Znalezienie odpowiedzi na te pytania słono mnie kosz towało. Mam czterdziestodwuletniego syna, który mnie nienawidzi. Nie będziemy się w to wgłębiać. Ważne, że zbuntowany tłum nie natarł i nie wyważył drzwi mojej celi Niesforny tłum stał na zewnątrz, ale tak się złożyło, że drzwi musiałem otworzyć sam. Ponieważ i ja byłem człowiekiem uległym, fundamentalnie stłamszonym, nawet jeśli przez lata małżeństwa wymykałem się z domu, żeby dupczyć kogo popadło. Wyzwolenie w stylu lat sześćdziesiątych chodziło mi po głowie od początku, tyle że ten początek, mój początek, nie miał w sobie ani krzty masowe) zgody na coś w tym rodzaju, ani zaczątku fali społecznej, która mogłaby człowieka porwać i unieść. Jeżył się za to od przeszkód - jedną z nich była cywilizowana natura człowieka, j drugą prowincjonalne korzenie, trzecią wychowanie w szlachetnym duchu powagi — których nie dało się przeskoczyć I w pojedynkę. Trajektoria mojego wychowania i edukacji j zwiodła mnie na manowce iluzji o powołaniu do żyda | rodzinnego, którego organicznie nie znosiłem. Oto ja, ojciec rodziny, odpowiedzialny, żonaty, z dzieckiem - a tu zaczyna się rewolucja. Wielki wybuch, wszędzie dookoła dziewczyny, a ja co? — miałbym tkwić w małżeństwie, cudzołożyć dalej i powtarzać sobie: Jest jak jest, trzeba żyć w tym zniewoleniu?
Swoją drogę odnalazłem nie dlatego, że przyszedłem na świat w puszczy i wychowały mnie dzikie zwierzęta, dzięki czemu uwolniłem się w sposób naturalny. Żadna wrodzona mądrość w tej kwestii nie była mi dana. Mnie również brakowało władzy czynienia otwarcie tego, na co miałem ochotę. Człowiek, naprzeciwko którego siedzisz, to nie ten sam mężczyzna, który ożenił się w pięćdziesiątym szóstym. Pozyskanie wiedzy o zakresie autonomii jednostki wymagało przewodnika, jakiego nie mogłem znaleźć ni-
gdzie, a przynajmniej nie w moim ciasnym światku - to dlatego małżeństwo i ojcostwo nawet mnie wydawało się w roku pięćdziesiątym szóstym jedynym naturalnym posunięciem.
W latach mojego dorastania nie było się samodzielnym przedsiębiorcą w królestwie seksu. Było się tam klientem. Było się złodziejem. „Łowiło” się macanki. Kradło się seks. Wabiło się, żebrało, pochlebiało, nalegało - o seks stale trzeba było walczyć, wbrew systemowi wartości, jeśli nawet nie woli samej dziewczyny. Zgodnie z panującą zasadą, kobietę należało zniewolić. Nauczona była bowiem, że tylko w ten sposób zachowa pozór cnoty. Gdyby dziewczyna tak zwyczajnie, bez specjalnego namawiania, zadeklarowała chęć złamania zasad i odbycia stosunku seksualnego, poczułbym się szczerze zażenowany. Prawo człowieka do życia erotycznego było bowiem obce przedstawicielom obu płci. Było nieznane. Dziewczyna, jeśli jej się spodobałeś, mogła się najwyżej zgodzić na obmacywanie - co w praktyce oznaczało sterowanie do celu jej ręką -ale zgoda na cokolwiek więcej z pominięciem rytuału psychologicznego oblężenia, nieustępliwego, maniackiego uporu i zachęty, była, mówiąc krótko, nie do pomyślenia. Nie istniał żaden inny sposób na numerek, jak tylko nadludzka wytrwałość. Mnie doprowadziła do sukcesu raz w ciągu czterech lat studiów. Na więcej nie było pozwolenia. W zapyziałym miasteczku w górach Catskill, gdzie moja rodzina prowadziła pensjonat, a ja dorastałem w latach czterdziestych, seks pozamałżeński uprawiało się albo z prostytutką, albo z dziewczyną, z którą się przechodziło kawał życia i która była w oczach wszystkich oczywista kandydatką na twoją żonę. I faktycznie, tytułem należnej zapłaty, najczęściej dochodziło do małżeństwa.
Moi rodzice? Jak rodzice. Wychowany zostałem, wierz