A każden żył po swojemu, jak mu się widziało, jak mu sposobniej było, a społecznie z drugimi, jak Pan Bóg przykazał.
Kto biedował, zabiegał, kłopotał się, kto się zabawiał i rad w kieliszki przedzwaniał z przyjacioły, kto się puszył i wynosił nad drugie, kto za dzieuchami się uganiał, kto • chyrlał i na księżą oborę poglądał, kto na ciepłym przypiecku legiwał — komu radość była, komu smutek, komu zaś ni jedno, ni tamto — a wszyscy żyli gwarno, z całej mocy, duszą całą"* (II, 62—63)
Tę stałość układu wspiera prawo gromady, niechętne tym, co naruszają istniejący stan rzeczy. Prawo to premiuje natomiast wszystko, co sprzyja umacnianiu się stałości wiejskiego porządku, a więc przede wszystkim przydatność produkcyjną, czy przybiera ona postać normalnej „robotności”, jaką odznacza się Hanka, czy też korzystnej dla interesów gromady „zmyśl-ności”, jaką prezentuje w formie dojrzałej Rocho, a zapowiada na przyszłość klecący przeróżne „cudaki” Witek.
Poza „robotnośeią” i „-zmyślno ścią” akceptację (aczkolwiek milczącą) uzyskać mogą nawet czyny z punktu widzenia moralności raczej wątpliwe, ale korzystne dla interesów gromady. Oto na przykład zanim spalił się folwark na Podlesiu, Kozłowa publicznie groziła zemstą na dziedzicu (III, 146—147). Czy miała z tym pożarem coś wspólnego, nie wiadomo, ale wszystkowiedząca Jagustynka na widok płonących zabudowań dworskich szepce, myśląc o niedawnych pogróżkach Kozłowej: „— A słowo ciałem się stało!” (III, 161). Jedyna to, ale nie błaha podstawa ewentualnego powiązania ze sobą owych dwu wydarzeń. Kiedy zaś Niemcom z Podlesia padły wszystkie kro-wy, to na uwagę któregoś z chłopaków, że Kobus mógłby na ten temat coś niecoś powiedzieć, nie kto inny, ale właśnie zacny, poczciwy Kłąb replikuje ostro:
Głupiś kiej but! Na paskudnika pozdychały, wiadomo...” (IV, 49)
Tam, gdzie chodzi o solidarność gromady wobec obcych, moralność milknie, a raczej obchodzi się ją — przy pomocy udawanej z głupia frant nieświadomości.
Solidarność ta, którą zresztą może czasem rozluźnić na przykład strach przed władzami zaborczymi, jak w sprawie budowy szkoły w Lipcach (IV, rozdz. VIII), zdaje na ogół egzamin tam, gdzie chodzi o „swoich” (pomoc dla Weronki, pomoc sąsiednich wsi dla Lipiec). Zawodzi jednak często w wypadku niezdatnych do pracy (los Bylicy czy jeszcze bardziej dramatyczny los Agaty), a całkowicie nie obejmuje tych, którzy nie potrafią przystosować się do praw gromady, wyróżniających się spośród ogółu sposobem życia i myślenia „odmieńców” (Jagna).
Z prawdziwą epicką bezstronnością uwydatnia Reymont w postaciach reprezentujących elitę lipeckiej gromady obok rysów imponujących i szlachetnych również rysy twardej surowości i bezwzględności. Nie będą w tym względzie stanowić wyjątku obaj Borynowie, Hanka, Kłębowie — ich stanowisko wobec Agaty czy wypowiedź Klęba o wypędzeniu Magdy z dzieckiem przez organiścinę:
„— Juści, po ludzku to nie jest, ale i szpitala trudno im było w chałupie zakładać, że to im przecież Magda ni swat, ni brat”. (II, 45)
Uwydatnia ją w zachowaniu sdę gromady, jak na przykład w scenie pożaru folwarku na Podlesiu:
„A cała wieś się już zebrała, do najmłodszych, co je, rozkrzyczane, na ręku przyhuśtywali, i kłębili się wielką, ponurą ciżbą, że mało kto się odzywał, a i to szeptem, paśli jeno chciwe oczy i wzdychali, bo w każdym sercu krzewiły się przytajone srogo radoście, że to za lipeckie krzywdy Pan Bóg dziedzica ogniem pokarał.
Turkoty wozów, krzyki ludzi, ryki, straszna groza
. 1