EmancyT2R34


335






























34 Odsłania się nowy horyzont
Spacer w Ogrodzie Botanicznym przekonał Madzię, że pan Kazimierz potrafi być niesmacznym
i że ona nigdy naprawdę nie kochała syna swej przełożonej.
Ale ostatnia wizyta pana Kazimierza u Madzi ukazała charakter wielbiciela w nowym
świetle. Pan Kazimierz był egoistą; tak głębokim, tak naiwnym egoistą, iż nawet nie ukrywał
swej uciechy, gdy z anonimu domyślił się, że kocha go bogata panna Solska.
Raz już widziała go Madzia tak szczerze zadowolonym, gdy w domu państwa Arnoldów
zapewniła Helenę, że nie wyjdzie za Solskiego. Jak on się wtedy cieszył, jak tańczył, jak inaczej
zaczął traktować Madzię...
Egoista! Słówko to setki razy obiło się Madzi o uszy, ale dziś dopiero odczuła jego znaczenie.
Egoista to kamień, który tylko wówczas ożywia się i pięknieje, gdy sam cierpi albo
gdy może kogo wyzyskać. Ale dla cudzej niedoli jest głuchy, ślepy, nawet okrutny.
"Jak on gniewał się na mnie, że odwiedziłam Stellę i jej dziecko
pomyślała Madzia.

Lichy to człowiek..."
W tej chwili Madzia poczuła gorycz i chłód. Zaczęła przypuszczać, że wszyscy ludzie są
egoistami i że w tej pustyni kamiennych serc zaledwie parę osób z Iksinowa, Solscy i gromadka
szarytek były oazami.
Panna Eufemia, jej matka, pani Korkowiczowa, Żaneta, Helena, Zgierski i mnóstwo, mnóstwo
innych osób czyliż to nie egoiści?
"Ach, gdyby Zdzisław już odpisał..."
rzekła do siebie.
Niebawem zaszły drobne wypadki, które utwierdziły Madzię w przekonaniu, że egoizm
jest prawem świata.
Nazajutrz po wizycie pana Kazimierza, w domu, w którym Madzia miała zajęcie od godziny
dwunastej do drugiej, po lekcji weszła do pokoju uczennic ich matka, osoba dowcipna i
przyjemna w kółku znajomych, ale opryskliwa i nieubłagana dla służby i nauczycielek. Pani
ta, ubrana szykownie, kazała odejść panienkom i rzekła do Madzi patrząc na nią w sposób
impertynencki:

Namyśliłam się. Córki moje, może nie będą teraz zdawały egzaminu. Więc... żegnam
panią, a oto należność...
Podała Madzi zwitek papierków i kiwnąwszy głową odeszła. Madzia ledwie nie wybuchnęła
płaczem. Na szczęście uratował ją nowy pogląd, że światem rządzi egoizm, i
opanowała
się. Wyszła do przedpokoju, gdzie nikt nie podał jej okrycia, a znalazłszy się na schodach
policzyła dane jej pieniądze!...
Brakowało dwóch rubli; ale Madzia, zamiast martwić się, roześmiała się. Dziwny postępek
dystyngowanej damy był dla niej jasny.
Egzamina miały odbyć się za tydzień; Madzia z uczennicami już przeszła kurs i
powtarzała.
Usuwając guwernantkę w tak brutalny sposób chlebodawczyni chciała zrobić oszczędność
i zrobiła podwójną. Nie potrzebowała płacić za ostatni tydzień i nie dopłaciła dwóch
rubli za lekcje już odrobione!
Madzia dużo słyszała o tej pani, u której po kilkadziesiąt osób bywało na przyjęciach, lecz
której złorzeczyły szwaczki, służba i nauczycielki: każdej urywała choćby kilka złotych.
Wszystko to było prawdą. Ale jeszcze tydzień temu Madzi nie przyszłyby podobne myśli.
Gdyby ją przed tygodniem pożegnano w taki sposób, przypisywałaby winę sobie, zalałaby się
łzami, wpadłaby w rozpacz.
Dziś śmiała się z ludzkiego egoizmu, który, jeżeli nie ma sposobności konkurować o krociową
pannę, przynajmniej w porę wyzbywa się nauczycielek i oszczędza na nich dwa ruble.
"Ach, gdyby Zdzisław odpisał!...
myślała.
Może tam, gdzie on mieszka, ludzie są inni...
Wreszcie są to biedaki, a ci umieją być wdzięcznymi."
Przypomniała sobie rodzinę nauczyciela w Iksinowie, Cecylię, Stellę, praczkę z domu
Korkowiczów... Wszyscy oni okazywali jej miłość, bo też t y l k o o n a była im życzliwa,
im, opuszczonym albo cierpiącym.
I otóż zaszła w niej wielka zmiana, a stało się to nagle, wśród pełnego dnia, na ruchliwej
ulicy. Serce jej odwróciło się od zamożnych i zadowolonych, a zwróciło do opuszczonych i
cierpiących. W tej chwili zrozumiała (o czym instynkt ostrzegał ją od dzieciństwa), że dopiero
wówczas będzie naprawdę szczęśliwą, gdy potrafi poświęcić życie opuszczonym i cierpiącym.
Wiedziała, że jeżeli do którego z nich los uśmiechnie się, porzuci ją bez podziękowania
i zapomni bez żalu. Ale cóż to szkodzi? Przecież samotnych i zbolałych nie zabraknie nigdy,
a ona tym tylko chce służyć.
"Ach, gdyby Zdzisław prędzej odpisał!...
mówiła do siebie. Za kilka lat wrócilibyśmy
tutaj. Byłabym opiekunką, lekarką, nauczycielką jego robotników; a gdyby oni mnie nie potrzebowali,
gdzież jest taka okolica, w której brakłoby nieszczęśliwych? Ten głodny, ten obdarty,
tamten chory, inny nie może zająć się własnymi dziećmi... Oto moje królestwo, nie
salony, w których hoduje się egoizm..."
Upłynęła doba spokojnie, ale w Madzi z godziny na godzinę wzrastała gorycz. Chwilami
zdawało się jej, że i w drugim domu wymówią jej lekcje. Nie wymówiono jednak; owszem,
witano i żegnano uprzejmie. Ten dom był niebogaty, nie odbywały się w nim przyjęcia na
kilkadziesiąt osób i nie było możności przerzucać nauczycielek.
Lecz następnego dnia o dziewiątej rano wpadła do Madzi zmęczona i zgorączkowana Mania
Lewińska.

