ANNA
Świadkowie Bożego Miłosierdzia
Annie (Annie Dąmbskiej) powierzono misję: przygotować
polski naród do nadchodzących wydarzeń. Oczywistym jest,
że ten typ literatury to 'obawienie', a nie jak chce kler
'objawienie prywatne'. Dodać należy, że jest to 'objawienie
współczesne' a nie proroctwo, bo nie tyle mówi o tym co się
stanie, ile jacy my powinniśmy stać się w nadchodzących
czasach. Rozmowy z ludźmi w niebie (kościołem zwycięskim)
i w czyśćcu (kościołem cierpiącym) zostały udostępnione
ogółowi po to, abyśmy głęboko zrozumieli, że my (kościół
walczący) i oni - to JEDEN kościół. Oni widzą co nadchodzi
(istnieją poza czasem) i chcą nam pomóc w przygotowaniu się
do "wielkiego oczyszczenia".
WSTĘP
Książka niniejsza zawiera fragmenty rozmów ze zmarłymi i ich
świadectw dotyczących śmierci, spotkania z Bogiem i życia z Nim.
Zapisywałam te rozmowy od 1966 r. Początkowo były to głównie
rozmowy z moją Matką.
Matka moja zmarła pod koniec 1965 r. Okoliczności jej śmierci,
w tym moją przy niej obecność, uważałam za wyraźną łaskę Bożą. W
chwilę po jej śmierci stałam się jakby świadkiem jej radosnego
powitania na tamtym świecie przez rodzinę i przez bardzo wiele
innych osób. Matka była szczęśliwa i oni wszyscy też. Byłam tego
świadoma, jednak sama nie mogłam w ich radości uczestniczyć, bo
tak silny był ból oddzielenia od Matki, rozdarcia (jak gdyby
przepołowienia). Choroba i śmierć Matki spowodowały nawet
długotrwałe pogorszenie mojego stanu zdrowia. Dopiero rozmowy z
nią pomogły mi powrócić do równowagi.
Jeszcze za życia mojej Matki nasz wspólny przyjaciel, starszy
ksiądz (obdarzony darem jasnowidzenia, z czym się starannie
ukrywał), zapytał mnie, czy nigdy nie próbowałam pisać „nie myśląc
o niczym", tj. próbując wyłączyć swoje myśli i oddając ten czas Bogu.
Zapytałam wtedy: „Po co?" Przypomniałam sobie to wydarzenie pół
roku po śmierci Matki. Siadłam przy biurku, wzięłam ołówek i
oparłam na odwrocie jakiegoś druku — myśląc o Matce. Wtedy po raz
pierwszy Matka powiedziała mi, że żyje, że jest bezgranicznie
szczęśliwa i że nieustannie za mnie prosi. Przerwałam, myśląc, że
trzeba iść do psychiatry...
Po paru miesiącach spróbowałam ponownie rozmawiać. Po
kilku „rozmowach" napisałam do tego kapłana prosząc o rozeznanie,
czy jest to moja autosugestia, czy mówi do mnie moja Matka, czy też
jest to dzieło złego ducha. Przyjechał z drugiego końca Polski. Po
długiej (kilkugodzinnej) modlitwie powiedział: „To jest twoja Matka.
Możesz być zupełnie spokojna, nie obawiaj się rozmawiać z nią. Ona
cię bardzo kocha".
Od tej pory rozmawiałam coraz częściej, a że „odpowiedzi"
Matki były logiczne, w treści bardzo piękne i podawane jej stylem,
uspokajałam się i zaczynałam pytać, poczynając od spraw
najbliższych nam obu: Polski, nieba, sensu życia, stosunku Boga do
ludzi itd. Matka mówiła mi najchętniej o Bogu i Jego pragnieniu
włączenia nas w dzieło zbawiania świata, naszego narodu i każdego z
nas. Jej uwielbienie dla Boga, zachwyt, miłość i cześć udzielały mi
się.
Od 1967 r. stale już rozmawiałam z Matką. Często prosiła mnie
o pomoc dla pewnych osób. Zaczęło się to od Bartka, którego
poznałam wtedy na gruncie towarzyskim, a o którego prosiła
Mamusię jego zmarła matka, wiedząc że jest zagrożony
samobójstwem (co również on sam mi kiedyś powiedział). Obie matki
mówiły mi, jak mu pomóc, charakteryzowały jego sposób myślenia,
mówiły, co jest mu bliskie, przestrzegały, czym mogłabym go
dotknąć. Wskazówki okazywały się nadzwyczaj trafne i nigdy, ani w
przypadku Bartka, ani innych osób, nie zawiodły. Zawsze zwracano
moją uwagę tylko na cechy pozytywne i proszono o jak największą
delikatność i wyrozumiałość. Nigdy też osoby proszące nie traciły
nadziei na zwrócenie się ku Bogu tych, za których prosiły, nawet jeśli
moja pomoc była odrzucana.
Bartek właściwie nie otworzył się na to, co starałam się mu
przekazać. Przeszkodziła mu w tym słabość fizyczna i związany z
beznadziejnością jego sytuacji alkoholizm. (Żołnierz ZWZ, AK,
członek Kedywu, partyzant, uczestnik Powstania Warszawskiego.
Skazany po wojnie na karę śmierci zamienioną na dożywocie
przesiedział wiele lat w więzieniu. Po wyjściu odmawiano mu
przyjęcia do pracy; był nadal prześladowany przez służbę
bezpieczeństwa. Do tego doszła perspektywa kalectwa.) Po roku
naszej znajomości zginął w wypadku. Dopiero po swojej śmierci
przyjął moją pomoc; co więcej... zostaliśmy przyjaciółmi.
Rozmawialiśmy bardzo dużo. Początkowo ja, na prośbę jego matki,
starałam się rozmawiać z nim. Później Bartek chciał mi się
„zrewanżować", mówiąc dużo o tym, co sam poznawał. W
szczególności zdał obszerną relację ze swojej śmierci i okresu
oczyszczenia, próbując ukazać wspaniałość Miłosierdzia Bożego
względem niego i w ten sposób wyrazić Bogu swoją wdzięczność.
Czasem zwracał mi uwagę, z jednej strony na swoje błędy w życiu,
chcąc, byśmy ich nie powtarzali i uniknęli jego drogi wstydu i
oczyszczenia, z drugiej na moje zaniedbania, pragnąc, abym
przyniosła jak najwięcej chwały Bogu i nie marnowała Jego darów.
Wiem, że zawsze mogę liczyć na niego, jak i na każdego z moich
przyjaciół — tam; bo oni wszyscy stają się naszymi przyjaciółmi — w
Bogu, we wspólnocie świętych.
Ojca Ludwika OP, starszego kapłana uprawnionego do opieki i
rozeznawania „objawień prywatnych", intelektualistę, prawnika,
człowieka wszechstronnie wykształconego, prowadzącego wiele osób
świeckich i ogromnie przez nie kochanego, poznałam za
pośrednictwem jednej z nich. Aż do swojej śmierci (w końcu 1969 r.)
był moim ojcem duchownym, a ponieważ mógł pomagać mi w ten
sposób również z nieba, a ja prosiłam go o to, jest nim do dziś. Do
niego zwracam się w razie trudności teologicznych i filozoficznych, w
sprawach wiary i moralności, a także w sprawach Kościoła. Ojciec
Ludwik odpowiada z całą gotowością i dobrocią, dając cenne rady
mnie i moim przyjaciołom i przyczyniając się do pogłębienia naszego
życia wewnętrznego.
Nie tylko Matka, Bartek i ojciec Ludwik, ale wszyscy
przechodzący do świata Bożego (nieba, czyśćca) starali się ukazać
nieskończoną miłość i miłosierdzie Boga względem nas, ludzi. Celem
tych rozmów — co stwierdzają także moi rozmówcy —jest
„zawrócenie" nas ku Bogu, ukazanie nam wspaniałości Boga i Jego
planu zbawienia nas, Jego szacunku dla naszej wolności, Jego
bliskości, wyrozumiałości, delikatności, troski o nas i opieki.
Poznajemy też wspólnotę świętych obcowania między Kościołem
Triumfującym i Cierpiącym a nami, którzy z trudem podążamy ku
Bogu.
Spisane rozmowy mają po części charakter osobisty, niemniej
liczne ich fragmenty, w których wyjaśniano mi pewne sprawy z
zakresu wiary, m.in. dotyczące „świętych obcowania", mają charakter
ogólny, jak gdyby przeznaczony dla większej liczby osób. Niekiedy
byłam wręcz zachęcana przez moich rozmówców do dzielenia się
niektórymi tekstami. Udostępniane znajomym wywoływały rozmaite
reakcje: od odrzucenia, przez powątpiewanie do... zachwytu. Ci,
którzy akceptowali te teksty, podkreślali, że umacniają ich w wierze,
zmniejszają lęk przed śmiercią, a przede wszystkim budzą głęboką
ufność do Boga, pewność Jego miłości i miłosierdzia, pragnienie
bliższego obcowania z Nim, odpowiedzenia na Jego miłość do nas.
Twierdzili ponadto, że obecnie bardziej doceniają wymianę darów
pomiędzy niebem, czyśćcem i ziemią: życzliwą bliskość „zmarłych",
ich pomoc dla nas i opiekę nad nami, jak również naszą możliwość
wspomagania modlitwami i uczynkami miłosierdzia oczyszczających
się, a nawet świadomość, że możemy wspólnie z naszymi zbawionymi
braćmi i siostrami radośnie uczestniczyć we Mszy świętej. Ogólnie
mówiąc twierdzili, że czują się bardziej cząstką Kościoła
powszechnego. Podkreślali właśnie to, a nie samo zaspokojenie
ciekawości „jak tam jest?" czy podekscytowanie „nadzwyczajnym"
charakterem tekstów. Czasem wyrażali pragnienie, by teksty te mogli
poznać ich bliscy. Niekiedy wręcz przekonywali, że warto je
upowszechnić, gdyż mogą pomóc wielu osobom.
Przekonywana w ten sposób, że teksty te mogą pomóc
niektórym osobom w umocnieniu wiary i ufności do Boga,
zdecydowałam się udostępnić swoje zapisy. Zachęcał mnie do tego
także obecny kierownik duchowny (teolog, jezuita). W zamiarze tym
zostałam ponadto utwierdzona przez Pana naszego, Jezusa Chrystusa
w rozmowie, której treść zamieszczona jest na początku rozdziału VI.
Pan nasz nie tylko życzył sobie udostępnienia zapisanych już rozmów,
ale wskazywał wybranych rozmówców. Nasi przyjaciele z nieba,
wiedząc o życzeniu Pana, składali swoje świadectwa o spotkaniu z
Nim w śmierci i o przejściu do królestwa niebieskiego.
Pan sam zechciał też (w roku 1989) powiedzieć o roli Maryi,
jako naszej orędowniczki, wspomożycielki, która nieustannie wstawia
się za nami, błaga i szuka ratunku dla każdego z nas. Te wspaniałe
słowa Pana znajdują się na początku rozdziału VII.
Zamieszczone teksty są zestawione w cztery grupy:
1. Relacje osobiste pierwszych rozmówców: Matki, Bartka i
ojca Ludwika (rozdział I);
2. Rozmowy i wypowiedzi:
—
o Bogu miłosiernym, niebie, czyśćcu i piekle, o miłości Boga
do nich (przebywających w Jego królestwie), o Maryi, Królowej
nieba, i o Aniołach, domownikach Pana (rozdział II),
—
o ojcowskiej miłości Boga do nas, ludzi żyjących na ziemi, o
prawach Bożych, o pomocy wzajemnej między niebem i czyśćcem a
ziemią (rozdział III);
3. Osobiste świadectwa ze śmierci, spotkania z Bogiem i Jego
miłosierdziem:
—
moich bliskich (rozdział IV),
—
różnych osób, o które zapytywali — przeze mnie — moi
przyjaciele i znajomi (rozdział V),
—
osób wybranych przez Pana (rozdział VI);
4. Słowa Pana Jezusa i Maryi (rozdział VII).
Podział nie jest ścisły, ponieważ w relacjach osobistych
występują fragmenty o charakterze ogólnym, a niekiedy i odwrotnie.
Poszczególne osoby mają swój indywidualny styl (zdarzało się,
że byli po nim rozpoznawani przez rodzinę). Matka moja, artystka,
mówi stylem emocjonalnym, używając wyrażeń zaczerpniętych z
naszej poezji patriotycznej i religijnej (tak mówiła za życia); inny jest
żywy, obrazowy, niekiedy dosadny styl Bartka, inny styl o. Ludwika,
intelektualny, spokojny styl kapłana przyzwyczajonego do
tłumaczenia różnych kwestii dotyczących wiary.
Szczególny charakter mają rozmowy początkowe (tuż po
śmierci). Rozmówcy usiłują jak najwięcej przekazać, wytłumaczyć,
objaśnić, ciesząc się możliwością takiej wymiany myśli, a
jednocześnie wyrazić szczęście swojego życia oraz swoją
wdzięczność i uwielbienie Bogu, Stwórcy, Zbawicielowi, Sprawcy
tego stanu niekończącej się radości, w którym istnieją. Centralnym
motywem rozmów jest Bóg — odnaleziony już i rozpoznany, Ojciec
przebaczający, współczujący i miłosierny ponad wszelkie
wyobrażenia ludzkie, kochający miłością bezgraniczną i niepojętą.
Anna
Uwaga. Imiona większości rozmówców zostały zmienione.
I
PIERWSZE ROZMOWY Z MATKĄ, BARTKIEM I OJCEM
LUDWIKIEM
Matka
XI—XII 1966 r.
—
Jestem tu (przy tobie). Żyję pełnym życiem. Jestem
szczęśliwa. Kocham cię, dziecinko moja. Pomogę ci zawsze, gdy będę
mogła. Wzywaj mnie, gdy będzie ci ciężko —ja ci pomogę... i ojciec
też. Moje dzieciątko, nie jesteś sama nigdy; zawsze pamiętaj o tym.
Błogosławieństwo moje daję ci. Będzie dobrze, będzie dobrze!
Dożyjesz i zobaczysz. Ściskam cię. Twoja matka.
—
Czy cierpiałaś w chwili śmierci? — zapytałam.
—
Nic takiego nie było. To była radość.
—
Kto był (przy tobie)?
—
BÓG! Potem moi rodzice, (twój) ojciec i wszyscy, którzy
kochali mnie. (...)
Nie czułam śmierci. To tak jak otwarcie oczu. Czułam radość ze
spotkania z bliskimi. Byli przy mnie, cały tłum. Była radość...
—
Czy widziałaś mnie?
—
Widziałam i martwiłam się, że nie mogę dać ci znać, jak mi
dobrze.
Nie myśl o tym, co przeszło (okoliczności choroby, śmierci,
pogrzebu). Wszystko jest tak, jak miało być. A teraz jesteś na nowej
drodze życia. Cały czas czuwam nad tobą, nie
opuszczę cię. (...)
Córeczko, żebyś ty wiedziała, jak bardzo Tam (w niebie) się
kocha!
Córeczko, tak bardzo chcę, żebyś mi uwierzyła. Ja ci pomagam,
jak mogę, nawet nie wiesz ile razy. Jestem szczęśliwa tak
bezgranicznie, jak to nie mogło być na ziemi.
(...)
Nikt tu nie jest samotny.
—
Kiedy umrę?
—
Jak spełnisz to, co masz do zrobienia. Nie wcześniej.
Ojciec jest tu ze mną
Mówi Ojciec.
—
Jestem twoim ojcem nadal. Musisz uwierzyć, że to nie ty
sama „zmyślasz" (tak pomyślałam) — to my mówimy do ciebie.
Kochaj nas, myśl o nas, wzywaj nas. Bądź, kochanie, dobra; staraj się
być dobra, to cię zbliży do nas. (...) Nie schodź ze swojej drogi.
Dobrze idziesz. Daj sobą kierować...
26 XII 1966 r. Boże Narodzenie
Spytałam Mamę, czego mogę jej życzyć.
—
To ja ci życzę wypełnienia twojego przeznaczenia (planów
Bożych względem ciebie). Ja niczego nie potrzebuję. Wszystko jest
już spełnione i nie mogę pragnąć więcej — bo rzeczywistość jest bez
porównania doskonalsza i wspanialsza niż wszystko, co wymarzyłam
sobie. (...)
Zostawiam ci moje błogosławieństwo na nadchodzący rok i
obiecuję ci pomoc.
Myśl o nas i wzywaj nas. My cię kochamy, więc pragniemy,
żebyś się do nas zwracała.
28 II 967 r.
Zapytałam Matkę:
—
Czy wszystko możesz zobaczyć?
—
Tak, ale inaczej. Tu się widzi istotną treść rzeczy, jej
„promieniowanie" (oddziaływanie), sam rdzeń danej rzeczy czy
sprawy.
—
Czy ludzi się widzi?
—
Tak i nie. Ludzi widzę jak dawniej, ale jednocześnie i ich
wnętrze: ich stan i ich uczucia.
—
Czy i myśli?
—
Nie.
—
A moje?
—
Z tobą rozmawiam.
—
Czy wszyscy by tak mogli rozmawiać?
—
Nie, to jest specjalna łaska dla mnie, że mogę mówić z tobą.
—
Czy prosiłaś o to?
—
Tak, ogromnie.
—
Czy to będzie trwało?
—
Tak, pozostanie, o ile ty będziesz tego chciała.
9 II 1967 r.
—
Mamo, powiedz mi, jak dojść do Chrystusa. Jaką drogą? Co
robić? Czego On sobie ode mnie życzy?
—
Córeczko, to pytanie jest tak doniosłe, że nie mogę
odpowiedzieć ci na nie sama. Muszę się poradzić tych, którzy cię
znają lepiej niż ja.
Tylko ty możesz dojść do Jezusa. Bo On czeka na każdego z
nas, ale my musimy sami chcieć dążyć i tylko my możemy wydobyć z
siebie potrzebne siły. Możliwe jest dojście poprzez miłość do Niego i
poprzez miłość Jego ku nam.
On i tylko On wie, co komu jest potrzebne i co dla kogo jest
pożyteczne, i nikt nie może wchodzić pomiędzy Niego i ciebie.
Zrozum, kochanie, że ja ze wszystkich sił chcę, abyś była tu z nami,
ale jaką drogą masz iść, ja ci powiedzieć nie mogę. Ty sama musisz ją
odnaleźć i wybrać.
Wszyscy szukaliśmy i nie ma innych praw, jak tylko samemu
szukać i iść. Trzeba nie ustawać i kochać, ciągle kochać, bez załamań,
bez ciągłego cofania i przerw — to jest najpewniejsza droga. Kochać,
córeczko, we wszystkim i we wszystkich ludziach widzieć Go i
kochać, i nie odrzucać nikogo i niczego, bo we wszystkim jest Jego
miłość. Ale drogę właściwą może ci wskazać tylko On, a nikt z nas.
—
Czego Jezus sobie ode mnie życzy?
—
Jednego na pewno: całkowitej miłości i chęci bycia z Nim. To
ci mogę powiedzieć, ale nie mogę wskazać ci twojej drogi. Kochanie,
ja naprawdę nie mogę wiedzieć, co dla twej najgłębszej istoty jest
najważniejsze i najpotrzebniejsze — to jest Tajemnica — ale
ponieważ bezgranicznie cię kocham, robię wszystko, abyś ze swej
drogi nie odeszła — wstecz. Moja opieka i miłość będą przy tobie
zawsze, ale ty i tylko ty opowiesz się za wyborem i nikt z nas nie
może siłą sprowadzić cię tutaj. My ci tylko we wszystkim pomagamy,
ale wybór, kochanie, musi być samodzielny.
10 II 1967 r.
Nie spotkałam (na odczycie) Bartka, znajomego z AK, któremu
miałam przekazać lekarstwo. Przyszło mi na myśl, że chyba będę
musiała mu je zawieźć, na co zupełnie nie miałam ochoty (daleko i
takie narzucanie się). Spytałam, czy koniecznie muszę tam pójść, czy
mogę zaczekać...
—
Musisz pójść. To jest ostatnia chwila i nie ma na co czekać.
On jest zupełnie załamany.
—
Co na to jego matka? (Matka Bartka, która też jest z Panem,
prosiła moją Matkę o pomoc dla syna — przeze mnie.)
—
Jego matka jest zrozpaczona i prosi cię na wszystko, nie
zwlekaj. Ona tak bardzo jest przerażona jego stanem fizycznym... i
psychicznym również.
—
Jak mam się zachować?
—
Bądź serdeczna i dobra. To jest potrzebne.
—
Czy tego sobie nie wymyśliłam?
—
Nie, to jest prawda. Chciałaś pomagać i dajemy ci możność.
Idź koniecznie, bo to jest już ostatni moment.
—
Nie chciałabym się narzucać...
—
Nie, nie będziesz się narzucać. Jesteś tam potrzebna. Jego
matka prosi cię w imię miłosierdzia, zrób to!
—
Powiedz jej, Mamo, że zrobię dla niej to, o co mnie poprosi,
bo czuję jej miłość do syna i dobroć. Czy ona to słyszy?
—
Tak, ona to słyszy. Jutro po pracy obie będziemy ci pomagać.
Kochanie moje. Pomaganie to nie przyjemność, to dawanie z
siebie tego, czego się nie lubi dawać. I trudu, i wysiłków, i wielu
wyrzeczeń trzeba, ale to tylko jest coś warte. Tym razem trud i twoja
miłość własna, ale wiem, że to zrobisz, córeczko.
1 II 1967 r.
—
Czy jesteś ze mną, gdy jestem z ludźmi, pracuję, stoję w
kolejkach itp?
—
Tak, to wszystko mnie interesuje, ale najbardziej to, co ty
przeżywasz w duszy — a tylko to jest istotne.
Córeczko, łączy mnie z tobą wspólna miłość do Boga, do
Polski, do sprawiedliwości, do prawdy — prawa Bożego na ziemi. To
nas tak mocno łączy ...
—
Czy mam opiekuna (Anioła Stróża)?
—
Masz, ale nie wolno mi mówić o nim, zaś Pan pozwala mi na
opiekę nad tobą niezależnie od jego (anioła) opieki.
—
Czy mój Anioł Stróż mnie kocha?
—
Tak. Tu nie ma braku miłości; wszystko jest w niej
zanurzone.
—
Czy pomaganie nie jest nudne lub obciążające?
—
Nie, to nie jest przymus, to jest łaska Boża móc pomagać, to
największe szczęście; a komuż bardziej niż tobie? Ojciec myśli tak
samo. Tu nie można mało kochać.
27 II 1967 r.
Zastanowiłam się nad tym, że moje rozmowy z Mamą nabierają
charakteru współpracy w pomaganiu innym. Matka nawiązuje do
tego:
—
To są początki naszej współpracy, a potem zobaczysz, co
będziemy robiły. Wspólna praca jest możliwa i jest pozwolenie (Pana)
na to, aby móc wam tak pomagać.
Z listu podyktowanego przez Mamę do jej chorej siostry
stryjecznej, Jadwigi, więźniarki Pawiaka i Ravensbruck,
przebywającej w domu dla przewlekle chorych w woj. zielonogórskim:
„
O cokolwiek prosiłaś, spełniono ci. Chwal Boga za Jego dary,
bo nigdy nie są ubogie ani «skąpe», ale trzeba mocy, aby je dźwigać, a
ty, Jadwisiu, ją masz."
Kiedyś, w młodości, w rozmowie o tym, co chciałyby osiągnąć
jako najwyższą wartość, ciotka Jadwiga wymieniła „męstwo", Jej
siostra Alina —„zdolność miłowania", Matka moja — „ufność,
zawierzenie Panu". Wszystkie trzy uzyskały te dary poprzez warunki
życia, jakie Bóg im dał. (patrz też rozdz. IV).
5 III 1967 r.
Zapytałam Matkę:
—
Czy cię nie nudzi to powolne przelewanie myśli w słowa?
—
Nie. To pozostaje już na zawsze na dowód, że jest możliwa
łączność z nami, i będzie to pierwszy znak na dowód istnienia życia
poza grobem: życia świadomego i pełnego, jakie my tutaj mamy. (...)
Moja córeczko, jestem dumna z ciebie, ilekroć postąpisz ładnie.
To bardzo nas zbliża i związuje ze sobą.
W „sprawie" Bartka, a raczej pomocy Bartkowi, który
przeżywał rozmaite trudności, tracił chęć do życia, szacunek dla
siebie (pił), otrzymywałam niejednokrotnie wskazówki od mojej Matki.
Zdarzało się również, że otrzymywałam je wprost od matki Bartka.
Przytoczone poniżej pochodzą od mojej Matki (z tym że obie matki
porozumiewały się i działały razem). Z perspektywy czasu mogłam
ocenić, jak bardzo były trafne i ogromnie mi pomogły w zachowaniu
się wobec Bartka.
—
Nie trać szacunku dla niego. On może sam jest przekonany o
swoim pijaństwie, ale to tylko rozpacz i chęć zapomnienia o
„nieudanym" życiu, jak sądzi. To ty masz mu wskazać cel i sens życia:
i w ogólności, i jego własnego. Zrozumie. Nie obawiaj się być
szczera. Nie od razu wszystko, ale mów z nim tak, aby sądził, że nie
traktujesz go „z góry". Mów jak do przyjaciela, do kogoś, kto dużo
zrozumie. Zaufaj mnie i jego inteligencji i bądź taka szczera, jak
potrafisz być z kimś bliskim. Nie ma mowy o wyśmiewaniu się z
ciebie. To tylko pomoże mu otworzyć się, a on się dusi. On płaci
zaufaniem za zaufanie, a dobrocią za dobroć. Tu nie obawiaj się fałszu
i podstępu. Może tylko nie od razu wszystko, bo to go przytłoczy. Nie
„pusz się", bądź nastawiona na to, jak mu pomóc, jak mu dać trochę
nadziei i radości, a my ci podpowiemy. Dobrze to robisz i wierzymy,
że dasz sobie radę.
Zastanowiło mnie, dlaczego właśnie matka Bartka może prosić
bezpośrednio o pomoc dla syna, bo tego pragną zapewne wszystkie
matki, i któregoś dnia zapytałam ją, czy aby nie ofiarowała Bogu
swego życia za życie syna (była aresztowana przez gestapo; Bartek,
jedyne dziecko pozostałe jeszcze przy życiu, zdążył po przyjściu
Niemców wyskoczyć przez okno i zbiec). Odpowiedziała mi:
—
Tak, dziecko, ale nie wiedziałam, że do tego dołożę
kilkanaście lat choroby i inwalidztwa (była tak bita, że miała
uszkodzony kręgosłup).
2 IV 1967 r.
—
Oddałaś to Jezusowi (Bartka i jego losy), a On nie zawiódł
nigdy nikogo. Jego słowo i moc są nie do złamania, i nigdy nie stracił
ten, co Mu zaufał. Módl się codziennie, polecaj, przypominaj, bo to
twój braterski obowiązek, ale ufaj i bądź spokojna.
