podobne do kogokolwiek, poza tym, kogo rzeczywiście przedstawia. Gdyż podobieństwo odsyła do tożsamości podmiotu, rzecz śmieszna, czysto urzędowa, a nawet sądowa. Zdjęcie daje obraz kogoś Jakim jest”, podczas gdy ja bym chciał, żeby był „takim, jakim jest naprawdę, wewnętrznie”. Podobieństwo pozostawia mi niedosyt i napawa sceptycyzmem (ten właśnie smutny zawód odczuwam wobec różnych zdjęć mojej matki—-podczas gdy jedyne zdjęcie, które olśniło mnie jej prawdą, to właśnie zdjęcie zagubione w oddali, wcale do niej nie podobne, zdjęcie dziecka, którego nie znałem).
43
Ale oto coś jeszcze bardziej podstępnego, bardziej wnikliwego niż podobieństwo: Fotografia ukazuje czasem to, czego nigdy nie można dojrzeć na rzeczywistej twarzy (czy odbitej w lustrze). Mianowicie cechę genetyczną, kawa-
tek siebie samego lub to, co dziedziczymy od jakiegoś przodka. Na tym zdjęciu mam „gębę” siostry mego ojca. Fotografia oddaje coś z prawdy, pod warunkiem jednak, że pokawałkuje ciało. Ale nie jest to prawda o osobie, która pozostaje nieredukowalna, to prawda o cechach pochodzenia. Czasem mylę się lub przeżywam wahanie: medalion przedstawia młodą kobietę zdzieckiem: to na pewno moja matka i ja. A przecież nie: to jej matka z synem (moim wujem). Nie rozpoznaję tego właściwie po ubraniu (zdjęcie, bardzo wyidealizowane, nie pokazuje szczegółów), lecz po strukturze twarzy. Pomiędzy twarzą mojej babki i mojej matki dokonał się wtręt, naznaczenie przez męża, przez ojca, co właśnie odmieniło twarz i tak aż do mnie (niemowlę? coś tak neutralnego!). Podobnie jest z tym zdjęciem mego ojca jako dziecka, niby nie ma ono nic wspólnego z jego zdjęciami jako dorosłego mężczyzny. A jednak pewne fragmenty, pewne rysy przypisują jego twarz twarzy mojej babki i mojej —jakby ponad nim. Fotografia może „wywołać” [>eve/er] (podo-bniejak w chemii fotograficznej), ale to, co zostaje wywołane, to uporczywość trwania gatunku.