Ach, moja droga, moja jedyna
zawołała Mania rzucając się Madzi na szyję
ty tylko
możesz nas uratować...

Cóż się stało?
spytała Madzia spokojnie, a w duchu rzekła:
"Może Kotowski dostał dymisję, a ta biedaczka, dla uratowania go, każe mi wyjść za Solskiego?"

Wyobraź sobie, moja droga
mówiła Mania Lewińska że Władek Kotowski ma jakieś
nieporozumienie z tym nieznośnym panem Norskim...
Jakże daleko odsunęły się czasy, kiedy Mania Lewińska klęcząc przed Madzią nie śmiała
nazywać jej inaczej, tylko panią!
Jakieś ważne nieporozumienie -
ciągnęła Mania.
Madzia spojrzała na nią zdziwiona. Panna Lewińska prawiła dalej:

Władek nie chce mi nic powiedzieć... ale ja jestem bardzo, bardzo niespokojna... Ty jesteś
serdeczną przyjaciółką pana Norskiego, więc wybadaj go, o co to chodzi... no, i ułagódź!...
Przecież my niedługo mamy pobrać się z Władkiem, więc gdyby, broń Boże, pojedynek...
W tym miejscu panna Lewińska zaniosła się od płaczu. Ale Madzię nie wzruszyła jej rozpacz,
a rozdrażniło żądanie.

Zmiłuj się, Maniu
odparła
nie tak dawno prosiłaś mnie o protekcję dla pana Władysława
u Solskiego, który miał być moim narzeczonym... Dziś wysyłasz mnie znowu do pana
Norskiego... Z jakiej racji?...

Wy tak dobrze z sobą żyjecie...
szlochała Mania.
Jesteś jego przyjaciółką... on bywa
u ciebie... chodzisz z nim na spacery...
Płakała tak, że Madzi żal się zrobiło.

Słuchaj, Maniu
rzekła tuląc zrozpaczoną.
Pan Norski już nie bywa u mnie... obraził
się... Ale nie płacz. On w tej chwili raczej myśli o ożenieniu się aniżeli o pojedynkach... Bądź
zatem spokojna.
Mani Lewińskiej od razu obeschły śliczne oczy.

Tak?...
rzekła.
Więc i on się żeni?... A, chwała Bogu!... chwała Bogu!... Kto myśli
żenić się, temu nie przychodzą do głowy takie straszne zamiary jak pojedynek...

