obłocznych wierzchołków. Ja natomiast pragnąłem konkretu: poruszania się po wodzie i ziemi najbliżej złączonych ze sobą.
Powziąwszy decyzję i zamknąwszy walizki, udałem się do najbliższego portu, by zdobyć wiadomości od kapitanów przycumowanych tam statków.
- Czy płynie pan do Kjokpjii?
- Dokąd?
- Do Kjokpjii.
- Nie znam...
- Ależ pan kaszle, powinien pan się leczyć...
- Może zechce mi pan łaskawie powiedzieć...
Ogarniała mnie rozpacz.
Dotarłem do ostatniego statku na redzie, starego grata do przewożenia towarów o kadłubie czarnym jak węgiel, zardzewiałym przy tym i połatanym. Nazwa „Skipskjelen” na dziobie wydała mi się dobrą wróżbą. Odważnie wszedłem na kładkę, która zadrżała od nieznanego wysiłku, i ruszyłem na poszukiwanie kapitana. Wytropiłem go w jego leżu.
Broda, która zagarniała twarz porytą falami lat, granatowa bluza haftowana w kotwice: przed sobą miałem wykapany portret starego wilka morskiego. Nie wypuszczając fajki z ust, popijał ze szklanki rum z dobrego starego rocznika; bursztynowa barwa napoju rzucała refleksy Karaibów na źrenice kapitańskich oczu.
- Kapitanie - zaatakowałem, nie zwlekając -chciałbym udać się do Kjokpjii.
Uniósł głowę i spojrzał na mnie z ciekawością. Leciutki uśmiech poruszył gęstwę z czarnych alg kwitnących na jego policzkach.
- Kjokpjii? Malownicze to, choć nieco zbyt spokojne, jak na mój niechętny zaciemnieniom gust. Witaj na pokładzie, chłopcze okrętowy.
Nazajutrz wypłynęliśmy na pełne morze.
Jaka cudowna była to podróż, Drogi Panie de Saint-Exupery!
Kapitan i ja zbrataliśmy się od razu. Pod szorstkim pozorem kryło się w nim złote serce i całymi dniami mogłem słuchać przygód, których doświadczył w czterech stronach świata. Obaj śledziliśmy co dzień kurs statku: on na swoich mapach admiralicji pokrytych tajemniczymi znakami, ja na mapach własnych, gdzie następowały po sobie nazwy o brzmieniach barbarzyńskich: Badr Hunajn, Ra’s-asz-Szarbithat, Kwantima-czuczaj, Lakshadwipadaj, Tiruwanantapuram, Szawakaczeczi, Paripariti, Kyjuan...
Z zapadnięciem wieczoru przychodziłem do jego kabiny i gawędziliśmy w aureolach pachnącego i niebieskiego dymu, który unosił się spiralnie z jego fajki ku pianie morskiej. Kapitan nalewał sobie szklankę gorzały, wychylał ją bez ceremonii, po czym przystępował do kolejnej, i podejmował swoje nieprawdopodobne
13