BIBLIOTEKA JAKO SYSTEM POZNAWCZY 211
Niezależnie od plusów, rejestr słabości tej publikacji jest pokaźny i poważny, a zacząć należy od fatalnej czytelności. To jest tak niesamowity bełkot, że zrozumienie czegokolwiek przychodzi z najwyższym trudem. Tok wywodu rwie się co chwilę, wszędzie pełno dygresji, konkluzje pojawiają się bez uzasadnienia, a pryncypia i detale mieszają się zgodnie; tak nie można pisać. Daleki jestem od apoteozy tekstów amerykańskich, ale obowiązuje tam reguła zrozumiałości, za którą — i słusznie — odpowiada Autor. Otóż według tamtejszych kryteriów A. J. Ostapow nie zdołałby opublikować swojej książki.
Ale główną wadą rozprawy jest formalizacja. Ta choroba zżarła znaczną część sowieckich nauk społecznych, a i u nas dała się we znaki. Polega na uprawianiu nauk, rzekomo teoretycznych, w całkowitym oderwaniu od empirii i rzeczywistości, na podstawie wyłącznie cytatów i konkluzji logicznych. W konsekwencji obok rzeczywistości prawdziwej tworzy się pseudorzeczywistość i to ona jest przedmiotem dociekań — w sumie nic nie wartych. W bibliotekarstwie nie można teoretyzować, nie mając pojęcia, na czym to wszystko w rzeczywistości polega; otóż takie oderwanie w tym tekście fragmentami dostrzegam.
Innym przejawem formalizacji jest swego rodzaju rytuał i manipulacja formułami postępowania — trochę na kształt czarów — w mylnym przeświadczeniu, że to gwarantuje naukowość rozważań. Autor tak właśnie posługuje się podejściem systemowym (u nas też często pojawia się to zaklęcie) — z czego nic nie wynika — oraz jeszcze formułą dialektyki, o której (myślałem) już wszyscy zdążyli zapomnieć.
Swoiste dekorum stanowi rejestr źródeł wykorzystanych obejmujący 600 publikacji w różnych językach. Tymczasem tak naprawdę można wykorzystać 100-150 tekstów i przytoczyć jeszcze 100, cała reszta natomiast stanowi sztafaż. Zresztą z tekstu widać, że prawdziwa baza źródłowa jest skromna.
W spisie autor wymienia 17 publikacji własnych, 10 N. Kartaszowa (który pisywał na wszystkie tematy) oraz 8 K. Marksa i 7 W. Lenina. W tekście wprawdzie ostro wyrzeka raz i drugi na minione złe czasy, ale rytuał pozostał ten sam: Lenin oraz Marks jako eksperci bibliotekarstwa. Nic się nie zmieniło? Objaśniając pojęcie „uzgodnienia” (po co?), Autor przywołuje właśnie Lenina i Marksa (s. 160-161), a w innym miejscu cytuje zdanie Lenina (s. 175): „bez emocji nie można doszukiwać się istoty spraw”. Takie banały, na tony, może zaserwować pierwszy z brzegu Pipczyński. Chyba więc jeszcze daleka tam droga do normalności.
Rozważania — gdyby je zredukować do połowy objętości — byłyby daleko ciekawsze i pożyteczniejsze, jeszcze pod warunkiem odstąpienia od pisania „na stopień” oraz do dążenia do stworzenia nowej dyscypliny naukowej. To jest zresztą mania dość powszechna: u nas też niejeden obwieszcza narodziny nowej gałęzi nauki. Otóż w rzeczywistości są to wysiłki daremne; większa jest zasługa w potwierdzeniu lub zanegowaniu drobnej prawidłowości, niż w wymyślaniu dyscyplin, które istnieją tylko w wyobraźni jednej osoby. Ponad kognitologię wypada więc przedłożyć — nadal — wiedzę o informacji naukowej. Niech to już tak będzie.
Jest wreszcie w tekście Autora sporo niezrozumiałości i nonsensów szczegółowych. Autor mianowicie, właśnie z ambicji stworzenia nowej nauki, bierze się za definiowanie wszystkiego, co popadnie, tonąc w zalewie niezrozumialstwa i niepotrzebnie płacąc wysoką cenę nieuchronnej niekompetencji. Przykładowo: wyjaśniwszy pojęcie „uzgodnienie”, tłumaczy z kolei, co to znaczy „adaptacja” (s. 248), a czyni to tak mętnie, że teraz już nie wiem, czy je rozumiem.
Trudno w krótkim omówieniu wnikać we wszystkie detale. Zwrócę więc tylko uwagę na zupełnie amatorskie objaśnienie zjawiska potrzeb (s. 116-126), które wcale tu nie jest konieczne i na jeszcze mniej przydatny opis pamięci krótkotrwałej, która (według źródła w 1964 r.) ma rzekomo możliwość zarejestrowania (s. 107) ledwie siedmiu liter albo pięciu słów. Dałoby się machnąć ręką, gdyby nie wynikające stąd zamieszanie w pojmowaniu pojemności treściowej i informacyjnej.
Autor zdaje się nie pojmować, co to jest jednostka informacji i jak konstrukcje informacyjne funkcjonują. Wbrew pozorom, zdanie „pies je mięso” zawiera czternaście jednostek informacyjnych, a nie trzy. To wszystko zresztą nie jest w tym tekście w ogóle potrzebne — im mniej byłoby szczegółów i ubocznych dygresji, tym tekst były lepszy i czytelniejszy.
W sumie: dobrze byłoby skonfrontować autorski, mimo wszystko niekonwencjonalny punkt widzenia, z wyobrażeniami tradycyjnymi. Ale bez obwieszczania narodzin nowej gałęzi nauki. Oraz ze świadomością, że lektura tej książki jest uciążliwa.
Jacek Wojciechowski
Maszynopis wpłynął do redakcji 28 sierpnia 1995 r.