Wreszcie, moja droga, z jakiego powodu miałby być pojedynek między tymi panami,
kiedy oni bodaj że się nie znają?
spytała Madzia.
Wówczas Mania Lewińska zaczęła opowiadać, że jej wuj, Mielnicki, uznał się dłużnikiem
nieboszczki pani Latter, co nie zdaje się być prawdą, że skutkiem tego przeznaczył dzieciom
nieboszczki cztery tysiące rubli, które w najkrytyczniejszej chwili podniósł pan Kazimierz.
Dodała jednak, że owe cztery tysiące rubli z procentami zwrócił im w imieniu pana Kazimierza
pan Korkowicz i że Helena Norska już wyszła za mąż za młodego Korkowicza.
Madzia słuchając uczuła dla pana Kazimierza litość i pogardę. Ona wiedziała, że Mielnicki
nie był dłużnikiem pani Latter.
Po tej rozmowie obie panny pożegnały się serdecznie. We wspomnieniach Madzi pan Kazimierz
był zagrzebany na wieki. Mania Lewińska wróciła do domu uspokojona, słusznie
rozumując, że jeżeli pan Kazimierz myśli się żenić, to nie może narażać się na pojedynek z
Kotowskim, który zresztą, jako lekarz, postępowiec i człowiek pełen energii, mógłby narobić
swemu przeciwnikowi wielkiego nieszczęścia.
"Także miałam się czego martwić!
myślała Mania Lewińska idąc ulicą, gdzie wszyscy
panowie oglądali się za nią.
Chyba oszalałby ten Norski, gdyby wyzwał Władka na pojedynek...
Władka, którego nawet ja boję się niekiedy..."
Upłynęło znowu parę dni spokojnie.
W sobotę, kiedy Madzia skręcała z Marszałkowskiej na Królewską, zajechał jej drogę lekki
powozik. Z powozu wyskoczył pan Korkowicz ojciec i schwyciwszy ją za rękę zaczął
mówić:

Jakże się pani ma!... Jak to dobrze, że panią spotkałem... Jestem w takim kłopocie:..
"Czy znowu chce, ażebym u nich była nauczycielką?..."
pomyślała zdumiona Madzia.

Wyobraź sobie, pani
prawił zadyszany
że ten osioł Norski miał wczoraj pojedynek z
doktorem Kotowskim, no i dostał kulą w piersi... na wylot!...

Kto?...
zawołała Madzia.

Naturalnie, że Norski. Ten Kotowski to wściekłe zwierzę... Darował mu pierwszy strzał,
a za drugim tak kropnął Kazieczka, że leży, bestia, bez przytomności w chałupie na Bielanach...
Ale... ale... mój Bronek już ożenił się z panną Heleną Norską. Ona mu dopiero da!...
ona mu dopiero pokaże!...
wołał, aż ludzie oglądali się na ulicy.
Majestatyczna kobieta.
Jak Boga kocham, sam bym się z nią ożenił... Za rok już by mnie nie było na świecie, ale co
bym użył...

Ale...
wtrąciła Madzia.

Przepraszam. Otóż ranny, choć to gałgan większy od mego Bronka, zawsze jednak jest
dystyngowanym człowiekiem, naszym kuzynem i jeżeli nie mają go diabli wziąć, potrzebuje
pilnego dozoru... macierzyńskiego!... Felczer i baba, która jest przy nim, nie wystarczą... A że
pani podobno znasz się z zakonnicami od Świętego Kazimierza (tak przynajmniej twierdziła
moja żona), więc, kochana panno Magdaleno...

Cóż ja mogę zrobić?...

Idź do tych zakonnic i poproś, ażeby wydelegowały jedną czy dwie do pilnowania tego
osła... Zapłacę, ile zechcą: trzysta, pięćset rubli... Przecie chłopca nie można tak zostawić,
boć to szlacheckie dziecko... z wielkich panów... A z takim, to jak z angielskim prosięciem:
jeżeli natychmiast nie dasz weterynarza, lepiej dorznąć... No i cóż?...

Owszem, pójdę do Świętego Kazimierza
odparła Madzia.

Niech cię Bóg błogosławi, panno Magdaleno!
zawołał stary piwowar.
Odwiózłbym
cię tam, ale muszę gnać do chirurga, a z nim na Bielany... Zaś mojej synowej nie zawiadomię
o nieszczęściu, bo zepsułbym Bronkowi miodowy miesiąc, a to taka bestia, że ze zmartwienia
narobiłby nowych długów... Bądź pani zdrowa... całuję rączki!
Uścisnął Madzię za rękę i wskoczył do powoziku, który ugiął się pod jego ciężarem. Niecierpliwe
konie przysiadłszy na zadach ruszyły z miejsca.
Madzia była tak przerażona, że zamiast do Krakowskiego Przedmieścia poszła w stronę
ulicy Granicznej. Dopiero po kilkuset krokach ocknęła się i zawróciła.
"Miał pojedynek?... więc niesłusznie posądziłam go, że poluje na bogatą pannę. Przestrzelili
mu pierś jak Cynadrowskiemu... Może i on umrze?... śmierć, dokoła śmierć!... Przestrogi
tym straszniejsze, że nie wiem, skąd pochodzą..."
Serce gwałtownie jej biło, uczuła zawrót głowy, więc na rogu placu Ewangelickiego napiła
się wody sodowej u przekupki utrzymującej syfon pod gołym niebem. Woda uspokoiła
ją.
"Ciężko raniony
myślała Madzia
leży na Bielanach pod opieką felczera i baby... Cierpi
i jest opuszczony, prawie jak Stella!... Gdyby tu była Helenka, czuwałabym razem z nią...
Chociaż... Może pomyślałby, że kocham się w nim i chcę wydać się za mąż?...
Była tak osłabioną, że wsiadła w dorożkę i kazała jechać do Świętego Kazimierza. W kilka
minut później czekała na matkę Apolonię w parlatorium, które dziś nie robiło na niej
przykrego wrażenia. Może mniej zwracała uwagi.
W sieni rozległy się posuwiste kroki i weszła staruszka.