Potrzebne było, abyś ty prosiła, a my tu również nie ustajemy w
błaganiach. Ale wy na ziemi macie ogromne łaski i wszystko będzie
wysłuchane, o co poprosicie z ufnością. Bo ufność jest
potwierdzeniem wiary i miłości, więc oznacza, iż wierzycie i kochacie
— nie widząc — Tego, który tu jest z nami, w pełnym świetle. Dla
wierzących, dla ich ślepej wiary On wszystko zrobi przez
miłosierdzie, które wywołujecie. To jest ta wasza wielka szansa i
możliwość. Wzywaj Go poprzez miłosierdzie i ślepą dziecinną ufność
w pomoc, którą On wam da na każde wezwanie. Bo pragnie darzyć,
pomagać, być wzywany, bo tak bezgranicznie nas kocha i czeka na
każdy najsłabszy szept, aby iść, spieszyć z pomocą, dawać —
rozumiesz — dawać wszystko, całkowicie, hojnie, ale nie narzucając
swoich darów nikomu, tylko na wezwanie, zrozum, tylko jeżeli
człowiek sam chce, nie inaczej — bo istnieje i szanowana jest przez
Stwórcę wolna wola stworzenia.
To działanie Boże jest cudowne w swojej wspaniałomyślności i
delikatności. Ale też nadużywacie albo nie prosicie, a można i trzeba
bez przerwy o wszystko i wszystkich ludzi prosić...
5 IV 1967 r.
—
Moja malutka, cieszę się, że chodzisz często do Komunii
świętej. Gdybyś wiedziała, co daje Komunia, chodziłabyś codziennie.
Pomyślałam o spowszednieniu.
—
Bóg nigdy „spowszednieć" nie może. On wzrasta w
człowieku i coraz silniej poprzez nas promieniuje, działa na zewnątrz,
daje światło innym ludziom.
9 IV 1967 r.
—
Dobrze, żeś jednak poszła do Komunii świętej. On (Jezus)
zmywa z nas wszystek brud i odradza nas na nowo. Słyszałaś Jego
głos. Uszanuj go i zapamiętaj na przyszłość. To wielka łaska i bądź jej
warta.
Kiedy przepraszałam po Komunii świętej, że jestem taka
brudna, usłyszałam:
—
Ja jestem czysty, okryję cię swoim płaszczem. Zrozumiałam,
że Jezus zdejmie ze mnie każdy brud, a tylko muszę przyjść do Niego
— lepiej nawet brudna niż wcale.
Bóg jest Miłością
18 IV 1967 r.
—
Proś Chrystusa Pana do naszego domu jako lekarza dusz i
mistrza. On zawsze chce pomagać i leczyć, a ty w Jego obecności
będziesz silniejsza i spokojniejsza.
Bóg w tej chwili pozwala na uchylenie przed wami zasłony
dzielącej ludzkość; korzystaj z tego i przez ciebie niech korzystają
inni. To Jego miłość daje nam prawo dzielenia się z wami naszym
doświadczeniem, wiedzą, możliwościami wprost cudownymi —
pomagania wam. I my nie przypuszczaliśmy, że Jego miłość, zaufanie,
wielkoduszność, dobroć dla nas i dla was, dla całej Polski, przeszłej,
teraźniejszej i przyszłej, może być tak ogromna, taka przechodząca
wszelkie, nawet nasze wyobrażenia! Widzisz, trudno o tym pisać
nawet tu, u nas znających i rozumiejących Jego prawa, Jego
sprawiedliwość, Jego miłość do nas. Żyjemy w zachwycie, w
uniesieniu, we wdzięczności, w niemożności oddania Bogu należnej
Mu chwały. Pomóżcie nam w tym!
Bóg jest Miłością; dla nas (Polaków) — miłością nagradzającą,
miłosierną, błogosławioną. Mimo wszystko, cośmy przeszli od
pokoleń, Jego miłość tak przerasta nasze zasługi, że są jak płomień
świecy przy pełnym blasku słońca. Nic tylko miłość i wdzięczność,
miłość i wdzięczność — tylko to Mu się należy. On, to Ojciec
wzruszony, kochający, kojący ból, wnoszący radość, opiekę i
błogosławieństwo; wszystkie dary Jego królestwa są dla nas! On się
dzieli z nami, daje wszystko. (...)
Gdy mówię ci o Bogu i czujesz radość, to jest to bardzo słabe
odbicie tej radości, w której my przebywamy stale. Dzielę się nią z
tobą, a mam wrażenie, że udzieli się też ona wszystkim, którym to
będziesz czytała. Wiem, że słysząc to, co mówię ci o Nim — tak
bardzo nieudolnie —jednak zaczynasz lepiej, prawdziwiej odczuwać,
kim On jest, i siłą rzeczy — bardziej Go kochać. Wiem, że chcesz to
mówić wszystkim, którym możesz: „Taki jest On!!!"
Córeczko, wiem, że w miarę jak twoje zrozumienie będzie
wzrastało, będzie się rozwijała twoja miłość do Niego — nie może być
inaczej — a w miarę wzrostu miłości w nas wzrasta i zrozumienie, i
chęć dzielenia się swoją miłością, pragnienie budzenia jej w innych.
Gdybyż można było przed całą ziemią ukazać Go w Jego pełnym
blasku, w całej sile miłości do nas — nie mogłoby istnieć kłamstwo
ani żadne inne obiekty miłości prócz Niego. Ale niestety...
Na ziemi jest jednocześnie wiele „szkół" (stopni rozwoju), co
doskonale wiesz, ale nie wiesz tego, że nawet najniższa z nich zdolna
jest do pojęcia Boga. Gdybyż przedstawiono Go od razu właściwie,
nie strasząc, nie robiąc z Niego „stróża praw", „dozorcy", „kata",
„surowego sędziego" — wszystkiego, co jest Jego zaprzeczeniem, a
co służy jednym do straszenia lub trzymania w ryzach innych ludzi —
w Jego imię! To wprost przerażające, jak my sami szkodzimy sobie i
bliźnim swoim. Staraj się, gdzie możesz, prostować fałszywe
mniemania.
Każdy jest zdolny do zrozumienia, że istnieje Miłość
bezgraniczna, wspaniałomyślna, królewska i ojcowska zarazem, że nie
ma ludzi „mniej" lub „bardziej" kochanych, że nie istnieje „kara
Boża", a tylko pomoc Jego i ratunek wśród „kar", którymi my sami
usłaliśmy ziemię. Ani jedna wina jednostkowa przeciwko Jego
prawom, a szczególnie przeciwko prawu miłości bliźniego, nie ginie;
przeciwnie, obciąża wspólny los wszystkich. Dlatego przebaczanie lub
branie na siebie przykrości w duchu spłacenia długów własnych, a i
innych ludzi, nie jest żadną zasługą —jest podstawowym naszym
obowiązkiem. Oczyszczamy w ten sposób atmosferę duchową ziemi.
To ważne, a szczególnie teraz, kiedy wielu ludzi będzie mówiło: „za
co mnie to spotyka?" Nigdy „za karę" — zawsze wraca własny
stosunek do ludzi, własna nasza niechęć, nieżyczliwość, brak miłości,
potworna obojętność lub lekceważenie cudzych cierpień. Mów to,
pytaj ich i siebie: „Czy nigdy nie skrzywdziłam, nie obciążyłam? Czy
zawsze pomogłam? Czy nie były mi obce cudze bóle i strapienia,
którym mogłabym ulżyć? Czy nie ominęłam w życiu wielu
potrzebujących pomocy w pośpiechu do własnych spraw?" A tak
właśnie wraca do ludzi ich brak serca, współczucia i miłosierdzia.
Piękne słowo „litość" zostało zdewaluowane do znaczenia jakiegoś
łzawego gestu, gdy w rzeczywistości jest wspaniałą drogą miłości
bliźniego, drogą budzenia w sobie zdolności współodczuwania, chęci
pomocy, podzielenia z innymi ich ciężarów, ulżenia im, a więc drogą
rozwijania poczucia wspólnoty, współodpowiedzialności, wspólnej
braterskiej drogi dzieci Bożych. Jeżeli tego nie obudzisz w sobie na
ziemi, tu nie będziesz mogła — marząc o tym — nieść pomocy,
będziesz pozbawiona możliwości współpracy, wspólnego,
braterskiego szczęścia. Wiesz, że tu wzrasta szczęście nasze poprzez
szczęście każdego z nas i wzajemnie. Ja na przykład otoczona jestem
atmosferą miłości, radości, przyjaźni nieskończonej ilości ludzi — nie
tylko rodziny, wszystkich, którzy kochają to, co ja — a moja radość i
szczęście wciąż rośnie w miarę poznawania Jego praw, Jego miłości i
dobroci, w miarę doznawania Jej dowodów. Córeczko, czy mogłam
przypuszczać, że to mnie czeka?
Tłumacz bliskim ci ludziom, że żadne jogi, żadne ćwiczenia,
żadne pozycje ciała ani nic, co jest mechaniczne — do Boga nie
zbliży. Ale nawet analfabetę lub niedorozwiniętego umysłowo zbliża
ku Niemu każdy akt miłości bliźniego. Kiedy serce ci się ściska na
widok krzywdy czy niesprawiedliwości, jesteś blisko Niego, bo
czujesz jego miłością — chęcią pomożenia, pomocy, współczucia. Tak
staraj się żyć...
Jaka to musiała być miłość!
17 IX 1967 r.
—
Tych, którzy kochają Go i pragnęli w życiu służyć Mu,
obdarza On w swoim niebieskim królestwie darami tak
przechodzącymi ich marzenia, że nie sposób tego opisać. Czyż ja,
córeczko, mogłam spodziewać się takiej nagrody? I za co? Cóż ja
zrobiłam? A ile okazji zmarnowałam, wiesz, córeczko, dobrze. A
jednak jestem kochana, przyjęta, otoczona szczęściem bezgranicznym,
wiecznym, pełnym radości, wiedzy i piękna!
Kochanie, ja tylko chciałam zaufać Mu całkowicie. W ostatniej
chorobie (był to paraliż lewostronny — skutek choroby
nadciśnieniowej i wylewu — przy zachowaniu całkowitej
przytomności i mowy) oddałam się w Jego ręce, uznałam Jego miłość
do mnie za prawdę pełną, rzeczywistą, konkretną. Uwierzyłam Mu!
To tak mało! Proszę cię, uwierz mi i spróbuj zrobić to samo —
zawierzyć całkowicie, absolutnie, bezkrytycznie. Przecież niczego
innego nie pragnę, jak tego, abyś była tu z nami, abyś mogła być tak
szczęśliwa, jak tego pragniesz i więcej...
Jeżeli nie możesz od razu, przynajmniej powtarzaj często: „Jezu,
ufam Tobie". Polegaj na Nim, składaj swoje ciężary na Jego ramiona:
On je po to do ciebie wyciąga. Jego przebite ręce, zranione są także
dla ciebie. Nie odtrącaj ich, spójrz choć na chwilę na rany. Dłonie
wyciągające się teraz dla ciebie, po ciebie, do ciebie — były przybite
na krzyżu! Zrozum swoją nieczułość, niewdzięczność, niepojętą po
prostu obojętność na to, co zaszło na Kalwarii. Przecież to Miłość
sama zeszła na ziemię!
Kochanie, błagam cię po prostu! Pomyśl, zastanów się, jaka to
musiała być miłość, i staraj się myśleć o tym częściej. Żyj w Jego
obecności. On naprawdę jest blisko, ale Jego delikatność jest tak
wielka, że nigdy nie narzuci ci swojej wielkości. Czyż dlatego można
tak odpychać Boga? Nie rań Go, kochaj! Kochaj ze wszystkich sił, z
całej mocy serca!
W królestwie Chrystusa
8 XI 1967 r.
—
Pytasz, czy my jesteśmy w niebie. „W domu Ojca mego jest
mieszkań wiele". Żyjemy w jednym z nich, w tym, w którym
szczęście nasze jest najpełniejsze. Ale to nie jest zamknięcie,
„więzienie", to własny wybór, a dostęp otwarty jest zawsze i
wszędzie. Ale niebo to nie miejsce, to stan szczęścia, i zapewniam cię,
że więcej nie moglibyśmy znieść w tej chwili, choć wiemy, że otwarta
jest przed nami nieskończoność i wieczność. Dlatego poczucie czasu
zanika, jest nieistotne. Nie ma pośpiechu, niemożności zdążenia,
groźby choroby czy starości, bo to ma znaczenie tylko wobec śmierci.
W tej „chwili" jesteśmy skupieni na jednym „zadaniu" — pracy
z wami, dla was, dla Polski, bo o to prosiliśmy i to nam Bóg w swoim
miłosierdziu zlecił. Tą pracą możemy wykazać Mu swoją miłość
najpełniej.
Jaka pomoc otacza każdego, kto odpowiada na nasze pragnienia
i chce służyć Bogu lub któremuś z Jego praw. „Świętych obcowanie"
nie jest towarzyską konwersacją — jest ścisłą i piękną współpracą,
która trwa od chwili, gdy Jezus dał nam możność spieszenia wam z
pomocą, gdy swoją miłością do was — czyli czynną miłosierną
miłością — podzielił się z nami i włączył nas do pracy nad zbliżeniem
Jego królestwa.
27—28 I 1968 r.
—
Mamo! Ojciec Ludwik mówi, że „tam się wszystko wie w
Bogu, a więc w prawdzie". Dlaczego mówisz np. „O ile ktoś postąpi
tak i tak"? Przecież tam nie powinniście się mylić: Bóg wie, jak kto
zadecyduje, a więc wy też wiecie to w Nim.
W ogóle, gdzie Ty jesteś, co to za „miejsce": niebo, czyściec czy
jak to nazwać? I dlaczego wolno wam nawiązywać z nami łączność?
Jesteśmy obywatelami Jego królestwa
—
Chcę ci odpowiedzieć, może od najważniejszych spraw
zaczynając. To „miejsce", w którym jesteśmy, jest kręgiem miłości
Boga poprzez swój naród. Jesteśmy włączeni w Ciało Mistyczne
Chrystusa, w Jego Kościół wieczny; jesteśmy obywatelami Jego
„królestwa niebieskiego", które czeka na dopełnienie się wami, aby
stanowić jedność. Królestwo Chrystusa — prawdziwy Kościół
powszechny — czyli jedność wszystkich ludzi połączonych wzajemną
miłością, otoczonych Bożą miłością i żyjących w niej. Królestwo
Chrystusa jest jeszcze niepełne: jest rozdzielone na „żywych" — w
Nim żyjących i „umarłych" — tych, którzy Boga odrzucili lub
odrzucają, czyli „żyją" na ziemi, jak wy teraz, i wybierają nieustannie.
„Umarli", to ci, co żyją poza Bogiem, nie mają w sobie miłości i
odrzucają ją lub odrzucili raz na zawsze, to znaczy umarli poza
Bogiem, bez łączności z Nim, bez miłości, i nie weszli do Jego
królestwa. Jeżeli jeszcze żyją na ziemi, zawsze jest nadzieja, że obudzi
się w nich miłość do Boga — i wszyscy nad tym powinniśmy
pracować wspólnie. My to robimy i wy, a o ile większe byłyby
wyniki, gdyby trwała między nami łączność i współpraca.
Świętych obcowanie
—
Istnieje dogmat Kościoła: „świętych obcowanie", czyli
pomoc tych, którzy już opowiedzieli się za Bogiem, uznali i wybrali
Go jako dawcę miłości i życia i są z Nim, dla tych, którzy jeszcze się
szarpią i wahają w wyborze. Tę pomoc możemy nieść wszyscy, którzy
jesteśmy tu z Nim, bo to Jego miłość do nas i dla was daje nam to
prawo. Ale nie wszyscy jesteśmy jednakowo „oczyszczeni",
jednakowo „święci", czyli nie w każdym z nas jest jednakowa siła
miłości Boga. Mimo to On pozwala nam na pomoc wam i kocha nas
całkowicie, a miłość do Niego w nas wzrasta nieustannie i temu
wzrastaniu nie ma końca. Według nas to jest „niebo", bo On jest z
nami, a my żyjemy w Nim, ale to jest nadal doskonalenie się,
oczyszczanie, wzrost poznania, mądrości, a przede wszystkim
rozwijanie miłości. To jest ciągły ruch, pęd, pragnienie wykazania
swojej miłości — i właśnie dlatego On daje nam te możliwości
pomagania wam, aby nam dać pole działania, na którym możemy
wykazać twórczością, działaniem siłę swojej miłości, a także naprawić
swoje błędy, tam gdzie one miały miejsce.
Chcę ci powiedzieć o moich wadach. Widzisz, wiele z nich było
mi danych, aby „trudniej" było mi żyć, a więc, abym więcej mogła
zdobyć, bo tylko to się liczy, w czym przezwyciężysz swoją naturę —
to, czym cię obdarzono w celu przezwyciężenia. Ja miałam trudne
zadanie, usposobienie wrażliwe, ale bardzo naiwne. Skarżysz się na
moje nietakty. Nie robiłam ich umyślnie. To wina małej zdolności
zrozumienia osób o odmiennych od mojej osobowościach. Brak mi
było całe życie miłości wyrozumiałej, prawdziwej, głębokiej.
Owszem, znalazłam ją w twoim ojcu, ale nie rozumiałam tego. On był
taki inny ode mnie, a ja pragnęłam okazania mi uczucia. Jak dobrze
cię teraz rozumiem, córeczko. Jak bardzo ci współczuję! Ale z drugiej
strony brak prawdziwej miłości ułatwia zrozumienie, gdzie ona jest.
Ten głód przyciąga do Boga. I tak jak mnie, tak samo i ciebie
doprowadzi do Niego. Wierzę w to. Przecież rozumiesz już, córeczko,
że nigdzie we wszechświecie całym nie ma nic poza Nim i Jego
miłością, Jego nieogarnioną miłością. Tylko to! Zaufaj Jego miłości
całkowicie! Nie bój się polegać na Nim!
Zaufaj Bogu, jak my Mu ufamy
—
ON wie o was wszystko, ale żaden z nas nie ośmiela się
wypytywać Go, najwyżej prosi, oręduje, błaga, a poza tym ufa Mu, bo
tu jest widoczna w pełni Jego miłość, miłosierdzie i moc. Nikt z nas
tu, kto w Jego ręce złożył los swoich najdroższych pozostawionych na
ziemi, nie zawiódł się nigdy na Jego opiece. Dlatego tak często
spotyka się szybko po sobie następującą śmierć ludzi kochających się,
że On daje się ubłagać tęsknocie i prośbie tych, co przyszli tu pierwsi.
Jesteśmy jednym Kościołem, w którym żyje Bóg, a Ciało
Mistyczne Chrystusa wzrasta i wciąż pięknieje. Tu nie ma końca
wzrostu, a jest to wzrost miłości w nas. Nią oczyszczamy się i wtedy
jesteśmy zdolni do przyjęcia i oddania Mu jeszcze większej miłości.
Tego się nie da opisać!
Moja droga córeczko. Tylko Bóg wie, ku czemu przeznaczył
poszczególne dusze. My wiemy tylko, że przeznaczeniem każdej jest
dążenie do Boga, do włączenia się w Jego Kościół mistyczny, Jego
królestwo, ale jakimi drogami Jezus duszę prowadzi, nie wiemy i nie
wiemy, jaka droga jest dla niej najlepsza. To jest Jego dzieło.
On jest naprawdę z każdym z nas! I mnie prowadził — teraz
wiem z jaką niezwykłą delikatnością i miłością — i ciebie też
prowadzi — a w tym wypadku ja staję na uboczu, bo nigdy bym nie
potrafiła tak cudownie tobą kierować jak On. On zna ciebie jak ojciec,
brat, przyjaciel, jak twórca — swoje dzieło zamierzone i stworzone
dla wypełnienia Jemu wiadomego zadania. Czyż ja mogę tu
wkraczać? Wiesz sama, że tylko staram się, jak mogę, mówić Ci o
Nim. Pragnę nade wszystko, abyś się zwróciła ku Niemu, zaufała Mu
w pełni, pokochała, uwierzyła w Jego miłość do ciebie, bo przecież
pragnę twojego szczęścia, córeczko.
Myślę, że zrozumiałaś, że polski krąg miłości obejmuje
wszystkich, którzy tą drogą idą ku Niemu i są włączeni w Jego
Kościół, w Jego królestwo. My sobie wzajemnie pomagamy z
największą miłością i braterstwem, ale przecież wszystkiego nie mogę
wiedzieć. Tak niedawno tu jestem i tak bardzo związałam się z tobą, a
tu „poznawanie" też postępuje i rozwija się. Już raz mówiłam, że
wiedza „w Bogu" — to wiedza „w Prawdzie", ale też nie wszystko
naraz. To, co wiem, wiem prawdziwie, ale nie przenikam wszystkich
tajemnic Bożych — chyba rozumiesz, że to nie jest możliwe.
Bóg wie, jakie będą drogi każdego człowieka. Ale my nie
zawsze. Owszem, jeśli chodzi o bliskich nam i drogich, Bóg uchyla
nam tajemnicy, a także przyjmuje nasze prośby i błagania, nasze
wstawiennictwo. Znamy też Jego miłosierdzie. Ale trudno, żebym się
nie niepokoiła o ciebie. Po prostu martwię się, gdy okazje marnujesz,
bo wiem, ile już straciłaś, i wiem, jak się tego tutaj żałuje. To nie
znaczy, że „cierpię", ale współczuję wraz z tobą; z racji naszej
łączności jesteśmy tak związane, a nasza struktura tu jest tak subtelna,
że w jakiś sposób czuję to co i ty, a kiedy poddajesz się złym myślom,
depresji, zniechęceniu, rozpaczy, nasza łączność rwie się i zanika.
Wtedy nie mogę ci już tak pomagać, a to jest duży „ból", wierz mi.
Trudno to wytłumaczyć, ale kiedy jest mowa o tym, że Jezus
„cierpi" z powodu obojętności dusz, to jest to prawda, bo chociaż
„Bóg cierpieć nie może", ale zostaje ograniczony w swojej chęci
dawania, pomocy — chociaż to On sam dał ludziom możność
odrzucenia lub przyjęcia Jego pomocy.
Myślisz o moich cechach, które pozostały i po śmierci?
Widzisz, my cali, prawdziwi jesteśmy tutaj, tacy, jakimi nas Bóg
chciał mieć; im bardziej w całej (właściwej każdemu) — pełni, tym
bardziej kochający, jaśniejący miłością. Ale i tu jest ciągłe
dojrzewanie, rozwijanie się, zbliżanie do Boga. Nie ma tylko
możności grzeszenia, czyli zaprzeczania Jego prawom, bo znając je,
rozumiejąc i kochając, nie można im zaprzeczać. To tylko na ziemi
jest czas wyboru, a ponieważ z własnej winy doprowadziliśmy do
tego, więc każdy z nas musi jeszcze raz osobiście, w swoim imieniu
wybrać świadomie i poprzeć czynem lub myślą swój wybór, nosząc na
sobie ze wspólnej winy wynikłe zaćmienie jak gdyby wszystkich
władz duchowych (grzech pierworodny). Każdy sam musi
wypowiedzieć się życiem, przykładem. Tu są ci, którzy wybrali Jego.
Ja tylko zaufałam
—
I ja wybrałam; potwierdziłam swoje zaufanie, oddając się z
całkowitą miłością i ufnością w Jego ręce w czasie ostatniej mojej
choroby. Ona mi wiele dała. Zrozumiałam, że tylko na Nim mogę się
oprzeć i że On mnie kocha. Że cokolwiek daje, jest to darem Jego
miłości, bo zbliża człowieka ku Niemu, a nawet że to Jego delikatność
tak kieruje człowiekiem, że ułatwia mu śmierć odcinając powoli jedno
przywiązanie za drugim, aż widzimy się całkowicie nadzy, bezsilni,
bezbronni, ale zupełnie ukryci w Jego ramionach pełnych
miłosierdzia.
Byłaś przy mojej śmierci, ale nie wiesz, jak lekka była, jak
szczęśliwa. Jeszcze nie umarłam zupełnie, a On już był przy mnie. ON
sam witał mnie i przyjmował jak ojciec, jak przyjaciel, jak opiekun.
Jego słowa powiedziane z radością: „Teraz już na zawsze jesteś ze
Mną!" Ta dobroć, żebym nie zdążyła się nawet przestraszyć. Ta miłość
tak rozumiejąca mnie, że przyszła uprzedzić wszystko, obdarować,
podtrzymać, uprzedzić przestrach i od razu dawać, tulić do serca,
wynagradzać cierpienia, zmęczenie, ból i trwogę ostatnich dni. Nie
widziałaś ich, ale były. Tak bardzo się bałam agonii (tyle
o tym czytałam), sądu, sprawiedliwości Bożej, na którą zasłużyłam. A
zamiast tego przychodzi On i cieszy się, że może mnie mieć u siebie.
Czy Ty to rozumiesz? Taki jest ON!
Ty możesz być z Nim codziennie. Korzystaj, proś, rozmawiaj.
On dla ciebie teraz (w życiu na ziemi) jest jak ojciec dla malutkiego
dziecka. Wy teraz możecie wszystko, bo Jezus tak ogromnie
współczuje wam. Mów to ludziom i sama bądź częściej w Jego
obecności.
Nasza współpraca jest pomaganiem ludziom, a pomocą jest też
każde zwracanie ich myśli ku Bogu. Tym, którym możesz, czytaj to,
co ja ci mówię o Bogu, o naszym życiu, o Jego miłości do was i do
nas.
Utrata każdej duszy jest wspólnym bólem nas wszystkich
Trzeba zrozumieć, jaka batalia toczy się o każdą duszę ludzką.
Każda jest równie bezcenna i utrata każdej jest wspólnym bólem nas
wszystkich — jest odrzuceniem, zlekceważeniem, pogardzeniem
przez drobinę ludzką nieprawdopodobną ofiarą miłości Chrystusa,
ogromem miłości, współczucia, miłosierdzia! A ile w tym naszej
wspólnej winy...? Widzisz, to my powodujemy naszym
postępowaniem (mówię o naszym życiu na ziemi) to, że tak trudno
jest naszym bliźnim uwierzyć w miłość Boga ku nim. Popatrz na
Bartka. On zaznał w życiu tyle podłości, zdrady, podstępu i fałszu, że
nie jest w stanie uwierzyć, choć chce tego. (...) Jezus chce go mieć i
nie jest to niemożliwe, bo Bartek całkowicie kocha Polskę i gotów jest
na każde poświęcenie dla niej. Tak że, mimo iż żyje poza Bogiem i
wydaje mu się, że Go odrzucił — kocha Go, szuka i tęskni, a to
szukanie i tęsknota zawsze jest zaspokajane. Miłość wychodzi na
spotkanie naszej miłości ludzkiej.
Decyduj sama
28 VI 1969 r.
—
Wiem, że rozumiemy się „bez słów", zupełnie, tak teraz, jak i
wtedy, „w życiu". Tak być powinno. Kiedy jest wspólna miłość i
wspólny cel, nie są ważne przeciwieństwa charakterów i drobne
zadrażnienia. Przechodzi się ponad tym, co przemijające, nabyte, mało
znaczące, na rzecz tego, co jest trwałe, istotne, wieczne.
Dla nas „sprawy życiowe" drobne, codzienne, wynikające z
układów, w których się żyje, są niezauważalne, nie warte uwagi.
Dopiero przypominać sobie trzeba, jak były one ważne i dla nas
samych. Poza tym nie chcemy pozbawiać cię samodzielności decyzji.
