26
Wiadomości Uniwersyteckie
PRZECIW
REKLAMOWANIU
„GRAFFITI”
„Wiadomości Uniwersyteckie" drukują spisy studenckich gryzmołów na pulpitach saJ wykładowych. Jestem przeciw. Ich treść jest z reguły głupia. Geneza: atawistyczne, infantylne instynkty znane wśród istot niższych, oznaczających swoimi wydzielinami własny „teren". Z punktu widzenia kultury i cywilizacji: brud, barbarzyństwo, a może i psychopatia. Napisy należy zamalowywać, a strażnik miasteczka powinien łapać „psikaczy". Pulpity sal wykładowych należałoby w czasie wakacji pokrywać farbą olejną. Inna sprawa: szczególnie pokryte graffiti są sale wykładowe, mniej ćwiczeniowe. Czy nasze wykłady nie są zbyt nudne?
Z.M.-Z.
Nie ma szczęścia środowisko akademickie Polski do prasy „branżowej". Najpierw wychodziło „Życie Szkoły Wyższej" pełne rozwlekłych rozpraw, niezbyt chętnie czytanych. Od dwu lal zastąpiono je pismem kolorowym, profesjonalnie redagowanym, wychodzącym na świetnym papierze. Niestety rozchodzącym się w dość nikłej ilości. Pismo to stało się wiosną bieżącego roku obiektem bardzo energicznej kryty ki „Gazety Wyborczej" (jej wkładki lubelskiej, gdyż redakcja „Przeglądu Akademickiego" mieści się w naszym mieście), co pociągnęło za sobą dwie interpelacje posłów naszego regionu do Ministra Edukacji Narodowej. Sprawa dotyczyła aspektów finansowych przedsięwzięcia. Zdaje się, że sprawy pieniężne nie mają tu jednak najistotniejszego znaczenia. Pracownikom wyższych uczelni i nauki polskiej potrzebne jest pismo środowiskowe, które dobrze trafiałoby w bieżące potrzeby i zainteresowania ludzi tej specjalności. A jest ich w Polsce około 100 tys.
„Wiadomości Uniwersyteckie" inicjują zatem dyskusję na len lemat, prosząc tych swoich czytelników, którzy zarówno o „Przeglądzie" oraz o idei pisma środowiskowego mają jakieś własne zdanie, a skorzy są do „chwycenia za pióro", o choćby najzwiężlejsze opinie.
Pytania, które zdają się tu być istotne, są następujące:
1. Czy w ogóle potrzebne jest jedno pismo środowiskowe dla różnych szkół wyższych i placówek o różnych specjalizacjach?
2. Jakie tematy warto w takim periodyku stawiać na pierwszym planie?
3. Czy powinno to być pismo wykraczające poza sprawy akademickie i opiniotwórcze również w kwestiach politycznych, kulturalnych, gospodarczych itp.?
4 Czy pismo takie powinno też być trybuną organów decyzyjnych nauki: MEN, KBN, Rady Głównej Nauki itp.?
5. Czy nie istnieją jakieś możliwości „demokratyzacji" sposobu redagowania takiego periodyku, włączenia weń samych nauczycieli akademickich? Nowy sezon dydaktyczny w szkołach wyższych jest dobrą porą na laką wymianę opinii i poglądów. Zapraszamy do mej również Czytelników naszej gazety w innych miastach Polski.
Redakcja \VU
Polak to jest człowiek, który chodzi na rauty,
składa wieńce, przemawia, siedzi w ławach, decyduje,
a wszystko to rękoma, nogami, ustami i innymi
częściami ciała swoich PRZEDSTAWICIELI. Pija
nawet koniak — też ustami swoich reprezentantów.
Ale tych, których sobie sam wybrał. I ma nad mmi tę
przewagę, że może ich w każdej chwili odwołać.
