widzialna struktura powiązań. Dzieciństwo, rodzina, przyjaciele, niektóre obrazy zatrzymywały się we mnie na trochę dłużej, na ledwie jeden nieuchwytny moment więcej.
Rodzice, znajomi z podwórka, osoby, które dawno temu mijałem tylko, teraz patrzyły na mnie z zakamarków mojej pamięci. W końcu moje imię przeniknęło przeze mnie i razem z nazwiskiem odeszło w niepamięć.
Wracałem do domu, do jedności. Ja, obywatel wszechświata uwięziony w ciele, zaprzeczenie nieskończoności, rozpuszczam się w niej. Ja" - znika ostatnie, ustępując odkryciu, że było przeciwieństwem „wszystkiego". Euforia. Po niewoli wracam do domu, przyjmij-
Serce rozdygotane, rozregulowane, bijące wszakże. Ciało na podłodze, świadomość wracająca do już niechcianego świata, ukochanego jednak, ułomnego, ale znanego.
Gorąco i duszność przedmonsunowego Delhi powróciła wraz z obfitym potem i kwaś-no-szarym zapachem.
Upadek z gwiazd. Leżę odwodniony pośrodku miasta, na ciepłej, lepkiej posadzce, trzy metry nieprzebytej pustyni od zagrzybia-łego prysznica i kapiącego kranu. Dwadzieścia minut nieprzytomności.
Obsługa skupiła się na dole patio przy jedynym włączonym klimatyzatorze, odwróconym na zewnątrz i wydmuchującym lodowaty powiew wprost przed siebie. Zimno natychmiast stawało się chłodem, chłód przechodził momentalnie, w sam raz, potem w łagodne ciepło, by po niecałych dwóch metrach połączyć się z wszechogarniającym gorącem. Hindusi oblepili jak małże cały teren wokół huczącego klimatyzatora, gdy dwa piętra wyżej, prawie nad nimi, biały człowiek łapał cenne oddechy, wijąc się na podłodze.
Byłem rannym zwierzęciem, rybą wyrwaną z wody i rzuconą na obleśny pomost, ślimakiem w słońcu bez nadziei na cień, potrąconym psem na poboczu odludnej drogi, umierającym owadem uderzonym szybą pędzącego samochodu. Nikt o mnie nie wiedział i nikt mi nie współczuł.
Umarłem i zmartwychwstałem sam.
Walka o butelkę wody, stojącą od wczoraj na stoliku, się przeciągała. Moja ręka, a jakby nie moja, ja czy nie ja, co tutaj robię, gdzie leży prawda, który świat lepszy. Dłoń już sięga, już prawie, znowu na podłogę, może kopnąć, to spadnie, noga kopie, butelka chwieje się, spada i toczy pod stół. Podnieść się choć trochę, unieść głowę, niemożliwe. Pełznąć mogę jedynie z głową nie wyżej niż pół metra nad ziemią, to jest poziom mojego ciśnienia, poza którym czai się czarny wir wszechświata, gotowy w każdej chwili porwać mnie ponownie.
Woda jest ciepła, plastikowa, ssę butelkę jak cyc matki w pozycji przyczajonej jaszczurki. Jestem chyba uratowany - chyba uratowałem swoje ciało.
Pod wieczór odzywa się dzwon, wszyscy w mieście, może oprócz podróżnych, rozpoznają jego brzmienie. Jest inne niż reszta, różne od dzwonów ogromnej katedry, inne niż pozostałych kościołów. To dzwon dla strasbours-kich Żydów, którzy tłumnie lub niewielkimi grupkami opuszczają teren miasta, udając się na most i przez kanał przechodzą na drugą stronę do swojej dzielnicy. Nadchodzi ciemność, która może skryć tajemne schadzki wyznawców Jahwe i gojów, wyznawców Chrystusa. Najprawdopodobniej starszyzny obu wyznań chciały separacji. Noc powoduje rozluźnienie, mrok średniowiecznych miast daje anonimowość, bezpieczne ukrycie. Krew chrześcijańska i krew żydowska mogłaby się zmieszać w miłości i przyjaźni, mogłaby dać zakazany owoc.
Wszyscy więc opuszczają miasto i idą do swojej dzielnicy. Niebo się zamyka i nastają ciemności.
Hotel Cap w środku dzielnicy żydowskiej współczesnego Strasbourga, mój dom na dwa miesiące. W piwnicach kamień z datą 1910. Dzielnica jest poważna, duże ciemne kamienice, ludzie preferujący kolor czarny.
Czarne włosy, koszule, spodnie, ciemne, piękne oczy.
Małe knajpki oferujące jadłospis z Hajfy.
Alzacja, kraina przez setki lat oszalała, skrwawiona. Epicentrum prześladowań czarownic i czarów, kraina stosów i bezbrzeżnej
97