Chciałabym, abyś ufała nam w pełni, czyli wierzyła nam, polegała na
naszych opiniach i radach, czuła się pod naszą opieką zupełnie
bezpieczna, lecz nie — abyś straciła chęć do decydowania o sobie.
Rozumiesz mnie, prawda?
—
Czy to znaczy, że odmawiacie mi pomocy?
—
Nigdy ci nie odmówimy, ale to jest twoje życie i ty sama za
jego przebieg odpowiadasz. Ty wybierasz. Chodzi o wybór, o wolność
decyzji; szanujemy ją, jak uszanowano naszą. (...)
Są ważniejsze sprawy niż zdrowie czy żelazne siły, a to, że nie
„czujesz się dobrą", jest prawidłowe. Nie jesteś nią, tak jak i wszyscy
wokół ciebie. Jesteś po prostu taka, jak wszyscy ludzie, a nie
„nadzwyczajna". Wszyscy jesteśmy niegodni i „nie w porządku"
względem Boga. Nikt niczego sam nie dokona, a tylko dzięki Jego
podtrzymaniu. Nie dziw się Jego wyborowi, bo On zna cię lepiej i
daje ci taką drogę, na której twoje możliwości — też Jego dary —
będą lepiej wykorzystane. Ty tylko przyjmuj i wykorzystuj Jego dary.
Bóg daje według kierunku miłości, a nie wbrew temu, co człowiek do
kochania wybiera. Tak i my otrzymaliśmy. Jeżeli nie „zakopiesz"
swojego talentu, spełnisz Jego wolę, a wtedy będzie tak, jak tylko
może być najlepiej; ty też rozwijasz się i mam nadzieję, że z taką
pomocą coraz szybciej. Nie niepokój się, a poddawaj Jego działaniu.
To wszystko.
Chrystus oparciem w chorobie
29 IX 1976 r.
—
Moja córeczko kochana. Słyszałam twoje myśli o mnie. Tak
się stało, jak myślałaś. Chrystus przygotowywał mnie do życia w
szczęściu poprzez zniechęcanie mnie do wszelkich wartości
ziemskich, podtrzymując mnie i dodając sił. Był przy mnie przez cały
okres choroby. Pozostawił mi czas, abym otrząsnęła się z szoku i sama
wybrała kierunek: narzekania i rozpaczy czy też oparcia się na Nim.
Wierzył, że kocham Go prawdziwie i nie odrzucę Go pomimo
nieszczęścia, które na mnie spadło. Jestem Mu za to nieskończenie
wdzięczna, bo tylko to, co się wybiera na ziemi, ma wagę dla nas na
wieczność. Tu nie ma wyboru: wszystko jest jasne, złudzenia i
pomyłki nie istnieją; ale też za takie nasze życie — tu — On zapłacił
swoją Krwią. On i tylko On jest twórcą naszego szczęścia. On
zbudował nam dom sam — swoim trudem, swoją decyzją, swoją
miłością do nas.
Jeśli możesz, pamiętaj o tym. Trzeba Mu naszej miłości,
wierności, zaufania w próbach, wtedy kiedy możesz Mu swoją
postawy wykazać pamięć i wdzięczność. A tobie potrzebna jest
nieustanna świadomość Jego obecności, a więc Jego miłości, którą cię
otacza i chroni. Bądź w niej zanurzona, chciej w niej żyć świadomie, a
więc odczuwając Jego kierownictwo, przyjmując Jego miłość i
odpowiadając na nią.
Córeczko. Staraj się rozmawiać z Chrystusem, mów Mu o
swojej miłości i zaufaniu i słuchaj cicho i w skupieniu odpowiedzi. On
pragnie żyć z nami, brać udział w naszym życiu, radzić i wspomagać.
Proszę cię, myśl o Nim, do Niego zwracaj się po rady, słuchaj.
...dlatego, że On nas kocha
19 III 1977 r.
—
Witaj, córuś. Cieszę się, że myślisz o mnie.
W przypływie braku zaufania do słów Matki, że jest z Panem,
zaczęłam się martwić, że nie zamawiałam Mszy żałobnych za Mamę,
że może były one potrzebne.
Chcę ci tylko powiedzieć, żebyś się nie trapiła. Od początku
jestem w królestwie Chrystusowym, w naszym prawdziwym domu.
Widzisz, Chrystus Pan nie żąda doskonałości, a tylko — miłości.
Miłość swoją możemy okazać Mu jedynie poprzez przyjęcie Jego
woli, jeśli nie z radością, to pokornie, z ufnością, że On wie, co robi i
że nas kocha. Trudno przyjąć paraliż i takie szpitale, i taki dom dla
przewlekle chorych, w jakich ja byłam — z radością, ale przyjęłam to
jako wolę Boga i postanowiłam szukać pociechy i oparcia u Jezusa.
On był tym tak wzruszony, taki szczęśliwy, taki ze mnie dumny...
Tutaj to zobaczyłam i zrozumiałam, że żadna możliwa
„świętość" ludzka nie jest dostateczną „opłatą" za wstęp do żywota
wiecznego. Za nasze szczęście w domu Ojca zapłacił On swoją ofiarą.
My tu przybywamy nie za zasługi własne, ale dlatego, że On nas
kocha, a białą, najczystszą z szat, która umożliwia nam przyjęcie
takiego ogromu szczęścia, jest miłość do Niego.
Ufna pewność Jego miłości (pomimo wszystko) wystarczyła
Chrystusowi, aby wprowadzić mnie do swego królestwa. Odeszłam od
ciebie z Nim i On wprowadził mnie do swego domu. Od przejścia,
czyli „śmierci", czyli niezauważalnego momentu, w którym On
przesłonił mi cały świat i Jego, już jawna, Miłość ogarnęła mnie.
Jestem zawsze z Nim i nigdy nie będę już samotna i nieszczęśliwa, a
nieustannie w pełni radości, pełni miłości i szczęścia naszego — tu.
Tak że modlitwy za mnie nie są mi „potrzebne do zbawienia", ale proś
mnie, córeczko, o pomoc, o wszystko i włączaj mnie w swoje
modlitwy — będziemy się modlić za ludzi wspólnie, ty i my.
Narodziny dla nieba
W trzecią rocznicę śmierci.
—
Błogosławieństwo daję ci w tym dniu, który jest trzecią
rocznicą mojej „śmierci" — moich prawdziwych narodzin, przejścia
do życia wiecznego i przyjęcia do Jego wspaniałego królestwa. Nigdy
nie zapomnę, córeczko, twojej troskliwości i ból, który ci w tym dniu
zadałam, pragnę złagodzić — zatrzeć wspomnienie tego przeżycia.
Dlatego proszę cię, nie rozpamiętuj go, nie staraj się przypominać
sobie nastroju i atmosfery tamtego szpitala, bo to była dla nas obu
Golgota, a staraj się wyobrazić sobie to, co ja ci o mojej „śmierci"
opowiedziałam. Przypomnij też sobie radość, którą odczułaś. Nie
chcę, abyś w każdą rocznicę płakała.
To najuroczystszy dzień w istnieniu tych, których Jezus witał i
przyjmował do siebie, to wejście na królewskie wieczyste gody, a dla
mnie to było szczęście tak niespodziewane, niewyobrażalne. Sama
zobaczysz — wierzę w to! — że jest to najcudowniejsza chwila:
koniec próby, cierpień, tęsknoty, lęku i niepewności, koniec
wszystkiego, co złe. Pozostaje już tylko radość, radość, szczęście na
wieki!
W ósmą rocznicę.
—
Moja córeczko. Żebyś wiedziała, jaka to była dla mnie
uroczystość. Jak wypuszczenie z więzienia połączone z przyjęciem do
domu, do Ukochanego, który okazał się królem niezmierzonego
królestwa i który czekał na mnie — rozumiesz? — czekał z
utęsknieniem, aby przygarnąć takie nic, jakąś tam chorą i powiedzieć
jej o swojej do niej miłości, nieskończonej i stałej, która otaczała mnie
przez całe życie, i o swoim — Jego! — szczęściu z powodu zdobycia
mnie dla siebie.
Dla ciebie to powinna być rocznica radosna przez zrozumienie
mnie. A sprawy pogrzebu i twoich smutnych dni odrzuć, bo przecież
nie po to sięgamy do wspomnień, żeby przeżywać ponownie
najgorsze dni i ponownie rozpaczać. Byłoby to niedorzeczne, prawda?
Dziwisz się, że jestem z Nim, u Niego — oczywiście w niebie,
czyli w Jego królestwie — ale pomyśl, przecież to nie ze względu na
moją „świętość", a ze względu na Jego miłość do mnie chciał mnie
mieć. Ponieważ On mnie kocha!
BARTEK
W Wielkim Poście 1968 r. dowiedziałam się z nekrologu w
gazecie o nagiej tragicznej śmierci Bartka. Byłam wtedy w pracy, ale
znalazłam chwilę samotności i, wstrząśnięta, zwróciłam się do Matki,
zarzucając jej, że wprowadziła mnie w błąd, bo miałam przecież z
Bartkiem współpracować. Mówi Matka:
—
Nie oszukaliśmy cię. Tak miało być. I miała być współpraca
pomiędzy tobą a nim. Posłuchaj mnie:
Najważniejszą sprawą dla człowieka jest wybór, bo on jest
opowiedzeniem się na zawsze już za Bogiem lub przeciw Niemu.
Bartek nie przegrał! Jest tu. Jest z nami. Jest ze swoją matką i bratem,
pomimo wszystko. Kochanie, myśmy go przyjmowali: nie cierpiał,
nie męczył się, przeszedł szybko na naszą stronę. Jest tu! Nie jest
stracony! Jest kochany!
Córeczko, on został zaszczuty, nie miał już więcej sił, aby
walczyć. Jezus to zrozumiał i dał mu w swoim miłosierdziu śmierć. To
nie było samobójstwo umyślne, to było oszołomienie, nacisk
psychiczny tak silny, że nie mógł się mu oprzeć. Był za słaby. Gdyby
była nadzieja, że się podźwignie, walczylibyśmy o niego, ale był tak
bardzo słaby, tak umęczony, tak strasznie obolały.
—
Czy mogę z nim mówić?
—
On jest teraz jeszcze bardzo słaby i zmęczony. Taka zmiana,
to jest niesłychany wstrząs, olśnienie, radość, szczęście — i do tego
trzeba się przyzwyczajać.
—
Przegraliśmy walkę o niego.
—
Nieprawda! Udało się! Inaczej niż to sobie wyobrażałaś, ale
udało się. Bartek jest z nami, nigdy już nic mu nie zagrozi. Został
uratowany! Wasza pomoc, wasze starania przyniosły owoce...
Bądź jutro na pogrzebie. Będzie tam. (...) Będą tam wszyscy
jego przyjaciele: żywi i ci — od nas. On — tu był tak bardzo kochany!
Otoczony został atmosferą miłości, przyjaźni, opieki — a tak
ogromnie tęsknił za tym.
Widzisz, on mógł dużo zrobić i były plany co do niego, ale Bóg
jest miłosierny. Zezwolił mu na śmierć, bo rozumiał go. Chciałam ci
powiedzieć, że Bartek będzie mógł współpracować z tobą. Kiedy już
zorientuje się w naszym świecie i przygotuje, dana mu będzie łaska
pomagania i współpracy. Wtedy zgłosi się sam, zobaczysz. (...)
Obiecujemy ci to.
—
On będzie miał prawo do pomocy pomimo tego, co zrobił?
Przecież postanowił samobójstwo?
—
Nie, to nie jest tak. On został właściwie zmuszony do
samobójstwa. Mówiłam ci to wczoraj — wina zawsze spada na katów,
i tak było i tym razem. Takimi katami są często duchy ciemności, zła i
nienawiści, atakujące psychikę człowieka, kiedy jest on osłabiony,
chory, załamany, cierpiący. Bartek został usprawiedliwiony. Widzisz,
Pan nasz, tak nieskończenie kochający, jest wyrozumiały i zawsze nas
tłumaczy. Zna nas lepiej niż my sami siebie. Nic nie jest dla Niego
zbyt złe i za brudne. On sam swoją Krwią nas oczyścił i okupił. Za
Bartka wszystkie swoje cierpienia ofiarowała też Bogu jego matka.
Jakżeż by się miał nie zlitować i nie przyjąć kogoś tak bardzo
umęczonego jak Bartek.
Kochanie, sama wiesz, że nie mogliśmy cię uprzedzić. Strasznie
byś to przeżywała, nie mogąc dopomóc, bo już zdecydowano, że jego
pomoc stąd będzie łatwiejsza, a Jezus czekał tylko na jego zwrócenie
się ku Niemu, i w tym wasze prośby i modlitwy pomogły. Bartek
umierając polecił się Bogu, „o ile jest rzeczywiście tak miłosierny", a
ponieważ miłosierdzie — to On, więc chłopak spokojnie i bezboleśnie
znalazł się w rękach Bożych, łagodnych, wyciągniętych do niego z
pomocą, ze współczuciem, z pełnią miłości. To on sam ci potwierdzi.
Ten, kto coś kocha, nie może zginąć, a Bartek kochał Polskę całym
sercem. (...) Postaramy się przyprowadzić Bartka jak najszybciej.
—
Czy byłaś obecna przy jego śmierci?
—
Byłam ze względu na ciebie, a i dlatego, że bardzo
zaprzyjaźniłam się z matką Bartka. Witało go mnóstwo przyjaciół.
Jeszcze raz ci powtarzam: to nie było samobójstwo, to była presja;
raczej można określić to jako — zamordowanie go. Dlatego będzie
miał prawo do pomocy.
On jest szczęśliwy. Pozbądź się niepokoju, nic mu nie grozi.
Trzeba wierzyć miłości i wyrozumiałości Boga dla nas!
Po przerwie.
Decyzja samobójstwa. Ratunek
—
Dlaczego, Mamo, dzień wcześniej nie uprzedziłaś mnie?
Przeciwnie, nawet mówiłaś o jego przyjściu.
—
Jeszcze rozstrzygała się sprawa. Czy wiesz, co zaważyło? To,
że Bartek zdecydował się ostatecznie na samobójstwo. Uznał, że już
dość zła zrobił dookoła siebie. On wierzył, że przynosi wszystkim
nieszczęście i sobie przede wszystkim. Postanowił, że tym razem
skończy ze sobą.
Wiem, że Bartek na pewno bólu nie czuł — tego mu
oszczędzono — ale nie zginął od razu. Miał dość czasu, aby
zrozumieć, że umiera i oddać się w ręce Boże.
—
To nieprawda. Wiem, że zginął od razu, gdy motor uderzył o
mur z dużą szybkością.
—
To prawda! Widzisz, są momenty pomiędzy życiem a
śmiercią, kiedy ludzie już życia nie wyczuwają, ale kiedy, pomimo że
ciało jest zrujnowane i już niezdolne do działania, duch, który
przecież bólu nie czuje i zraniony być nie może, jest w pełni
przytomny i wszystko rozumiejący — a dla niego czas nie istnieje. W
jednej sekundzie lub jednej milionowej części sekundy może pojąć
prawdę, zrozumieć sens i cel tego, co go spotkało, i zadecydować o
wyborze nienawiści czy miłości. Bartek nie był sam. Była przy nim
pomoc nas wszystkich, opieka nasza i miłość, i był sam Jezus! — On,
który jednakowo i bezgranicznie kocha nas wszystkich i który do
ostatniej chwili „poluje" na miłość człowieka, On, który płaci
nieskończoną miłością za jedno drgnienie serca ludzkiego ku Niemu.
On sam wybrał czas. On uratował Bartka od samobójstwa,
uprzedzając je przez dopuszczenie do wypadku, aby móc dać mu takie
szczęście i radość, jakich chłopak nie wyobrażał sobie nawet.
Bóg przyjmuje człowieka
—
Bartek przeszedł do nas łagodnie. To jest jak obudzenie.
Byłam przy tym, widziałam tę nieprawdopodobną chwilę, kiedy
człowieka przyjmuje Bóg! To wstrząsający obraz. Jezus, Pan świata,
Wszechmocny, Wszechpotężny, kryjąc swą moc i potęgę przychodzi
jako przyjaciel, ojciec, brat pełen dobroci, czułości, delikatności, i ten
Pan Wszechmogący pochyla się nad drobiną ludzką z pociechą, z
otuchą, ze współczuciem: „Oto jestem. Zawierzyłeś Mi, a Ja tak długo
czekałem, abyś Mnie wezwał..." Dopiero później jest spotkanie z
rodziną, z przyjaciółmi!
Widzisz, u nas nigdy nie dzieje się nic stereotypowo. Bartek był
niesłychanie wyczerpany ostatnimi przejściami. Dano mu odpocząć,
ale już w spokoju, pod opieką matki. To tak, jak narodziny małego
dziecka. Nowy świat, tak wspaniały, że trzeba stopniować poznanie.
—
Jak to? Czy można nie móc znieść tego szczęścia?
—
Owszem, i my nie jesteśmy w stanie znieść od razu zbyt dużo
szczęścia, zbyt dużo miłości. Szczególnie Bartek, który jej miał tak
mało, musi być ostrożnie przygotowywany.
—
Przecież tam nie ma czasu — pomyślałam.
—
Tak, tu nie ma czasu, ale jest jednak okres przystosowania się.
Pamiętaj, że to jest zupełnie inne życie.
—
Czy Bartek nie żałuje życia?
—
Bartek? On żałuje? Córeczko, przecież on tak szaleńczo
tęsknił do piękna, prawdy, sprawiedliwości.
Idź do Komunii świętej za niego. To ważne. Bartek będzie się
oczyszczał w pracy. To jest ogromna łaska Boga, dar Jego miłości dla
matki Bartka, która Panu tak ślepo zaufała. Będzie mógł pomagać
razem ze swoim bratem. Zasłużyli sobie na to długoletnią walką,
oporem. Widzisz, żeby nie jego bardzo słabe zdrowie fizyczne, nie
poddawałby się tak bardzo siłom zła, które go opanowały. Wasze
modlitwy spowodowały, że Bartek otrzymał ogromną pomoc w
godzinie śmierci. Pamiętaj, ta śmierć uchroniła go przed losem
samobójcy, dała mu szansę przebywania z nami. (...)
Idź jutro do Komunii w czasie Mszy żałobnej za jego duszę —
w jego imieniu, a także z intencją dopomożenia mu. Jutrzejszy dzień
— to wielkie święto dla Bartka. Msza żałobna to ofiarowanie Krwi
Pana naszego za grzechy, przewinienia i zaniedbania Bartka, to
oczyszczenie i przebłaganie. Jak bardzo jest mu potrzebna! Nie zdążył
się oczyścić „w życiu"; zrobi to tutaj. My mu pomożemy. Jutro Bartek
będzie zupełnie „przytomny". Teraz, proszę cię, zmów „Ojcze nasz" i
podziękuj Jezusowi za Jego nieskończoną miłość, a jutro ciesz się! To
święto, on jest wolny!
Pierwsze dni po śmierci Bartka
Do Matki.
—
Ja tego nie wytrzymuję. (...) Nie wiem po prostu, dlaczego
płaczę, czy z zachwytu nad miłosierdziem Boga dla Bartka, czy ze
smutku, z zawodu, z powodu niemożności uratowania go tutaj. To, co
mógł jeszcze zrobić, pozostanie już na zawsze nie wykonane...
—
Kochanie, ofiaruj Jezusowi swoje cierpienie. Ja cię tak
rozumiem, czuję twój ból.
Zapytałam:
—
Jak pomóc Bartkowi?
—
Przecież wiesz sama; to właśnie zrób. Idź na Mszę świętą i
ofiaruj ją za Bartka. Tak samo Komunię świętą przyjmij „w jego
imieniu".
—
Czy tak można?
—
Można. Nie tylko za Bartka...
Mówi Matka:
—
Moje kochane biedactwo, tak mi smutno, że nie mogę ci
ulżyć w tym cierpieniu. Ofiaruj je za Bartka, proszę cię o to.
—
Co mu to da?
—
Nawet nie wiesz, ile mogą wasze prośby i wasze ofiary Wy
przecież dajecie z niedosytu, z braku; to jest ten „wdowi grosz". Ty
masz tak mało radości, a jeżeli jeszcze spada na ciebie cierpienie i ty,
zamiast narzekać, dajesz je w ręce Boże z prośbą za kogoś — czyż
taka prośba nie wzruszy? Apeluj do miłosierdzia Chrystusa, do Jego
współczucia dla nas i proś o wszystko, co tylko potrzebuje pomocy
lub naprawy.
Kochanie, czy ty nie rozumiesz, żeś wywalczyła dla Bartka
niebo? Oczywiście, że przy pomocy matki Bartka i nas wszystkich,
ale to ty cierpiałaś przez ten cały okres znajomości. Teraz rozumiesz,
dlaczego? Współpraca z nami niesie i potrzebę ofiary, ale radosną,
szczęśliwą; zapewniam cię, że zawsze zwycięską, o ile ta ofiara płynie
z miłości.
—
Jak to „z miłości"? Przecież nie byłam w nim zakochana.
—
Chęć dźwignięcia kogoś, uratowania go, otworzenia oczu na
prawdę i miłość jest najczystszą miłością bliźniego. A że człowiek
przywiązuje się do swojego „zadania", to właśnie ludzkie, i za to płaci
się bólem, żalem, smutkiem. Rozumiem cię, kochanie, aż za dobrze.
Czuję to, co ty. Chociaż nie cierpię, ale twoje cierpienie odczuwam,
jak gdyby mnie samą dotykało.
Ciesz się, przecież nasza pierwsza bitwa o człowieka została
wygrana — na wieczność! Masz naszą ogromną wdzięczność, całej
rodziny Bartka, jego przyjaciół, a i my jesteśmy dumni, że nie
cofnęłaś się i do końca wytrwałaś w swojej chęci pomocy. (...)
Teraz, malutka, już nic — tylko sama radość, zobaczysz. A ten
ból z rozstania, zawodu, żalu i współczucia ofiarowuj; on przejdzie,
odkąd przekonasz się, że wasza współpraca nie jest przerwana. A ja ci
tylko dodam, że będzie o wiele lepsza, niż byłaby tam na ziemi. O nic
się nie troszcz, on sam będzie ci radził i pomagał; teraz ma już tylko
to. To będzie jego forma „rehabilitacji", oczyszczenia się, a później
forma wyrażenia swojej wdzięczności Bogu przez taką pracę, którą
umie i przez którą wyrazi się jego miłość najlepiej. Nie obciąży cię.
Jeżeli Bóg, On sam tego sobie życzy, będzie to najlepsze dla was ze
wszystkiego, co byście sobie mogli wyobrazić. Planów Bożych nikt
przekreślić nie zdoła! On chciał waszej współpracy, która będzie,
będzie trwała i wyda piękne owoce.
(...)
—
Czy Bartek cierpi?
—
Bartek nie „cierpi", ale w tym czasie przeprowadza analizę
swojego postępowania. To jest straszliwa wiedza — zrozumienie, ile
się mogło zrobić, ile się zmarnowało, ile się zawiniło w ten sposób
wobec innych. Myśl o nim życzliwie. Myśl, że chcesz przyjść mu z
pomocą. Myśl z miłością braterską i gotowością do współpracy,
dobrze? To mu doda otuchy. Widzisz, on teraz tylko poprzez ciebie
może naprawić zło, które spowodował, a później pomagać. Zrobisz
to?
—
Bartek słyszy każdą myśl skierowaną do niego i wie, co i kto
myśli o nim.
—
Pytasz, czy zamówić Mszę świętą za Bartka. Zawsze Msza
święta jest pomocą, ale ty teraz nie masz za dużo pieniędzy, natomiast
ważna jest twoja dobra wola, twoje prośby, orędownictwo i chęć
pomocy — i tym możesz mu pomóc.
—
O śmierci Bartka zadecydowała przede wszystkim ogromna
miłość, wyrozumiałość i współczucie Jezusa. Bartek miał bardzo
zniszczony organizm. Nie alkohol — to lata wojny, więzienia,
niedożywienie, rany. (...) Mógłby być uzdrowiony, ale Jezus uznał, że
Bartek przeżył już dosyć cierpienia, że przemienienie się jego tam, na
ziemi będzie dla niego potwornym wysiłkiem (nawet gdyby był
zdrowy), gdyż nie można odwrócić warunków, które sobie sam
stworzył, ani odrzucić konsekwencji już popełnionych czynów. W tym
otoczeniu byłyby to wysiłki przewyższające jego ludzkie możliwości,
a zmienić by się musiał, gdyż do współpracy musiałby stanąć czysty
lub bardzo szybko oczyścić się. (...)
On uginał się pod opinią ludzką, do siebie samego czuł pogardę,
a nie wiedział, jak bardzo jest kochany i usprawiedliwiany. Nie
wiedział, jak długo i jak pięknie do ostatniego dnia pomimo wszystko
(!) walczył. To była dzielność, to było stawianie oporu, to była walka
o godność ludzką, o możność służenia, o to, aby być potrzebnym i
pożytecznym. Ile on ludziom dopomógł — przy takim życiu jak jego!
— i nigdy nikogo nie zdradził. Zawodziły jego siły fizyczne,
zawodziła jego odporność — przy takim nacisku sił nienawiści, o
którym nikt z jego otoczenia nie wiedział. Bartek był niesłychanie
wrażliwym i czułym instrumentem, którym szarpano i targano bez
miłosierdzia. Tak jak jego matka ci mówiła, „ociekał krwią", chodził
w otwartych ranach, które nieustannie na nowo rozdrapywano.
Widzisz, malutka, Jezus tak go kochał, że nie mógł już dłużej
dopuścić takich męczarni. Wziął go takiego, jakim był, osłoniwszy
swoim miłosierdziem, swoją ofiarą.
—
Czy wiedzieliście o jego rychłej śmierci?
—
Widzisz, my polegamy całkowicie na Nim. Wiemy, że On nas
kocha tak, jak nie jest to nawet możliwe dla nikogo z nas.
Bezgranicznie! To samo Miłosierdzie! Dlatego polegamy i nie
dowiadujemy się ani nie upewniamy. Po co? Tak jak On zadecyduje,
tak jest najmądrzej, najcudowniej i zwykle przerasta nasze nadzieje i
wyobrażenia swoją wspaniałością. I teraz tak było. Wyobrażasz sobie
radość matki Bartka, jego bliskich i ogromnej masy jego przyjaciół?
(...)
Zapewniam cię, że przy niesłychanej wrażliwości odczuwania i
inteligencji Bartka, a także jego wielkiej tęsknocie za prawdziwymi
wartościami jego życie było nieustającą męczarnią. Pamiętaj o tym, że
Bóg dopuścił, aby moce zła wypróbowały go.
—
Dlaczego?
—
Widzisz, Bartek nie miał osłony: nie modlił się, nie prosił o
pomoc, polegał na sobie samym, a nie wiedział, że walczy nie ze sobą,
a z mocami z zewnątrz, niesłychanie potężnymi mocami zła, które
uważały, że z pewnością zgnębią go.
—
Skąd ta pewność?
—
Alkoholizm Bartek traktował jako swój „grzech", swój
wstydliwy i obrzydliwy brak, winę, a tymczasem on ulegał potężnym
mocom nie wiedząc, że uderzają z zewnątrz poprzez działanie na jego
psychikę, poddając go atakom rozpaczy, beznadziejności, niewiary, a
nawet cynizmu. Jak bardzo był biedny!
(...)
