139
19 Pierwszy smutek
Wpołowie marca około siódmej wieczór panna Howard powróciwszy z miasta wywołała
Madzię z klasy i zaprowadziła do swego pokoju.
Panna Howard była rozgorączkowana. Drżącymi rękoma zapaliła lampę i nie zdejmując
okrycia ani kapelusza rzuciła się na krzesło. Zwykle różowa jej twarz miała w tej chwili płową
barwę włosów i tylko skutkiem marcowych podmuchów nos był zaczerwieniony.
Co się pani stało?... – zapytała wylękniona Madzia. – Czy może panią zaczepił kto na ulicy?
Panna Howard wzruszyła ramionami i spojrzała na Madzię z pogardą. Przede wszystkim
jej nikt i nigdy nie zaczepiał, a choćby zaczepił, więc cóż?... Taka drobnostka nie zdenerwowałaby
panny Howard.
Więc milczała przez pewien czas jak biegły deklamator, który chce wywołać efekt. A potem
– zaczęła z wolna, niekiedy przerywając dla nabrania tchu.
– Wie pani, u kogo w tej chwili byłam i dlaczego? Jestem pewna, że nigdy pani nie zgadnie.
Byłam... u Joasi...
– Pani u Joasi?... – zawołała Madzia. – I cóż ona?...
– Przyjęła mnie bardzo dobrze, zgadując, że przyszłam do niej jako przyjaciółka.
– Pani jako przyjaciółka Joasi?... Przecież...
– Chcesz pani powiedzieć, że przeze mnie straciła miejsce?... ta biedaczka prędzej czy
później musiałaby stracić każde miejce... Stan jej zdrowia...
– Ona jest chora?... Co jej?...
Panna Howard podniosła oczy do góry i mówiła dalej, nie zważając na pytania Madzi:
– Spotkałam dziś panią Fantoche, która ciągle utrzymuje stosunki z tą nieszczęśliwą ofiarą...
– Pani mówi o Joasi?... – wtrąciła Madzia.
– Właśnie i ja, gdy zapytałam panią Fantoche, skąd wraca, i usłyszałam, że od tej nieszczęśliwej,
byłam zdumiona. Wtedy zacna Fantoche powiedziała parę słów, które mnie rozbroiły.
W tym miejscu panna Howard podniosła się z krzesła, zbliżyła usta do ucha Madzi i
szepnęła:
– Joasia jest...
A potem zaczęła zdejmować kapelusz i okrywkę, jak osoba już nie mająca nic do powiedzenia,
ponieważ wypowiedziała taką prawdę, która jest syntezą wszystkich prawd, jakie
istniały, istnieją i kiedykolwiek mogą objawić się ludzkości.
– Joasia?... Co pani mówi?... – zawołała Magdalena zbudziwszy się z chwilowego osłupienia.
– Przecież ona nie jest mężatką... Z panny Howard spadła okrywka i zatrzymała się na
lewym rękawie, który jeszcze nie był zdjęty. Płowowłosa dama spojrzała na Madzię bledszymi
niż zwykle oczyma i odparła z lodowatym spokojem:
– Wie pani, panno Magdaleno, że powinna byś wrócić do pierwszej klasy!... Jak to, więc
kobieta w wieku pani, kobieta samodzielna, może zadawać podobne pytania?... Ależ pani
jesteś po prostu śmieszna.
Madzia zaczerwieniła się jak najczerwieńsza wiśnia. – Ja przecie rozumiem...
– Pani nic nie rozumiesz! – zawołała panna Howard tupiąc nogą.
– Właśnie że rozumiem! – upierała się Madzia na pół z płaczem. – Ale przecież wiem...
– Co pani wie?...
– Wiem, że tak szkaradnego czynu nie dopuściła się sama odpowiedziała Madzia mrugając
oczyma pełnymi łez.
– Ach, o to pani chodzi?... Naturalnie, że musi być wspólnik, i właśnie o nim pogadam
dziś z panią Latter.
– O kim?...
– Rzecz prosta, że o panu Kazimierzu Norskim.