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus... Jak się masz, moje dziecko? Widzę, że nie
zapomniałaś o mnie; a może znowu masz jaką śpiewaczkę... O, ale jesteś mizerna
mówiła
zakonnica ściskając Madzię.

Jestem zmartwiona
odparła Madzia i opowiedziała staruszce cel swojej wizyty.
Matka Apolonia słuchała z uwagą; ale twarz jej sposępniała, a wielki kapelusz zaczął się
chwiać pospiesznie.

Moje dziecko
rzekła zakonnica po chwili
wprawdzie człowiek raniony w pojedynku
jest jak samobójca... No, ale za to Pan Bóg będzie go sądził... Otóż nie śmiałybyśmy odmówić
państwu Korkowiczom podobnej usługi, gdyby nie brak sióstr. Mamy ich tak mało, że
nie możemy delegować do osób prywatnych bez uszczerbku dla szpitali. Niech tego przewiozą
do szpitala. Ale ty źle wyglądasz?...

Przeraził mnie ten wypadek... Pani pewnie widywała rannych: czy człowiek z przestrzeloną
piersią może żyć?...

Wszystko zależy od Boga. Gdy Bóg chce kogo ocalić, ocali mimo najcięższych okaleczeń.
Zresztą mężczyźni są jak koty: przestrzelą mu głowę, szyję, piersi, a on przychodzi do
zdrowia, jeżeli się tak Bogu podoba. Nie potrzebujecie się państwo niepokoić.
Staruszka pilnie przypatrywała się Madzi, nagle rzekła biorąc ją za rękę:

Eee... moje dziecko... Tylko już mi się ocknij... Chodź ze mną, pokażę ci nasz instytut...
Nie można tak przejmować się wypadkami, które lekkomyślny człowiek dobrowolnie ściąga
na swoją głowę... Ale prawda, wy, świeckie damy, śmiałe w salonowych rozmowach, tracicie
głowę przy chorych...
Tak mówiąc matka Apolonia zaczęła oprowadzać Madzię po gmachu. Pokazała jej
skromną kapliczkę, przed której drzwiami szarytki padały na kolana schylając białe kapelusze.
Potem obeszły duże sypialnie sierot, małe pokoiki zakonnic, gdzie stało po kilka łóżek
zasłoniętych firankami. Następnie przeszły do sal, gdzie sieroty dobrze wyglądające uczyły
się szyć i łatać bieliznę.
Wszędzie uderzała Madzię olśniewająca czystość i spokój, dziwny spokój, który koił jej
wstrząśniętą duszę. Zdawało się jej, że wszystkie gorycze i bóle zostawiła za progiem tego
szczególnego domu, którego mieszkanki robiły wrażenie krzątających się mrówek.

Tu nasz refektarz
mówiła matka Apolonia otwierając pokój o dwu oknach.
Przy tym
stole siedzą: matka wizytatorka, matka asystentka, siostra ekonomka i podekonomka. Przy
tamtych dwu stołach mieszczą się siostry kornetowe, a za tym pulpitem jedna z nich w czasie
obiadu czyta przypadające na dzień rozmyślania...

Panie nie rozmawiają przy obiedzie?

Ależ do czego byłoby to podobne!
odparła zgorszona matka Apolonia.
My w ogóle
mało rozmawiamy, bo nie ma czasu... A tu, widzisz, jest kapliczka do odprawiania modlitw
wieczornych...

Cóż panie robią w instytucie?... przepraszam, że zapytuję...

Wszystko. Dozorujemy kuchni, pierzemy, myjemy podłogi, szyjemy bieliznę, suknie,
pościel... Wszystko, co nam potrzeba, robimy same.

A kiedyż panie wstają?

Kładziemy się o dziewiątej wieczór, wstajemy o czwartej rano. Potem msza święta i

do pracy...

A młodsze siostry i kandydatki robią to samo?

Jeżeli nie więcej
mówiła siostra Apolonia.
Chcemy, ażeby przekonały się, że życie
nasze nie jest łatwe. Toteż zostają tylko te, które naprawdę mają powołanie.

Piękne powołanie, ale ciężkie... Czy żadna z tych pań nie żałuje wejścia tutaj?... Niektóre
takie ładne... Może niejedna wolałaby zostać żoną i matką, nie zaś opiekunką cudzych
dzieci?...