O śmierci
—
U nas to się nazywa „przejściem", a czasem „wyzwoleniem"
— i tak też było i tu. Widzisz, tu nie ma czasu w waszym zrozumieniu
tego słowa. Wiedzieliśmy, że będzie tak, jak uzna za najlepsze Jezus,
nasz Pan.
—
A jak wy wolelibyście?
—
My wolimy to co On, ale oczywiste jest, że kochający się
ludzie chcą być razem, i Bóg to rozumie, a także położenie tych na
ziemi. On zdecydował o czasie, bo od postawy Bartka zależało, czy
będzie mógł być z nami. My tylko wiedzieliśmy, że Bartek nie zginie,
że będzie wtedy umierał, gdy będzie już gotów do przyjęcia miłości
Boga i nie odepchnie jej; kiedy to będzie, wiedział tylko On. To On w
swoim miłosierdziu tak zrządził, że nawet ty nie cierpiałaś tak, jak
byłoby, gdybyście się widywali częściej, szczególnie ostatnio, bo ty,
córeczko, łatwo przywiązujesz się do ludzi.
—
A gdyby popełnił samobójstwo?
—
Bartek samobójstwa nie popełniłby — to wybłagaliśmy
wspólnie. Ale zdecydował się na nie, postanowił — a to już byłoby
ogromną przeszkodą (gdyż pragnienie zła jest już złem), gdyby nie to,
że był pod wpływem szoku, że naprawdę nie odpowiadał za siebie, a
tylko przyjął to, co mu poddawano z zewnątrz.
—
Przez moce szatańskie?
—
O, one nie opuszczają nas nigdy. Do końca życia walczymy z
nimi. (...) Otóż Bartek pragnął śmierci, ale jednocześnie modlił się za
tę osobę, którą skrzywdził, przepraszał, osądzał siebie tak bardzo
surowo i bezlitośnie, tak ogromnie żałował wszystkiego, co zrobił źle,
czego nie zdołał zrobić, co zmarnował. Ten szalony żal i ból,
zrozumienie swojej nieudolności i bezsiły, swojej słabości
wewnętrznej (to jest przecież warunek spowiedzi, córeczko) — to
było wołanie o pomoc, o ratunek, to było uznanie siebie za takiego,
jakim każdy z nas w istocie jest: za słabe i bezradne stworzenie
pragnące miłości, wspomożenia, łaski, pragnące Jego opieki, Jego
miłości, Jego pomocy. Czyż On mógł pozostawić Bartka bez
odpowiedzi...?
Odpowiedź Boga jest zawsze ratunkiem, miłością,
przebaczeniem. Wtedy wiedzieliśmy wszyscy, że Bartek idzie do nas,
„przechodzi granicę". Ci, którzy go kochali, otoczyli go kołem
miłości. W chwili jego śmierci żadne zło nie ośmieliło się napastować
go, bo Pan był obecny! Umierał w atmosferze miłości. Wzruszenie,
radość nie do uwierzenia dla niego, spotkanie z Panem naszym —
wprost! Czułość, łagodność, współczucie, zrozumienie i wybaczenie
wszystkiego. Ta niesłychana delikatność, z jaką Jezus przystępuje do
swoich okupionych męką „zdobyczy". Czy ty rozumiesz chwilę, w
której człowiek upokorzony do dna, samotny i pogrążony w
nieszczęściu, w cierpieniu nagle widzi, że jest kochany bezgranicznie,
oczekiwany, przygarnięty, na całą wieczność już bezpieczny, że
wkracza w ojczyznę miłości witany otwartymi ramionami przez jej
Władcę, że był przez Niego umiłowany, upragniony, zawsze kochany,
zawsze strzeżony, zawsze wspomagany i ratowany, dla Niego
bezcenny, a teraz pocieszany i wynagradzany, i to za co...? To
wszystko, cośmy przeszli, staje się niczym wobec ogromu szczęścia,
świadomości siły Jego miłości do nas, zrozumienia, czym jest On,
Bóg, Miłość sama!
Kochanie, Bartek opowie ci swoją śmierć — chcemy tego, bo
da to wiele innym ludziom — ale nie pytaj go o to od razu. Niech
odpocznie. Duch jest nieśmiertelny, nie odczuwa braku sił, ale
spotkanie z Bogiem jest wstrząsające i trzeba pozostawić go z tym
przeżyciem, aż się wzmocni i opanuje. Szczęście takie jest prawie nie
do zniesienia, o ile jest zaskoczeniem.
Wielki Piętek. Ofiara Chrystusa
12 IV 1968 r. Mówi Matka.
—
Byłoby dobrze, abyś była dziś na nabożeństwie
popołudniowym (wielkopiątkowym). Ofiaruj je za Bartka i jego
niedawno zmarłych kolegów, za tych cichociemnych, którzy popełnili
samobójstwo w więzieniach i w śledztwie, a także za wszystkich,
którzy są w więzieniach i obozach, którzy są prześladowani i cierpią.
Dzisiaj ofiara Chrystusa jest tak rzeczywista, jak była na Golgocie.
—
Czy w inne dni nie jest „prawdziwa"?
—
Tak, zawsze jest prawdziwa, ale w dniu dzisiejszym spełnia
się w całej swej wstrząsającej potędze. To jest dzień, w którym
Chrystus wywalczył dla nas, dla was, dla wszystkich ludzi wszystkich
epok — niebo, w którym za cenę swojej Męki uzyskał dla nas prawo
uczestniczenia w swoim szczęściu. Czy ty rozumiesz, jakiej miłości i
jakiego współczucia trzeba było, aby dać się tak zamordować? Aby
oddać siebie tak całkowicie i bezwarunkowo w ręce bezlitosnej i
okrutnej masy katów — wiedząc wszystko? Aby zetknąć się — z
poddaniem i spokojem — z pogardą, nienawiścią, cynizmem,
kłamstwem, podłością lub obojętnością ludzką, z sadyzmem, zdradą, a
i całkowitym brakiem wdzięczności tych wielu, którzy bezpośrednio
korzystali z Jego łaski? Jezus na sobie zaznał wszystkich przejawów
zła, do jakiego tylko ludzie są zdolni. Dzisiaj wszyscy, którzy
powołają się na Jego Ofiarę, którzy zwrócą się do Niego z prośbą o
ratunek, o pomoc, o wybawienie — będą wysłuchani natychmiast. To
wielki dzień ludzkości — dzień wyzwolenia, uratowania, spełnienia
się na ziemi — widomie — niesłychanej miłości Boga do nas, dzień,
w którym On nas przekonał, jak nas kocha! To właśnie czci Kościół
Chrystusowy w tym dniu.
Proś na to nabożeństwo wszystkich tych, których ci
wymieniłam („zmarłych" jeszcze oczyszczających się). My będziemy
także, a oni uzyskają możność łączności z nami, całkowitego
przebaczenia, darowania wszelkich win. Widzisz, oni też zobaczą w
całej wstrząsającej prawdzie, jak wyglądała męka Pana naszego. A ten
obraz nieskończonej miłości i ofiary budzi taką miłość, tak ogromny
żal za wszystkie czyny i myśli pozbawione miłości do Niego, za
każdy moment życia, w którym się nie służyło Jemu, a sobie, za każdą
myśl i słowo odrzucające Jego miłosierdzie — że żal ten, ból i
najgłębsze współczucie oczyści ich i uczyni zdolnymi do przyjęcia
Jego miłości i szczęścia, które On daje.
O oczyszczeniu
—
Widzisz, On kocha nas jednakowo i bezgranicznie —
ZAWSZE, ale aby być z nami już zupełnie w Jego królestwie, trzeba,
aby każdy z nas był zdolny do przyjęcia tej pełni szczęścia, tego
napięcia miłości i radości, w której żyjemy my — a do tego konieczne
jest pokochanie tylko Jego, całkowite! Oczyszczenie się jest
odrzuceniem resztek egoizmu, resztek śmiesznej miłości siebie „na
rzecz" Jego miłości do mnie, do nas wszystkich, która jest jedyną
miłością dającą nam szczęście, jakiego tak daremnie szukaliśmy w
życiu ziemskim, zbytnio kochając siebie kosztem innych.
Ofiara Pana naszego, zobaczenie Jej i zrozumienie daje w
jednym momencie więcej niż wszystko to, co się słyszy i „zna";
dlatego jest największym dniem tych, którzy wkraczają do nas
poprzez oczyszczanie się tu, po tej stronie granicy życia.
Po nabożeństwie
—
Byliśmy wszyscy. Ogromnie nas cieszyło, że tyle osób było u
Komunii świętej i na nabożeństwie. Trzeba było podejść do krzyża,
śmiało! Dziękujemy ci wszyscy, szczególnie ciocia Ala, bo byliśmy
wzruszeni twoją pamięcią o zmarłych kilka lat temu wuju i kuzynce.
—
Czy byli?
—
Naturalnie, byli, skoro za nich prosiłaś.
Słuchaj, ten dzień — to dzień Odkupienia, dzień, w którym
Chrystus staje sam w drzwiach swego królestwa, wyciąga ręce i woła:
„Pójdźcie do Mnie wszyscy, którzy spragnieni jesteście miłości,
wszyscy wzgardzeni i samotni, cierpiący i umęczeni..." I idą na to
wołanie wszyscy, którzy już zrozumieli, czym jest Jego miłość do nas.
Kochanie, Bartek zrozumiał! To jego wybawienie. Dziś wszedł
tu (i nie tylko on)!
Wielka Sobota
13 IV 1968 r. Mówi Matka.
—
Dobrze, że byłaś na dzisiejszym nabożeństwie. Wszyscy,
których prosiłaś na nabożeństwo, dziękują ci. To bardzo ładny obrzęd.
Litania do Wszystkich Świętych, to jest wezwanie pomocy całego
Kościoła Triumfującego, nas wszystkich — wam ku pomocy.
Wszyscy byliśmy wzruszeni, a szczególnie ci, którzy po raz pierwszy
widzieli, a zarazem zrozumieli sens tego nabożeństwa. Bo przecież wy
wzywacie nas! A więc jesteśmy wam potrzebni i możemy pomagać —
z Jego woli i łaski. To cudowne uczucie zobaczyć, że jest się wśród
tych, którzy mogą nieść pomoc. Bartek zobaczył to pierwszy raz. Jest
przejęty, gdyż przecież całe życie pragnął służyć, pomagać, a tak był
odrzucany...
Pierwsza rozmowa z Bartkiem
15 IV 1968 r. Mówi Bartek.
—
To ja, Bartek. Czy zechcesz ze mną mówić?
—
Tak.
—
Dziękuję ci. Czy mogę do ciebie mówić po imieniu, wprost?
(W „życiu" zwracaliśmy się do siebie przez „pan", „pani").
—
Tak.
—
Chciałbym ci podziękować za wszystko to, coś dla mnie
zrobiła. Wiem to teraz i chciałbym móc ci w jakiś sposób wynagrodzić
te zmartwienia i przykrości, jakie ci wyrządziłem. Wiem, że wiesz już
o mojej możliwości odrobienia i wynagrodzenia krzywd i uchybień,
szczególnie z ostatniego okresu życia. Czy zechcesz mi w tym
dopomóc?
—
Tak, zrobię, co tylko będę mogła. Ale czy to na pewno ty?
—
To ja mówię, Bartek... Będę ci mógł pomagać w twojej pracy,
gdyż dopuszczono mnie do udziału w niej. Czy chcesz, abym ci
właśnie ja pomagał? Widzisz, ja ci się nie chcę narzucać. Wiem, że
wiesz o mnie wiele złego, a to jeszcze nie jest wszystko. Zrażałem cię
też nieustannie i rozumiem, że masz opory przed zgodą na naszą
współpracę. Pozwól mi spróbować, dobrze?
—
Dobrze, Bartku.
—
Dziękuję. Będę się starał, abyś nie żałowała swojej zgody.
Wiem, o co chcesz mnie zapytać.
Bóg jest miłosierny!
—
Bóg jest miłosierny!!! Bóg jest nieskończenie miłosierny!
Bóg jest nie do pojęcia przez nas na ziemi — miłosierny! Nigdy nie
będę mógł odwdzięczyć się ani w jakikolwiek sposób zasłużyć na taką
miłość, z jaką się spotkałem.
—
Czy jesteś szczęśliwy?
—
Jestem szczęśliwy, ale jakże inaczej bym żył, gdybym wtedy
zrozumiał Jego miłość do siebie, do nas wszystkich, do Polski. Będę
w tym zrozumieniu pomagał tobie i innym, a przede wszystkim
chciałbym, aby tę nieskończoną miłość poznali moi koledzy i
przyjaciele.
Tu nie można kłamać
16 IV 1968 r. Mówi Matka o Bartku.
—
Zapewniam cię, że będzie mówił prawdę. Tu nie można
kłamać: to byłoby wstrętne, poza tym widoczne dla wszystkich i
„niegodne". Tu się widzi w prawdzie wszystko — siebie również — i
nie można wmówić sobie, że nie jest się takim, jakim się jest w
istocie...
Żyłem jak ślepiec
21 IV 1968 r. Mówi Bartek.
—
Wybacz mi te kłopoty, którymi cię obarczyłem. Wiem, ile w
tym mojej winy. Możesz mi wierzyć, że okropnie jest widzieć, że ktoś,
w tym wypadku ty, tak ciężko naprawia moje zaniedbania...
Wstyd mi było za to, coś musiała wysłuchać o mnie.
—
Wstydziłabym się, gdybym się dowiedziała, że postąpiłeś
niegodnie jako Polak.
—
Wiem, tej wątpliwości nie miej. To jedyna sprawa, dla której
chciałem żyć, ale nie wyobrażałem sobie, że może i mnie dotyczyć —
z moją przeszłością, z pijaństwem, z tym zepsuciem? Nie chcę się
usprawiedliwiać. Żyłem jak ślepiec. Zmarnowałem wszystko, co mi
dawano, wszystkie szansę...
22 IV 1968 r. Mówi Bartek.
O Komunii świętej
—
Twoją pomocą dla mnie jest twoja życzliwość i chęć
dopomożenia mi. Również to, że pamiętasz o mnie, przyjmując
Komunię. Wtedy zbliżasz się do Chrystusa, a jednocześnie na to
spotkanie zabierasz i mnie. Jestem ci wdzięczny, tak samo jak moi
przyjaciele. Jeżeli mógłbym cię o to prosić, to nie zapominaj o nas
nigdy. To nie ma nic wspólnego z „dewocją", z tanią pobożnością.
Zapewniam cię, to jest rzeczywiste Spotkanie. (...)
O zmianach „charakteru" — tam
...zrozumiesz te zmiany, które w nas następują. To nie ma nic
wspólnego ze zmianą charakteru. Jestem cały — sobą. Właśnie te
sztuczne, narzucone, narosłe jak gdyby — cechy, obce właściwej
osobowości, odpadają. Ze mnie odpadła podejrzliwość, pozorny
cynizm, chamstwo — to nie jest cecha charakteru, to samoobrona...
—
Niemądra.
—
Rzeczywiście głupia, ale trudno żyć bez tego pancerza.
Pamiętam wszystko to, coś mi mówiła o pozie cynizmu. Będąc tam,
nie potrafiłem się z niego wyzwolić. Przyznam się, że nie próbowałem
— cynizm był mi potrzebny. Musiałem się jakoś bronić, bo
zwariowałbym. Tutaj to byłoby po prostu śmieszne. Tu nie ma nikogo,
kto nie byłby przyjazny i chcący pomagać. Myślałaś, czy nie żałuję
życia? Sądzę, że gdyby ludzie wiedzieli, co ich tu czeka, wyrywaliby
się po prostu.
—
Czy zrozumiałeś, dlaczego miałeś takie ciężkie życie?
—
Tak, gdybym miał łatwiejsze, nie takie straszne życie, nie
mógłbym tu być, a także bez waszej pomocy. Jeżeli człowiek nie umie
odczytać swojego „zadania" albo nie chce, jedynym wyjściem dla
niego, jedynym ratunkiem jest to, że walczy, że cierpi, że „płynie pod
prąd"; ale przede wszystkim powinien służyć Jemu. Ja to robiłem,
chciałem służyć Polsce, walczyłem o to — wiesz o tym — i teraz
nareszcie mogę robić to w pełni, ze wszystkich sił. Tu się inaczej nie
pracuje. Widzisz, mówię ci to wprost — tu nie ma fałszywego wstydu,
zakłamania ani pozy...
Zaraz po śmierci
25 IV 1968 r. Mówi Matka.
—
To jest wielka przykrość dla nas, że z miejsca przestajemy
„żyć" dla tych pozostałych na ziemi, którzy w ten sposób wyrzucają
nas poza nawias swojego życia, a przecież właśnie teraz moglibyśmy
wam pomagać więcej i lepiej. Ale jak można pomóc tym, którzy nas
wykreślają zupełnie ze wspólnoty, nawet wbrew dogmatom Kościoła,
do którego teoretycznie należą. (...)
Nam trzeba wierzyć. Nie mamy żadnego celu ani powodu do
kłamstwa. To jest królestwo Prawdy! (...)
Bartek pyta, czy chcesz z nim mówić.
—
Dobrze. Właśnie chciałam ci, Mamo, o tym powiedzieć. My
się musimy poznać. Właściwie ja go nie znam...
—
Witaj! Mówi Bartek. Zapewniam cię, że będę mówił prawdę!
Chcę, abyś odzyskała szacunek do mnie, abyś mi wierzyła. Myślałaś,
że nie jesteś pewna, czy to ja mówię — że jestem za „grzeczny".
Widzisz, ja cię szanuję i nie chcę, abyś myślała o mnie źle. Ja przecież
naprawdę nie byłem „chamem". Wiem, że zachowywałem się
ordynarnie, ale to była jak gdyby druga skóra — taka obrona z góry
przed ranieniem. Ja się z tym ciągle stykałem. (...)
Współpraca pomiędzy tobą a mną jest naprawdę Jego
życzeniem! Chrystus, Pan nasz, tego chce. (...)
Byłem przy twojej rozmowie z panią K. Obie wstydziłyście się
za mnie. Czy ty myślisz, że ja tego nie czuję, że mi nie jest wstyd
bardziej niż wam? To wszystko prawda. Tak zrobiłem... i już nie
naprawię. To piętno jest na mnie. Czy ty sądzisz, że to jest dla mnie
mało ważne?... Nawet nie wiesz, jak bardzo plamią takie rzeczy tutaj.
Współpraca z tobą jest dla mnie możliwością oczyszczenia się,
nadrobienia w inny sposób moich braków.
Co ja mam robić? Ja też tego nie wiem na przyszłość. Wiem, że
muszę zdobyć twoje zaufanie, ale jak mam to zrobić? Pytaj mnie, a ja
ci odpowiem. Będę się starał. (...)
Jestem sobą
—
Dziękuję ci w ogóle za wszystko, a przede wszystkim za to,
że mnie nie „przekreśliłaś", nie odsunęłaś, że nadal uważasz mnie za
normalnego żywego człowieka, a nie za gnijące ciało, jak myślą o
mnie moi koledzy.
—
A czy ty tak nie myślałeś?
—
Prawda, i ja tak myślałem. Nawet nie wiesz, jak straszne jest
uczucie, że się jest dla nich nikim, nie istnieje się po prostu, a przecież
ja JESTEM! Jestem dalej Bartłomiejem N., kolegą, przyjacielem,
bratem, synem, Polakiem; jestem sobą naprawdę bardziej, niż byłem
nim w życiu. Ja sam siebie nie znałem. Teraz wiem.
Wiesz, staraj się być sobą bardziej, całkowicie, nie przeżyjesz
wtedy takiego wstrząsu, zaskoczenia i wstydu — wstydu za
niesamowitą, tępą, wieloletnią głupotę, za brak dobrej woli, chęci
zobaczenia prawdy i za niemożność cofnięcia tego wszystkiego,
cośmy sami „dokonali": steku zła, krzywdy i głupoty. Ja byłem już
całkowicie pogrążony, zaplątany tak, że nie wiem wprost, co bym
dalej mógł „narozrabiać", gdybym żył dłużej. W ostatniej chwili
zostałem „złowiony".
—
Bez twoich starań?
—
Tak, ja byłem zupełnie bierny. To Jezus, Jego miłość, moja
matka, brat, wszyscy tu, i wy tam — całe tłumy ludzi dobrej woli
pracowały nade mną, tak jak i dalej nad każdym, który kończy życie.
Nie wiesz nawet, jaka to jest wspaniała planowa współpraca was i nas
tutaj.
Wiemy, kiedy chcecie być sami
—
Nie obawiaj się, że cię „oglądam". My wiemy, kiedy chcecie
być sami. Nawet nie śmiałbym cię „nachodzić".
Czyściec
26—27 IV 1968 r. Mówi Bartek.
—
Ja wiem, ile zmarnowałem, a ile mogłem zyskać w tym
czasie (życia na ziemi). (...) Byłem zagubiony, zaplątany całkowicie.
Nie umiałem żyć w tym świecie, tak jak i ty. Tylko tyś się umiała
uchronić od tego błota, które nas otaczało, podczas gdy ja — nie.
Usprawiedliwiasz mnie, ale ja się tak tłumaczyć nie mogę — nie
wolno mi. Tu się wie, czego się mogło jeszcze dokonać, jak się
zawiodło ludzi i Boga. To jest straszne...
Wiesz, po prostu nie wiem, jak ci dziękować. Czy ty mi
zechcesz zaufać całkowicie, polegać na mnie w czymkolwiek? Nie
zawiedziesz się. Tu się nie pije, nie zapomina i nie ma możności
czynienia zła, bo się je widzi i poznaje natychmiast, podczas gdy na
ziemi było ono ubrane w „strój" dobra, udawało dobro. Tak trudno
było je rozeznać.
—
Czy nie wiedziałeś, że na przykład to czy tamto jest złe?
—
Wiedziałem, ale niejasno i ulegałem pokusom sprawdzenia,
czy nie okaże się dobrem. (...)
Pani K. też pomagała mi, wstawiała się za mną. Podziękuj jej
serdecznie. Nie wyobrażałem sobie nawet, że w ogóle ktoś będzie
chciał mnie rzeczywiście ratować. Teraz i ja wezmę w tym udział.
Wiesz, o ile nie zniechęcisz się do mnie, będziemy mogli naprawdę
współpracować, bo my tu wiele spraw ludzkich znamy, ale nie
możemy sami działać tak skutecznie jak wy. Po prostu ludzie u was
nie chcą nas słuchać, odrzucają nasze propozycje, myśli, rady, tak jak
ja odrzucałem prawie zawsze rady mojej Matki. Ja już byłem prawie
stracony. To prawda, alkohol niszczy poczucie godności. Sam ze sobą
zrobiłem to, czego nie dokonali Niemcy ani inni moi wrogowie —
sponiewierałem się. (...)
Teraz wiem, co to są te „siły", o których mówiłaś mi.
Przestrzegałaś mnie, a ja to lekceważyłem, a tak było. Oni mnie mieli
w rękach, chodziłem jak marionetka na sznurkach. Wiem, cierpiałaś
widząc to i nie mogąc mi pomóc.
Dziękuję ci, że mnie bronisz...
1—V 1968 r. Mówi Bartek.
—
Jest mi teraz bardzo ciężko. Czy ty naprawdę chcesz ze mną
współpracować? Czy to nie ustępstwo na prośby mojej matki? Bo ona
mnie tak bardzo kocha, że chciałaby mi za wszelką cenę dopomóc, a
ja wiem, że nie masz najmniejszego powodu, aby chcieć utrzymywać
ze mną kontakt. Przecież nie wierzysz, że mogę ci pomóc? Nie masz
żadnego powodu, aby mi zaufać?
—
Posłuchaj Bartku. Jeżeli Jezus tak życzy sobie, to On wie
najlepiej, jak będzie wyglądała nasza współpraca. On nas zna, i ciebie,
i mnie, jak uważasz?
—
Zgadzam się, ale teraz chodzi o twoją wolę. Ja ci się nie chcę
narzucać.
—
Nie narzucasz mi się. (...) Wiem, że chciałbyś usłyszeć ode
mnie trochę serdeczności, ale sama nie rozumiem właściwie mojego
stosunku do ciebie, dlatego trudno mi to wyrazić. W każdym razie jest
tak: bardzo cię lubiłam i lubię nadal; dlaczego miałabym przestać?
Kiedy żyłeś, wydawało mi się, że jesteś mi w jakiś sposób bliski,
pokrewny (?), ale tyś to odrzucał, tak że nie wiem, jak jest w istocie.
Jednak wydaje mi się, że łatwo będzie nam zrozumieć się (bez
cynizmu i pozy „cwaniaka", jaką przybierałeś). Dalej, uważałam, że
byłeś krzywdzony przez wielu ludzi, przez wiele lat; chciałabym ci to
jakoś wynagrodzić. Widziałam, jak jesteś wrażliwy, bardziej nawet niż
ja, i jak ciężko musi ci być żyć. Może nie czułeś już tych uderzeń,
które ci zadawano, ale ja je czułam. Wiedziałam, że podświadomie je
odbierasz i cierpisz. Poza tym byłeś zupełnie samotny — czy zgadzasz
się teraz? — koło ciebie wszyscy „ściągali cię w dół" (tak mi się
wydawało). Tyś był naprawdę stworzony do „służby"; chyba i ja też,
w każdym razie rozumiem rozpacz „niepotrzebnych". Chcę ci to
wynagrodzić, chcę, żebyś się czuł potrzebny. Przecież wszystko, coś
mógł zrobić, robiłeś. Jestem dumna z twojego Virtuti Militari —
zasłużonego! — z twojej postawy. Nie dałeś się złamać w więzieniu
— zachowałeś wierność i zdolność współczucia, wrażliwość. Wiem,
że mogę polegać na tobie zupełnie, tzn. że sprawy Polski są tobie tak
bliskie, jak i mnie...
Teraz widzisz, że odwaga nie jest najważniejsza — prawda? —
teraz nie jest ci już potrzebna, tylko na czas życia, natomiast teraz
pozostają ważne twoje inne piękne cechy. Czy mógłbyś się ze mną
nimi w jakiś sposób podzielić? Nie wiem, czy to jest możliwe. Mnie
twoja odwaga jeszcze jest potrzebna, a także twoje poczucie
sprawiedliwości, spostrzegawczość, szybki refleks. (...)
Nie wiem, co chciałbyś usłyszeć ode mnie, ale uważam, że o ile
ty zechcesz, to łatwo zrozumiemy się, chociaż uważałeś, że nie
rozumiesz kobiet. A może cię denerwuję albo wydaję ci się nadal
„niezrozumiała" albo przeczulona? Chciałabym to wiedzieć, boja też
nie lubię sztucznej uprzejmości i „odwdzięczania się", nic z tych
rzeczy. I wcale nie chcę, żebyś czuł przymus.
—
Dziękuję. O żadnym przymusie nie ma mowy. Chcę ci
pomagać ze wszystkich sił i możliwości. To, coś napisała o mnie, jest
prawdziwe. Tak było. Ja udawałem, maskowałem się, nie wiedziałem,
gdzie można szukać prawdy. Ceniłem ludzi za ich przeszłość, za
odwagę, za patriotyzm. Tak, nie zwracałem uwagi, a właściwie
usprawiedliwiałem wszystko inne u siebie i u kolegów pod
warunkiem, że mieli tamte cechy. (...)
