90 _Byd. Biul, Wet. 6(4), 1996r.
mi chorobowymi, wykonanymi zabiegami, zużyciem leków, trasą przejazdu i kosztem przejazdu. W aptece lecznicowej były trzy rodzaje leków: oddzielnie poniemieckie, unrowskie i produkcji krajowej rozmieszczone osobno. Codziennie na bieżąco była prowadzona książka dziennego rozchodu leków z uwzględnieniem ilości i asortymentu. Najbardziej wobec rozległości terenu dawał się we znaki brak środków lokomocji. Jeździło się wozami lub zdezelowanymi bryczkami, czasem ciągnikiem, siedząc obok traktorzysty na błotniku. Później latem i zimą jeździłem starymi motocyklami, które często psuły się w drodze. Obowiązywał nie-normowany czas pracy, zawsze trzeba było być gotowym do niesienia pomocy. W pierwszych latach pięćdziesiątych w PGR zwierzęta były obsługiwane przez Niemców, byłych robotników' folwarcznych. Porozumiewanie się z nimi ułatwiało to, że języka niemieckiego uczyłem się przed wojną w szkole średniej. Pracowali oni rzetelniej niż Polacy, którzy ich zastąpili po wysiedleniu.
Do czasu zorganizowania Powiatowego Zakładu Weterynarii w Kołobrzegu PZLZ Gościno było jednostką samodzielną, prowadzącą normalną księgowość, podporządkowaną WZWet. w Szczecinie, który wypłacał wynagrodzenie. W Szczecinie odbywały się odprawy kierowników PZLZ i sekretarzy administracyjnych. Dojazd był uciążliwy. Jeździło się wąskotorówką, często nocą. do Gryfic albo Kołobrzegu, następnie normalną koleją. Po zebraniu z reguły organizowana była uroczysta kolacja w „Gryfie’’, najlepszym lokalu w mieście z udziałem zapraszanych w charakterze gości niektórych pracowników WZWet, finansowana przez lekarzy terenowych. Była ona obficie zakrapiana alkoholem i ciągnęła się do późna. Wykorzystywano oddzielną, wolną od osób postronnych, salkę. O ile sobie przypominam, nigdy nie było wypadków nagannego zachowania się uczestników'. Ceny imprezy były umiarkowane.
W owych czasach raczej nie oszczędzano, nie dorabiano się. życie płynęło z dnia na dzień. Nie myślano o przyszłości, sytuację na Ziemiach Zachodnich uważało się za niepewną. Poza tym w sklepach, których było mało, niewiele można było kupić.
Pierwszymi przedmiotami nabytymi w Szczecinie była lornetka wojskowa i komplet szachów.
Poczta w Gościnie rozprowadzała po śmiesznie niskich cenach książki. Były one bardzo tandetnie wydane. Kupiłem wiele dzieł polskiej klasyki, trochę też obcej. W drugim roku pracy dorobiłem się roweru. Była to solidna damka z dobrym oświetleniem, produkcji niemieckiej, marki „Mita", która służyła mi wiele lat. Zimą w pomieszczeniach lecznicy było bardzo zimno, ponieważ palono w piecach niskiej jakości torfem. Dopiero po kilku latach naprawiono co przez wymianę popękanych kaloryferów' i pieca, przydzielono koks i sytuacja się zmieniła.
Życie towarzyskie zaczęło się rozwijać, gdy w ośrodku zdrow ia zaczęli pracować lekarz medycyny i stomatolog, a w' sąsiednim dużym PGR zatrudniono lekarza weterynarii, kol. Mieczysława Surdykę. Nawiązaliśmy znajomości i przyjaźnie. Podczas wzajemnych odwiedzin grywaliśmy w brydża, były też okazjonalne przyjęcia.
W wolnych clwilach wędkowałem. Wody nadmorskie były czyste i zasobne w ryby.
Lata powojenne należały do okresu dużego występowania zaraźliwych chorób zwierząt. Bydło poniemieckie w 80% tuberku-linododatnie, w wielu oborach stacjonarnie występowała bruceloza i białaczka, konie dotknięte świerzbem, owce robaczycą płuc i motylicą. Ponieważ Lecznica Zwierząt w Gościnie dysponowała kilkoma komorami do gazowania ząświerzbionych koni przyprowadzano do leczenia wiele zwierząt, między innymi także z jednostki wojskowej w Kołobrzegu. Poprzez sprowadzone z woj. białostockiego warchlaki i zasiedlenie nimi chlewni RSP zawleczono pomór świń. który na skutek wyrzucania padłych sztuk w lasach rozpowszechnił się wśród dzików. Chore i osłabione dziki były łatwym łupem kłusowników i ogniwem dalszego rozprzestrzeniania się choroby. Pomimo że udało się nie dopuścić do przeniknięcia pomoru do chlewni w PGR, zwalczanie tej zarazy z urzędu u rolników indywidualnych i innych drobnych hodowców było bardzo uciążliwe i pracochłonne. Przegląd i termometrówa-nie pogłowia w licznych wsiach wymagały pomocy z zewnątrz. W takich okolicznościach poznałem dra Jarosza, późniejszego dyrektora WZWet. w Bydgoszczy, który jako młody lekarz weterynarii był delegowany do zwalczania pomoru. Nieco wcześniej przeszła przez powiat kołobrzeski fala pryszczyc), która tym razem nie ominęła PGR. Padło wiele prosiąt, spadła produkcja mleka, niektóre krowy dobito na skutek uszkodzenia mięśnia sercowego.
Mijały łata. W Kołobrzegu niewiele robiono. Z rozbierania uszkodzonych budynków' i rumowisk pozyskiwano cegły, które wywożono do odbudowy Warszawy. Plaża nadmorska, na którą wstęp był wzbroniony, odgrodzona była siatką i pilnowana.
Powiat stopniow'0 nasycał się pracownikami weterynarii. Otwarto PZLZ w Karlinie i Dygowie. W trosce o przyszłość dzieci i zdrowie jednej z córek, u której rozpoznano reumatyzm, postanowiłem odsunąć się od wybrzeża. Dzięki życzliwości Powiatowego Lekarza Weterynarii w Kołobrzegu kol. Szczuki z którym razem odbywałem służbę wojskową w Puławach oraz nieżyjących już lek. wet. G. Chmielnika i dr T. Winieckiego możliwe było służbowe przeniesienie do now'o zbudowanego PZLZ w Trzemesznie.
Tak skończył się trudny, pionierski okres mojej pracy zawodowej. który trwał około 10 lat i który wspominam z sentymentem jako lata młodości i trudnej pracy.
Ponieważ rodzice żony mieszkali w Karlinie, przez wiele lat u nich spędzałem urlopy, a także niektóre święta z całą rodziną. Odwiedzałem stare miejsce pracy i kolegów, a także jeszcze niejedną dużą rybę wyciągnąłem z czystych nadmorskich rzek i jezior.