Alboż my zatrzymujemy te, którym trafia się wyjść za mąż?...
odparła zdziwiona matka
Apolonia.
Owszem, z naszych nowicjuszek, nawet sióstr kornetowych, bywają dobre
żony. Ale nie każdą wabi świat... Niejedna woli być siostrą cierpiących, matką sierot i oblubienicą
Chrystusa...
Madzia cofnęła się.

Oblubienicą Chrystusa!...
powtórzyła zdławionym głosem.

Co tobie, dziecko?...
zawołała matka Apolonia chwytając ją za rękę.
Madzia oparła się o ścianę i przetarła oczy. Po chwili odpowiedziała z uśmiechem:

Śmiałam się z osób nerwowych... Ale dziś widzę, że i ja mam nerwy...
Zaniepokojona szarytka wprowadziła Madzię do jakiegoś pokoiku, usadowiła na kanapie i
wybiegła na korytarz. Wkrótce powróciła niosąc kieliszek cienkiego wina i parę sucharków...

Napij . się, dziecko
mówiła
zjedz trochę... Może ci czczo?... Tobie coś jest... Bój się
Boga, powiedz wszystko jak matce...
Wino i sucharek przywróciło energię Madzi. Odzyskała humor i naturalnym głosem zaczęła
mówić:

Proszę pani, to nic strasznego... Tylko było tak. Raz weszłam na posiedzenie pewnej jasnowidzącej
w chwili, kiedy spała. Gdy weszłam, ona zwróciła się w moją stronę i powiedziała
mniej więcej te słowa: "Oto oblubienica... ale oblubieńca nie widzę, choć jest wielki i
potężny." Więc teraz, kiedy pani wspomniała o oblubienicach Chrystusa, zrobiło mi się coś
dziwnego...

Zlękłaś się, ażebyśmy cię nie zatrzymały u siebie, a może i nie zamurowały w jakiej
komórce!
odparła śmiejąc się staruszka.
Bądź spokojna. Tyle zgłasza się do nas kandydatek,
że ledwie mogłybyśmy przyjąć czwartą część, gdyby były miejsca. Nie my wciągamy,
ale nas proszą.

To i mnie nie przyjęłybyście panie, gdybym kiedy namyśliła się wejść?
wesoło zapytała
Madzia.

Takich, które dopiero muszą namyślać się, wcale nie przyjmujemy.

A jakież?
Staruszka zadumała się.

Widzisz
zaczęła po pauzie my; szarytki, jesteśmy ułomne istoty, zwyczajnie jak ludzie;
może nawet gorsze i z pewnością gorsze od innych ludzi. Ale wszystkie osoby należące
do tego zgromadzenia mają jedną wspólną cechę: nie wiem, czy to instynkt, czy niezasłużona
łaska Boża... Oto w każdej z sióstr nad jej osobistymi skłonnościami góruje chęć służenia

bliźnim, opuszczonym i cierpiącym. Wiem, że panie światowe mają więcej serca aniżeli my;
że są lepsze, ukształceńsze, delikatniejsze i czulsze od nas. My jesteśmy proste kobiety
oswojone z niedolą, niekiedy zmęczone; więc to, co u światowych osób jest naprawdę poświęceniem,
dla nas jest potrzebą istnienia, prawie egoizmem. Z tego powodu nasze niby
zasługi wobec bliźnich nie są zasługami, jak całoroczna zieloność sosny nie jest jej cnotą w
porównaniu z drzewami, które na zimę tracą liście. Z tego powodu człowiek światowy jednym
dobrym uczynkiem może zdobyć Królestwo Niebieskie, którego my nie zdobędziemy
nosząc całe życie habit i pielęgnując chorych. Jak ptak rodzi się do latania, tak osoba mająca
kiedyś za łaską Bożą zostać szarytką rodzi się do służenia cierpiącym. Kto tego powołania
nie ma w duszy, nie będzie zakonnikiem, choćby go zamurowano w klasztorze. I ty, maoa
droga, choć jesteś dobra i miłosierna dla biednych, nie zostaniesz szarytką.
Madzia zarumieniła się i spuściła oczy. Ona nie ma powołania na szarytkę!... Ależ jej dotychczasowe
życie było ciągłym rwaniem się do tego, ażeby służyć nieszczęśliwym...

Ty, kochanko, zostaniesz na świecie
mówiła staruszka a tam więcej zrobisz dobrego
ludziom i łatwiej uzyskasz Królestwo Niebieskie aniżeli my tutaj.

Więc tylko tego trzeba, ażeby wejść do klasztoru?...
szepnęła Madzia.