Dopiero tutaj zorientowałem się, jak dużo dla mnie zrobiłaś. To
jest zaskoczenie. I tu dowiedziałem się, że miałem być ci pomocą i
oparciem w naszej pracy. Ja to stąd zrobię o wiele lepiej, bo z pełną
świadomością, a ty nie będziesz już miała żadnych więcej kłopotów z
mojego powodu. (...)
Pytałaś, czy tu jest możność „podzielenia się" moimi cechami
charakteru z tobą. To było ładne! Naprawdę nie umiem wyrazić tego
inaczej. Dziękuję ci, jestem cały do twojej dyspozycji. Jeżeli uważasz,
że było coś we mnie dobrego, korzystaj z tych cech. Ja ci nimi służę.
—
Już ci odpowiadam. Rozumiem cię bardzo dobrze. Tu się nie
myśli pod kątem płci. Tu się patrzy, co kto kocha i jak; od tego zależy,
co się z nim stanie. (...)
—
Jak ci pomóc?
—
Widzisz, myśl o mnie dobrze. (...)
Całe swoje życie, wszystko się tu „widzi". Poznaje się swoje
błędy, pomyłki, złe myśli, szkodliwe słowa i czyny. Każdy ból, który
przeżywają inni z naszego powodu, odczuwa się samemu. Tak trzeba,
wtedy rozumie się innych.
—
Przecież to jest ból!
—
To jest ból, ale on jest potrzebny.
—
Dlatego, że sprawiedliwy?
—
Nie tylko sprawiedliwy — on uczy. (...)
Wszystko to, co przeżywam teraz, jest niczym wobec faktu, że
jestem tu, kochany, przygarnięty razem z bliskimi mi, i że mogę
służyć temu, co kochałem. Przecież o tym marzyłem! Zrozum, że
jestem szczęśliwy, pomimo wszystko!
2 V 1968 r.
—
Dziękuję ci, że mnie bronisz. Widzisz, wielu ludzi patrzyło na
mnie z pogardą dlatego, że piłem, że nie potrafiłem oprzeć się
nałogowi, który paraliżował moją wolę. Byłaś świadkiem, widziałaś,
jak to wyglądało. Ja nie wiedziałem, jak się ratować, jak bronić, nie
wiedziałem, że to nie ja — sam, a że to — mnie atakują. Gdybym to
wiedział wcześniej. Teraz my te moce widzimy, znamy, rozpoznajemy
natychmiast. Mogę z nimi walczyć w twojej obronie. Czy pozwolisz
mi na to? Widzisz, to jest tak. Każdy musi sam walczyć za siebie i
sam uczyć się spostrzegać niebezpieczeństwo, ale ponieważ ty bardzo
dużo sił tracisz w naszej pracy, my chcemy ci dopomóc, bo jesteś
potem bardzo osłabiona i wtedy możesz ulec im... Pracując z nami
stajesz się bardziej jak gdyby odkryta, bardziej narażona, no i budzisz
ich złość i nienawiść. Twoja Mamusia cię broni, a i my możemy. Czy
zgadzasz się?
—
Tak, dziękuję.
O pomocy tym, którzy umarli
4 V 1968 r. Mówi Matka.
—
Idź kochanie spokojnie do kościoła; poproś Bartka i innych.
Komunię przyjmuj i w ich imieniu. Pamiętaj o tym zawsze.
Chcesz się zapytać, ale tak, żeby Bartek nie usłyszał, że o nim
mowa? Tak? Dobrze, on tego nie usłyszy.
—
Chciałabym mu pokazać, Mamo, to, co napisałam o nim po
spotkaniu z nim po jego powrocie z gór; bo on chyba tego nie wie, jak
myślisz?
—
Dobrze. Tego, coś ty napisała o nim „za jego życia", on nie
może znać (w znaczeniu, że nie posiadł tej wiedzy w sposób
„zaświatowy"). Spytaj go wprost. On chce się z tobą poznać lepiej.
Chcę, żebyś wiedziała, że on zawsze nisko się cenił, rzeczywiście nie
widział w sobie nic dobrego, może poza odwagą — dlatego był z niej
taki dumny. To, co ty mu mówisz, jest dla niego wielką radością,
niespodzianką, a teraz potrzeba mu otuchy.
—
Czy mogę mówić z Tadeuszem Z.? (kuzyn, porucznik AK,
zginął w walce z Niemcami w 1943 r.) Chciałabym go prosić, aby był
w stosunku do Bartka braterski. Widzisz, tak mi zależy na tym, żeby
Bartek był otoczony serdecznością i zaznajomiony z ich sprawami,
wprowadzony. Chciałabym, żeby czuł się jak najbardziej
„wciągnięty", potrzebny, nie odrzucony. Wierzę w niego naprawdę. To
moja osobista wielka prośba do Tadeusza.
—
Córeczko, Tadeusz jest tutaj, słyszy wszystko.
—
A Bartek nie?
—
Wiem, że chciałabyś, aby tego nie słyszał. Powtarzam ci
słowa Tadeusza: „Moja droga kuzynko. Wiem, jak ci na jego dobru
zależy i jeżeli chodzi o nas, możesz na nas liczyć".
—
Widzisz, Tadziu, chciałabym, aby Bartek nie czuł się gorszy
ani upokarzany, ani „niegodny". Wiesz, on był tak strasznie
upokarzany, a jest wybitnie inteligentny i wrażliwy. Tak bym chciała,
żebyście byli dla niego wyrozumiali. On przez te koszmarne lata
zachował miłość do Polski, ofiarność, walczył o to, aby być
potrzebny, a przeszedł tyle, że po prostu nie wiem, dlaczego w ogóle
nie zwariował i wytrzymał to wszystko. Widzisz, on był bardzo słaby,
wyczerpany, chory i żył bez autorytetu, bez miłości — tak nie można
żyć i nie ugiąć się choć trochę. Pragnęłabym, abyście go zrozumieli,
bo ja chcę z nim pracować. Uważam, że tak jest sprawiedliwie i tak
chcę postępować. Co ty o tym sądzisz, bo nie chcę ci nic narzucać?
—
Tadeusz chce ci powiedzieć, że cię całkowicie rozumie i
uważa, że twoje postępowanie jest słuszne. Tadeusz mówi mi, że
Bartek podobał mu się i z chęcią pozna się z nim bliżej, o ile Bartek
będzie chciał. Bartek ma i własnych przyjaciół. Tadeusz postara się
zapoznać z przejściami Bartka, żeby więcej o nim wiedzieć i móc mu
dopomóc. Tadeusz mówi mi, że „umowa stoi"; taka rodzinna, między
wami, dobrze?
—
Tak.
—
Córeczko, czy pozwolisz, że to, coście uradzili, powtórzę
matce Bartka?
—
Naturalnie, to dla jego dobra.
—
Dobrze. Cieszę się, że tak chcesz mu dopomóc. Widzisz,
najpotrzebniejsza jest pomoc w pierwszym okresie po śmierci:
serdeczność, życzliwe, dobre myśli, odnoszenie się do „zmarłego" z
wyrozumiałością, z dobrocią, z chęcią dopomożenia mu, a i
podkreślanie, że się go dalej traktuje jak człowieka, a nie trupa czy
coś, co nie istnieje lub jakąś strzygę, upiora, „ducha". Wszystko to
daje oparcie, łagodzi poczucie rozdarcia, oderwania, a i wyrzucenia
poza nawias. Nie wszyscy mają tu tylu przyjaciół i bliskich i tak
kochających, jak rodzina i przyjaciele Bartka. A mimo tego każdy, kto
umiera nagle, przeżywa szalony wstrząs, musi się całkowicie
„przestawić", a jeśli nie miał pojęcia o naszym życiu, czuje się tak
zaskoczony, że wraca wciąż do znanych sobie spraw „ziemskich",
„czepia" się ich jako czegoś swojskiego, znajomego, i tu właśnie
spotyka go atmosfera obojętności — nikt go nie zna, nikogo więcej
nie obchodzi, a często myśli żyjących są złe i pełne nikczemnej
radości.
Zapewniam cię, że ze śmierci Bartka wielu ludzi ucieszyło się.
Przestali się bać. Na szczęście sprawiedliwość Boża istnieje i ze
śmiercią skrzywdzonych nie kończy się Jej działanie.
...A teraz oddaję „głos" Bartkowi. On wie, że coś chcesz mu
pokazać.
Mówi Bartek.
—
Witaj. Czekam na rozmowę z tobą, przyznam się, że
niecierpliwie. Twoja Mamusia powiedziała mi, że chcesz mi coś
pokazać w związku z naszą rozmową po moim powrocie z gór, co
mnie ucieszy. Ciekaw jestem.
—
Czy przeczytać ci?
—
Tak. Ja sam mogę przeczytać... Czy i to mogę przeczytać?
Dziękuję. Ależ ja byłem tępy. Jak ja mogłem nie czuć twojej
prawdziwej troski. Jak ja w ogóle mogłem podejrzewać cię o próbę
prowokacji. Gdzie ja miałem oczy? Ja cię narażałem na to cierpienie
przez cały rok. To musi być okropne. Jak ja ci to wynagrodzę? Wiesz?
Ja już byłem prawie nie do uratowania. Tylko Jego ogromna miłość,
której nie przeczuwałem nawet, bo dlaczego miałby mnie ktoś kochać,
a tym bardziej On, który jest samą Czystością i Pięknem? Kochać
trzeba za coś — tak mi się wydawało — a we mnie nie było nic
wartego miłości... Jeżeli, to skierowane ku Polsce: dla Niej —
wszystko! I dla mojej Matki, ale jej wielką miłość naprawdę
zrozumiałem już po jej śmierci. Od tej chwili nie miałem już na
świecie nikogo, kto by odniósł się do mnie z miłością...
—
Jednego nie mogę zrozumieć, Bartku, jak mogłeś,
przeczytawszy część tekstów, nie odczuć ich piękna i prawdy, nie
chcieć natychmiast poznać całości, wszystkiego? Na to liczyła nawet
twoja Matka, która cię zna najlepiej. Zachwiało to moją wiarę w to, co
ona mi mówiła. Po prostu nie mogę tego zrozumieć.
—
Wiesz, to było tak. Wyszedłem zupełnie wstrząśnięty. Byłem
tak oszołomiony, że wracałem piechotą i wciąż myślałem, co z tym
zrobić... Myślałem, skąd ty to masz i po co mi to pokazałaś, jaki masz
w tym cel. Tak, powinienem przyjść i zapytać cię wprost, ale ja nie
umiem nikogo pytać w ten sposób. Nie wierzyłbym, że mi odpowie co
innego niż kłamstwo, po prostu nie potrafiłem już wierzyć ludziom;
kilku starym "kumplom" tak, ale nie obcym, a ty dla mnie byłaś obca i
wciąż nie mogłem zrozumieć, czego chcesz, na co liczysz, dlaczego
interesujesz się mną...
Wiesz już albo się domyślasz, że „te ciemne siły" robiły
wszystko, aby cię ode mnie odepchnąć, a mnie wpędzały w pijaństwo,
abym nie przyszedł. Ile ja razy już szedłem do ciebie i zawracałem
albo jakaś przeszkoda stawała na drodze. Teraz to wiem. „Mądry
Polak po szkodzie" — to takie nasze „narodowe" porzekadło. Chyba
żadne nie jest tak prawdziwe. Widzisz, teraz to wiem, poznaję, teraz
rozumiem wszystko jasno, ale teraz już nie mam wyboru, a kiedy go
miałem, zawsze wybierałem źle. Tak, jednej sprawy nie wyparłem się
— Polski. Ale co byłoby dalej? Ja byłem już szmatą. To była cała
moja tragedia, że czułem to i że to mnie jeszcze bolało; póki nie
piłem.
—
A ja cię szanuję.
—
Dlaczego? Powinnaś i ty mną pogardzać. Choćby to właśnie
— reakcja moja na te teksty.
—
Mógłbyś je wyśmiać?
—
Nie śmiałbym. To już nie byłbym sobą, żebym tak postąpił.
Te sprawy dotyczyły Boga i Polski; to wystarczało, abym odnosił się
do nich z szacunkiem.
—
Czyli wyczuwałeś „polskość" i miałeś dla niej cześć?
—
Tak, tylko to mi już pozostało. Ty za mało o mnie wiesz.
Wiesz, ty mnie chcesz siłą uczynić wartościowym człowiekiem.
—
Sam nie znasz swoich wartości. Widzisz tylko zło. To trzeba
wyrównać...
O prawdomówności — nieporozumienie
5—7 V 1968 r. Mówi Bartek.
—
To ja, Bartek. Czy jeszcze chcesz ze mną rozmawiać, po tym
co usłyszałaś o mnie od ludzi?
—
Tak Bartku. Ja nie zmieniam zdania; wszystko, co ci w życiu
mówiłam, też było prawdziwe. Dlaczego „pisałeś" mi, że od świąt
Bożego Narodzenia już nie piłeś?
—
Nie piłem stale. To były sporadyczne wypadki, okazje. Ja już
nie piłem całymi dniami, jak przedtem. Przecież to, co zrobiłem,
robiłem bez własnej woli, pod wpływem alkoholu.
—
?
—
Wiem, stałem się niewolnikiem. Tak o mnie pomyślałaś?
—
Tak. Na szczęście jesteś już wyzwolony.
—
Jestem wolny, ale odpowiadam za wszystko, co popełniłem.
Wiem, chodzi wam o moją śmierć? (...) Ja byłem już przygotowany, a
może nigdy później nie byłbym tak gotów, jak wtedy. To dla mnie
była łaska; tak jak kara śmierci dla skazanego na dożywotnie
więzienie. Naprawdę męczyłem się i męczyłem innych. Już bym nie
był zdolny do przyjęcia waszych darów. Widzisz, alkohol niszczy
ciało. Już wzrok był zaatakowany, hamulce moralne nie działały, wola
była sparaliżowana. Robili ze mną, co chcieli. Spodlali mnie, a ja się
godziłem; traciłem dobre imię, godność, szacunek ludzki.
Reprezentować powinienem tych, którzy zginęli, a przynosiłem im
wstyd, a radość i satysfakcję moim wrogom. Do siebie samego czułem
obrzydzenie i pogardę. Czy ty wiesz, co to znaczy z tym żyć?
—
Nie mogłabym tak żyć.
—
Widzisz, i ja nie mogłem — na trzeźwo. Już było za późno.
Rozumiano mnie. Moja wdzięczność jest nie do wyrażenia, żeby po
takim życiu, po takiej degrengoladzie znaleźć się tutaj.
—
Będę zawsze mówiła: kochałeś Polskę, byłeś gotów w każdej
chwili do walki o nią. Nie zniechęciły cię do Niej wszystkie twoje
przejścia, rany, choroby, więzienia, prześladowania — a weź, ilu ludzi
powiedziało po wojnie: „Mnie już nikt na to nie nabierze". Z nimi nie
chcę mieć nic wspólnego, ale z tobą... Przecież tyś „wytarł wszystkie
śmietniki wojny", widziałeś ją od najohydniejszej strony, żyłeś wśród
szpetoty, szczególnie już po wojnie. Miałeś dookoła siebie brzydotę
fizyczną i moralną. To może wypaczyć. Uważam to, żeś nie stracił
miłości do Polski w takich warunkach, za wielkie osiągnięcie. Byłeś
zdolny do oddania życia za coś, co uważałeś za godne miłości. Bartku,
wydaje mi się, że nie byłbyś tam, gdybyś tej miłości w sobie nie miał.
To było w tobie piękne! Chciałam jeszcze powiedzieć ci, że gdybyś
miał wszystkie cnoty świata, a miłości do Polski nie — nie
chciałabym mieć z tobą nic do czynienia, byłbyś mi obcy.
—
Dziękuję ci. Dodajesz mi otuchy. Tu nie ma innych, ale
dookoła mnie są tak wspaniali ludzie, że nie mogę sobie wyobrazić, że
właśnie ja mam brać udział w tej pracy — ja, który na nic nie
zasłużyłem, wszystko zmarnowałem i zawiodłem wszystkich.
—
Tak myślisz? A przecież powróciłeś?
—
To nie moja zasługa. Syn marnotrawny wrócił sam,
dobrowolnie, a ja? Mnie wszyscy pomagali.
—
Czyś ty nigdy nikomu nie pomógł?
—
Tak, oczywiście, kiedy się dało. Ale co to ma wspólnego?
— „
Kto daje, ten odbiera" (zacytowałam).
—
Wiesz, ja też się muszę przyzwyczaić do twojego sposobu
myślenia. Nigdy robiąc coś dla kogoś nie myślałem, że „odbiorę" to.
Po prostu robiłem co można, bo tak było trzeba, i to nie zawsze.
—
Bartku. Nie chcę, żebyś się naginał. Pozostań sobą, nie
zmuszaj się do niczego.
—
Tak, ale chciałbym jak najlepiej rozumieć cię, żeby nie zrobić
znów jakiejś pomyłki...
Kłamstwo?
Po zakończeniu rozmowy z Bartkiem.
—
Mamo! Proszę cię na chwilkę. Chciałabym z tobą pomówić,
ale sam na sam, tak żeby Bartek nie słyszał, dobrze?
—
Dobrze, słucham, jesteśmy same.
—
Mamusiu, proszę cię, porozmawiaj z matką Bartka. On mi
jednak skłamał(!). Powiedział wczoraj czy przedwczoraj, że od
Bożego Narodzenia nic nie pił, a to z obawy, aby nie powiedzieć nic
na mój temat. Tymczasem pani K. mówi, że pił, że koledzy o tym
mówili — niejeden raz. Kiedy spytałam Bartka, odpowiedział mi, że
„nie pił stale", że „to były sporadyczne wypadki", „okazje", że „już
nie pił całymi dniami, jak przedtem". Po co mi kłamał? Dlaczego takie
wykręty? Jestem przerażona, bo jeżeli zawiodę się na nim tutaj, to
znając siebie wiem, że mu już nigdy nie uwierzę, tak jak nie wierzę
właściwie w nic, co mi mówił „za życia". Wszystko wydaje mi się
„tak" lub „nie". Jeśli nie będę mu — tu — wierzyła, nie będzie mowy
o współpracy, bo jego wszystkie informacje będą dla mnie z góry
podejrzane i niepewne. Poproś jego matkę i niech z nim porozmawia,
bo to „ostatni dzwonek". Obiecał mówić prawdę. Tak być nie może!
—
Córeczko, słyszałam. Powtórzę matce Bartka. To musi być
jakieś nieporozumienie. Dobrze, ale nie uprzedzaj się, proszę.
—
On to sam, Mamo, powiedział; nie pytałam go o to. Po co?
—
Nie wyobrażam sobie, żeby Bartek mógł teraz kłamać. To nie
jest możliwe. Na razie wierz mu, a my wyjaśnimy tę sprawę.Pamiętaj,
że nienawidzą go „te siły", ci, którym został wyrwany. Zrobić mu nic
nie mogą, ale na ciebie jeszcze mogą działać. Pomódl się za Bartka.
Po przerwie.
—
Córeczko, rozmawiałam o twoich zastrzeżeniach z matką
Bartka. Bardzo się tym przejęła i spytała go, jak to było. Otóż Bartek
sam chciałby ci to wytłumaczyć. Oddaję mu „głos", ale chciałabym ci
powiedzieć, że trzeba mu wierzyć. On nie będzie ci nigdy mówił
nieprawdy. Teraz, kiedy już wie, jak bardzo jesteś wyczulona na
wszelkie niuanse, będzie uważał specjalnie. On też się przeraził, bo
zrozumiał, jak bliski był utraty współpracy z tobą. Córeczko, proszę
cię, zrób wszystko, aby mu ułatwić rozmowę. On boi się, po prostu
nie wie, jak z tobą mówić. Za mało jeszcze cię zna.
—
A czy on naprawdę chce ze mną współpracować? Czy to nie
jakaś kara dla niego? Czy nie musi się ciągle do mnie naginać?
Powiedz, czy możesz mi ręczyć, że to jest dla niego rzeczywiście
pomoc, radość, i że z serca chciałby ze mną pracować?
Odpowiada Bartek.
—
Przysięgam ci, że tak jest! To jest dla mnie największe
szczęście. To ja, Bartek, mówię do ciebie. Nawet sobie nie
wyobrażasz, czym jest dla mnie możliwość pracy z wami. Sama
możność bronienia cię i osłaniania jest już wyrazem ogromnego
zaufania do mnie i przysięgam ci, że jeśli nawet nie będziesz chciała
ze mną mówić więcej, będę to robił, chyba że mnie odrzucisz! Ja
wiem, że nie jestem wart takiej pracy, że wydaję ci się obrzydliwy i
brudny; ja to wiem, ale pozwól mi się oczyścić. Jak ja to zrobię
inaczej, jak nie w pracy?
—
Bartek, dlaczego ty tak do mnie mówisz? Przecież ja nie
powiedziałam, że nie chcę z tobą pracować.
—
Dziękuję ci, ale wiem, że jeśli stracisz do mnie zaufanie, nie
będziesz mogła ze mną pracować. Dlaczego tracisz? Co ja takiego
powiedziałem? Ja ci nie skłamałem, naprawdę! To nieprawda, że
chodziłem zupełnie pijany. Owszem, kilka razy piliśmy z racji imienin
czy innych powodów, ale nie było to upijanie się, takie jakto miało
miejsce nieraz przedtem w moim życiu. Przecież tak i ty też możesz
pić. Nie byłem już nigdy nieprzytomny i nieodpowiedzialny
pilnowałem się... Dzwoniłem do ciebie i chciałem przyjść, postarać się
usposobić cię do siebie lepiej, ale odkładałem to tak, że już nie
zdążyłem. Taka była prawda. Czy ty mi wierzysz?
—
Tak, w to, co mówisz teraz, ale już w nic, coś mi mówił „w
życiu".
—
Ja ci mówiłem wiele prawdy, a tylko nie chciałem powiedzieć
tego, co mnie malowało źle. Czy możesz to zrozumieć?
—
Tak, to zrozumiałe.
—
Widzisz, cieszyłem się, że jest ktoś, kto mało o mnie wie i
dlatego jeszcze mnie szanuje. Nie chciałem spotkać się z pogardą
jeszcze i z twojej strony.
—
Bartku, czy ty rozumiesz, dlaczego teraz byłam niepewna
prawdy twoich słów?
—
Tak, ja wiem, o co ci chodziło. Jeżeli mówiłem ci, że nie
piłem, to sądziłaś, że ani kieliszka, a ja rozróżniałem picie
„normalne", tak jak wszyscy ludzie, od całkowitego upijania się, od
wielodniowego pijaństwa, jakiemu ulegałem. Ja się nie chcę
usprawiedliwiać, chcę ci to wyjaśnić.
—
Rozumiem to, ale jak będzie na przyszłość?
—
Będę starał się mówić możliwie jasno i jednoznacznie, ale
jeżeli będziesz miała wątpliwości, nie trać wiary we mnie od razu,
spytaj mnie, dobrze? Ja cię nie chcę zawieść, ale — wierz mi — tak
ciężko być wciąż podejrzewanym...
—
Bartku, chciałam ci powiedzieć, że na razie nasze trudności
wynikają z tego, że za mało się znamy i rozumiemy. Tym się nie
zrażę. Teraz nie chciałam ci zrobić przykrości nieufnością, chciałam
sprawdzić. Chciałabym, żebyś poznał mojego Ojca — ja mam
podobny charakter — wtedy będzie ci łatwiej mnie zrozumieć. Ja nie
znoszę żadnych dwuznaczności, „mętności". Czy ty to możesz
zrozumieć?
—
Tak, całkowicie cię rozumiem. Będę się starał. Ja już twojego
Ojca poznałem. Nie wiem, czy nie pogardza mną...
—
Dlaczego?
—
Przepraszam cię, ale twój Ojciec jest prawy, a ja jestem
przeciwieństwem.
—
Powiedziałam ci „w życiu", Bartku, że nie chcę cię nigdy
„uderzyć", bo dość cię już bito. Nie chcę się włączyć między gestapo
a bezpiekę. Nie chcę ci sprawiać bólu! Chcę, żebyś czuł się lubiany,
potrzebny, a nawet niezbędny, abyś miał jak najwięcej radości.
Zrozum, że to, żeś pił, było nieszczęściem, żeś się tak zaplątał w życiu
— także; żaden niewolnik nie jest szczęśliwy, jak mogę ci nie
współczuć? Wiem, że czułeś się tak nieszczęśliwy! Inaczej byłbyś
zachwycony sobą, szczęśliwy, a tyś cały czas pilnował się, żeby
wyglądać na zadowolonego. Przecież widziałam, że cierpi w tobie
wszystko to, co Boskie, co człowiecze. Wydawałeś mi się zawsze
„ranny", skuty, związany i bezbronny. Może się obrazisz na mnie za
ten sąd o sobie, ale nie chodzi tu o politowanie. Tyś nienawidził
„litości", tak jak ją rozumiałeś, a ja miałam współczucie. Cierpiałam
wraz z tobą, kiedy cię upokarzano, np. w redakcji, kiedy słyszałam o
tobie pogardliwe opinie. Tragiczne było, że nie mogłam ci nic pomóc.
Rozmawiałam z tobą jak z więźniem w obecności straży. Wiedziałam,
że jak się rozstaniemy, wrogowie nasi (anioły ciemności) wezmą
ciebie w obroty, zapłacą ci podwójnie za każdą rozmowę, która była
próbą pomocy. Czy to cię obraża?
—
Nie, mów mi to częściej. Jestem ci wdzięczny. Tak było. Tyś
czuła, jak było, pod powierzchnią mojej pozy. Wiem teraz, jak się
musiałaś czuć. Dałaś słowo mojej Matce — wiem o tym — chciałaś
mi pomóc ze wszystkich sił, a ja tę pomoc odrzucałem...
—
Tylko nie przepraszaj.
—
Nie, nie będę cię przepraszał. Chcę ci to wynagrodzić jakoś...
Do Matki (po przerwie).
—
Chciałam cię spytać, czy Bartek jest bardzo smutny?
—
Nie, on smutny nie jest. Jest „przywalony" ciężarem
miłosierdzia Bożego, Jego łaski i dobroci. Niemożność odwdzięczenia
się jest dla niego aż bolesna. Za wszelką cenę chciałby natychmiast
coś zrobić, wykazać się, potwierdzić przed samym sobą, że zasługiwał
na zmiłowanie, a tymczasem na razie jeszcze mało może i to go
przygnębia. On tu nie jest „chory" ani „słaby", ale jeszcze nie czas do
działania, a Bartek nie może znieść czekania, cierpi. Dlatego już to, co
mu zlecono — opieka nad twoim bezpieczeństwem, pomoc w
potrzebie... —jest dla niego szczęściem...
12 V 1968 r. Mówi Bartek.
„
Douczam się"
—
Witaj, to ja, Bartek, mówię do ciebie. Będę z tobą w drodze i
tam na miejscu (wyjeżdżałam na urlop). Nie bój się żadnych żmij.
—
Ja je lubię, jak wszystkie inne zwierzęta.
—
Pomimo to, że je lubisz, będę je przepędzał. Dobrze, wiem,
że będziesz miała dużo pracy, ale może i dla mnie znajdziesz czas.
