Tak oto przeniosłem się do Gdańska. Byłem tak zwanym porządnym studentem, to znaczy: student-żebrak, ale Pan! Robiłem teatry, prowadziłem kluby, żyłem życiem studenckim - bardzo wtedy bogatym. Nie przykładałem się jakoś szczególnie do nauki, program studiów nie wyznaczał kierunku mojego rozwoju. Wydaje mi się nawet, że znacznie więcej w sensie warsztatowym dala mi szkoła średnia. Przychodziłem na uczelnię, bo tam ze wszystkimi mogłem się spotkać. Naprzeciwko budynku był klub Żak, mieszkaliśmy w Sopocie, same atrakcje... W efekcie najwięcej wiedzy z przedmiotów artystycznych uzyskałem biesiadując, niż podczas zwyczajnej korekty. Wiele było zabawnych, ale też tragikomicznych sytuacji z tym moim zaliczaniem.
Po studiach zajmowałem się szeroko pojętą plastyką: designerstwem, projektowaniem wystaw, grafiki i wielu innych. W wolnych chwilach natomiast brałem udział w konkursach rzeźbiarskich, a ponieważ wiodło mi się w nich bardzo dobrze, przywróciły mnie one z powrotem rzeźbie. Wsiąkałem w nią powoli i przypominałem sobie korekty, które na studiach nie do końca mogłem zrozumieć, a których sens odkryłem na nowo pracując już całkiem samodzielnie. Dzięki temu jednak wciąż się rozwijam i chyba właśnie to trzyma mnie najmocniej przy moim zawodzie.
- Podobno otrzymał Pan propozycję pracy na uczelni, jednak, odrzuciwszy ją, powrócił do Częstochowy. Czy nigdy nie było Panu żal tej decyzji?
- I żal i nie żal. Powiem tak: Pewnie byłbym teraz jakimś znoszonym belfrem i nie wiem, gdzie bym wylądował. Kiedy bowiem przyjeżdżam do Gdańska, wielu znajomych ludzi zazdrości mi tego, czego dokonałem, tego - tak zwanego - wolnego czasu na twórczość. Ja natomiast widzę, co straciłem, bo obracając się w tamtym świecie na pewno więcej chłonąłem. Na studiach byłem łubiany i doceniany, ale mniej jako rzeźbiarz, a bardziej jako organizator życia kulturalnego. I nawet nie proponowano mi wtedy asystentury, chciano natomiast, abym stworzył dział na Politechnice, który miałby zajmować się uhumanistycznieniem tamtejszych studentów. W tym celu musiałbym się jednak zapisać do Partii, co mnie zniechęciło. Niedługo potem zająłem się pracą na Zamku w Książu, gdzie z liczną grupą uczelnianej kadry, prowadziłem jego renowację. Wyzwanie było poważne. Nie myślałem już wtedy o przyszłości na uczelni -wystarczało mi to, co robiłem.
- Pana twórczość jest bardzo oryginalna, dlatego interesuje mnie ten konkretny bodziec, który wpłynął na to, że ma ona właśnie taki kształt. Jest wyjątkowa, bo trafia nawet do ludzi, którzy w ogóle się na sztuce nie znają.
- Nigdy nie próbowałem powielać żadnych wzorców. Nawet jeśli w którymś momencie byłem mocno przekonany do czyjejś twórczości, to miałem do niej zawsze osobiste podejście. Jeden z moich profesorów, Stanisław Horno-Popław-ski, preferował rzeźbę kamienną, ciężką. Robił w otaczarkach bryły o bardzo zsyntetyzowanych, zatartych, wręcz lapidarnych formach. 1 pewnie oczekiwał ode mnie czegoś podobnego. Ale ja wciąż pytałem tylko: - Czy tak na pewno musi być? Zawsze mówił, że rzeźba powinna mieć powagę materii i przesłania. Wtedy mnie korciło, by zapytać: - Co znaczy „musi” czy „powinno”?
Niedawno, po latach, już jako leciwy starzec, zobaczył moją rzeźbę balansującą, poklepał mnie po ramieniu i stwierdził: -A jednak wymaj-strowałeś coś, wymajstrowałeś!
Chcę przez to powiedzieć, że realizuję siebie. Coś we mnie siedzi, coś mnie pcha, a poza tym bywają jeszcze dodatkowe inspiracje: czasem jakaś książka..., jakaś wystawa, z którą chciałbym się zmierzyć, „porozmawiać”. To taki dialog poprzez formę, dialog poprzez ideę.
- Praca nad cyklami: „Zreanimowani”, „Chwiejni”, „Z odciągami”przypadła na lata 80. W jaki sposób radził sobie Pan z wyrażaniem swojego światopoglądu artystycznego w burzliwych latach napięć społeczno-politycznych''
Konspekt nr 2/2007 (29)