Ameryka przywitała mnie deszczem, błyskawicami i piorunami. Nad lotniskiem w Chicago szalała burza. Ponad godzinę krążyliśmy nad północnymi rejonami USA i południem Kanady. W dole wyraźnie rysowały się tafle Wielkich Jezior. Do lądowania podchodziliśmy w iście bajkowej scenerii: przepływaliśmy przez cudowne, białe obłoki tworzące fantastyczne kształty przywodzące na myśl baśniowe zamki i pałace, których nie powstydziłby się nawet architekt z wspaniale rozwiniętą wyobraźnią. Po chwili wpadaliśmy w turbulencję, gwałtownie spadaliśmy w dół, w przerażającą ciemność smaganą deszczem i rozświetlaną błyskawicami. Skrzydło -pokazujące się na ułamki sekund - sprawiało wrażenie, że jest z nami tylko przez przypadek, że za chwilę samodzielnie odleci... Nie zdążyło, na szczęście, bo już odbijaliśmy się jak piłeczka od ziemi: raz, dwa, trzy... Jak dobrze, że istnieje grawitacja. W ciszy rozległy się brawa. Dla pilota, za dobre lądowanie? Chyba nie... Ludzie cieszą się, że w ogóle wylądowali, że wreszcie chociaż trochę będą mogli decydować o swoim losie. Chociaż.... Najpierw zadecyduje o nim urzędnik imigracyjny! Niektórzy mogą zakończyć swoją przygodę z Ameryką na lotnisku.
Spieszę się. Po wyjściu z rękawa szybko znalazłem się na czele dużej grupy pasażerów. Spóźnienie powoduje, że mam tylko 40 minut do odlotu samolotu do Atlanty. Dopadam stanowisk odprawy migracyjnej. Jeszcze pusto, bez zastanowienia podchodzę do pierwszego oznaczonego napisem „visitors”. Mam pierwszy kontakt z tubylcem: czarny. Wymiana dwóch zdań, z rozmachem przybita pieczątka w paszporcie, długopisem dopisane BI: pobyt służbowy. Znów biegiem po bagaż, odprawa celna. Nabieram podejrzeń, że biali, to tu tylko podróżni... Muszę znów nadać bagaż... Pytam ładną Murzynkę
0 stanowiska United Airlines. Odpowiada pytaniem, czy przyleciałem LOT-em, a potem już bez ceregieli przechodzi na czystą polszczyznę i tłumaczy, gdzie mam się udać. Bez najmniejszego akcentu! Jestem zszokowany! Ameryka to jednak dziwny kraj...
Czasu mam coraz mniej. Otrzymuję wejściówkę na samolot do Atlanty, wraz z informacją, że odlatuje on z pierwszego terminalu. Na razie jestem na piątym... Znajduję kolejkę krążącą wokół lotniska
1 w dużym stresie, cały czas spoglądając na zegarek docieram na drugą stronę lotniska. Jeszcze długi marsz (bieg) długimi korytarzami (na szczęście lot---niska w USA są znakomicie oznaczone) i wpadam na odprawę „security”. Zajmuje się mną oczywiście... Murzyn! Każe zdjąć buty. W pierwszej chwili pomyślałem, że Amerykanie to straszne czyściochy, potem przeleciało mi przez myśl, że tu przecież bardzo lubią naszego byłego prezydenta Wałęsę, no i chcą... puścić mnie w skarpetkach! To ostatnie podejrzenie szybko jednak upa-