Tak, ja cię poznaję coraz lepiej, ale ty nie wiesz, jakim ja jestem w
rzeczywistości. Czy masz do mnie żal, gdy jestem przy twoich
rozmowach? Mogę się podzielić z tobą moimi opiniami. Michał jest
zupełnie pewny. Możesz polegać na nim. On może dużo zrobić, wielu
ludzi zna i chce ci pomagać. On będzie umiał sam pracować. Możesz
mieć w nim przyjaciela.
Wiesz, i ja słucham tego, co czytasz. Tak się „douczam",
nadrabiam. Ja bym nie umiał dać ci oparcia w życiu — ciągle byś była
w pogotowiu (niespokojna) — a teraz mogę ci dać pomoc i wiesz, że
nigdy już głupstw nie zrobię. Tu nie można — widzi się jasno, co jest
dobre...
(Prosiłam, żeby mi opowiedział przebieg wypadku).
—
Wiem, chcesz, żebym ci opowiedział przebieg. Zrobię to, ale
już tam, dobrze?
—
Ale może jest to dla ciebie zbyt przykre.
—
Nie, ja chcę, żebyś to znała.
16 V 1968 r. W lasach.
Mówi Bartek.
—
Czułaś dziś moją obecność? Wiem, że tak. Ja szedłem
naprawdę przy tobie, po lewej stronie; wiem, żeś to odczuła. Widzisz,
nie chcę cię peszyć ani denerwować, rozstrajać, ale byłem z tobą i
wczoraj. Tu jest bardzo ładnie i z przyjemnością znajduję się w tych
lasach. Nie wiem, czy potrafiłbym wykorzystać taki pobyt „za życia",
ale prawdopodobnie tak. Naprawdę dużo bym tu pracował. Tu nic nie
odciąga uwagi.
Wiesz, staram się nie myśleć o tym, co mógłbym zrobić w
życiu, gdybym żył inaczej. To bardzo smutne myśli, a już nic
odzyskać nie mogę. Wolę myśleć o przyszłości...
—
Czy nie obawiasz się rozmowy ze mną?
—
Wiem, że mogłabyś mi wielekroć powiedzieć wiele
przykrych i prawdziwych słów, a starasz się mnie oszczędzać. Ja
„czuję" twoją życzliwość i wiem, że mogę jej zaufać. Wiem, że nie
potrzebuję bać się z twojej strony odmowy współpracy, ale widzisz,
boję się nieporozumień.
—
Czy opowiesz mi o swojej śmierci?
Zapowiedź relacji o śmierci
—
Tak zrobię. Jak zechcesz i będziesz wypoczęta, opiszę ci
wszystko. Posłuchaj, wiem, że liczysz na mnie, na to, że jako dobry
obserwator wiele spraw ci opiszę i wyjaśnię. Zrobię to, obiecuję ci!
Pytaj mnie o wszystko, o różnice, o pierwszy moment, o to, co i jak
my tu widzimy.
—
Dobrze.
—
Cieszę się, że wierzysz mi, że powiem to prawdziwie i
dokładnie. Ja zrobię wszystko, co będę mógł, dla ciebie — przecież
chcę ci jakoś wyrazić swoją wdzięczność i odwzajemnić twoją troskę i
chęć pomocy. (...)
Jeżeli zechcesz, zawołaj mnie tylko; ja cieszę się na każdą
rozmowę. I dla nas są one cudowne i niezwykłe, a to, że mogę z tobą
mówić bezpośrednio, jest niezwykłym, dla mnie niezasłużonym
wyróżnieniem.
Bartek mówi mi o swojej śmierci
17—18 V 1968 r.
—
Witaj, mówi Bartek. — (Miałam wątpliwości, czy to
naprawdę Bartek mówi ze mną.)
—
Czy chcesz, żebym ci opowiedział moją śmierć? Może to
będzie dla ciebie sprawdzianem.
—
To zbyt smutne dla ciebie.
—
Nie, to nie było smutne. To było moje wybawienie, mój
ratunek. Wtedy spotkałem matkę, brata, bliskich.
—
Czy to jeszcze pamiętasz?
—
Wszystko pamiętam. Tego się nie zapomina, to jedna z
najważniejszych chwil w życiu, a dla mnie decydująca. Czy ty
rozumiesz, że ja byłem o włos od wiecznego odrzucenia — z własnej
woli? Wyjaśnię ci to w trakcie opowiadania. Od czego chcesz, żebym
zaczął?
Nie myśl nigdy o samobójstwie
—
Nie myśl nigdy o samobójstwie, nie wolno tego dopuszczać
do siebie. Ja wtedy dopuściłem. Wiesz, ja wiedziałem, że już się
kończę, że wzrok mi „nawala" i że już nie wyjdę z tego picia. Nie
chciałem wyjść; nie mogłem, to już przekraczało moje siły, bo wola
była opanowana przez siły nienawiści i zła, przez tych, co działając
przez nasze słabości, usiłują nas zniszczyć naszymi własnymi rękoma.
Ja tak zniszczyłem siebie. Byłem niewolnikiem; dobrze to uchwyciłaś.
Wracając do tego wieczoru: zdecydowałem się, że to już czas, żeby
odejść. Byłem zmęczony, nie wiedziałem, jak wyjść z długów. Ta
rozmowa z panią X. (wieczorem, przed wyjazdem, z panią, z którą
Bartek się liczył) była dla mnie jakimś błyskiem reflektora.
Zobaczyłem, kim ja właściwie jestem: złodziejem, oszustem,
łajdakiem! Zawiodłem zaufanie nawet jej, która robiła wszystko, żeby
mnie wyciągnąć z błota, w którym tkwiłem. Ty mało jeszcze wiesz,
ale nie chciałbym już nic więcej mówić ci. Boję się, że jeśli raz
wzbudzę w tobie obrzydzenie, to się nie otrząśniesz.
—
To przeszłość.
—
Tak, to przeszłość. Ja wtedy postanowiłem, że po powrocie z
Rzeszowa kropnę sobie w łeb, i będzie spokój. Po prostu już nie
miałem sił dźwigać tego życia i znosić dłużej siebie samego, a
zmienić się już bym naprawdę nie mógł.
—
Nawet gdybyś wiedział o przyszłości?
—
Gdybym wiedział o naszej pracy, o możliwościach służenia,
chyba bym ci nie uwierzył. Zbyt dobrze siebie znałem. I ty byś
zniechęciła się prędzej czy później. Gdybym uwierzył, starałbym się
zasłużyć, ale to by była męka odrobić to wszystko, co już zdążyłem
„narozrabiać". Nie wiem, czy bym to wytrzymał. Byłem za
słabyfizycznie. Wiedziałem, że grozi mi utrata wzroku. Na ten czas
miałem przygotowaną swoją starą broń. A może przedtem
zastrzeliłbym jakąś szuję?
Powiedziałem sobie, że dosyć już zła wyrządziłem. Przecież ja
wtedy zrozumiałem, że nigdy nic pozytywnego nie zdziałałem, że
zawsze tylko zniszczenie, szkodę i śmierć.
—
Przecież zabijając konfidentów, broniłeś ludzi przed torturami
w gestapo? (Bartek byl jakiś czas w komórce likwidacyjnej w AK.)
—
Tak, nie pomyślałem o tym wtedy. Ja rzeczywiście broniłem,
chciałem bronić, ratować, ale widzisz, zawsze musiałem to robić
poprzez śmierć, zburzenie, zniszczenie czegoś, a nigdy poprzez
dokonanie dobra.
—
Chciałeś być artystą?
—
Tak, chciałem komponować. Tak, utwory muzyczne to jest
już twórczość. Ale nawet i te; tak mało ich mam, a i to wydać ich nie
chcą.
—
Tyś całe życie zmuszony był działać wbrew sobie?
—
Tak, ale w końcu uwierzyłem, że to jest mój sposób życia, że
tylko do tego się nadaję.
—
Narzucano ci takie opinie, wmówiono.
—
Tak, wmówiono, ale powinienem się bronić, a ja to
przyjąłem.
Chciałem uciec stamtąd jak najdalej, zapomnieć choć na chwilę,
spić się w Rzeszowie do nieprzytomności, aby tylko nie wiedzieć, nie
myśleć, zagłuszyć wszystko, zagłuszyć sumienie. Nie powinienem
wtedy jechać, nie wolno mi było. Znowu „te złe moce", nasi
wrogowie zaczęli działać. Mieli mnie w ręku. Wiedzieli, że teraz
jestem ich, że to jest ich szansa. Oni też „polowali" na mnie.
Myślałem tylko o tym, żeby się wyrwać, wyjechać, żeby szybciej być
na miejscu, żeby zacząć pić. Tak było. Znowu wykorzystano moje
pijaństwo. Tym razem mieli takie szansę, że postanowili działać
natychmiast. Przecież ja postanowiłem, że się zastrzelę...
—
Postanowiłeś samobójstwo, ale nie wiadomo, czy byś to
zrobił?
—
Nie wiem, co by było dalej, ale wtedy byłem już
zdecydowany. Nie powinienem był prowadzić motoru w tym stanie
nerwów, a ja o tym nie pomyślałem nawet. Jechałem bardzo szybko.
Śmierć
—
Możesz mi wierzyć, ja nie pamiętam momentu śmierci. Nie
widziałem nic, nie wiem, kiedy to nastąpiło. To jest taki straszny
wstrząs, ale nie ból — bólu nie czułem wcale — tylko tak jak gdyby
szok, porażenie prądem, rozdarcie.
„
To jest śmierć" — to zrozumienie rozbłysło w jednym
momencie, całkowicie i bez najmniejszego wahania. Wiedziałem z
całkowitą pewnością, że to jest właśnie śmierć: nie wypadek,
zranienie, szok — przecież tyle razy przechodziłem przez to — ale
teraz miałem pewność, że to jest to, co nazywa się śmiercią. Wtedy
oddałem się Bogu cały do rozporządzenia, Chrystusowi — „o ile jest
rzeczywiście taki miłosierny". Tylko to jedno mogłem zrobić —
zwrócić się do Niego, niech mnie sądzi.
—
Dlaczego to zrobiłeś, Bartku? Dlaczego wezwałeś właśnie
Jezusa?
Bartek zdenerwował się, czułam to wyraźnie. Odpowiedział
gwałtownie.
—
Do kogo miałem się zwrócić? O Nim mówiono mi, że jest
miłosierny, a ja potrzebowałem miłosierdzia.
—
Skąd o tym wiedziałeś?
—
Wtedy się wie! Jest taka sekunda, błysk, moment, że widzi się
siebie zupełnie bezbronnego, samego wobec ogromu tajemnicy, i
wydaje się, że jedynym punktem zaczepienia się, oparcia, jedynym jak
gdyby światłem, źródłem światła jest On, że On usłyszy i zrozumie.
Człowiek nie chce uciekać przed odpowiedzialnością za swoje winy,
za to, co zrobił; nie chce się wypierać, ale pragnie być zrozumiany,
osądzony przez Kogoś, kto go zna, kto jest sprawiedliwy i miłosierny.
Do kogo miałem się odwołać? ON był przy mnie! Czy ty to
rozumiesz?
Wybacz mi, jeszcze teraz trudno mi o tym mówić. Ty nie wiesz
jeszcze, jakie to jest spotkanie. Zrobię wszystko, żeby dopomóc ci
przygotować się, żebyś nie była zaskoczona i nie przygotowana, jak
ja.
—
Dobrze.
—
Dziękuję ci. Ja będę przy tobie. I przy mnie byli wszyscy moi
bliscy. Czekali na mnie, otaczali mnie, ale „widziałem" z początku
tylko Jego.
(Spontanicznie i nierozsądnie zapytałam, myśląc o wyglądzie
zewnętrznym Pana Jezusa, jak „ wygląda" Jezus.)
Jezus
—
Nie wiem, jakimi słowami mam ci to opowiedzieć. Brak mi
słów. Przecież On mnie uratował, wyrwał, przecież ja byłem
zgubiony. Tę śmierć uknuto tak, żebym nie miał szans: postanowiłem
się zabić, jechałem, żeby pić znowu — byłem w ich rękach. Byłbym
na zawsze przepadł, nigdy tu nie wszedł, gdyby nie On, Chrystus! Ty
nie wiesz, czym jest w takim stanie, w jakim ja znajdowałem się
wtedy (depresja, rozpacz, nieszczęście), spotkanie się z taką miłością!
Gdy zdajesz sobie nagle sprawę z tego, że On wiedział o tobie
wszystko, znał cię lepiej niż ty sam siebie, że wiedział, co z tobą się
działo, co chciano z tobą zrobić i zezwolił na to tylko dlatego, aby cię
uratować, zabrać do siebie, oswobodzić z niewoli już na zawsze. Gdy
rozumiesz nagle, że spotykasz się z taką miłością, wobec której
wszystkie twoje winy bledną, stają się niczym, że On je odrzuca, nie
zwraca żadnej uwagi na to, co w tobie było wstrętne, brudne,
obrzydliwe — że kocha cię, całego, takiego jakim jesteś, że
przygarnia cię ze wszystkim! Wybacz mi, nie potrafię ci tego
spotkania opisać; to jest nie do opisania, to jest po prostu nie do
pojęcia dla nas na ziemi. Posłuchaj, On nie widzi twoich wad, nie
widzi brudu, choćbyś była unurzana w błocie od stóp do głów. On cię
kocha, czeka, poluje całe życie na jedno słowo miłości, zezwolenia na
pomoc. Czasem jedna myśl wystarczy — jak u mnie — aby już mógł
działać. Potrzebna jest tylko dobra wola, zezwolenie na to, aby być
uratowanym; tylko wezwanie Go, zaufanie Mu, prośba, krzyk, myśl...!
Pomyśl, co by się stało ze mną, gdyby On nie był
Miłosierdziem!
—
Bartku, przepraszam cię, że przerwałam. Może jutro powiesz
mi dalej?
—
Dobrze, wiem, jak to, co ci mówiłem, przeżyłaś. (...) Ja się
cieszę, jeżeli ludziom też się to przyda. Gdyby mogli zrozumieć, jakie
jest prawdziwe miłosierdzie Boże, nikt nie mógłby być stracony...
Czy teraz wierzysz, że to ja mówię do ciebie?
—
Tak, Bartku, teraz ci wierzę, ja także.
Następnego dnia.
—
Witaj Bartku, chciałam cię prosić, żebyś dokończył rozmowy
dobrze?
—
Witaj, mówi Bartek. Chcesz, żebym podał ci, co było dalej?
Widzisz, nie zauważyłem samego momentu śmierci. Wydaje mi się, że
jest on zauważalny raczej dla tych, co żyją dalej, dla obserwatorów,
chociaż nie jest pewne, czy oni też wiedzą, kiedy następuje
rzeczywiste przejście — bo tak to nazywamy; trudno nazywać
śmiercią zdjęcie ubrania, prawda? Ten, kto sam przechodzi, zbyt jest
przejęty, aby zwracał uwagę na uboczne szczegóły dotyczące ciała,
takie jak oddech czy ustanie pracy serca. Podobno byłem cały
połamany? — wiem to z waszych rozmów, ale naprawdę to mało
istotne dla mnie. Myślałaś mi wczoraj — mogę mówić „mówiłaś", ale
w rzeczywistości przecież myślisz — że znasz to uczucie, że
pamiętasz je ze snu, tego na temat roku dwudziestego. Chyba to jest
to. Gdy następuje nagle, bez przygotowania — jest straszne; ale to jest
poza czasem, nie można określić, jak długo trwa, jedną setną sekundy,
może jedną tysiączną? To jest rozdzieranie — pytałem się tych, którzy
podobnie zginęli, na ogół potwierdzają — ale też powiedziano mi, że
jest to nagłe rozerwanie łączności pomiędzy naszym ciałem a nami, a
ta łączność jest tak mocna i tak subtelna, że dotyka poprzez ciało i nas
samych, dlatego wywołuje taki szok. Widzisz, ból to jest reakcja
nerwów, organów materialnych ciała. My tu nie cierpimy „poprzez
nerwy", ale też „odczuwamy", i to o wiele silniej i wyraźniej, to
znaczy wiemy zawsze, dlaczego odczuwamy radość czy wstyd, który
jest tak intensywny, że może być nazwany bólem.
—
To znaczy, że ciało jest jak skafander? Osłania?
—
Tak właśnie jest, jak po wyjściu ze skafandra, i to takiego, co
tłumił i łagodził to, co docierało poprzez te powłoki. Wtedy, gdy
zostajemy pozbawieni go, czujemy się okropnie „nadzy" w pierwszej
„chwili". To jest uczucie przerażenia; tak było u mnie, gdyż poczułem
się bardziej świadomy siebie, zobaczyłem, kim jestem. Widzisz, to nie
jest „oglądanie się", to jest całkowita i bez żadnych wątpliwości i
złudzeń — wiedza o sobie. Wie się, kim się jest, kim jest ten Bartek i
co ze sobą zrobił, że jest taki. Wtedy właśnie wezwałem Jego, a On...
był przy mnie i czekał na to wezwanie.
—
Jakim jest Pan Jezus?
„
ON"
—
Trudno jest pisać o tym, ale ja pragnę, abyś wiedziała, a przez
ciebie i inni, jakim On jest. Dlaczego mówię ci — a i twoja Mamusia i
moja Matka — On! (zamiast Bóg). Bo widzisz, nie ma słowa, które by
mogło wyrazić lub opisać Boga! Jest Ojcem, ale jest i Panem, jest
światłością, ale również dobrocią, miłosierdziem, samym dobrem,
samą pięknością, czystością, szlachetnością, wielkodusznością. Dla
nas (po śmierci ciała) jest bratem, przyjacielem, przewodnikiem,
ojcem i matką zarazem. Dla mnie stał się przebaczeniem,
miłosierdziem, wyrozumiałością. ON jest tym wszystkim zarazem.
Można mówić Jezus albo Chrystus, Zbawiciel, nasz Pan. My w
pojęciu „On" zawieramy to wszystko. Ta myśl o Nim, to pojęcie jest
miłością. Napisać tego nie można, ale pamiętaj, ilekroć spotkasz się z
tym pojęciem — że jest to określenie pełne najwyższej wdzięczności,
zachwytu, miłości, i nikt u nas nie wyraża się inaczej (jak z tymi
uczuciami).
Chcę ci podać dalej, ale wybacz mi z góry, bo nie jest możliwe
prawdziwie dokładne podanie tego, co jest poza odbiorem zmysłów,
do czego jesteście przyzwyczajeni. Przede wszystkim tu się nie
przypuszcza ani nie domyśla, tu się wszystko wie i zna (to, z czym się
spotyka, nie zaś wszystko w ogóle). Wiem, jak ci zależy na
dokładności. Staram się. Powiem ci to, co mogę. Tłumaczenia później,
a teraz — co czułem, tak?
Kiedy zrozumiałem, że On mnie kocha — takiego, jakim jestem
— że rozumie wszystko, że zna całe moje życie, że zawsze był przy
mnie, że współczuł mi, pomagał, ochraniał i ratował, że to ja sam tę
pomoc odrzucałem, że daną mi wolną wolę poświęcałem z reguły na
wybór nie tego, czego dla mnie pragnął On, ale tego, co niosło mi
zawsze szkodę, i że On robił wszystko, na co ja przyzwalałem (jak
rzadko!), aby mnie uratować. To był szok. A to był jeden moment. On
był przy mnie, aby mnie uratować, osłonić i nie pozostawić ani
„chwili" dłużej w samotności i rozpaczy, abym od razu wiedział, że
On mnie zabiera, kocha i cieszy się, że może mnie mieć! Czy ty to
rozumiesz? mnie — ON!!! Po takim życiu, On się mnie nie brzydził,
nie odpychał... A On, to czystość, to blask, ciepło, szczęście.
Wiesz, On dostosowuje się do nas. Gdybym zobaczył, jakim On
jest naprawdę, nie zniósłbym tego. Do mnie zbliżył się jak starszy
brat, jak ojciec, jak przyjaciel. Nie czułem lęku...
—
Czy ty od razu uwierzyłeś Panu?
—
Czy uwierzyłem? Jemu? Kiedy czujesz się tak kochaną —
wierzysz. I ja wierzyłem, „czułem", pojmowałem Jego miłość. Tak, od
razu wiedziałem, że to jest On — Jezus Chrystus. Był piękny, ale nie
mogę ci opisać szczegółów. Był piękny, promienny, szczęśliwy —
szczęśliwy, zrozum to dobrze! — z tego, że mnie ma. To szczęście
udzieliło się i mnie. Poczułem się wolny i bezpieczny, zrozumiałem,
że jestem uratowany już na zawsze, że jestem nieśmiertelny (nie do
zabicia) i że jestem kochany, zrozumiany, wytłumaczony — dlatego
że Bóg jest i że jest taki!
Coraz więcej i coraz szybciej zacząłem pojmować.
Zrozumiałem, że to wszystko, co pisałem ci poprzednio, jest dlatego,
że Bóg jest! To była prawda! Wszystko, co mi mówiono, było prawdą,
a ja w to nie wierzyłem. Jak mogłem? Dlaczego odrzucałem? A
jednocześnie to, co jest, jest nie do opowiedzenia i opisania („ani oko
nie widziało..." z Listów św. Pawła). Gdybym to wiedział! Gdybym to
rozumiał! Żyłem jak ślepy, zmarnowałem życie! Te wszystkie myśli to
był też moment. On był przy mnie, widział je, rozumiał, nie pozwolił,
aby trwały dłużej — On jest taki delikatny, taki rozumiejący nas —
nie chciał, abym od razu przeżywał wstyd. Chciał mi dać radość,
wiesz, tak jak choremu dziecku. Zrozumiałem, że nie przyszedł po
mnie sam — to nie są słowa i nawet nie „słowo w myśli", całość
przeżycia rozumie się — Pan nasz jak gdyby cofnął się i wtedy
„zobaczyłem" Matkę i brata, przyjaciół, kolegów z partyzantki, z
powstania, z więzienia. Oni byli wszyscy, czekali. Widzisz, radości
takiej i szczęścia naszego nie da się opisać ani zrozumieć...
Po przerwie.
—
Bartku, chcę ci serdecznie podziękować za to, coś mi podał.
To są przecież twoje jak najintymniejsze sprawy i wiem, że musiało
być ci bardzo trudno pisać o tym. Tym bardziej jestem ci wdzięczna.
Nigdy nie możemy wiedzieć „za dużo" o Bogu i Jego miłości do nas.
— Cieszę się, że mogłem to zrobić. Widzisz, ja szukam sposobu
wyrażenia Mu swojej wdzięczności. On rozumiejąc mnie dał mi tę
pracę, przez którą staram się cośkolwiek chociaż wykazać się,
pokazać, że nie jestem niewdzięczny, że rozumiem, jakim cudem było
uratowanie mnie. Całe życie nie dano mi możliwości, poza okresem
wojny, ujawnienia, kim właściwie jestem. Nie wykazałem się niczym
twórczym, pomimo że pragnąłem tego. Nie mogłem „służyć" i
prawdopodobnie to było przyczyną, że tak bardzo spodliłem się. Nie
ma co ukrywać, tak było! Ale widzisz, mogę to odrobić. Twoja zgoda
daje mi możliwości bardzo duże, a przecież jedno twoje słowo „nie"
wystarczyłoby, aby mi to uniemożliwić. Doceniam to. Jesteś dla mnie
teraz Przyjacielem, bo rozumiesz mnie, rozumiesz mój stan, moją
szansę i chcesz mi to ułatwić. To jest właśnie przyjaźń: zrozumienie i
chęć pomocy.
Przyjaźń
1968 r. Mówi Matka.
—
Przyznaj się, ucieszyłaś się z tego, że Bartek nazwał cię
przyjacielem. Widzisz, on nie rozumiał, że ty postępujesz w stosunku
do niego tak, jak postępuje prawdziwy przyjaciel. Po prostu łączył
przyjaźń z „kumplostwem", z koleżeństwem broni. Jego matka, brat
wytłumaczyli mu to, otworzyli oczy, zdefiniowali. On też się uczy, ale
tu, kiedy się już raz coś zrozumie, nie zapomina się. Tu jest bardzo
szybki wzrost wiedzy i chociaż Bartek przyszedł z własnymi
pojęciami, szybko je koryguje i zmienia — bo chce tego. Pragnie jak
najszybciej przygotować się do pracy. Wie, że okazano mu zaufanie
jak gdyby na „wyrost", że od niego dużo zależy — to znaczy, że jest
to próba nowej formy współpracy was z nami — że jeżeli on
zawiedzie, zostanie wyłączony z niej, a tobie sprawi zawód. Drży o to,
aby nic nie zepsuć, chyba sama to rozumiesz? Cieszymy się, że jesteś
wyrozumiała.
Bartek był szczęśliwy, żeś zrozumiała tak dobrze jego
informacje, jego intencje wykazania ci (i innym ludziom) na własnych
przeżyciach, jaki jest stosunek Chrystusa Pana do nas, jak wielka jest
Jego miłość.
20 V 1968 r. Mówi Bartek.
—
Tu nie ma hierarchii ani stopni wojskowych, jest przyjaźń i
zawsze chętna pomoc. To właśnie jest wspaniałe. (...)
Chciałem cię zawiadomić, że poznałem twojego kuzyna (Jasiek
St., żołnierz AK, zamordowany w więzieniu przez ubowców).
Zgadaliśmy się, że właściwie tylko przypadkiem nie poznaliśmy się
„w życiu".
To jest zabawne określenie, bo życie prawdziwe to jest dopiero
tu — nasze. Powiedz sama, czy taką wegetację, jak była moja, można
nazwać życiem? Tak, ja byłem niewolnikiem podwójnie, bo i z
własnej woli i wyboru nałogu, ale przecież i wy wszyscy prawie nic
zrobić nie możecie dla wspólnego dobra.
Ten jest Przyjacielem...
—
Chciałaś wiedzieć, jaka jest moja definicja przyjaźni? W
„życiu" była inna, bardzo powierzchowna, a teraz sądzę, że
prawdziwym przyjacielem jest ten, kto drugiemu okazuje pomoc i
podtrzymuje go w drodze ku Bogu, kto wskazuje mu prawdziwe
wartości i sposób, w jaki ten mógłby do nich dojść, kto nie spycha
nigdy w dół, nie pogardza, nie odrzuca, ale i nie toleruje lub nie
zachęca do czynienia zła sobie i innym. Ten jest przyjacielem
prawdziwym, kto widzi w nas i pomaga nam wydobyć z siebie to, co
w nas jest najlepszego, kto zachęca i podnosi z upadku, kto nigdy nas
nie potępia, a stara się wytłumaczyć, kto nas szanuje. Myślę, że to jest
właśnie definicja przyjaciela. Wierność i głęboka prawdziwa
życzliwość, pewność, że zawsze można na tego kogoś liczyć, też
wydają mi się ważne, i to już w życiu ceniłem, ale czym jest przyjaźń,
ku czemu powinna prowadzić, zrozumiałem dopiero tutaj. Pomogli mi
w tym moi bliscy.
Wiesz, zdumiewające jest, jak mało rozumiemy, jak mało
zastanawiamy się „żyjąc". Przecież po to żyjemy, żeby wyciągać
wnioski z naszych błędów, żeby je naprawiać, znaleźć wreszcie ten
nasz własny kierunek i nim pójść, dojść, osiągnąć metę przed
„śmiercią", a tymczasem prawie nikomu się to nie udaje. (...)
