DZIK W CZYN A. 259
Czy też rozszedł się z hrabiną Klarą, czy przeciwnie, dał jej zobowiązanie poślubienia? Prawdę jednak mówiąc: co ją mógł obchodzić ten człowiek, że ciągle teraz o nim myślała? Czyż to nie było, poprostu: śmieszne? Że przystojny był—wykształcony, że siostrzeńcem przyjaciela jej ojca? Dała mu przecie chleb odra-zu, miejsce w swym salonie i przy swym stole. Wszystko inne było zbyteczne zupełnie: ten kosztowny koń podarowany, niedawno nagłe wyniesienie.... Wszakże w tece podań, leżało przeszło ośmdziesiąt próźb, z kopiami świetnych zaświadczeń, na zajmowaną przez Heldera posadę—tyleż prawie listów polecających od dawnych odbiorców i znajomych! Dawno już powziąwszy myśl wyniesienia Kruszewskiego, nie przejrzała ich nawet—choć może zdolniejszych jeszcze ludzi, między proszącymi, odnaleźć-by można było.
Za życia ojca nie znała żadnych niepokojów. Pracowałajpo pięć godzin w biurze, w gronie wielu młodych, przystojnych luuzi, którzy wszyscy starali się podobać jej, zasłużyć na względy. I lata całe nie wyróżniła żadnego. W wycieczkach częstych z rodzicem za granicę i do Warszawy, iluż to kręciło się starających ojej rękę? Nie pojmowała czego od niej chcieli — przy zetknięciu z płcią drugą, wcale po jśj ciele nie przebiegały owe rozkoszne dreszcze, nie czuła tego nagłego ciepła, o którem piszą w książkach tak skwapliwie. Do szczęścia wystarczał jej ojciec, zajęcie biurowe, konna jazda i przechadzki po parku—przyjaźń Michasi, uścisk dłoni i poważna rozmowa z ojcem miłego dziewczęcia.
Tak było dawniśj, tak ciągle i sądziła, że lata płynąć będą niezamącone żadneni żywszem wrażeniem—pogodne, nieprzyćmio-ne żadną chmurką.
Nagle, stanął przed nią obcy. z jowialnym listem starego wojaka w ręku. W liście proszono dlań chleba — sam, spokojnie przyznawał, że łaknie pracy, że jest w wigilię głodowej śmierci, lub, co gorzej jeszcze, ponownego wyjazdu w dalekie, gościnniejsze ziemie, gdzie cieplejsze słońce i lepsi, serdeczniejsi ludzie.
Nie wiedziała czyjej się podobał,czuła tylko, że porywał za serce oczami, i uściskiem dłoni, i dźwiękiem głosu i całem zachowaniem. Musiała uśmiechnąć się doń koniecznie, okazać życzliwość i okazywać ją dalśj, bo jakaś wszechwładna siła popychała ją ku temu człowiekowi. Nie chciała przyznać przed sobą, że uprzejmość Michasi z granic ją wyprowadziła—że zajęcie się nim Joanki, pozbawiało ją taktu, doprowadzało do zapomnienia praw zwykłój gościnności. Gdyby jeszcze był ktoś przeciw niemu, na kimby sie oprzeć mogła! ale nie—nikt! Nawet ciotka przepadała za Kruszewskim, nawet dziwak, mizantrop Eisenherzhut, powiadał jej co dzień: a wie co panna Walter, ja jeszcze nie miała taka porządna kolega, taka mądra glofa i taka mila persónlichkeit jak