- W mojej nogawce) wrzasnął. - W mojej nogawce!
Pr*** kilka sekund Sam stal jak sparaliżowany, Pr*cź
kilka sekund, ale później, we wspomnieniach, czas ięn będzie mu się wydawał długi. Zbyt długi.
Skoczył naprzód i pognał w stronę E.Z. Bdiłio podciął go i powalił na ziemię.
-- Co ty wyprawiasz! - zawołał Sam, usiłując się uwolnić,
- Siary, popatrz. Popatrz! - szepnął kolega.
Twarz Sama znajdowała się ledwie o pól metra od pierwszego rzędu kapusty. Ziemia żyła. Dżdżow nice. Dżdżownice wielkości zaskroncow wypełzały / ziemi. Setki. Może tysiące. W szystkie kierowały się w stronę E.Z., który znowu krzyknął, a w jego glosie słychać było boi i przerażenie.
Sam wstał, ale nie zbliżył się do krawędzi pola. Dżdżownice nie przedostawały się przez granicę z pierwszej zaoranej skiby. Zupełnie jakby stała tam jakaś ściana, której nie mogły sforsować.
E.Z. ruszył chwiejnym krokiem w stronę Sama, jak porażony prądem, trzęsąc się i zataczając, niby oszalała marionetka, której obcięto połowę sznurków.
Sam zobaczył nagłe, jak dżdżownice wyskakują ze skóry na gardle chłopaka.
A potem jeszcze jedna wyłoniła się ze szczęki, w okolicy ucha.
E.Z. już nie krzyczał. Osunął się bezwładnie na ziemię i usiadł po turecku.
- Pomóż mi... - szepnął. - Sam...
Wbił w niego spojrzenie - błagalne, gasnące. A potem już rylko tępo patrzył.
Teraz wokół rozbrzmiewały jedynie dźwięki wydawane przez dżdżownice. Setki otworów gębowych zdawało się wydawać ten sam odgłos, niby jedna wielka, ralaszcząca paszcza.
Następny osobnik wypełzł z ust
Sam uniósł ręce, otwierając dłonie.
~ Sam, nie! - krzyknął Albert. I ciszej dodał: On już
nie żyje. On już nie żyje.
Albert ma rację, stary. Nie rób tego., nie pal ich* trzymają się tego pola, nic dawaj im powodu, żeby nas goniły H wysyczał Edilio. Jego silne dłonie wciąż wpijały ||| w ramiona Sama, jakby chłopak stara! się go powstrzymać.
- I nic dotykaj go zaiktił lidilio. • Pidórum*, Boże, wybacz mi, nie dotykaj go.
Czarne dżdżownice kłębiły się na cułym ciele Ii./., niczym mrówki, które obla/.ły zdechłego chrząszcza.
Zdawało się, że minęło bardzo wiele czasu, zanim robale odpełzly i schowały się z powrotem pod ziemią.
W tym, co pozostało, nie dało się już rozpoznać istoty ludzkiej.
- Tu jest lina - powiedział Albert, wysiadając wreszcie z jeepa. Próbował zrobić lasso, ale ręce za bardzo tnu się trzęsły. Podał linę Ediłiowi, który skręcił pętlę i po sześciu nieudanych próbach zdołał wreszcie pochwycić to, co zostało z prawej stopy K.Z. Razem ściągnęli szczątki z pola.
Wypełzła z nich pojedyncza spóźniona dżdżownica, która od razu ruszyła z powrotem w stronę kapusty. Sam złapał kamień wielkości piłki bejsboiowej i rzucił nim w oddalające się stworzenie. Przestało się poruszać.
- Wrócę z łopatą - odezwał się Ediiio. - Nie możemy zabrać go do domu, ma dwóch młodszych braci. Nie powinni go oglądać w takim stanie. Pochowamy go tutaj. Jeśli one się rozlezą... - zaczął.
- Jeśli się rozlezą na inne poła, będziemy głodować - oświadczył Albert.
Sam z trudem powstrzymywał wymioty. Po E.Z. pozostały głównie nie do końca objedzone kości. Sam widział
19