f
(...) wiedział od Bartka, z którym się niezgorzej stowarzyszył, a i on sam czuł, że wieś «cw H nim ząjmuje. że go pilmy* i śledzą na każdym kroku jak złodzieja, jakby się zmówili na niego — nieraz bowiem spostrzegał przyczajone za węgłami oczy, nieraz czuł, jak się oglądają za nim jak lecą ciekawe, chwytne spojrzenia, co rade by do dna duszy sięgnąć i wypatroszyć ją z każdego zamysłu, i przejrzeć na wskroś. Bolały go te oczy, bo jakby świdrem szły przez duszę, srodze bolały1.
Nic też dziwnego, że czuje się on jak drzewo „schnące powoli w samym środku kwitnącego, zdrowego sadu”. Dla członka spoistej, silnie zintegrowanej zbiorowości nie ma bowiem większego nieszczęścia niż poczucie wykluczenia ze wspólnoty. To nic, że na co dzień taka np. Jagustynka żyje w stanic otwartej wojny z gromadą, bo przecież w dzień powrotu lipeckich gospodarzy z więzienia z jej właśnie ust padną niezwykle znamienne słowa:
Człowiek jeno z biedy da czasem folgę ozorowi, ale w sercu co inszego siedzi, że czy chce, czy nie chce, a z drugimi radować się musi, albo i smucić... Nie poredzi żyć z osobna, nie...2
„Nie poredzi żyć z osobna” nie tylko ze względów praktycznych. Chodzi o sprawy daleko istotniejsze.
Odczytajmy opis przeżyć Antka, błąkającego się aż do nocy po ucieczce z kościoła, gdzie ksiądz „wypomniał” go z ambony.3
Własne sumienie Antka, własne jego uczucie, własna wyobraźnia przemawiają tu głosem zbiorowości, głosem gromady. Znakomita to scena, kapitalnym skrótem metaforycznym pokazująca, że nie zewnątrz nas, ale wewnątiz przebiega granica między jednostką a społeczeństwem, między naszym, ja” a naszym „my”: ta wieś, która w poczuciu Antka, grozi mu i atakuje go, to uzewnętrznienie przyswojonych zasobów świadomości ponadjednostkowej, gromadzkiej, w odcięciu od których jego osobowość rozpływa się, gubi. Pozbawiona organizującej i hierarchizującej więzi, redukuje się ona do splotu instynktów i reakcji już niemal tylko biologicznych, wśród których szamocze się bezradnie świadomość utraty wewnętrznego ładu i sensu, zagwarantowanego przez a firmujące współuczestnictwo w zorganizowanym życiu zbiorowości.
Jest tu element nowy, obcy prozie XIX wieku, tak przecież uczulonej na problematykę życia społecznego i na uroki rodzajowości środowiskowej. Dla tej prozy jednak indywidualność i zbiorowość są zjawiskami gatunkowo odmiennymi.
1 Tamże, T. 1 s. 255.
Dla naszych wielkich realistów zagadnienie stosunku jednostki do zbiorowości jest przede wszystkim zagadnieniem etyki społecznej. U Reymonta przesuwa się ono ku strefie moralności praktycznej utrwalonej w obyczaju najbliższego jednostce środowiska. Mniej tu pola do intelektualnej refleksji, więcej dla dramatyczności wynikającej z elementarnych konfliktów, w których jednostka ściera się bezpośrednio z tą rzeczywistością socjalną, w której tkwią korzenie jej osobniczego życia, z tym zespołem determinant, który kształtuje ją, tak jak ukształtował najbliższą dla niej tradycję kulturalną, jak kształtuje mentalność macierzystego jej środowiska. Dramat przesuwa się z zewnątrz w głąb ludzkiej psychiki. Psychika ta bowiem to nie samoistna, wyodrębniona ze świata monada duchowa, nie swobodnie, wedle indywidualnych praw rozwojowych ukształtowany charakter, ale dynamiczne pole siłowe o dwu biegunach oscylacji, z których pierwszy to „absolutne ja”, drugi — to „absolutne mv" Miedzy tymi dwoma biegunami: skrajnego, niepomnego na cały świat egotyzmu oraz zdepersonalizowanegó poddania się wspólnocie waha się życie bohaterów Reymonta. Do jak potężnych napięć może prowadzić starcie owych przeciwstawnych sił ludzkiej psychiki, o tym mówi dobitnie wstrząsający epilog Sprawiedliwie: chłopka w Winciorkowej akceptuje okrutną sprawiedliwość gromady, ale matka nie przeżyje śmierci syna.