Przede wszystkim to nie jest klasztor, tylko zgromadzenie, z którego nawet występują
siostry
objaśniła matka Apolonia.
Po wtóre, odpowiem ci na pytanie.
Ażeby zostać szarytką, nie wystarcza potrzeba służenia bliźnim. Poświęcać się można i na
świecie nie wyrzekając się swobody i godziwych rozrywek. Tymczasem u nas życie jest zamknięte
i surowe, praca duża i brak swobody, za którą tak bardzo tęsknicie. Z tego powodu
tylko dwie kategorie osób zgłaszają się do nas i znajdują szczęście: albo takie, które świat
zniechęcił karmiąc je zbyt wielką goryczą, albo te, które ciągle myśląc o Bogu i życiu wiecznym
nic nie znajdują dla siebie między rzeczami doczesnymi.

Gdyby tamten świat istniał!...
mimo woli szepnęła Madzia.
Staruszka cofnęła się, przeżegnała, lecz po chwili rzekła łagodnie:

Biednaś ty, moje dziecko. Ale zdaje mi się, jesteś tak dobra i niewinna, że Bóg nie odmówi
ci swej łaski.
Madzię znowu na mgnienie oka przeniknął strach. Przypomniały jej się groźne słowa matki
Apolonii, że niekiedy sam Bóg zastępuje drogę ludziom, ażeby ich nawrócić.
Wypocząwszy i orzeźwiwszy się Madzia pożegnała staruszkę. Szarytka serdecznie ucałowała
ją, ale w jej fizjognomii i tonie czuć było, że ma żal do Madzi.

A przychodźże do nas... nie zapominaj!...
rzekła matka Apolonia.
Kiedy Madzia wyszła na ulicę, uczuła jakby cień tęsknoty za poczciwą zakonnicą, za spokojnym
gmachem, za czystością jego korytarzy, za gromadą sierot, za zielonością ogrodu i
ciszą. Ciszą, której tam tak było pełno, że strumieniami wlała się w duszę Madzi.
Gdyby szarytki wynajmowały mieszkania w instytucie, sprowadziłaby się do nich natychmiast.
"Gdybym była szarytką
rzekła do siebie Madzia
mogłabym dozorować pana Kazimierza
beż obawy podejrzeń i plotek..." I może nie myślałaby o Solskim, z którego chwilowymi,
lecz natrętnymi wspomnieniami coraz częściej przychodziło jej walczyć.
"Ach, niech już Zdzisław odpisze!...
myślała.
Przecie mógłby odpisać do tej pory..."
Reszta dnia upłynęła Madzi na męczącym oczekiwaniu jakichś złych nowin; zdawało się
jej, że lada chwilę doniosą jej o śmierci pana Kazimierza, o nowym pojedynku, może o chorobie
ojca...
Czekała i czekała rozgorączkowana; serce jej biło, ile razy wchodził kto na schody szybszym
krokiem... Ale złych nowin nie było.
"Jestem rozdrażniona
mówiła do siebie.
Ach, gdyby można wyjechać na wieś!... Gdyby
mi poczciwe zakonnice pozwoliły co dzień przez kilka godzin posiedzieć w ich ogródku

już byłabym zdrowsza..."
Tej nocy Madzia nie spała, tylko drzemiąc marzyła. Zdawało jej się, że ogląda jakąś panoramę,
w której poza szkłami przesuwają się cienie nadnaturalnej wielkości: pan Kazimierz,
Cynadrowski, Stella i pani Latter. Jednocześnie jakiś głos monotonny i znudzony prawił w
formie objaśnień:
"Oto, co jest warte życie ludzkie!... Pani Latter, podziwiana przez wszystkich, jest garścią
prochu... Na mogile Cynadrowskiego już zwiędły kwiaty posadzone ręką Cecylii... Stella, w
której kochała się młodzież iksinowska, a panny zazdrościły jej oklasków i bukietów, leży w
bezimiennym grobie... Kazimierz Norski, taki piękny, zdolny i szczęśliwy, wkrótce zamieni
się w tlen, wodór, tłuszcz i żelazo... Oto jest życie ludzkie!..."
Madzia budziła się, patrzyła na ścianę, na którą z okna padały blaski gwiaździstej nocy, i
myślała:
"Czy jest na świecie panna w moim wieku, której sen płoszą takie dziwaczne widziadła?..."
Ale że już zobojętniało jej cierpienie, więc znowu przymykała oczy, ażeby zobaczyć inne
cmentarne sceny i usłyszeć znudzony i smutny głos, który mówił o nędzy życia, a później

nawet nie wiadomo o czym.
"Jeżeli Zdzisław nie odpisze, oszaleję!..."
myślała Madzia.
Nazajutrz w południe Madzia poszła do panny Malinowskiej, która już wróciła ze wsi.
Pomimo niedzieli na pensji było gwarno; na korytarzach snuły się panienki z matkami, biegali
nauczyciele i damy klasowe.
Już Madzia, ażeby nie zabierać czasu przełożonej, chciała cofnąć się i wrócić później, gdy
ukazała się panna Malinowska i zaprowadziła ją do swego pokoju.