Wiesz, że właściwie to jest niesłychane. Ciągle od nowa się
dziwię. Nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że można tak po prostu
„normalnie", bezpośrednio rozmawiać. Przecież ja jestem „umarły",
pochowany, „leżę na cmentarzu" jako Bartek, cały, w komplecie (choć
połamany) i tam się rozkładam. Tak myślą o mnie. Wiem o tym,
słyszę.
—
Kto tak myśli?
—
Właściwie wszyscy. Pomyśl tylko, takie rozmowy; przecież
tego nie ma, o tym się nie wie, nie mówi. I że też właśnie ja mogę.
Słuchaj, właśnie ja, taki najgorszy, zmarnowany, przegrany, „wariat",
„pijak", „niebezpieczny bandyta".
—
Tak nikt z nas nazwać cię nie mógł.
—
Wiem, ten tytuł nosiłem z dumą. Bali się mnie łajdacy. Jak
oni się cieszyli moją śmiercią!
O sposobie myślenia i widzenia
—
Pytasz, czy się identyfikuję wciąż z tymi epitetami? No,
jestem nadal Bartkiem — kim mam być? —jestem nim. Mam ten sam
charakter, sposób rozumowania, myślenia, pamiętam wszystko (i to o
wiele lepiej, możesz mi wierzyć), no po prostu nic się nagle nie
zmieniło, bo nie mogło. Czy cię to zraża?
—
Nie, Bartku, ale trudno mi wyobrazić sobie twój obraz teraz.
—
Czy mam się opisać? My się tu widzimy wzajemnie. Poznasz
mnie od razu. Jestem sobą, tylko takim w najlepszej formie, tak
jakbym się umył, uczesał, specjalnie czysto ubrał, był trzeźwy,
zdrowy, wypoczęty. Tyś nigdy nie widziała mnie szczęśliwego —
musisz sobie wyobrazić, ale z tym wszystkim, to jestem ja.
Tu się zmienia sposób widzenia i pojmowania. Nie patrzy się
tylko oczyma — widzi się sobą; widzi, wyczuwa i rozumie — razem.
Jeżeli jestem przy tobie, tak jak w tej chwili, to „widzę cię",
wyczuwam twój nastrój, stan psychiczny, słyszę twoje myśli do mnie,
a także czuję twoje zmęczenie, ale i spokój, to, że nie wątpisz teraz w
moją obecność, że jesteś „nastawiona" życzliwie, że „rozmawiasz" ze
mną swobodnie, bez napięcia, zdenerwowania czy podejrzliwości.
„Widzę", że mnie rozumiesz...
Chcę ci też powiedzieć, że to, w co jesteś ubrana i jak jesteś
uczesana, jest tak nieistotne, że nie widzę tego wyraźnie, ale za to
czytam to, co piszę twoją ręką, a właściwie słuszniej będzie określić to
jako „co piszemy razem". Trudno mi określić porę dnia, ale
wnioskując z zapalonej lampy, jest wieczór.
—
A kwiaty widzisz?
—
Tak, bukiet kwiatów, bzy. Jeżeli ześrodkuję na nich uwagę,
widzę je wyraźnie, i kolor, i kształt.
—
A czy widzisz szczegóły?
—
Gdyby to było potrzebne, to bym zobaczył dokładnie każdy
szczegół w pokoju, ale po co? Tu ci nic nie zagraża. Co innego, kiedy
jesteś wśród ludzi albo gdzieś wchodzisz; wtedy zwracam uwagę na
wszystko.
—
Wygląda na to, że oglądanie naszego świata was męczy?
—
To nie wymaga siły, wysiłku, to tylko akt woli: chcę to
widzieć, i widzę; tak samo, jak stan psychiczny i stosunek ludzi do
ciebie, bo to jest ważne. Tak się cieszę, że moja Matka podoba ci się.
To ona umożliwiła mi wejście tu, wychowując mnie w miłości i
szacunku dla spraw Polski. To szczęście zawdzięczam Matce. Ona
mnie tu prowadzi.
—
Czy można ci zadać kilka pytań, takich nie bardzo istotnych?
Chciałam cię zapytać, czyś ty siebie, swojego ciała po śmierci wcale
już nie oglądał? Nie byłeś przy nim?
—
Jakby ci to wyjaśnić? I byłem, i nie. Byłem z nim jak gdyby
związany, ale go nie „oglądałem". Nie wiem, jak „wyglądałem po
śmierci", po prostu wcale nie miałem ochoty tego zobaczyć.
Wiedziałem, że to był wypadek. Wiesz, to jest tak: skoro jesteś,
istniejesz nadal, no to co cię obchodzi, co kto robi z twoją suknią?
Chyba, że komuś na tym zależy, mnie — nie. Ale wiedziałem, że
wiozą „mnie" do mojego miasta, że wiele osób przeżywa pewien szok
na wiadomość o tym wypadku. Czułem ich myśli, i twoje też, a
ponieważ na ogół wszystkie były myślami o mnie jako o moim trupie,
więc rozumiałem, że identyfikują mnie z moim ciałem. Wiesz, że
śmiać się chce i płakać, takie to się wydaje śmieszne i naiwne po
prostu, a jednocześnie nie ma możliwości sprostowania, człowiek jest
bezradny. Z drugiej strony pamiętałem swoje reakcje na śmierć
kolegów i teraz wiem, co oni czuli. W tym okresie, jeśli to tak można
określić, byłem ze swymi bliskimi, przeżywałem radość spotkania,
szczęście z poczucia swobody, wolności, wyzwolenia od nałogu.
Myślałaś parę razy o tym, czy tu nie mam ochoty na picie
alkoholu? To by było jak kąpiel w szambo — trudno inaczej to
określić — na to nikt nie ma ochoty.
Tutaj widzi się wszystko prawdziwie
—
Tu zło jest złem, a dobro — dobrem; czuje się to, rozumie,
wie natychmiast, bez sprawdzania, bez wątpliwości. Od początku,
tutaj „widzi" się wszystko inaczej — prawdziwie. Tego nie trzeba się
uczyć. W jednym momencie otwierają się jak gdyby oczy, zaczyna się
widzieć prawdziwy obraz rzeczy, takich jakimi są w istocie. A także
ludzi. I siebie — to jest straszne. Tak jak na biel nie możesz
powiedzieć „czerń" i uwierzyć w to, tak i o sobie wiesz prawdę, i to
całą. To, co wymykało się twojej uwadze, co wydawało się mało
ważne, błahe, wszystkie „głupie" sztuczki, żeby zamydlić sumienie,
usprawiedliwić się i wytłumaczyć, wszystkie „uniki" w życiu, każde
zdarzenie, nawet najdrobniejsze, o ile zaważyło na twoim dalszym
postępowaniu w sposób pozytywny lub nie — widzisz tu bardzo
wyraziście i rozumiesz jego konsekwencje.
Posłuchaj, będę ci pomagał, o ile mi pozwolisz, aby cię to nie
spotkało. Właśnie dlatego, że tak dużo zła i błędów zrobiłem sam,
wiem tak dobrze, co jest błędem i jakie może mieć skutki. Ja cię nie
chcę uczyć, nie pomyśl sobie tego. Chcę, żebyś przeskakiwała
wszystko, na czym ja się potykałem — żeby ci oszczędzić wstydu,
tylko dlatego.
—
Bartku, jeżeli w tym mi pomożesz, staniesz się moim
prawdziwym przyjacielem, nie tylko w naszej pracy, ale „przyjacielem
w drodze", to jest moim osobistym.
—
Rozumiem to. Kto jest tak „poobijany" (przez życie), jak ja
nim jestem, chciałby stać na drodze z latarnią, z sygnałem świetlnym,
z syreną — i ostrzegać innych.
O przyrodzie —ja to wszystko „widzę"
25 V 1968 r. Mówi Bartek.
—
Zawsze kiedy zechcesz, będę. To jest nie tylko możliwe, ale
zupełnie pewne; przecież choć tyle możemy dla ciebie zrobić, żeby
być, kiedy ty masz czas na rozmowę.
Pomyślałam, że szkoda, że Bartek nie widzi tego wszystkiego, co
ja. Byłam w parku poniemieckiego pałacyku myśliwskiego. Park
przechodził w las. Kiedy wzięłam pióro do ręki, Bartek powiedział:
—
Słyszę cię. Chciałbym, żebyś wiedziała, że ja to wszystko
„widzę", „czuję" — dlatego nie mogę żałować, że straciłem, bo nic
nie straciłem, a tylko zyskałem (nie mówię o najważniejszych
sprawach, ale o tym, o co mnie pytałaś). Nie tylko wiem, że jest wiatr,
ale odczuwam jego zapach i nasilenie, widzę niebo i chmury na nim,
czuję ciepło słońca, widzę nawet tę owcę pod świerkami. Dla mnie też
liście są liśćmi, a drzewa drzewami. To są resztki szpaleru, prawda?
Powiem ci, co to za drzewa — chyba graby, prawda? Wiesz, tego,
czego „w życiu" nie wiedziałem, i tu nie wiem, ale mogę zawsze
dowiedzieć się (chodzi o nazwę przyrodniczą), ale myślę, że to są
jednak graby. Jestem tu z tobą, boś mnie zapraszała, a i bez tego też
byłbym, ale nie narzucając ci się.
Wiesz, nie jest łatwo zdefiniować, jak albo czym „odczuwamy"
czy „widzimy". Nie zmysłami cielesnymi, bo ciało moje w tej chwili
rozkłada się na Cmentarzu Wojskowym (Bartek został tam
pochowany jako Kawaler Krzyża Virtuti Militari).
—
Cieszę się, że tam leżysz.
—
Zawsze marzyłem, aby tam „leżeć", ale to się nie da.
—
Jak to?
—
Tam nikt nie „leży" — tylko „ubrania", powłoki, taki „zbiór
pamiątek" po nas. Przychodzimy tam spotkać się z wami (kiedy
przychodzicie „na groby"), ale o wiele przyjemniej jest na przykład tu.
Jeżeli chcesz, to dowiem się dokładnie i wtedy ci podam. Mogę tylko
od siebie dodać, że tu się widzi i odczuwa szerzej, więcej, wyraźniej
jak gdyby rozróżniając każdą rzecz (obiekt). Więcej jest radości
odbierania.
Mówiliśmy o poległych przyjaciołach Bartka...
—
Oni wszyscy tu są. Nawet nie wiesz, jak wysoko „ceniona"
jest śmierć za ideę, o ile nią była w rzeczywistości. Ta była. Oni
wszyscy bili się za wolność kraju, a nie o stanowiska, karierę czy inne
korzyści osobiste.
—
Cieszę się, że czytasz te wspomnienia i notatki. To było
„osobiste", inaczej nie umiem, chociaż starałem się możliwie mało
„odkrywać". Ty bardzo wychwytujesz to. Tak, wiem, że rozumiesz
mnie, ale też nie wiem, na czym to polega. Dlaczego mnie rozumiesz?
—
Nie wiem. A ty skąd o tym wiesz?
—
Wiem, boś sama o tym myślała. Słyszałem.
—
Myślałam o tym, że gdybym cię lepiej rozumiała „w życiu",
może mogłabym więcej ci pomóc.
—
Nic by się nie dało zrobić. Wiem teraz, że ci ręce opadały po
prostu po rozmowach ze mną. Widzisz, byłem już zbyt zmęczony,
wewnętrznie. Nie byłbym zdolny do przyjęcia tego, o czym całe lata
marzyłem. Tak, wiem, nie tylko marzyłem, ale piłem, staczałem się
coraz niżej. Nie można z rynsztoku iść służyć Polsce. Trzeba
wybierać. Ja wybierałem źle, zawsze źle, przez wiele lat. To robi
swoje, człowiek jest już niegodny.
—
Przestań się ciągle oskarżać.
—
Widzisz, to nie jest ekshibicjonizm, to jest prawda. Mówię ci
o tym, bo tak jest. Nie proszę cię o „pocieszanie", bo za swoje winy
płaci się samemu i żadne „pociechy" tu nie pomogą; tyś mi dała
szansę odrobienia, spłaty długów, a to jest więcej niż wszystkie
pociechy razem wzięte.
Wiesz, cieszę się na moment twojego przyjścia — tu. Tak bym
chciał cię w nasze życie wprowadzić, widzieć twoje zdumienie i
zachwyt.
—
Może nigdy do was nie przyjdę?
—
Nie myślisz tego poważnie. Jak byśmy mogli dopuścić, żebyś
po tym, co dla nas robisz, nie znalazła się z nami? To by musiała być z
twojej strony świadoma zła wola, nienawiść, zdrada. Nie wyobrażam
sobie tego.
—
Mogę robić źle „niechcący".
— „
Podświadomie" i „niechcący" nigdy Boga nie zdradzisz ani
Polski — tego trzeba chcieć! Nawet o tym nie myśl, to absurdalne.
—
Może nie wykonam tego, co powinnam?
—
Też nie. Nikt od ciebie nie żąda więcej, niż możesz zrobić.
Przecież wiemy, że masz mało sił, ale wiem, że my ci dopomożemy,
że będziesz silniejsza w przyszłości. To atmosfera ogólna tak bardzo
wszystkich przytłacza.
W królestwie miłości
26 V 1968 r. Mówi Matka.
—
Cieszymy się bardzo z matką Bartka i jego bratem z waszego
szybkiego zżywania się. Ty nie wiesz, dlaczego go tak dobrze
rozumiesz, a on tak samo. Pytał nas o to po wczorajszej rozmowie z
tobą. A to takie proste: macie razem współpracować, bo tak On sobie
życzy. On wam chciał dać to szczęście, ten niezwykły dar, z którego
tak mało zdajesz sobie sprawę. On was widział w tej pracy, zanim
urodziliście się; znał was i rozumiał oboje. Każde z was uzupełnia
cechy drugiego, ale jednocześnie macie dużo cech wspólnych,
podobieństwo psychiki, braterstwo jak gdyby — bez niego nic by z
waszej współpracy nie wyszło. Bartek dał do niej bardzo duży wkład
cierpienia, pragnienia służenia, działania. Ty też, ale inaczej —
cierpieniem czekania, odrzucenia, niepotrzebności; wiem to teraz i
rozumiem, jak było dla ciebie ciężkie (do tego stopnia, że pomimo
półtora roku naszej pracy jeszcze się od niego nie uwolniłaś). Teraz
jednak rozumiesz, czym jest ta współpraca i chętnie „przygarniasz"
ludzi (z obu światów).
Moja malutka. Trzeba było do tej wspólnej pracy takich cech,
jakie wy macie lub wyrobiliście w sobie: fantazji, wyobraźni, a nawet
tego zamiłowania do „przygody", niespodzianki. I ja to mam, inaczej
też trudno byłoby nam zrozumieć się. Widzisz, jeszcze ci brak radości
życia, tej „dziecięcości", która jest w tobie ukryta, ale kiedy czasy się
zmienią, i ona się wyzwoli. Wasza praca musi być radością,
szczęściem. Pomyśl, pokonanie takiej „zapory" — współpraca tych,
co wiedzą, rozumieją i kochają, z tymi, co kochają i mogą działać w
materii, a tylko często się gubią; dla Bartka ponad wyobrażenie
wspaniała, fascynująca, tak jak wszystko „w życiu" było potwor-
niejsze, brudniejsze, niż mógł to sobie wyobrazić. Ale czy inaczej
doceniłby tę pracę, to szczęście? On jest tu tak niedawno, tak bardzo
jeszcze związany z wami. Zna sytuację, ludzi, fakty, wszystkie realia,
tak że będzie ci ogromną i rzeczywistą pomocą w życiu.
Cieszymy się, patrząc na was; ja specjalnie, gdyż od twojej
dobrej woli wiele zależało. Bartek „w życiu" już nie był zdolny do
zrozumienia cię ani zaskarbienia sobie twego zaufania. Był więc teraz
zdany tylko na ciebie, a to, żeś tak natychmiast i z całego serca
pospieszyła mu z pomocą, dało mu tę szansę pracy, ale i zaskarbiło
całą jego wdzięczność; tak że w pierwszej „fazie" waszej pracy tyś
„odrobiła" jego niedociągnięcia. Jestem dumna z ciebie, żeś to
zrozumiała i chciała — to są trwałe fundamenty przyjaźni. Bartek
nadal nie rozumie, dlaczego jesteś taka dla niego. Powoli zrozumie.
Chrystus podzielił się z nami możnością ofiary
Widzisz, tak jest w naszym królestwie, w królestwie miłości.
Bierzemy z Niego przykład. Chrystus, nasz Pan, Brat, Zbawca i
Ojciec, nasz najbliższy Przyjaciel miał moc osłonięcia nas wszystkich
— odkupienia — ale i nam dał te możliwości. Podzielił się z nami
swoją najcudowniejszą bronią — możnością ofiary. Ty rozumiesz, że
można za kogoś ofiarować życie, ale nie wiesz, że można wszystko —
można odrobić, naprawić, odcierpieć, przejąć na siebie to, czego ktoś
inny dźwigać już nie miał sił. Na „ziemi" nie tylko jedni na drugich
ciężary zrzucają, również można je z innych zdjąć.
„
Nie ma większej miłości, jak oddać życie za przyjaciół
swoich" — i to dzieje się ciągle. Wiesz, że matka Bartka okupiła jego
„uratowanie" ostateczne, a brat — nie raz —jego życie; ale dlatego też
są tutaj wszyscy razem. Nie tylko dlatego, ale każda miłość większa
niż miłość siebie podnosi i zbliża człowieka do Boga. Wiesz, że
królestwo Jego miłości obejmuje i was i nas — wszystkich, którzy
kochamy Go, tu i u was na ziemi. Tylko wy kochacie go często przez
zasłony, a my wprost. Mówiłam ci, że i „zasłony" dał nam On — z
miłości, aby wam — w materii łatwiej było pokochać Jego —
niematerialnego. Najbliższą Mu „zasłoną" jesteście wy sami, dlatego
ilekroć ktoś z was osłania — sobą, podnosi ciężar drugiego człowieka,
zbliża się sam i zbliża tego drugiego ku Jezusowi. „Jedni drugich
ciężary noście" — to jest to!
Cieszę się, żeś zrozumiała, jaki ciężar dźwigał Bartek, że cię to
nie odrzuciło od niego, a przeciwnie, tak bardzo zaczęłaś mu
pomagać. Tak trzeba. Widzisz, „ciężary" pozostają na ziemi, ale wstyd
z ugięcia się pod nimi trwa nadal. Bartek nie wie, nie rozumie tego, że
ciężar, który dźwigał był ponad jego siły. Nie rozumie, bo nie wie ile,
a właściwie jak mało miał już sił. Gdyby mu inni nie dorzucali, a
pomogli, mógłby się podnieść. Widzisz, Bartek nie znalazł Szymona
Cyrenejczyka, nie spotkał w życiu bliźniego (poza matką, która niosła
wszystko, co mogła, ale nie była w stanie zdjąć wszystkiego). Dlatego
dla Bartka miłosierdzie Jezusa było czymś „nie do zniesienia", czymś
za wielkim, za dobrym! A przecież takiego właśnie potrzebował po
życiu, w którym nie było dla niego nawet najmniejszego. Chrystus Go
znał i rozumiał. Wynagradza mu brak miłości, brak miłosierdzia, brak,
jaki Bartkowi „okazywali" jego „bliźni" — takie same dzieci Boże, ci,
na których Jezus liczył (byli przecież nawet chrześcijanami). Jeśli
człowiek bliźniemu (którego głód zna) nie daje chleba, to daje mu nie
„nic", lecz kamień.
Widzisz, Bóg uzupełnia ze swego nieskończonego miłosierdzia
głód dobra, jeżeli spotkało to w życiu któreś z Jego dzieci (zawsze z
winy innych). Bartek był „zagłodzony" tak, że nie czuł już tego
potwornego głodu, potrzeby miłości, dobroci i miłosierdzia. Był
„skamieniały". Ale już taje...
Teraz wiem, że poznałaś go na tyle w życiu, aby móc chcieć z
nim współpracować teraz. Na pomoc tam było już za późno, o całe
lata! Chodziło o ratunek ostateczny, bo to się już ważyło. Bartek był
obezwładniony, związany, omotany, ale ponieważ była w nim nadal
wielka żywa miłość, gotowość w każdej chwili do nowej ofiary,
ponieważ kochali go tu i za niego oddali Bogu życie i zdrowie,
cierpienia i śmierć i ponieważ Bóg jest Miłością, kocha nas
bezgranicznie i rozumie do dna —jest tutaj! Jest kochany, otoczony
bliskimi i otrzymał możność takiej pracy. Właśnie dlatego.
Mówi Bartek.
—
Witaj, mówi Bartek. Naprawdę chcesz ze mną mówić? Wiesz,
nie przypuszczałem, że tak będzie. Tu spotykają mnie same radości,
teraz, gdy ja już wiem, że na nic nie zasłużyłem sobie. Pomyśl,
gdybym „w życiu" spotkał choć setną, tysiączną, stutysiącz-ną część
tego szczęścia — byłbym innym człowiekiem, inaczej bym żył.
Wiesz, że jedynie nadzieja na „odpracowanie", zasłużenie sobie,
wysłużenie „zatarcia win" sprawia, że nie jestem zrozpaczony
niemożnością odwzajemnienia tej miłości, z którą się spotkałem, która
mnie objęła, otoczyła, w której żyję.
Śmierci nie ma!
11—17 VII 1968 r. Mówi Bartek.
—
Żebyś ty wiedziała, jak ja się wstydzę swojego postępowania
w życiu, jak ciężko mi z tym. Ile bym dał, aby móc cofnąć to, co
robiłem.
—
Czy nawet za cenę powtórzenia życia?
—
Tak, nawet za cenę przeżycia tych wszystkich rzeczy po raz
drugi, a nic gorszego już by być nie mogło. Ale tu być czystym, z
podniesioną głową móc ludziom patrzeć w oczy. Tu jest życie i tu jest
wieczność, a tamto tak bardzo krótko trwało...
Mogę pomagać
—
Wiesz, że „leżałem", jeżeli chodzi o picie. Tu przegrałem w
pełni, a zacząłem przegrywać w konsekwencji i na innych frontach.
Nie wiem, co mógłbym zrobić, gdybym dalej żył, ale nic dobrego. Już
bym nie naprawił win, bo sił na to nie wystarczyłoby mi. Najlepiej nie
robić zła, ale jeśli już się zrobiło, to naprawiać od razu, bo można nie
zdążyć. (...)
Tak, wygrałem walkę o szacunek dla siebie w czasie więzienia,
w najcięższym okresie życia. Najgorszy — był po śmierci mojej
Matki. Wtedy zrozumiałem, że wszyscy inni zawsze będą mi obcy.
Nie znają mnie lub nie szanują i nie chcą pomóc.
Jeszcze wygrałem sprawę zawodu. Jednak komponowałem,
grano mnie... Jednak walczyłem o wiele spraw: o honor kolegów, o
pamięć o nich i ich czynach, o sprawiedliwy osąd. Pomagałem też
tam, gdzie mogłem.
Wiesz, dlaczego ci to mówię? Tak, pragnę, abyś mnie
rozumiała, ale też i dlatego, że w tym, o co walczyłem, mogę pomagać
innym. Tak że zawsze możesz liczyć na moją pomoc, skuteczną w
takich sprawach.
Słyszę każdą twoją myśl o mnie. Cieszę się, że jesteś dumna ze
mnie (w okresie wojny). Naprawdę, z tego okresu nie dowiesz się
nigdy o żadnych „świństwach" z mojej strony. Ja naprawdę służyłem z
całych sił i serca.
Żebyś wiedziała, co to jest za szczęście, kiedy się nagle spotyka
twarzą w twarz tych, którzy byli „odliczeni na straty", wykreśleni jako
„straceni dla nas na zawsze". A tu nagle okazuje się, że żadnych strat
nie ma, że ludzie nie giną, nie przepadają, że są żywi, tacy sami,
serdeczni, życzliwi, koleżeńscy, że wreszcie x razy już ci pomogli w
życiu i ty dopiero teraz widzisz, że nie zapomnieli cię — przeciwnie,
czekają, są bardziej bliscy nawet niż byli.
Natychmiastowa pomoc
—
Chciałaś wiedzieć, w czym mi pomogłaś najbardziej, kiedy
mówiłem, że „udzieliłaś mi natychmiastowej pomocy". Przede
wszystkim tym, że podtrzymałaś kontakt, że wiedziałaś, że jestem,
żyję i potrzebuję pomocy. Prosiłaś za mnie, tłumaczyłaś mnie; to jest
modlitwa, ale to jest też wstawiennictwem, braterską „protekcją" jak
gdyby. Dla nas to jest poczucie łączności. Nie czujemy się wtedy tacy
„wydarci z muszli" i odrzuceni gdzieś na bok.
Gdy ty tu przyjdziesz, sama zrozumiesz, jak to się „odczuwa".
Pomimo miłości i bliskich wszystko jest przerażające, obce, inne.
Mam nadzieję, że dla ciebie takim nie będzie, ale jeżeli się nic nie wie
albo ma bardzo mętne wyobrażenia, jak ja, i do tego mylne — jest to
niesamowity szok. Ciągle ci się wydaje, że to sen, że to nie może być
prawda. Masz wrażenie, że za chwilę obudzisz się i wrócisz znów, a
ziemia wydaje ci się czymś w rodzaju nory, gdzie człowiek chciałby
się zaryć wraz ze swymi winami, żeby go nikt nie oglądał w świetle
dziennym.
„
Nagość duchowa"
—
Wiesz, co to jest „nagość duchowa"? Tak, przechodzimy tam.
Wszystko, co na ziemi udawało nam się „zamazać", zapić, przesłonić
— tu staje w całej prawdzie. Nie ma możności zakłamania się,
wykręcenia i nie chce się tego. Ale jeżeli ogląda cię w takim stanie
Ktoś, kto za ciebie zapłacił własnym życiem, obdarował,pomagał i
chronił, kto ci wreszcie wszystko wybaczył i wyratował w ostatniej
chwili od zagłady kto cię tak kocha, jak On nas — to jest tak
straszliwy wstyd, poczucie nieodwracalności czynów, słów i myśli.
Nie ma innego marzenia, jak tylko: „Żebym mógł teraz wrócić, mieć
szansę odrobienia, naprawienia...", i wie się, że to jest już niemożliwe.
To tak, jak wkroczenie do sali tronowej Władcy świata w obecności
całego dworu w brudnych, cuchnących szmatach — ukryć się tego nie
da (przy czym wszyscy wiemy, że dobrowolnie się te szmaty nałożyło
— Oni wszyscy i ja sam). Tego się nie zapomina. Można się potem
„myć" i „czyścić" (robię to teraz), ale pamięć takiego wejścia
pozostaje.
Tak, gdyby On sam nie skrócił mi życia, wszedłbym jeszcze
gorzej albo na zawsze drzwi byłyby przede mną zamknięte.
—
To nie jest możliwe! Przecież tyś kochał Polskę, walczyłeś aż
do śmierci — sama to widziałam. Byłeś tak bardzo słaby i chory, a
przecież nie ustępowałeś. To było bardzo piękne.
—
Dziękuję ci. To samo mówiłaś mi wtedy, zaraz po wypadku.
