Nie bała się już wcale. Czuła żal — podobny do uczucia winy i równocześnie do pragnienia, żeby tę winę jakimś niewiadomym sposobem co prędzej zmazać. A przecież wiedziała dobrze, że nie jest winna, nie przyczyniła się w niczym do złego losu przybysza. Bo że ten los był zły — tego Ula była zupełnie pewna.
Usiadła na trawie w pobliżu szałasu i patrzyła przed siebie, pogrążona w splątanych myślach. W pewnej chwili zdała sobie sprawę, że chłopak już nie śpi. Patrzał na nią szeroko otwartymi oczami.
Nie odezwała się, serce biło jej mocno. Zmarszczył brwi, jakby chcąc sobie coś przypomnieć czy uświadomić. Ula nie była pewna, czy jest przytomny.
— Co ty?... — szepnął niepewnie, jakby chciał sprawdzić, czy nie zwraca się do własnej gorączkowej zjawy. — Skąd... Skąd się tu wzięłaś?
— Słucham?
Zrozumiał, że ma przed sobą żywego człowieka, i spytał szybko:
— Co tu robisz?
— Nic...
Była tu przecież po to, żeby nie ukradł koca! Przeraziła się, czy jej twarz nie zdradzi przed nim tej wstrętnej myśli. Zaczerwieniła się aż po nasadę włosów.
— Jak to: nic?
— ...Czekałam, aż się obudzisz — rzekła z wysiłkiem.
— Dlaczego?
— ...Bo może trzeba ci pomóc?
To była prawda. Od chwili kiedy zrozumiała, że jest chory — chciała mu pomóc. Uśmiechnęła się nieśmiało, chcąc go o tym przekonać — i zauważyła, że twarz obcego staje się zamknięta i nieprzychylna. Dodała szybko:
— Jeśli chcesz, oczywiście, bo może nic ci nie potrzeba?
Nie odpowiedział.
— Zdaje mi się, że jesteś chory — wyjaśniła.
— Chory?—Zamrugał powiekami, jakby sobie coś przypominając, i wsunąwszy obwiązaną nogę pod zwisające gałęzie, spojrzał bystro na Ulę, jakby chciał sprawdzić, czy to zauważyła. Udawała, że nie zauważyła, patrzyła w bok. Wiedziała, że tamten wstydzi się brudnej szmaty, i sama odczuwała wstyd, jak ktoś, kto
18