Absolwenci wspominajq...
Studiował filologię polskq w latach 1971-Poeta, dziennikarz, felietonista w „Dzienniku Polskim"
Z indeksów, które zachowałem, dowiedziałem się, że studiowałem najpierw zaocznie w WSP dwa lata. Po licencjacie zacząłem pisać pracę dyplomową u profesora Farona o problematyce erotycznej w utworach Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. To był rok 1973, a później jeszcze dwa lata i studia magisterskie, czyli praca naukowa o grupie Tylicz, a więc także - w jakimś sensie - o sobie samym, u prof. Stanisława Siero-twińskiego, autora Słownika terminów literackich. Dyplom obroniłem 28 czerwca 1975 r. Studiowałem trybem zaocznym, najpierw jako nauczyciel w szkole podstawowej w Olszynach koło Tarnowa, później także jako nauczyciel w Skawinie. Po obronie dyplomu szybko znalazłem pracę jako dziennikarz w tygodniku „Wieści” i tym samym - już po pięciu latach - zakończyłem swą karierę nauczycielską. Od tamtego momentu właściwie nieprzerwanie, bo już trzydzieści parę lat, pracuję w dziennikarstwie.
Wśród wykładowców, którzy zrobili na mnie wrażenie, wypada mi wymienić przede wszystkim dr. Ferdynanda Reichmana, który wykładał literaturę powszechną. To była niezwykła postać. Nie dbał np. o to, by zyskać tytuł profesora, miał za to w głowie wiedzę kilku naukowców. Starszy kawaler, choć już wtedy pod siedemdziesiątkę, który - rzecz niezwykła ożenił się z dużo młodszą studentką, bodajże ze studiów zaocznych, być może też nauczycielką. Pięknie mówił o literaturze powszechnej i jego wykłady były jednymi z najlepszych. W jakieś dziesięć lat później odnowiłem z nim kontakt, spotkałem go podczas spaceru: miał taki zwyczaj, że dwie, trzy godziny dziennie chodził po Krakowie - chyba lekarz mu to zalecił w celach zdrowotnych. W ten sposób się rozpoznaliśmy - okazało się, że czytał moje książki, że bardzo śledził moją twórczość; a że był to stary, mądry Polak-Żyd, rozmawialiśmy dużo o innym Polaku-Żydzie, też wielkim krytyku polskim, Arturze Sandauerze. Ta przyjaźń dwóch perypatetyków trwała parę lat, potem pożegnaliśmy się i zniknął we mgle. Później usłyszałem o jego śmierci.
Dalej przypominam też sobie Antoniego Jopka. świetnego wykładowcę. Prawdopodobnie też nie miał tytułu profesora, ale pamiętam jego wykłady; nawet kiedy szedł korytarzem, było go słychać, bo wciąż mówił. Gorzej szło mu pisanie, o czym przekonałem się wiele lat później czytając jego teksty. Ale pisanie i mówienie nie zawsze idą w parze. Z kolei Bolesław Faron, mój przyjaciel po latach, wykładowcą może nie był porywającym, ale za to świetnie pisał i pisze. Z profesorem Faronem miałem zajęcia chyba na drugim roku, kiedy wykładał literaturę współczesną; pamiętam - kiedy mówiliśmy o twórczości Sławomira Mrożka - aż korciło mnie, aby się pochwalić, że otrzymuję od niego listy z Paryża. Nie odważyłem się jednak. Wtedy nie byliśmy w tak zażyłych stosunkach; nasza przyjaźń zaczęła się właściwie po latach, gdy spotkałem profesora po jego powrocie z Wiednia. Często rozmawialiśmy, okazał się dla mnie bardzo ważną postacią. Niedawno ukazał się zbiór pracy krytycznoliterackich prof. Farona, gdzie znalazły się dwa eseje o mojej twórczości. Szczególnie drugi - o dzienniku Koncert dla nosorożca - bardzo mi przypadł do gustu.
Ważną postacią był Stanisław Sierotwiński. Zajęcia jego polegały na tym, że zwiedzaliśmy krakowskie kościoły, a on opowiadał o architekturze; bardzo żywa postać - pamiętam jak mnie obsztorcował, gdy po dwóch miesiącach od za-
Konspekt nr 1/2006 (25)