Głowa mi pęka!...
mówiła zafrasowana przełożona.
Od dwóch dni wróciłam ze wsi i
od razu wpadłam jak do młyna... Jakże się pani ma, panno Magdaleno?...
Była zmieszana i zakłopotana, ale Madzia przypisała to nadmiarowi zajęć powakacyjnych.
Aby nie zabierać czasu przełożonej, rzekła:

Przychodzę przeprosić panią, że nie będę mogła być tu damą klasową...

Doprawdy?...
przerwała panna Malinowska i twarz jej rozjaśniła się.
Jakież pani ma
zamiary?

Chcę jechać do brata, który jest dyrektorem fabryk pod Moskwą. A za parę lat wrócimy
tu... Brat założy fabrykę, ja będę mu gospodarowała i otworzę szkółkę dla dzieci naszych
robotników...

Wybornie robisz, że jedziesz do brata!
zawołała z ożywieniem panna Malinowska.

Zamiast twardego chleba nauczycielki będziesz miała własny dom, możesz wyjść za mąż, a
nade wszystko usuniesz. się z Warszawy... Nieznośne miasto!... Kiedy chcesz jechać?

Lada dzień czekam na list od brata. Może za tydzień wyjadę. .

Życzę ci powodzenia
mówiła przełożona całując Madzię. Bardzo dobra myśl. A wstąpże
do mnie przed wyjazdem i... uciekaj, uciekaj stąd jak najdalej!...
Panna Malinowska pobiegła do kancelarii; Madzia wracając do domu zastanawiała się:
"Co to znaczy?... Dlaczego ona każe mi uciekać z Warszawy?... Ach, rozumiem!... Już i ją
męczy bakalarstwo, tym więcej dziś, kiedy ze wsi wpadła w chaos... Ale ma słuszność, że
Warszawa jest nieznośna..."
Teraz dla Madzi zaczęły się przykre czasy. Już i w drugim domu, z powodu wejścia panienek
na pensję, skończyły się lekcje, tak że oprócz paru godzin z siostrzenicą Dębickiego
Madzia nie miała zajęcia.
Każdego poranku trapiła ją chęć wyjścia, ale
po co i dokąd? Więc siedziała samotna w
domu trwożąc się, że nic nie robi, i czekając na list od Zdzisława.
"Dziś z pewnością przyjdzie
myślała.
Nie było z rana, więc będzie po południu... Nie
było dziś, więc jutro..."
Ile razy na trzecim piętrze pojawił się listonosz, którego kroki już poznawała, Madzia biegła
rozgorączkowana do drzwi.

A do mnie ma pan list?
pytała.
Do Brzeskiej?

Nie ma, proszę pani
odpowiadał listonosz kłaniając się i uśmiechając.

To nie może być!... Niech pan poszuka w torbie...
Listonosz wydobywał pakę listów i przerzucał je razem z Madzią. Do niej nie było nic.

Niedobry Zdzisław!...
szeptała z żalem.
Pocieszała się, że może wyjechał na kilka dni, na parę tygodni i
byle wrócił do swoich
fabryk
wezwie ją natychmiast. Niekiedy jednak przychodziło jej na myśl, że brat mógł wyjechać
na wakacje, że będzie siedział jeszcze miesiąc... Wtedy ogarniała ją rozpacz.
"Co przez ten czas będę robić?..."
mówiła, z trwogą wyobrażając sobie noce bezsenne i
upalne dnie nieskończenie długie, bez pracy, bez znajomych, nawet bez możności wychodzenia
z domu.
Raz postanowiła wyjechać bodaj na kilka dni do Iksinowa; ale wyrzekła się projektu.
Przypomniała sobie plotki z powodu Stelli i jej dziecka i
straciła odwagę.
Bo jakby ją tam przyjęli dawni znajomi? Ilu pytań i uwag musiałaby wysłuchać za zerwanie
z Solskim?... Wreszcie może nadejść list od Zdzisława...
Raz ukończywszy lekcje z Zosią wzięła ją do Łazienek. Spacerowały do wieczora, karmiły
łabędzie i wyobrażały sobie, jakby to było dobrze, gdyby im pozwolono pływać czółnem
po sadzawce. Po tej przechadzce Madzia uczuła się rzeźwiejszą i weselszą. Lecz gdy
odprowadziwszy Zosię do Dębickiego, do pałacu Solskich, zobaczyła oświetlone okna Ady,
opanował ją straszny żal.
Ona już nigdy tu nie wróci... Już nigdy nie zobaczy Solskiego!... Wiele rzeczy mogłoby
się jeszcze zmienić, gdyby nie ten nieszczęsny spacer z panem Kazimierzem. Po co ona z
nim chodziła?... Po co on ją całował i stargał węzły, jakie łączyły ją z Solskim? Bo przecie po
tym, co się stało, ona nie mogłaby zostać żoną Solskiego.
Pan Kazimierz odniósł karę za swój czyn; ale teraz co spotka ją?... Już ją spotkało, zaczęła
bowiem rozumieć, że tylko Solski mógł pogodzić ją z życiem i otworzyć nieznane widnokręgi
szczęścia. Przy nim znalazłaby spokój i cel, przy nim ukoiłaby się i rozwinęła jej dusza,
dziś pełna zwątpień i rozterek, usychająca jak liść zerwany, który nie wie, gdzie nim los rzuci.
Jednego dnia po obiedzie (było to w tydzień po pojedynku pana Kazimierza) do Madzi
przywlókł się zmęczony Dębicki. Przepraszał, że ją tak rzadko odwiedza, tłomacząc się trudnością
wchodzenia na trzecie piętro, pytał, czy ma lekcje, czy jest zdrowa, rozcierał sobie
głowę za uchem i
w końcu zaczął rozprawiać o pogodzie z miną człowieka, który nie może
wybrnąć z kłopotu.

