Morze głów wylało się na ulicę. Śnieg padał. Białe welony okrywały poją-* zdy i samochody, pędzące wzdłuż białych ulic. Tramwaje z trzaskiem iskier pędziły w srebrnej zawiei. Słupy telegraficzne zdawały się biec za niemi. Wiatr popędzał wrzące tłumy, wiał im w oczy, zrywał kapelusze, unosił w górę palta i spódnice. Biegły długie szeregi ludzi wzdłuż trotuarów, tętniły konie po bruku.
Śpiewał tłum i melodja taneczna i gorąca biła mnie w twarz ostrymi okru^ chami twardego śniegu.
KAZIMIERZ: ANDRZEJI JAWORSKI.
Kocham twoje ogniste pieszczoty kiedy twarz mi smaga twój deszcz złoty.
Umiesz pieścić, umiesz i uśmiercać, rozżarzoną igłą w mózg się wwiercać.
Purpurowe twe wschody, zachody, jak skrwawione na szafocie schody.
Ślę do ciebie modlitwy pobożne, jesteś jasne i jasnowielmożne.
Ale zadrżyj na swym złotym tronie szukaj innych słońc ku swej obronie.
Jest tu ktoś, kto ma chęć się zbuntować, jest tu ktoś, kto chce cię zamordować.
Ja tak samo jak ty ogniem palę ja ci wojnę wypowiem zuchwale.
1 ja także czerwone sonety piszę, pieszcząc upalnie kobiety.
Mogę palić na śmierć i na życie, godząc rytmy wiersza z serca biciem.
Ja *ak samo jestem słońce jasne i mam także światło swoje własne.
Mało miejsca dla nas dwóch na świecie, muszę ciebie zdmuchnąć jak świecę.
Niech już raz się skończą te męczarnie, kopnę nogą — stłukę twą latarnię.
1 gdzie twoje lizały jęzory zalśnią moich wierszy reflektory.
— 51