Co więcej, same partie i ich aparat lokujący swych wybrańców na czołowych listach jest zdecydowanie zainteresowany tym, by na dalszych miejscach list znajdowali się ludzie popularni, zdobywający liczne głosy, przyczyniający się do sukcesu danej listy w okręgu i do całościowego wyniku partii w kraju. Ale w myśl taktycznych zamysłów strategów partyjnych kandydaci ulokowani na teoretycznie niewybieralnych miejscach mają być popularni, ale nie na tyle, by zagrozić partyjnym kandydatom. I tu właśnie wielka szansa dobrze zorganizowanego społeczeństwa obywatelskiego, stowarzyszeń, klubów, wpływowych środowisk, choćby takich jak "Krytyka Polityczna".
Trzeba takich ludzi promować, skłaniać partie, by ich umieszczały na (dowolnych miejscach) swoich list wyborczych, a następnie ich wspierać. Innej drogi na część współczesnych bolączek naszego systemu partyjnego nie ma. A ta, o której mowa wyżej, jest całkiem realną możliwością, trzeba tylko chcieć. I to jest rzeczywisty problem polskiej demokracji - ogromna bierność obywateli w tych sferach, które są nieprywatne, publiczne.
Na Reaganie i Thatcher świat się nie kończy
„Do kiedy będziemy udawać, że to jest demokracja?" - pyta Sławomir Sierakowski. I dalej mowa o tym, że być może pada nie tylko liberalna wersja demokracji, ale także społeczeństwo. Ten ostatni wątek pomijam, bo jest dawno przetrawiony (od czasów słynnego pytania Margaret Thatcher: „Społeczeństwo? A co to takiego?" i całego okresu dominacji reaganomiki).
Dziś większość zachodniego świata ma do neoliberalnego paradygmatu niezwykle krytyczny stosunek. My w Polsce i okolicach mamy i pewnie zawsze będziemy mieli specyficzny stosunek do Reagana i Thatcher za to, co uczynili dla demontażu komunizmu, ale z perspektywy zachodniej ich dokonania wyglądają już znacznie gorzej. To właśnie przez ich politykę nakręcono kolejną spiralę nierówności społecznych, człowiek człowiekowi stawał się wilkiem, a widmo rywalizacji czaiło się na każdym kroku. A szkoda, bo pod koniec lat 70., po okresie „flower-power", buntu młodzieży, zachodni kapitalizm, społeczeństwa i ich demokracje kreowały ten typ ładu społecznego, w którym losu jednostki nie zależał od wprost od rynku, a sensownie konstruowane budżety nastawione na podtrzymywanie współnotowości i solidaryzmu na dobre i na złe zadomowiły się nie tylko w makro-polityce, ale i świadomości obywateli. Ziściło się lincolnowskie oczekiwanie, by demokracja była nie tylko „by the people i of the people", ale także „for the people". Dziś świadomość faktu, iż neoliberalizm wyrządził wiele zła społecznego, jest dość powszechne, a badania nad nierównościami społecznymi (te dokonywane nie tylko przez nauki społeczne, ale np. przez epidemiologów) nie pozostawiają złudzeń, że mamy do czynienia ze złem samym w sobie pomimo upartych opinii ekonomistów skoncentrowanych na wąsko gospodarczych domniemanych sukcesach.
Z demokracją taką, jaką znamy, mamy jednak ogromne problemy, nie jest jednak tak, by na świecie nie próbowano temu zaradzić. Problem w tym, że my w Polsce bardzo powoli importujemy demokratyczne wynalazki, które pojawiły się pod różnymi szerokościami geograficznymi już 30 lat temu. Innowacje w grupie przedsięwzięć o nazwie "demokracja deliberatywna", brazylijskie -zainicjowane w Porto Alegre - "budżety partycypacyjne", duńskie "technologiczne panele", "smart voting" i setki innych inicjatyw testowanych w różnych miejscach świata są do wykorzystania, choć nie można być naiwnym, że stanowią panaceum na wszystkie bolączki.
10