w minimalnie lepszym stanie wracam do domu. Koło siedemnastej zasypiam w fotelu. Budzi mnie widmo czyjejś obecności w kuchni i z całą pewnością nie widmowy, ale długi i wyraźny metaliczno-szklany brzęk. Nie boję się nie tylko dlatego, że — jak babka Czy-żowa mawiała — „takich znaków człowiek, choćby chciał, nie poradzi się bać”.
Nie boję się, bo przecież wiem: Henio Bereza był się pożegnać. Mam pewność, że umarł równo trzy godziny po uderzeniu ostatniego pioruna. W nocy nad dachami burza szła za burzą. Koło dziesiątej dzwonił obcy numer — nie odebrałem. Potem koło dwunastej Andrzej Luter z wiadomą wiadomością.
Tyle słyszałem opowieści o znakach, głównie odgłosach, stukaniach, szmerach, teraz pierwszy raz niezbicie usłyszałem: Henio, niech będzie — duch Henia, brząknął w kuchni. Swoją drogą, dlaczego oni nie artykułują, lecz jedynie — i to w najlepszym razie — brząkną, chrząkną, stukną?
Dlaczego nie gadają jak za życia, a nawet — wzmocnieni pierwszymi haustami wieczności — płynniej? Stąd już pa, pa, a tam dopiero pierwsze kroki? W efekcie język w gębie zapomniany? Mówią niewyraźnie, bo jeszcze nie wiedzą, że ich nie ma? Wierzę, słyszałem. I nie były to żadne neurolo-objawy — te umiem rozpoznać. Kanikuła też mi we łbie nie pomieszała. Dźwięk, który słyszałem, był mową zmarłego.
ij lip ca 2012
Wytężyć rozum celem wychwycenia jego utraty. Wytężyć rozum celem prześledzenia i opisania zaburzenia wiodącego do utraty rozumu. Być kronikarzem własnego zaniku. Ustalić kalendarium zaniku. Kluczowe daty: daty wzmożenia zaniku, ataku zaniku, szturmu zaniku i daty osłabienia zaniku, powstrzymania zaniku, kapitulacji zaniku.
Na przykład wiosną tego roku, najczarniejszą wiosną mojego — wystarczająco przecież niejasnego — życia; fatalną wiosną 2012 („okuty w powiciu, / ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu”) postawiłem poważną tamę zanikowi, nie tylko zanikowi rozumu, ale i zanikowi węchu, wzroku i innych zmysłów — przestałem mianowicie palić.
Nieoczekiwanie łatwo mi to przyszło; w czarnej, i to nie w jednej czarnej, ale w siedmiu, a bardziej jeszcze w siedemdziesięciu siedmiu czarnych studniach tonąłem; w siedemdziesięciu siedmiu studniach byłem na przełomie marca i kwietnia przez łamiących wszelkie konwencje oprawców podtapiany; nie spałem, nie jadłem, nie piłem, nie myślałem, nie rozpamiętywałem, nie wspominałem; sceny z całego życia nie sunęły pod powiekami, nie wstawałem z wyra, ale i nie paliłem!
Nagle uświadomiłem sobie, że nie palę, bezwied-ność nie oznaczała łatwizny; tym było trudniej, że miałem za sobą rok abstynencji. Od roku, a nawet od
7