była od reszty pań w mieście, gdyż ojciec przywiózł ją sobie niegdyś z kraju leżącego na samym dole mapy — matce Tonią były świadectwa zupełnie obojętne.
Tonio kochał swą smagłą, ognistą matkę, która przedziwnie grała na fortepianie i na mandolinie, i rad był, że nie martwiła się jego wątpliwym stanowiskiem wśród ludzi. Jednak czuł, że gniew ojca posiada w sobie więcej godności i zasługuje bardziej na szacunek, przeto też, pomimo że był łajany, godził się w gruncie rzeczy z ojcem, uważając obojętną pogodę matki za swego rodzaju łajdactwo. Niekiedy myślał niemal: „W sam raz wystarczy, że jestem, jaki jestem, że zmienić się ani chcę, ani mogę, niedbały, krnąbrny, zaprzątnięty tylko rzeczami, o których nikt zresztą nie myśli. Należałoby więc, by mnie za to poważnie łajano i karano, a nie przechodzono nad tym do porządku z pomocą pocałunków i muzyki. Wszak nie jesteśmy Cyganami na zielonym wozie, lecz przyzwoitymi ludźmi, konsulostwem Krogerami, rodziną Krógerów...” Nierzadka myślał też: „Czemu jestem taki dziwny i w niezgodzie z wszystkimi, po-waśniony z nauczycielami i obcy wśród innych chłopców? Przypatrz się uczniom dobrym i solidnie miernym. Nie uważają nauczycieli za śmiesznych, nie klecą wierszy i myślą tylko o rzeczach, o których właśnie powinno się myśleć, a które można głośno wypowiedzieć. Jakże muszą się czuć porządnymi, jakże zgodnymi ze wszystkim i wszystkimi! To musi być rozkosz... Cóż zaś dzieje się ze mną i jak się to wszystko skończy?”
Ten rodzaj i sposób rozpatrywania siebie i swego stosunku do życia grał ważną rolę w miłości Tonią do Janka Hansena. Kochał go przede wszystkim za to, że był ładny; dalej zaś za to, że wydawał się pod każdym względem jego odwrotnością i przeciwień-
44
stwem. Janek Hansen był świetnym uczniem, a poza tym dzielnym zuchem, który jeździł konno, gimnastykował się, pływał jak młody bóg i cieszył się powszechną sympatią. Nauczyciele darzyli go niemal czułością, mówili doń po imieniu i popierali jak mogli, koledzy zabiegali o jego łaski, a na ulicy zatrzymywali go panowie i panie, ujmowali za jasny czub, wyglądający spod duńskiej czapki marynarskiej, i mówili: „Dzień dobry, czubaty Janku Hansenie! Czyś zawsze pierwszy w klasie? Pozdrów papę i mamę, zuch z ciebie!”
Taki był Janek Hansen i odkąd Tonio Kroger go poznał, odczuwał zawsze, skoro tylko go ujrzał, tęsknotę, zazdrosną tęsknotę, która gnieździła się u góry w piersi i paliła. „Któż ma tak niebieskie oczy — myślał — i żyje w takim ładzie i tak szczęśliwej zgodzie z całym światem, jak ty! Zawsze zajęty jesteś w sposób przyzwoity i powszechnie szanowany. Gdy skończysz zadania szkolne, bierzesz lekcje jazdy konnej lub wycinasz piłeczką i nawet podczas wakacji, na morzu, zajęty jesteś wiosłowaniem, żeglugą i pływaniem, gdy ja, bezczynny i zatopiony w myślach, leżę na piasku i przyglądam się tajemniczo zmiennej grze świateł przemykających po obliczu morza. Toteż dlatego twe oczy są tak jasne. Gdybym był taki jak ty...”
Nie próbował być taki jak Janek Hansen i może nawet nie brał zbyt poważnie tego życzenia. Ale pragnął boleśnie,, aby tamten kochał go takim, jaki był, i zabiegał o tę miłość na swój sposób, serdecznie, z pełnią oddania, cierpienia i smutku, ale smutku pa-i/ lącego i trawiącego głębiej niż wszelka gwałtowna namiętność, której można było oczekiwać po jego cudzoziemskiej powierzchowności.
I zabiegał niezupełnie na próżno, gdyż Janek, który zresztą doceniał pewną jego wyższość, obrotność
45