•
Połowa dorosłej Polski, kraju słynącego z kultu wolności i demokracji wypięła się na demokrację przedstawicielską. Nie chce mieć swoich przedstawicieli. I basta. Nie rozdzierajmy jednak szat podobnie dzieje się na całym świecie, rozwiniętym czy nierozwiniętym. Po prostu: demokracja przedstawicielska przeżywa kryzys i zmierzch. Ci, co tę demokrację kochają miłością rozpaczliwą i nie odwzajemnioną, powtarzają za jakimś Anglikiem (jako Polak mam ci powody, aby jego nazwiska me wymieniać), że ustrój to co prawda wadliwy, ale mgdy dotąd me wymyślono nic lepszego. I rzeczywiście konsekwentnie nie myślą. Otóż twierdzenie powyższe me jest bynajmniej prawdą, jako że rodzajów demokracji (zwłaszcza przemieszanej z fragmentami innych ustrojów) wymyślono bez liku i wymyśli się pewnie jeszcze więcej. Nic tu od myślenia me może nas zwolnić. Nie jest też lak, przy wszelkich zaletach demokracji, że jesteśmy na nią skazani nieuchronnie, a w każdym bądź razie, że jesteśmy skazani na tylko jeden jej rodzaj.
Problemem w demokracji przedstawicielskiej są elity. A mają one jako „nomenklatura polityczna" swoiste uzupełnienie w postaci „aktywu" gospodarczego złożonego z finansowy ch potentatów. Zapleczem elit politycznych są elity ekonomiczne. Jest regułą w skali światowej, że elity polityczne zostają skorumpowane przez to drugie, czego laboratorium mieliśmy niedawno we Włoszech (a i u nas różne partie robiły „rybę" ze spółką Arl-B). Lecz potentatom finansowym taki wpływ na politykę nie wystarcza Jest również regułą — i z naszego punktu widzenia bardzo interesującą że zdobyli oni sobie leż prawo do pomijania państwa w dysponowaniu pieniędzmi przeznaczonymi na cele publiczne Po prostu przysługuje im prawo uzyskiwania ulg podatkowych, gdy jakąś część majątku przeznaczą np na Kościół, finansowanie drużyny futbolowej czy orkiestry symfonicznej. Zamiast oddawać pieniądze państwu, aby to przeznaczało je na sport, sami ci ludzie mogą ten sport finansować (przy okazji reklamując swoją firmę). Państwo jest w ten ciekawy sposób „odciążane". Tworzone są zatem różnego typu fundacje, aby bogacze mogli pieniądze formalnie rzecz biorąc państwowe kierować tam, gdzie uważają za stosowne.
Powyższych możliwości pozbawieni są zupełnie biedni obywatele. Skoro bowiem są biedni, to istnieje domysł, że są głupi. Trzeba im więc zabrać w 100% ich podatki i mądrze a odgórnie je zagospodarować. Służą temu najpierw „debaty budżetowe" w parlamencie, potem zaś dzieli się pieniądze w resortach, już zupełnie ponad głowami rzekomo suwerennego narodu. Psychologia tych procedur jest prosta: „dzielenie jest przyjemne". Że przy tym elity dzielą się między sobą i skłócają jak smarkacze to rzecz uboczna. Jest zatem tak, jak to określił bystry ekspert ekonomiczny elit komunistycznych prof. Pajeslka, gdy pytano go „po wszystkim", co zgubiło owych ludzi? Odpowiedz była genialna w swej zwięzłości: „Lubili dzielić".
Oczywiście szarzy, przeciętni obywatele, po ob fitym upuście ze swoich zarobków na rzecz elit, czyli „państwa", mają jeszcze wpływ na bieg spraw publicznych w zakresie tych możliwości, jakie dają im posiadane finanse. Mogą np. nie chodzić na stadiony i do sal koncertowych, a wtedy drużyny piłkarskie i orkiestry symfoniczne upadną, bo nie będą miały wpływu z kasy. Jak by oni chodzili na stadiony i do saJ koncertowych, to by te dziedziny życia zbiorowego kwitły i zalałby je strumień pieniędzy. Wpływ więc jest. Ale co to za wpływ!
