podróżnym pod nazwą synchroniczności, dowód tu sensowność świata. Dowód na co, że w tym pięknym chaosie rozpościerają się we wszystkich kierunkach nitki znaczeń, sieci dziwnej logiki, a — jeżeli kto wie-rzy w Boga — są to pokrętne ślady linii papilarnych jego palca. Tak myślał Eryk.
Wkrótce więc w dalekim egzotycznym więzieniu, gdy wieczorami trudno było oddychać od tropikalnej duchoty, a niepokój i tęsknota jątrzyły umysł, Eryk zatapiał się w lekturze książki, stawał się zakładką do niej i doświadczał osobliwego szczęścia. Bez tej powieści bowiem nie przetrwałby więzienia. Towa-rzysze z celi, przemytnicy, jak i on, często świadko-wali jego głośnemu czytaniu i wkrótce poddali się urokowi przygód wielorybników. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby po powrocie na wolność próbowali kształcić się dalej w historii wielorybnktwa, pisać dysertacje na temat harpunów i oprzyrządowania żaglowców. A najzdolniejsi z nich — osiągnąć wyższy stopień wtajemniczenia: specjalizację z psychologii klinicznej w dziedzinie wszelkich persewe-racji. Tak więc zdarzało się, że wszyscy trzej koleżka wic z celi, Marynarz z Azorów, Marynarz Portugalski i Eryk, mówili do siebie swoją grypserą. I nawet obmawiali na swój sposób drobnych skośnookich strażników:
— Do licha! Ale ten stary to byczy jegomość!— wykrzykiwał na przykład Marynarz z Azorów, gdy jeden z nich przemycał im do celi paczkę zwilgotniałych papierosów.
— Na mą duszę, jestem mniej więcej tego samego zdania. Dajmy mu swoje błogosławieństwo.
Było im z tym dobrze, bo każdy dokwaterowany niewiele z początku rozumiał, więc stawał się ich obcym, który był im potrzebny do prowadzenia namiastki życia społecznego.
Każdy z nich miał swoje ulubione fragmenty, które wieczorem rytualnie odczytywał, a reszta kończyła zdania chórem.
Lecz głównym tematem ich rozmów w coraz bardziej doskonalonym języku były morze, podróż, odbicie od brzegu i powierzenie się wodzie, która — jak ustalili po kilkudniowej dyskusji godnej filozofów przedsokratejskich — jest najważniejszym żywiołem na kuli ziemskiej. Planowali już trasy, którymi popłyną do domu, przygotowywali się na widoki, jakie zobaczą po drodze, ustalali w głowach tekst telegramów do rodziny. Z czego będą żyć? Spierali się o najlepsze pomysły, ale prawdę mówiąc, kręcili się wciąż wokół tego samego tematu, zarażeni już (choć nie byli tego świadomi), zainfekowani; niepokojeni samą możliwością istnienia czegoś takiego jak biały wieloryb. Wiadomo było, że niektóre kraje wciąż odławiają wieloryby, i choć ta praca nie jest już tak romantyczna, jak to opisywał lzmael, to jednak trudno byłoby dziś o lepszą. Podobno Japońce szukają ludzi. Gdzie dorszom i śledziom do wielorybów... Jak rzemiosłu do sztuki...
Trzydzieści osiem miesięcy to wystarczająco dużo czasu, żeby uzgodnić szczegóły swojego przyszłego
99