ona!” Teraz zdaje mi się, że wiem i że mogę to dokładnie powiedzieć, dlaczego i z powodu czego to jest ona. Mam chęć otoczyć myślą ukochaną twarz, uczynić z niej jedyne pole wytężonej obserwacji. Mam chęć powiększyć tę twarz, żeby lepiej ją widzieć, lepiej zrozumieć, poznać jej prawdę (czasem, jakże naiwnie, powierzam to zadanie fotografowi). Wierzę, że coraz bardziej powiększając szczegóły (każda powiększona odbitka wyłania szczegóły drobniejsze od poprzednich, mniejsze), dotrę w końcu do istoty mojej matki. To, co Marey i Muybridge zrobili jako operator es, chcę zrobić sam jako spectator. zmieniam kadr, powiększam, w jakimś sensie — posuwam się wolniej, żeby mieć czas i wreszcie się dowiedzieć. Fotografia uzasadnia to pragnienie, jeśli nawet go nie spełnia. Mogę mieć szaloną nadzieję odkrycia prawdy tylko dlatego, że noemat Zdjęcia to właśnie Jo-co-bylo". I żyję złudzeniem, że wystarczy oczyścić powierzchnię obrazu, żeby móc dotrzeć do tego, co jest poza nim. A badanie polegałoby na odwróceniu zdjęcia, wejściu
w warstwę papieru, osiągnięciu jego drugiej strony (to, co ukryte, jest dla nas, ludzi Zachodu, „prawdziwsze” niż to, co jest widoczne). Niestety, mogę sobie tak badać — nie odkrywam nic. Jeśli wykonuję powiększenie, osiągam tylko powiększenie ziarna: naruszam obraz wydobywając jego tworzywo. Jeśli zaś nie powiększam, jeśli zadowalam się oglądaniem, osiągam tylko tę jedyną wiedzę, posiadaną przecież od zawsze, od pierwszego spojrzenia: że to rzeczywiście istniało. Dokręcanie śruby nie dało nic. Wobec zdjęcia z Cieplarni jestem jak niepoprawny marzyciel, który na próżno wyciąga ramiona pragnąc dotknąć obrazu. Jestem jak Golaud, który woła: „O, ja nieszczęsny!”, gdyż nigdy nie pozna prawdy o Melizandzie. (Melizanda wprawdzie nic nie ukrywa, ale i nic nie mówi. Takie właśnie jest zdjęcie: nie umie powiedzieć, co pokazuje.)