rodzinami przeniosło się do Sudanu. Samotna para staruszków nie mogła liczyć na przeżycie, a Amuarkuar nie miał nawet dość siły, żeby zejść do Kidepo.
Nie wiedziałem o tym, chociaż słyszałem, że ich ■wioska — która leżała poniżej mojej zagrody, lecz była ukryta za pagórkiem — została opuszczona. Nie wiedziałem nawet, że Amuarkuar wciąż tam mieszka, ale pewnego dnia ukazał się w moim odoku i poprosił o wodę. Był straszliwie wychudzony, dałem mu zatem wody i chciałem przynieść trochę żywności, kiedy z di nadbiegł Atum pytając gniewnie, co właściwie sobie myślę, że tak marnuję wodę. Odparłem, że to moja woda i mogę robić z nią, co mi się podoba, na co usłyszałem, że stary opije się jak słoń i nic dla mnie nie zostanie. Zwróciłem mu uwagę, że zawsze mogę sobie przynieść wody, ale kiedy się odwróciłem, żeby dać Amuarku-rowi coś do zjedzenia, okazało się, że ten w trakcie naszej sprzeczki odstawił wodę i po cichu odszedł. Dotarł do skalnej półki nad starą wioską Kauara i położył się tam, żeby odpocząć, z głową opartą o swój karać, czyli podgłówek. W pobliżu leżała wiązka trawy, którą najwidoczniej uciął i z trudem ciągnął do walącej się wioski, żeby zrobić z niej prowizoryczne schronienie. Chcąc oszczędzić energię, załatwiał potrzeby naturalne wewnątrz chaty, przez co nie można w niej było dłużej mieszkać, zresztą i tak nie miała już prawie dachu. Zbierając trawę, zdobył się na największy wysiłek, żeby utrzymać jakoś dom, dopóki nie wróci Nangoli. Kiedy podszedłem do niego, nadal leżał wyczerpany na ziemi, ale spojrzał na mnie, uśmiechnął się i powiedział, że woda była dobra. Potem zamknął oczy i zasnął z uśmiechem uszczęśliwienia. Udało mu się ukoić pragnienie czystą wodą ze studni policyjnej, wodą daną mu przez miłosiernego antropologa, któremu ją codziennie przynoszono i który nawet nie musiał sam po nią chodzić. Oto jak i gdzie umarł Amuarkuar, szczęśliwy, z żołądkiem pełnym mojej wody. I oto jak przetrwała Nangoli.
Ikowie stosowali najrozmaitsze środki, żeby tylko utrzymać się przy życiu, łącznie z uciekaniem się do klasycznych metod składania darów i ofiar. Nie miało to nic wspólnego z niemądrym przekonaniem, że altruizm jest możliwy czy pożądany — w ich wydaniu była to zaczepna i groźna broń, która dawała się użyć na różne sposoby. Nieprzyjęcie daru mogłoby pokrzyżować wszelkie plany, dlatego Ikowie robią wszystko, żeby nie dopuścić do takiej ewentualności. Celem tych wszystkich zabiegów jest oczywiście zobowiązanie wobec siebie szeregu osób, do których w krytycznej chwili można się zwrócić o zwrot długu i przy odrobinie szczęścia liczyć na rewanż. W warunkach życia Ików taki koniec, dający choćby minimalną szansę przetrwania, usprawiedliwia znaczne nawet ofiary i poświęcenie. Ale z poświęcenia, które mogłoby zostać odrzucone, nie ma żadnego pożytku, obserwujemy więc dziwne zjawisko, kiedy ci ludzie, skądinąd myślący tylko o sobie, wyczyniają różne sztuczki, żeby pomóc innym. W rzeczywistości dbają oni tylko o siebie, a ich pomocy, choćby była jak najgorzej widziana, nie można odrzucić, gdyż udzielana jest w ten sposób, że od razu staje się faktem. Ktoś całkiem nie proszony może przekopać pole w czasie nieobecności właściciela, naprawić ogrodzenie albo przyłączyć się do budowy chaty, którą mąż i żona bez trudu zbudowaliby sami. Widziałem kiedyś, jak strzechę na dachu kładło tylu mężczyzn, że cała chata o mało się nie zawaliła, ale głośne protesty właściciela na nic się nie zdały. Praca dla kogoś wykonana oznaczała zaciągnięcie długu. Był to' jeszcze jeden powód, żeby wystrzegać się sąsiadów. Lo-kelei miano bardzo za złe, że zawsze przyjmował pomoc i natychmiast odpłacał za nią żywnością (szczwany lis wiedział, że Ikowie się temu nie oprą), przez co dług od razu był anulowany.
Niebezpieczeństwo systemu tkwiło w tym, że kiedy nadchodziła chwila spłacenia długu, dłużnik mógł być nieuchwytny, podobnie zresztą jak i wierzyciel. Przyszłość rysowała się zbyt niepewnie, żeby traktować to inaczej niż dodatkowy środek dający szansę przetrwania, chociaż niektórzy w wysokim stopniu opanowali jego tajniki. Lepszym środkiem było objadanie tych, którzy nie mogli się tym samym odpłacić, a kłopoty w Sudanie nastręczały Ikom mnóstwo do tego okazji. Do Pirre przychodziło przez dolinę Ki-depo sporo zbiegów z Sudanu, przeważnie pasterzy z plemienia Didingów. Tych, co gonili resztkami sił, byli chorzy albo ranni, a do tego biedni, wysyłano do Kaabongu, gdzie — jak im mówiono — uzyskają pomoc, jeżeli wytrzymają jeszcze te końcowe dwa dni marszu. Natomiast tych, którzy mieli jakikolwiek dobytek, prowadzono z głośnymi okrzykami przyjaźni do założonego przez samych Ików obozu dla uchodźców. Znajdował się on w najniżej położonej części
119