Madzia spojrzała na nią z wyrazem takiej trwogi, że panna Howard zdziwiła się.
– Co to znaczy?... – rzekła.
– Na miłość boską – zawołała Madzia łamiąc ręce – niech pani tego nie robi... Pan Kazimierz?...
ależ to plotki...
– Wiem to od Joasi.
– Joasia kłamie!... – odparła Madzia.
– Joasia mogłaby kłamać, ależ chyba nie kłamią nasze oczy. Pan Kazimierz bałamucił
biedną dziewczynę od wakacyj...
– Bałamucił?... – szepnęła Madzia zataczając się. Blada usiadła na krześle i nie spuszczała
oczu z panny Howard zdumionej i rozgniewanej.
– Rozumie się, że bałamucił, aż nareszcie skłonił ją do schadzek. Przecie chyba pamiętasz
pani, kiedy Joasia wróciła na pensję o drugiej w nocy... Bohater!... Don Juan!..:– zawołała
panna Klara. – Mówił jej, że jest najpiękniejsza, że dopiero ją pokochał prawdziwie, groził że
odbierze sobie życie w jej oczach... A dziś drwi z niej i ucieka. O, podły rodzie męski!... I ja
nie mam rozmówić się o tej nieszczęśliwej z jego matką?
Madzia splotła ręce i opuściła głowę tak, że cień padł na jej drobną twarzyczkę. Ale panna
Howard nie patrzyła na nią, tylko chodząc po pokoju mówiła:
– Jak to, więc biedna dziewczyna ma zostać sama jedna, bez opieki, bez grosza, odepchnięta
przez krewnych i znajomych, w takiej chwili, kiedy najbardziej i najsłuszniej należy
jej się pomoc od całego społeczeństwa?... Więc kiedy uwodziciel rzuca się w objęcia coraz
nowych kochanek, ona nie ma nawet lekarza i służącej?... Kiedy on trwoni setki rubli przez
miesiąc, ona nie ma talerza rosołu i szklanki herbaty?... Zdaje mi się, panno Magdaleno, że w
pani nie tyko nie rozbudziła się znajomość świata, ale nawet śpi uczucie sprawiedliwości...
– A jeżeli to nieprawda?... – szepnęła Madzia.
– Co nieprawda?... Że kobiety są nieszczęśliwe, nawet pełniąc najwznioślejsze obowiązki,
a mężczyźni mają przywileje nawet zbrodni?...
– A jeżeli to nie pan Kazimierz?... – nalegała Madzia. – Niech pani sobie przypomni
omyłkę co do Dębickiego. Ten człowiek nie był winien, a jednak..,
– Także porównanie! .– odparła panna Howard coraz prędzej chodząc po pokoju. – Dębicki
jest człowiek chory, więc na wszystkich robi wrażenie niedołęgi, ale pan Norski jest znany
bałamut... Przecież on mnie chciał uwieść, mnie!... I potrzeba było złej potęgi mego rozumu i
charakteru, ażeby się oprzeć jego spojrzeniom, półsłówkom, uściskom ręki... „Bądź pani
moją przyjaciółką... moją siostrą...” – mówił. Cha, cha!... pięknie wyglądałabym wśród zacofanego
społeczeństwa.
Korzystając z przerwy Madzia w milczeniu pożegnała pannę Howard i tłumiąc łzy pobiegła
do sypialni za swój szafirowy parawanik.
Znalazłszy się tam Madzia upadła na łóżko, ukryła twarz w poduszce i płakała, gorzko
płakała... W uszach jej szumiały wyrazy: „Kazimierz bałamucił Joasię od wakacyj – rzuca się
w objęcia coraz nowym kochankom – prosił pannę Howard, ażeby została jego przyjaciółką i
siostrą!...” On przecież i ją, Madzię, nazywał drugą siostrą!... Może być, że jest to bałamut i
kłamca, ale w chwili kiedy ją całował po rękach, musiał to robić szczerze. Choćby cały świat,
choćby on sam zapewniał, że nie był szczerym, Madzia nie uwierzyłaby. Takie rzeczy odczuwa
się instynktownie, a Madzia odczuła je głęboko i pomimo gniewu i trwogi była szczęśliwa.
