Inspiracje fenomenologiczne w myśli filmowej (1) 25
i na zewnątrz. W toku rozprawy Sobchack posługuje się dychotomią „widzenia widzącego” i „widzenia widzianego”(v/ew/«g view/viewed view), a to ostatnie widzenie ma być prawdopodobnie równoznaczne z wyłonieniem się płaszczyzny refleksyjnego i przedmiotowego dystansu z poziomu dotychczasowego zjednoczenia widza i filmu. Ów dystans to bodaj przestrzeń wolności, która jak haust świeżego powietrza wdziera się między widza a film.
[...] film nie jest w stanie percypować swej własnej percepcji ekspresji, chociaż może, jak zostało wskazane, percypować i wyrażać percepcję. Tylko widz będący na zewnątrz aktywności filmu (chociaż wewnątrz swej własnej aktywności) jest na tyle uprzywilejowany, by „w idzieć” filmową percepcję ekspresji, a dzieje się to, ponieważ jego świadome dośw iadczenie zawiera w sobie filmowy ruch percepcji i ekspresji. To zawieranie nie jest odwracalne. Czy to jako film czy widz, nie możemy fizycznie stanąć za naszymi własnymi plecami55.
Z tych, jak zwykle u autorki powykręcanych, myśli i zdań wynika jasno bodaj jedno: że poza wszelkimi możliwymi uwikłaniami i chiasmatycznymi zaple-ceniami odbiorcy obrazów i samych obrazów istnieje taki krąg aktywności, który polega po prostu na ustawieniu się odbiorcy na zewnątrz obrazowego potoku i traktowaniu tego ostatniego jako obiektu sobie danego. Jest to „widzenie widziane” (yiewed view), które jest nieodwracalne, tak więc nie pozwala się wpisać w żadną inną relację zakładającą bardziej inkluzywny stosunek widza i obrazu. Ostatecznie więc, widz jest zawsze na zewnątrz świata obrazowych przedstawień, co stanowi refutację psychoanalitycznej tezy o bezwzględnej dominacji przedmiotu filmowej percepcji nad tejże percepcji podmiotem. Rozumiemy teraz, dlaczego mówiąc w jednym z poprzednich cytatów o przenikaniu się psychiki widza i aparatu projekcyjnego do wytwarzania obrazów, wspomniała Sobczak o „częściowej” zaledwie przeźroczystości. W jaki jednak sposób widz, włączony przecież tak czy tak przez Amerykankę w przestrzeń ekranowego św iata i tkwiący w niej „po uszy”, tak jak po uszy w swym cielesno-światowym otoczeniu tkwi egzystujący podmiot Merleau-Ponty’ego, może się nagle uwolnić z tej zależności i okazać władny do spoglądania na nią z zewnątrz - pozostaje dla mnie zagadką, i to pomimo ekstensywnych w tej kwestii wyjaśnień autorki, które jednak bardziej wspomniane przejście zakładają, niż je uzasadniają.
Złośliwie można by balon dętych twierdzeń Vivian Sobchack przekłuć szpilką streszczającego je trywiału, że widz częściowo ulega magii kina, częściowo zaś potrafi się od niej zdystansować, dlatego nie tak łatwo daje się w tej dziedzinie prowadzić na manowce. Według tego złośliwie redukcyjnego procederu cala reszta, w tym niewiarygodne akrobacje myślowe, jakie autorka wykonuje, by swoją konstrukcję uzgodnić z filozofią Merleau-Ponty’ego, są tylko niepotrzebnym nadmuchiwaniem prostej myśli. Sądzę jednak, że sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, co nie znaczy, że koncepcję Sobchack chciałbym
Tamże, s. 282.