nad przypadkami, w których owa potrójna renta nie występuje, i nad warunkami, w jakich może się tworzyć, a zatem do zakwestionowania arbitralności wątku fizjokratyczne-g°.
Jednakże podejmując podobną próbę, dochodzimy niebawem do dwóch przeciwstawnych i uzupełniających się wniosków. W pierwszym wypadku ta sama tematyka artykułuje się w obrębie dwóch różnych siatęk pojęciowych, dwóch różnych typów analizy, na dwóch zupełnie odmiennych zakresach przedmiotów. Idea ewolucjonistyczna w jej najogólniejszym kształcie jest być może ta sama u Benedykta de Maillet, Bordeu i Diderota, co u Darwina; niemniej to, co czyni ją możliwą i koherentną, wcale nie należy tu i tam do wspólnego porządku. W XVIII wieku ideę tę buduje się na podstawie pokrewieństwa gatunków tworzącego continuum — narzucone już w punkcie początkowym (jedynie kataklizmy przyrody mogłyby je przerwać), bądź stopniowo konstytuowane przez upływ czasu. W XIX wieku dotyczy ona nie tyle obrazu ciągłości gatunków, ile opisu grup rozłącznych oraz analizy trybu wzajemnych oddziaływań zachodzących między organizmem, którego wszystkie składniki tworzą spójną całość, a środowiskiem, które stwarza temu organizmowi rzeczywiste warunki życia. Jest to więc ta sama idea, aliści powstała ona z dwóch typów dyskursu. W wypadku fizjokratyzmu występuje zjawisko odwrotne. Koncepcja Quesnaya zasadza się dokładnie na tym samym systemie pojęć, co koncepcje jej przeciwstawne, wyznawane przez tych, których nazwać można utylitarystami. W owym czasie analiza bogactw mieściła w sobie stosunkowo wąski i przez wszystkich stosowany zakres pojęciowy (jednakową definicją określano Walutę: w jednakowy sposób wyjaśniano ceny; w jednakowy sposób ustalano koszt pracy). Otóż z tej Wspólnej sieci pojęciowej wyłoniły się dwa sposoby wyjaśniania wartości i jej formowania się — zależnie od tego, czy analizowano ją na podstawie wymiany pieniężnej, czy na podstawie wynagrodzenia za dzień pracy. Owe dwie możliwości — wpisane w teorię ekonomiczną i w reguły jej układu pojęciowego — dały okazję do stworzenia z tych samych elementów dwóch odmiennych opcji.
Toteż niesłuszne zapewne byłoby doszukiwanie się w podobnych motywach zasad odrębności dyskursu. Czy me należy raczej ich szukać w rozproszeniu miejsc swobodnego wyboru, jakie w nim występują? Czy tymi zasadami nie byłyby różne możliwości, które dyskurs otwiera — możliwość ożywienia motywów istniejących uprzednio, stworzenia przeciwstawnych strategii, wprowadzenia niezgodnych celów, rozegrania w obrębie określonego układu pojęć zupełnie różnych partii? Zamiast przeto poszukiwać czasowej ciągłości motywów, obrazów i poglądów, zamiast kreślić dialektykę ich konfliktów w celu wyodrębnienia jakichś zbiorów wypowiedzi, czy nie trzeba by raczej ustalić rozproszenia miejsc wyboru oraz określić — ponad wszelką opcją, ponad wszelką tematyczną preferencją — pola możliwości strategicznych?
Znalazłem się więc wobec czterech zamierzeń oraz czterech niepowodzeń — ale i czterech hipotez, które je zastąpiły i które obecnie przyjdzie poddać próbie. Zadałem sobie pytanie, na czym opierać się może jedność owych wielkich rodzin wypowiedzi, zwyczajowej uznanych za oczywiste i oznaczonych jako medycyna, ekonomia bądź gramatyka. Na jakimś zakresie przedmiotów — pełnym, spoistym, ciągłym, wyraźnie zarysowanym geograficznie? Przecież to, co dostrzegłem, było raczej seriami pełnymi luk i nakładającymi się na siebie, grą różnic, rozstępów, substytucji i transformacji. Na określonym i normatywnym typie wypowiadania? Przecież znalazłem sposoby formułowania znajdujące się na całkiem różnych poziomach i pełniące funkcje względem siebie heterogeniczne, a zatem nie mogą one wiązać się w kształt jednolity ani udawać — poprzez wieki, ponad dziełami indywidualnymi — obrazu wielkiego nieprzerwanego tekstu. Na dokładnie określonym alfabecie pojęć? Przecież pojęcia, z jakimi mieliśmy do czynienia, różnią się pod względem struktury i reguł używania, są od siebie niezależne lub się wykluczają i nie mogą stanowić jedności jakiejś architektury logicznej. Na trwałości tematyki? Przecież natknęliśmy się raczej na różne możliwości strategiczne, dzięki którym już to dochodzą do głosu niezgodne z sobą motywy, już to ten sam motyw zostaje zaangażowany w różne zespoły. Stąd pomysł opisania owych rozproszeń; dążenia do tego, by uchwycić jakąś regularność pośród elementów, które z całą pewnością nie organizują się ani w progresywnie dedukcyjną konstrukcję, ani w niezmierzoną księgę, co stopniowo pisze się poprzez wieki, ani też w dzieło podmiotu zbiorowego. Chodziłoby o porządek ich kolejnego
63