Mój panie profesorze
przerwała Madzia z uśmiechem chyba nie po to odwiedził mnie
pan, ażeby mówić o upałach?... Domyślam się niemiłej wiadomości i chcę usłyszeć jak najprędzej.
.

Owszem... bardzo miłej... Ale... ale, co ja mam się wdawać w dyplomację!...
rzekł Dębicki
machając ręką.

Właśnie, tak będzie lepiej.

Otóż sprawa jest taka. Wie pani, że Norski miał pojedynek...

Umarł?
spytała zalękniona Madzia.

Ależ do czego podobne! Pan Kazimierz zerwałby się z niedużej szubienicy, zaszkodzi
mu dopiero wysoka... Otóż w interesie tegoż szczęśliwca była dziś u mnie panna Ada... Klękła
przede mną i zaleciła, ażebym ja ukląkł przed panią, czego naturalnie nie zrobię, i
błagał...
a wie pani o co?...

Ani domyślam się.

O to
prawił Dębicki
ażeby pani nie robiła sobie ceremonii i ażeby pan Norski nie robił
sobie ceremonii, tylko
ażebyście oboje pobrali się również bez ceremonii. Pannie Adzie
bowiem wiadomo, że pani kocha Norskiego, a Norski panią. Jeżeli więc krępujecie się
względami materialnymi, to panna Ada będzie was błagać na klęczkach, ażebyście przyjęli
od niej trzydzieści tysięcy rubli na zagospodarowanie się...
W tym punkcie mowy Dębickiego Madzia zaczęła się śmiać tak serdecznie, że matematyk
otworzył usta niby do ziewania i wykonał kilka bezsensownych ruchów, które, według jego
opinii, oznaczały szaloną wesołość.

Więcej pani powiem
ciągnął Dębicki machając rękoma jak podskubana gęś, która myśli
o lataniu.
Więcej powiem: panna Ada sama durzy się w tym Norskim (wczoraj jeździła
na Bielany i dziś znowu wybiera się tam). Panna Ada ubóstwia biednego pana Kazimierza i
jeżeli chce swatać z nim panią, to robi najwyższą ofiarę... Poświęca się dla niewdzięczników!

Niechże się nie poświęca
odparła Madzia.
Przysięgam panu i gotowa jestem powtórzyć
to wobec Ady i pana Kazimierza, że gdyby on był jeden na świecie, jeszcze nie wyszłabym
za niego. Były chwile, kiedy zdawało mi się, że kocham się w nim. Ale dziś poznawszy
go bliżej przekonałam się, że jest dla mnie tak obojętny jak drzewo albo kamień
dodała
rumieniąc się. Rozumiem, że kobieta nawet dla złego mężczyzny może wszystko poświęcić,
zgubić się, ale pod warunkiem, że wierzy w jego zdolności i charakter. Ale ja tę wiarę straciłam.

Powtórzę Adzie
rzekł Dębicki
o tym, że pani nie kochasz Norskiego. Ale o opiniach
o nim zamilczę.
Madzia dała brawo profesorowi i znowu zaczęła się śmiać, jej zaś towarzysz pomagał jej,
jak umiał, minami, które miały oznaczać gwałtowny wybuch ukontentowania, a właściwie
nie oznaczały nic.

KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Emancypantki32
Emancypantki57
Emancypantki33
Emancypantki47
Emancypantki49
Emancypantki11
Emancypantki20
Emancypantki17
Emancypantki55
Emancypantki18
Emancypantki19
Emancypantki45
Emancypantki35
Emancypantki26
EmancyT2R9
Celiński P Interfejsy mediów cyfrowych dalsza emancypacja obrazów czy szansa na ich zdetronizow
Emancypantki14
EmancyT2R26

więcej podobnych podstron