne wielkie trupy nad dzisiejszym życiem... O, kto śmiech taki usłyszy, ten sam śmiać się przestanie!... Ciebie, Borowski, widoma łaska Boża opromienia. Ty z Bożą łaską śmiałeś walczyć... A tamto wszystko, ten nawóz sztuki3 — gardź nim! Wszystko, co nasze, co młode, co dzisiejsze — to nik-czemność, to brud i rozkosz żałosna! Ale my jeszcze nie najgorsi — skoro śmiać się tak umiemy — z życia, z ludzi, z samych siebie... Śmiej się, Borowski, śmiej! Ten śmiech będzie tryumfem naszej szczerej sztuki nad naszym kłamanym życiem!...
Szumiało miasto i gadała rzeka. Drgająca łuna rozrzucała się po niebie coraz to szerszym płaszczem. Gwiazdy gasły
Cytat z Przedmowy Zaratustry (F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, op. cit., s. 11).
wierze je (arch.) — wrota.
nawóz sztuki — aluzja do Synów ziemi (zob. rozdz 6. przvp 48).