Anarchiści i libertyni typu UPR radzą, aby zmniejszyć podatki na państwo. Wtedy ludzie będą mieli więcej pieniędzy i będą chodzili na stadiony i na koncerty, a dzięki temu kultura rozkwitnie Dając na naukę w szkole, na leczenie się w szpitalu zaktywizują też szkolnictwo i lecznictwo. Elity zaś staną się od tego chude i wynędzniałe i przestanie nas frustrować ich awanlumictwo i idiotyzmy. Idiota, który nie ma na nic wpły wu, może być nawet dość sympatyczny.
Wedle formuły libertyno-anarchislycznej należałoby np. uczonemu płacie za dokonanie określonego wynalazku, pisarzowi za napisanie książki, sportowcowi za zdobycie medalu olimpijskiego ild. Ponieważ jednak wymienione osiągnięcia tworzy się często przez 10-15 lal, w tzw. międzyczasie wymienieni uczeni, pisarze i sportowcy niech sobie umrą z głodu. Ponieważ finansowanie musi iść nie „z góry", ale „z dołu": za konkretne dzieło. Stanowisko takie jest czystym urojeniem. Wiele sfer żyda musi właśnie być finansowane „z góry", „na kredyt" i to wcale bez gwarancji sukcesu ryzyko niepowodzeń w nauce czy kulturze jest ogromne. Pewnych skutków działań ludzkich nie da się w ogóle wymierzyć. Nauczy-ciel-polomsta, który zaszczepi uczniom sympatię do Sienkiewicza, Prusa czy Konopnickiej ustrzeże ich może od satysfakcji czerpanej z ograbiania przechodniów na ulicach. Któż to jednak wymierzy? Dla niektórych anarcho-liberałów wystarczy jednak, aby szkoła nauczyła dzieci alfabetu, liczenia do dziesięciu i gier komputerowych. A co do ulic, to powinny być opanowane przez silne patrole policyjne.
Podatki są niezbędne i me problem w ich WIELKOŚCI. Problem w tym, „kip decyduje". Czy elity, czy me tylko one?
Poszedłem głosować, ale czuję się całkowicie solidarny z tymi 50% moich współrodaków i współludzi, którzy wypięli się zgoła nieprzystojnie na konkretne partie i partyjki, tych lub innych „wodzów" i ich recepty na rządzenie, ale przede wszystkim na sam SYSTEM. Oznajmiam leż, że pluję na to, iż ktoś uzurpuje sobie prawo, aby totalnie władać 100 procentami moich pieniędzy, jakie oddaję na sprawy publiczne. Żądam też, aby przynajmniej 10 procent tych funduszy pozostawiono do mojej dyspozycji, bo nie widzę siebie jako głupszego od tych jegomościów, którzy szczerzą do mnie zęby w TV. I zaraz powiem Państwu, na co przeznaczyłbym swój milion, tj. dziesiątą część z 10 min, które zabierają mi „elity". Otóż tak:
100 tys. dałby m na fundusz sportu, aby na osiedlach wybudować więcej małych boisk, bo dzieciarnia me ma gdzie hasać i rośnie nam pokolenie cherlaków, za mało też sportu masowego: biegów, kolarstwa ild. Niechby tym się zajął jakiś fachowiec.
100 tys. przeznaczyłbym na fundusz przytułków dla bezrobotnych i wałęsowiczów niechaj nie nocują po stacjach kolejowych.
100 tys. przeznaczyłbym na służbę zdrowia, dalsze zaś 100 tys. na policję aby miała na benzynę i bardziej mnie szanowała, skoro osobiście im płacę.
Aż 200 tys. odpisałbym na budowanie oczyszczalni ścieków i tyleż na fundusz rozwoju telefonizacji w kraju (bośmy strasznie tu zapóżnieni).
Pozostałe 200 tys. pozwoliłby m sobie skierować na rozwój nauki polskiej aby nam uczeni nie uciekali z kraju, by wspierać dobrobyt innych, już i tak bogatych.
Czynności te sprawiłyby mi niesłychaną frajdę i dały' upust moim frustracjom i poczuciu braku jakiegokolwiek wpływu na rzeczywistość A jak było by w przypadku Państwa?
/ni. Erazm Trawiński