24 £sr«v AiVM<> HUu regn Jf.tir/n taki mądry 25
przypadku znajduję sobie równych, wy/naję to / uczuciem głębokiej wdzięczności. Pani Cosiinn Wagner to natura ze wszystkich najwspanialsza, aby /nś nic rzec zbyt mało. powiem, i# Richard Wagner był mi ze wszystkich dusza najbardziej pokrewną... Reszta jest milczeniem... Wszystkie panujące pojęciu o stopniu pokrewieństwa są fizjologicznym szczytem nonsensu. Papici do diii frymarczy tym nonsensem. Ze swym* rodzicami jesteśmy najmniej spokrewnieni; spokrewnienie z rodzicami byłoby oznaką skrajnej pospolitości. Natury wyższe mają swe źródło nieskończenie dalej wstecz, w nich najdłużej musiało się wszystko gromadzić, zbierać, spiętrzać. Wielkie jednostki są najdawniejsze; me rozumiem tego. ale Juliusz Cezar mógłby być mym ojcem - albo Aleksander, ten ucieleśniony Dionizos... W chwili, gdy to piszę, poczta przynosi mi głowę Dionizosa...
4.
Nigdy nie posiadłem sztuki budzenia uprzedzeń do siebie - także to zawdzięczam swemu niezrównanemu ojcu - nawet jeśli wydawało mi się, że dążenie do tego celu ma dużą wartość. Nie jestem nawet, choć może się to wydać niechrześcijańskie, sam uprzedzony do siebie. Można obracać moim życiem w tę i wewtę, a nie znajdzie się w nim, wyjąwszy ten jeden przypadek, oznak, że ktokolwiek przejawiał wobec mnie złą wolę - może raczej za wiele oznak dobrej woli... Moje doświadczenia z tymi nawet, z którymi każdy ma złe doświadczenia, są bez wyjątku pozytywne; oswoję każdego niedźwiedzia, nauczę obyczajów każdego prostaka. W ciągu siedmiu lat prowadzenia zajęć z greki w najwyższej klasie bazy-lejsłdego pedagogium nie miałem powodu do nałożenia kary; (nawet] najłeniwsi byli u mnie pilni. Zawsze
umiem sprostać przypadkowi; musiałbym być nieprzygotowany, by nade mną zapanowano. Jakikolwiek byłby instrument, choćby tak rozstrojony, jak tylko może być rozstrojony instrument „człowiek” — tylko w chorobie mógłbym nie wydobyć zeń czegoś słyszalnego. I jakże często słyszałem od samych „instrumentów”, że tak jeszcze nigdy siebie nie słyszały... Najpiękniej może od owego nieodżałowanie młodo zmarłego Heinricha von Steina, który kiedyś, troskliwie zadbawszy o pozwolenie, zjawił się na trzy dni w Sils-Maria, wyjaśniając każdemu, żc n i c dla Engadyny przybył. Ten wspaniały człowiek, który z całą namiętną naiwnością pruskiego junkra za-brnął po uszy w wagnerowskie bagno (i jeszcze w bagno DUhringa!), w ciągu tych trzech dni był jak odmieniony przez wichurę wolności, niczym ktoś. kto nagle zostanie wzniesiony na swój poziom i wyrastają mu skrzydła. Powtarzałem mu, że sprawia to dobre powietrze tu na górze, że tak się dzieje z każdym, nie na darmo jesteśmy 6000 stóp nad Bayreuth, ale on nie chciał mi wierzyć... Jeśli mimo to padłem ofiarą niejednej dużej i małej nieprawości, to powodem nie była „wola”-, a już na pewno nie zła wola; winienem już raczej skarżyć się na dobrą wolę, która mojemu życiu niemałe płatała figle. Moje doświadczenia dają mi prawo do ogólnej nieufności wobec tak zwanych „alfruistyeznych” skłonności, wobec gotowej do rady i czynu „miłości bliźniego”. Uważam ją za istotną słabość, za przypadek niezdolności do oporu wobec pobudzeń — współczucie uchodzi za cnotę tylko pośród decadents. Zarzucam współczującym, że na odległość łatwo tracą poczucie wstydu, szacunku i delikatności, że współczucie na zawołanie trąci motłochem i do złudzenia przypomina złe maniery — że współczujące dłonie mogą w pewnych okolicznościach wręcz destruk-