Zdawało się jej, że pan Kazimierz tym całowaniem rąk jakby zawezwał ją (choć nic nie
mówił) do dalekiej wspólnej podróży. Co ją mogło spotkać, nie pytała; dość, że mieli być
razem, zawsze razem, jak brat z ukochaną siostrą... I otóż, ledwie ją wyprowadził za granicę
konwencjonalnych stosunków, już przekonała się, że ją porzuci. Bo on przecie miał więcej
kobiet, które chciały być z nim; on nigdy nie należał i nie należałby do niej jednej; a w takim
razie – co jej po nim? Czyliż cała wartość podobnego przywiązania nie leży w tym, że się go
z nikim nie dzieli?
Drżąc z płaczu na swoim łóżeczku Madzia czuła, że spotkał ją okropny zawód, może jeden
z tych, które kobietom delikatnym łamią życie, niekiedy rozum, a niekiedy spychają je
do grobu... Straszne to było cierpienie, lecz szczęściem trafiło – na nią, na nędzną i głupią
istotę, która nie tylko nie miała prawa umierać z tego powodu, ale nawet nie powinna skarżyć
się ani nawet myśleć o tym. Cóż nadzwyczajnego, że olbrzym jak pan Kazimierz mimochodem
rozdeptał serce jakiejś mrówki mającej ludzkie kształty i będącej damą klasową?... To
przecież ona winna, że nie usunęła się z drogi. A jaka bezwstydna Joasia, że ma pretensję do
pana Kazimierza!... Gdyby ją, Madzię, spotkał podobny los pan Kazimierz odsunął się od
niej – nie powiedziałaby ani słówka nikomu, nawet nie zdradziłaby się, że jest nieszczęśliwą.
Śmiejąc się wyszłaby z pensji niby to na spacer, śmiejąc się poszłaby w stronę mostu i niby
wypadkiem rzuciłaby się w Wisłę.
Ludzie powiedzieliby: coś strzeliło do głowy tej wariatce, a sam pan Kazimierz nie domyśliłby
się niczego, bo nie wiedziałby przyczyny. Może nawet dla zatarcia w nim podejrzeń,
może nawet opowiadałaby mu o swoich bliższych i dalszych projektach, wciąż wmawiając w
niego, że jest szczęśliwą i nie martwi się niczym.
Tak zrobiłaby ona, Madzia. Bo przecież ona wie, że między tłumem tych doskonałych ludzi,
którzy cenią siebie i są oceniani przez innych, ona jedna jest marnym pyłkiem, o który
nie warto się troszczyć. Nikt nie powinien się o nią troszczyć, nawet ona sama.
Tak wytłomaczywszy sobie swoją rolę i stanowisko na świecie, Madzia spokojniejsza
podniosła się z łóżka. Potem zmówiła pacierz do Matki Boskiej Bolesnej i uspokoiła się jeszcze
bardziej. A potem umywszy zapłakane oczy wróciła do swoich uczennic i odrabiała z
nimi lekcje, usiłując śmiać się, ażeby niewczesnym smutkiem nie zatruć ich dziecięcej wesołości...
Gdy zaś około dziesiątej wróciła znowu za swój szafirowy parawanik i zmówiła wieczorny
pacierz – zasnęła tak spokojnie, jakby nigdy nie spotkał jej żaden zawód. Między nią i jej
pierwszą w życiu boleścią stanął najpotężniejszy ze wszystkich – anioł pokory.
KONIEC ROZDZIAŁU
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Emancypantki32Emancypantki57Emancypantki33EmancyT2R34Emancypantki47Emancypantki49Emancypantki11Emancypantki20Emancypantki17Emancypantki55Emancypantki18Emancypantki45Emancypantki35Emancypantki26EmancyT2R9Celiński P Interfejsy mediów cyfrowych dalsza emancypacja obrazów czy szansa na ich zdetronizowEmancypantki14EmancyT2R26więcej podobnych podstron