Ale, widzisz, ja naprawdę nie wykazywałem Polsce miłości. Jeżeli
niszczyłem siebie — przez pijaństwo — stawałem się niezdolny do
służenia Jej; sam odrzucałem służbę. Cóż z tego, że walczyłem o byt,
o zawód, o możność życia w ogóle, jeżeli przekreślałem — pijąc —
możność takiej pracy, jaką bym mógł mieć, możność wykazania
swojej miłości.
—
A w czasie wojny?
—
Nie wystarczy wykazać ją w młodości, przez kilka lat przy
sprzyjających warunkach, które same cię „pchają" w walkę — gdy po
prostu innej drogi nie było.
—
To kształt miłości.
— „
Kształtem miłości" jest całe życie, do końca. Śmierć
powinna być „podkreśleniem rachunku", kropką, ostatnim zdaniem —
wtedy jest dobrze. Dziękuję ci za twoje dobre myśli. Widzisz, trudno,
żebym nie miał wcale dobrych cech. Tak, wierność i odwaga, ale i one
zostały mi dane, wpojone przez tradycję, wychowanie — nie mogłem
być inny. Cała bieda w tym, że tam, gdzie mogłem wybierać,
„nawalałem" —jakże często.
Wiesz, staram się mówić poprawnie, ale czasem coś mi się
wyrwie. Tu przecież sposób myślenia pozostaje ten sam — nie mogę
mówić językiem Słowackiego, tylko swoim własnym. Owszem,
pisałem lepiej, ale kiedy rozmawiam z tobą potocznym językiem,
wpadam czasem w stare nawyki...
Jak to się stało, żeś ty mi w ogóle chciała pomagać po
„wypadku"? Wybacz, że tak mówię, ale przecież to nie jest śmierć.
Śmierci w ogóle dla nas nie ma!!!
Jak nas widzą
29 VI 1968 r. Mówi Bartek.
—
Dziwisz się, że mówię inaczej niż „w życiu". Ale ja przecież
żyłem jak ślepy. Widziałem skutki, ale nie rozumiałem przyczyn.
Niczego nie widziałem całościowo, tylko wyrywki, dlatego wszystko
wydawało się takie obłędne, nielogiczne, bezsensowne, okrutne i
niesprawiedliwe. Lecz jeśli już widzę, ogarniam i pojmuję całość
spraw ludzkich, prawa rządzące nami i ich konsekwencje, nie mogę
— sama rozumiesz — udawać ślepca. Poza tym pragnę ci jak
najdokładniej podać przebieg zdarzeń, a czyż mogę to zrobić bez
nakreślenia ogólnego zarysu sensu podskórnego, prawdziwego
znaczenia faktów...?
Tu „uczymy się" inaczej. To tak, jak gdyby niewidomy nagle
przewidział. Całe życie słyszał o słońcu, ziemi, drzewach itp. Jeżeli je
zobaczy i raz mu je nazwą, nie może pomylić drzewa ze słońcem. Już
na zawsze wie, że słońce to słońce, rozumiesz? To samo jest z
prawami Bożymi. Jeżeli poznasz je i widzisz ich działanie wstecz w
dziejach ludzkości, a i wszechświata...
—
Czy wszystko możecie zrozumieć?
—
To jest bogactwo! Na poznanie go trzeba chyba wieczności.
To jest taka wspaniałość, która przekracza naszą zdolność objęcia jej,
ale cieszę się na myśl, że będę ci mógł część objaśnić, wprowadzić,
wskazać — o ile pozwolisz?
—
Czuję twoją radość.
—
Tak, to jest po prostu dziecinna radość, szczęście ze
znalezienia się w naszym świecie, szczęście z dzielenia się nim
(naszym Bożym, duchowym światem)...
Wracam do sedna — tu już nie możesz patrzeć inaczej, jak
poprzez porównanie faktów z prawami Bożymi. Widzisz od razu
wszelkie odchylenia i błędy (tak jak błąd w rachunku, gdy
porównujesz np. z tabliczką mnożenia).
Pomoc
—
Chciałbym ci powiedzieć, że nie stałem się nagle „pobożny".
Tu trudno mówić o dewocji. Tu zna się całą wielkość miłości Boga do
nas i samemu jest się jej „chodzącym dowodem". Każde zbliżenie do
Niego jest szczęściem. On je nam daje — jest nim. Dlatego tak ci
jesteśmy wdzięczni za zapraszanie nas do współuczestniczenia w
twoich spotkaniach z Jezusem Chrystusem, Panem naszym (chodzi o
Komunię św.).
I ty kiedyś zrozumiesz znaczenie Komunii i Mszy świętej, ale
wierz mi — to jest spotkanie z Nim, z miłością, szczęściem, łaską.
Wiesz, nie chciałbym ci zrobić przykrości, ale ty nie wykorzystujesz
tych Spotkań. Wtedy można prosić o wszystko, wypraszać,
przedstawiać, interweniować, bronić... On tego pragnie. On czeka na
takie prośby.
Czy pozwolisz, że i my będziemy wtedy prosili — tyle mamy
próśb — w twoim imieniu, dobrze?
—
Tak, ale przypominajcie mi o potrzebach ludzkich.
—
Dobrze, będziemy i to robić. Wspólnie, razem, ty w naszym,
a my w twoim imieniu.
—
Czy tak można?
—
Wszystko można, co płynie z miłości braterskiej. Tak nawet
trzeba.
20 VII 1968 r. do Bartka.
—
Jak ci mogę pomóc?
—
Możesz mi pomóc najbardziej, gdy będę mógł uczestniczyć w
twoich spotkaniach z Bogiem. I nie tylko ja: zapraszaj, kogo tylko się
da. My wszyscy tacy jesteśmy ci wdzięczni za umożliwienie nam
takiej sposobności proszenia i bycia w Jego obecności.
—
Czy Chrystus Pan tym się nie zdziwi?
—
Nie, On się nie dziwi, On się tym cieszy. Przecież On nas
kocha tak, jak i ciebie, a ponadto uszczęśliwia Go, gdy my się
wzajemnie traktujemy z braterską miłością i troską. Przecież to jest
Jego pragnienie, abyśmy byli sobie braćmi. Więc proś w naszym
imieniu, dobrze?
—
Przyjacielem trzeba umieć być. To kosztuje. W przyjaźni daje
się i dzieli, i przyjmuje przyjaciela z całym bagażem jego przeszłości
(tak jak i w małżeństwie).
25 VIII 1968 r. Mówi Bartek.
—
Tak ciężko jest nam patrzeć stąd, jak wy się tam borykacie.
Jaka straszna atmosfera jest teraz na ziemi; wszędzie, i w Polsce też.
Ogólnie mówiąc jesteście pogrążeni w nienawiści, wzajemnych
złośliwościach i mściwości. Jedni mszczą się na drugich za swoje
nieszczęścia, a te rosną stale. (...)
—
Czyja lub inni nie „denerwują" was?
—
My was widzimy inaczej, tak jak gdyby bez „naleciałości" —
takich, jakimi jesteście naprawdę. Ta reszta, to jak ubranie: w
czymkolwiek akurat jesteś, pozostajesz sobą. Jedno może mi się
bardziej podobać niż inne (to twoje stany wewnętrzne, nastroje, ale te
duchowe), ale to zawsze jesteś ty...
Ja cię rozumiem rzeczywiście — taką, jaką jesteś. I właśnie taka
ty okazałaś mi pomoc i serce. Gdybyś była inną, nie byłabyś sobą i
może reagowałabyś inaczej. Ja taką cię cenię, jaką jesteś. Nic mnie nie
może drażnić...
27 VIII 1968 r.
—
Nikt z nas „w życiu" nie otrzymał tyle dobroci, ile jej
potrzebował, aby się w pełni rozwinąć — z winy innych ludzi. Teraz
ty i inni musicie stale pamiętać o tym, żeby te braki zmniejszać, a nie
powiększać. A my, jak sama widzisz, staramy się „odrobić" nasze
zaniedbania. Teraz, kiedy już mamy „z głowy" te wszystkie błahe
sprawy, które wam zajmują z konieczności lwią część czasu, możemy
poświęcić całą uwagę sprawom poważnym, takim jak pomoc wam.
(...)
Nie wyobrażasz sobie, jak wygląda ziemia od nas. Żyjecie po
prostu w zatrutej atmosferze. Cierpicie i dusicie się nie wiedząc o tym,
ale ona osłabia, paraliżuje; u ciebie wywołuje to, co ty nazywasz
ciągłym zmęczeniem. W takich warunkach każde dobre słowo, każdy
uśmiech, chęć pomocy, najmniejszy wysiłek celem przełamania tej
niechęci, wrogości wzajemnej, pogardy i chamstwa ogólnie mówiąc
— już jest zwycięstwem. Możesz mi wierzyć, że to się liczy. (...)
Chcę ci wykazać, że teraz jestem inny. Jestem sobą
prawdziwym, takim, jakim mogłem być i „w życiu", gdyby inaczej się
ułożyły warunki. Ale teraz, kiedy mam pełnię swobody, kiedy wiem,
kim jestem, do czego dążę i jak mam najprędzej i najdoskonalej
przysposabiać się do tego zadania — robię to.
12 IX 1968 r.
—
Nawet nie wiesz, jak tu się odczuwa cudzy zawód czy ból:
jak swój własny, tylko o wiele silniej niż na ziemi.
Niebo. Czyściec
29 IX 1968 r. Mówi Bartek.
—
Wszyscy, którzy tu są (w królestwie Chrystusowym), są mniej
lub więcej „święci", ale nie ma zbyt wielu takich, którzy już w
momencie śmierci byli całkowicie dojrzali, czyści i u których
motorem działania była wyłącznie czysta, bezinteresowna miłość
Boga, którzy kochali Go i ufali Mu, a także ci, którzy swoją śmierć
złożyli w Jego ręce. Twoja i moja Matka są takie, także twoja ciotka
— pani Alina, „Garda" i wielu innych, którzy są z nami. Oni
pomagają w „rozwoju", w zrozumieniu innym, takim jak ja.
Tu się widzi, ile kto ma w sobie miłości. Miłość to siła.
Przejawia się jako energia, blask, ciepło, dobroć. Po prostu, zbliżając
się do kogoś, kto żyje miłością, odczuwamy ją również. Ona i nas
obejmuje. Dlatego nie czujemy wstydu czy zażenowania wobec tych
osób, bo one w stosunku do nas mają pragnienie podzielenia się z
nami swoim szczęściem, zbliżenia do Boga, no, po prostu kochają nas.
U mnie jest np. „uczucie" bólu, żalu, że nie potrafiłem zrozumieć
sensu ani celu istnienia, że nie odpowiadałem na Jego miłość, że nie
oddałem się Zbawicielowi na służbę, póki mogłem. Że On liczył na
mnie, kochał, a ja się nieustannie odwracałem i odrzucałem Jego
miłość. Wstyd jest za własną głupotę i ślepotę. A przebywanie z
ludźmi pełnymi miłości jest szczęściem, praca z nimi — najwyższym
zaszczytem, dowodem zaufania.
To nie wygląda tak, że niebo i czyściec, to jest coś oddzielnego,
odgrodzonego od siebie. Gdy Jego miłosierdzie nas obejmuje, już
jesteśmy włączeni (potencjalnie) do Wspólnoty Świętych, jesteśmy w
obrębie Jego królestwa — ale na prawie „żebraka": kogoś, kto wprosił
się korzystając z miłosierdzia Gospodarza (może nie żebraka, a raczej
kogoś, kto nie nałożył „szaty godowej" z własnej woli). On, Pan i
Władca przyjmuje cię, bo wie, co byłoby z tobą, gdyby cię nie przyjął,
ratuje cię po prostu, i to nie przed „śmiercią", a przed przerażającą,
potworną wiecznością bez miłości; wiecznością nienawiści, głodu
miłości i wiecznego braku w pełnej świadomości, że dobrowolnie ten
stan się wybrało, mogąc wybierać.
To nie Bóg odrzuca...
—
Dlatego nigdy nikt, kto w sobie miał choć iskrę miłości do
czegokolwiek poza sobą samym, nie został „odrzucony", a raczej „nie
uratowany", bo to nie On odrzuca, a od Niego odrzuca nas nasz
egoizm, pycha czy nienawiść. Ale sama rozumiesz, że dlatego właśnie
jest mnóstwo ludzi właściwie niegodnych bycia tu, ludzi takich jak ja,
którzy nie zasługują na taką miłość i przebaczenie, bo nie chcieli o
nich słyszeć ani ich przyjąć „za życia".
Ja siebie znam. Wiem, że zostałem cudem uratowany, ale
rozumiem to i nie mam innych pobudek jak odwdzięczenie się,
udowodnienie, że jestem zdolny do miłości, że pojmuję Jego miłość
do siebie i pragnę być jej godnym. Dlatego też dano mi możność
wykazania się.
—
Przez pomaganie mi? Chyba bardzo trudną dla ciebie?
—
Nie trudną, przeciwnie, najłatwiejszą i najpiękniejszą dla
mnie. (Bo chodzi tu o pomoc ludziom.)
Chrystus Pan
—
Widzisz, Chrystus Pan nas kocha, nie — siebie. Nam pragnie
dawać, nas uszczęśliwiać, nas przyciągać ku sobie. Nie jest możliwe
„zrozumienie" miłości Boga do nas. Wydaje się nieprawdopodobna —
taka jest skala wielkości pomiędzy Nim a nami. Trzeba ją przyjąć,
zawierzyć i oprzeć się na niej; po to mamy życie na ziemi. Tu się to
wie od pierwszego momentu, ale im większe było nasze oddalenie od
Niego w życiu, tym trudniej jest uwierzyć w Jego miłość do nas. A
dopiero od tego „uwierzenia", przyjęcia tego jako pewnika, zaczyna
się nasze zbliżanie się ku Niemu. Widzisz, ja to zrozumiałem,
„przyjąłem" bardzo prędko. To było właśnie w wasz Wielki Piątek. W
tym „czasie" byłem obecny przy prawdziwej drodze krzyżowej, przy
ukrzyżowaniu i śmierci: potwornej, powolnej śmierci Jezusa za nas
wszystkich, za mnie i za ciebie.
Golgota
—
Posłuchaj. Nie ma i nie było nigdy nic straszliwszego i nic
wspanialszego. Jeżeli jesteś wtedy tam, to uczestniczysz, a nie
„oglądasz". I zapominasz o sobie. A jednocześnie dziękujesz za każdy
ból w życiu, za każde przeklinane kiedyś cierpienie, które daje ci
jakieś prawo do współudziału. Rozumiesz, że On dał ci je po to, abyś
była bogata, abyś miała swój malutki udzialik w wybawianiu
ludzkości, w wykupie samego siebie. Że dał ci je z miłości, szanując
cię, dbając o twój honor, o twoją godność człowieka. Że tak wysoko
cię cenił, że pragnął dać ci braterstwo z sobą samym, synostwo Boże
— nie darowane, a podzielone z Nim samym, podzielone poprzez
udział w Jego cierpieniu.
Czy ty rozumiesz mnie? Mówię ci to, bo nie rozumiałaś, co
właściwie zaszło w Wielki Piątek, kiedy twoja Mamusia powiedziała
ci, że już jestem z nimi.
Przejrzałem! Byłem i przedtem, ale ślepy, z bielmem na oczach,
a od tego momentu zacząłem żyć! Być sobą, rozumieć kim jestem,
rozumieć sens cierpienia, które mnie w życiu spotykało...
Proszę cię, uwierz mi. Mówię ci to, abyś wiedziała, jaki jest
sens i wartość cierpienia. Tragedią jest dla człowieka życie łatwe i
wygodne, a największą łaską możność walki, wyboru, pokonywania
przeszkód, przyjęcia cierpienia, pomimo że nasza ziemska skorupa boi
się go. Bo boi się unicestwienia, zagrożenia swojego bytu; i ją
musimy pokonać, okiełznać i „wytresować". To poprzez nią mogą
nami rządzić siły zła i nienawiści.
—
A nie przez intelekt?
—
Intelekt jest „funkcją" aparatu mózgowego, wynikiem jego
sprawności. Dlatego pycha jest głupotą, że człowiek pyszny uważa za
własne to, co otrzymał, aby służyć. Najczęściej im więcej otrzymał
człowiek, tym więcej w nim pewności siebie, swojego znaczenia, i
tym więcej pragnienia brania, bo sądzi, że w imię tych darów „należy
mu się" coś więcej niż innym. To jest tragedią tych bogato
uposażonych. Gdyby można wybierać, należałoby zawsze pragnąć
mniej otrzymać niż więcej. Wtedy odpowiedzialność jest mniejsza i
mniej możliwości nadużycia tych darów, sprzeniewierzenia ich dla
siebie.
Dlatego ciesz się ze swoich braków i nie myśl o tym, że
pragnęłabyś być w czymś „lepsza", więcej otrzymać; na ogół z takich
ludzi mało mamy pożytku (my, ludzkość). Myśl o jednym, że
pragniesz, aby Chrystus tobą kierował, abyś mogła dopomóc Mu w
Jego pracy nad podniesieniem ludzkości. A ludzkość to miliony
pojedynczych ludzi; im trzeba pomagać.
Oczyszczenie
21 XI 1968 r. Mówi Bartek.
Nabrałam zaufania do Bartka, ale zdarzało się, że je cofałam,
gdy przypominałam sobie, jakim był za życia. Bartek to odczuwał i
kiedyś powiedział mi:
—
To jest właśnie „czyśćcem" — cierpieniem — tu, że idą za
nami skutki naszego postępowania na ziemi i odbiera się je z całą
ostrością. Jeżeli powodowaliśmy, że nam nie ufano — to pozostaje i
nikt z was zaufać nam tu nie chce. Nikt bowiem nie może zrozumieć,
jakie tu następują w nas zmiany. Ty wiesz, że charakter mam ten sam,
ale motywy postępowania — inne. (...)
Widzisz, i ty uczestniczyłaś w Jego miłosierdziu uczynionym
mi. Powiedz to innym, że ich dobre czyny i myśli o nas i dla nas po
naszej śmierci są współuczestniczeniem w Jego miłości. (...)
W zasadzie jest tak, że cokolwiek „w życiu" zrobimy dobrego,
wszystko to jest „za mało". Na pewno każdy z nas mógłby zdziałać
więcej, gdybyśmy założyli, że od początku istnienia jest już dojrzały,
rozumiejący wszystko, „święty" — a to jest nieporozumienie. Po to
właśnie jest życie, aby sobie wybrać cel, coś, co się tak kocha, że
wszystko inne pozostaje na boku, że się odrzuca — ale na ogół
powoli, po kolei — wszystko, co zawadza czy utrudnia zbliżenie do
celu naszej miłości. To jest przebieg życia — w czasie. Na
dojrzewaniu się kończy, a nie zaczyna od niego. Od siły naszej miłości
zależy szybkość, z jaką zbliżamy się, ale sam cel jest tu. Jeżeli ktoś
ma przed sobą krótkie życie, jest szybciej „szkolony", ale ma też
większą pomoc. Zresztą Bóg nas obdarza i pragnie służby wedle
swoich darów, a nie ponad nie.
Miłosierdzie Chrystusa
8 XII 1968 r. Mówi Bartek.
—
Przeczytałem to, co napisałaś wtedy (moja opinia o Bartku,
pisana za jego życia; „pokazałam" mu ją) — to była prawda. Niech ci
nie będzie przykro: taki byłem i miałaś zupełną rację. Nie nadawałem
się do takiej pracy, nie byłem jej godny ani wart. Ale teraz jest inaczej;
to tak jakby ślepy przewidział, a trędowaty został uzdrowiony. Teraz
mogę ze wszystkich sił i z całego serca pomagać ci.
Wszystko zależało tylko od ciebie, od tego, czy ty, pomimo że
byłem taki, jak napisałaś, zechcesz jeszcze dać mi tę szansę. To było
jak jedyne koło ratunkowe na całym oceanie. I ty byłaś tą jedyną
osobą, która je miała. Czy zechcesz je rzucić? To była największa
moja tragedia tu, po przyjściu, kiedy zrozumiałem, co mogłem mieć i
co straciłem. Gdybyś była tylko „sprawiedliwa", nie rzuciłabyś mi
koła. Już ci mówiłem — byłaś współuczestniczką miłosierdzia
Bożego okazanego mi.
Miłosierdzie jest wtedy, gdy On świadczy nam dobrodziejstwo,
obdarza i nagradza, pomimo że należy się nam sprawiedliwie kara, to
znaczy powinny spaść na nas skutki naszego własnego sposobu życia.
On je (te skutki) powstrzymuje, bo tak nas kocha, a ponieważ dał za
nas życie, więc może nas zasłonić — sobą — wobec sprawiedliwości
Bożej. Wszystkie prawa wszechświata podporządkowane są prawu
miłości. Miłość kieruje nimi, inaczej działałby bezlitosny mechanizm i
każdy z nas odbierałby w całości konsekwencje swojego
postępowania, a to by było potworne. Przez jedno krótkie życie
szykujemy sobie wieczność lub prawie wieczność (czyściec)
nieszczęścia i rozpaczy. Wracam do tematu. Chciałem tylko jeszcze
raz objaśnić wielkość miłosierdzia i miłości do nas Chrystusa, bo
wszystko Jemu zawdzięczam.
Śmierć —jesteśmy wzięci na ręce...
12 VIII 1969 r. Mówi Bartek.
—
Nie ma słów, którymi można by wyrazić wielkość dobroci i
miłości Jezusa. Mówiłaś, że pragnęłabyś przekazać przez mnie
wyrazy zachwytu i wdzięczności za Jego miłosierdzie nade mną. Mów
sama, mów, ile tylko możesz — On pragnie słyszeć nas — wprost.
Pragnie być z tobą, więc korzystaj. To ja proszę Cię: jeśli możesz,
pomóż mi, mów i za mnie, za nas oboje. On wie, że ja zrozumiałem
wielkość Jego miłości do mnie, ale jeżeli Ty to powiesz, będzie to
dowodem, że widzisz przejawy Jego działania poprzez pozory
nieszczęścia, śmierci, przypadku. To ważne, abyś ufała Bogu, abyś
polegała na Nim samym, bo niczego nikt by nie wymyślił (ni
przeprowadzić by nie mógł) lepszego, bardziej dla nas zbawiennego
— tak to trzeba nazwać — niż On to czyni.
Moja śmierć była tak krótka, bezbolesna i lekka, że w ogóle nie
„zaznałem" jej. Jeden moment wstrząsu wewnętrznego, jak otwarcie
się drzwi, i już byłem cały i przytomny w naszym świecie — w Jego
domu, w Jego rękach, pod Jego opieką. Wierz mi — ani sekundy
strachu czy bólu. Nic. Moment jak zamknięcie i otwarcie oczu i już
znowu pełna, pełniejsza świadomość i jasne zrozumienie, że się już
przeszło i że tej „strasznej śmierci" w ogóle nie zauważyło się. Zanim
zdążyłem się bać, stwierdziłem, że nie trzeba. Były powody, ale inne.
Bać się trzeba przede wszystkim i tylko siebie samego, własnej
głupoty i niezrozumienia sensu życia. Jeżeli Ty sobie sama nie
zaszkodzisz, nie ma w całym wszechświecie siły zdolnej Ci
przeszkodzić na drodze ku Niemu! Chciałbym Ci powiedzieć, że Jego
troskliwość i współczucie są tak olbrzymie, że w chwili śmierci jest
Sam obecny i Jego miłość otacza nas jak pancerz. Niezależnie od tego,
co wy widzicie, co dzieje się z ciałem, my jesteśmy po prostu wzięci
na ręce i wniesieni przez Niego w Jego dom. Tak wygląda surowość
Jego Sprawiedliwości!!!...
Dowód miłości — Taki jest Chrystus!
20 V 1970 r.
Rozmawiałam z krewnym Bartka. Powiedział mi o
okolicznościach jego śmierci identycznie to samo, co mówił mi
Bartek; ściśle zgadza się to z jego relacją. Cieszę się, że są
sprawdziany, że to nie jest produkt mojej podświadomości.
Mówi Bartek.
—
Widzisz! Mówiłem ci prawdę, a jeszcze mój krewniak nie wie
wielu szczegółów. Nie „drzemałem" wtedy, a byłem zupełnie
oszołomiony, przemęczony; to był skutek napięcia poprzednich
godzin. Absolutna bierność i obojętność, dno zmęczenia. Śmierci w
ogóle nie „spostrzegłem", bo nie miałem czasu na uświadomienie
sobie jej groźby. Przy moim refleksie, musiałem być wtedy specjalnie
na „zwolnionych obrotach", tak że nie mogę powiedzieć ci, jak
wygląda „umieranie". Nie było go. Natychmiast byłem cały — tu;
przytomny i jasno rozumiejący sytuację. To tak jak po wyjściu z
ciemności obraz jasnego dnia — prawdziwy i jednoznaczny, choć
oślepia. Ale niczego nie możesz żałować, bo jesteś — tu. Zostawiłeś
ubranie i ono już cię nie obchodzi, szczególnie wobec takich
okoliczności, jak stwierdzenie swojego dalszego istnienia.
Zrozumienie, że jest się w nowej rzeczywistości — wobec Boga, w
obliczu Prawdy, w pełni światła. Dalej ci nie napiszę. Wyobraź to
sobie.
Przeskok jest szalony, ale prawdą jest to, coś mówiła, że „Bóg
uratował mnie" (Bartek wtedy postanowił samobójstwo), a ściślej —
Chrystus z miłości do mnie oszczędził mi wstydu, dał mi śmierć
bezbolesną, szybką, łatwą, a uratował na wieczność, jednocześnie
ratując przed upokorzeniem, a nawet ratując moją opinię wobec was
wszystkich, ratując przed waszą pogardą. Czyż można zrobić więcej?
I to dla mnie, który Go zawiódł: nie spełnił nadziei, zawiódł zaufanie,
zmarnował wszystkie dary łącznie z ostatnim — czasem, a szykował
się do odrzucenia nawet życia. Czyż to nie jest najpiękniejszy,
największy dowód miłości? Taki jest Chrystus!
OJCIEC LUDWIK
7—9 XI 1969 r. Mówi Bartek.
—
Chcę ci zakomunikować teraz, kiedy już wiesz o śmierci ojca
Ludwika, że już poznałem tu ojca, to jest ojciec poznał mnie i twoją
Matkę. Bardzo dobrze się stało, że ojciec tyle o nas wiedział, gdyż jest
już wprowadzony w prawdę o naszych sprawach — tu się rozumiemy
prosto i łatwo.
Ojciec Ludwik prosi, żeby Ci przekazać, że nie cierpiał; śmierć
przyszła bardzo szybko (ojciec Ludwik chorował na serce; później mi
opowiedziano, że zasłabł i nim go doprowadzono do celi, osunął się
na ziemię i zmarł). Jest tak szczęśliwy, jak nie wyobrażał sobie, że
mógłby być. Ojciec otrzymał prawo pomocy swoim penitentkom (...).
Pyta, czy życzysz sobie jego pomocy, bo on obecnie może dużo
więcej ci wyjaśnić niż „za życia". Prosi, abyś nie zapominała o jego
radach.
Pierwsza rozmowa z ojcem Ludwikiem
Mówi ojciec Ludwik.
—
Moje dziecko, jestem przy tobie. Czuję się odpowiedzialny za
ciebie, gdyż opierałaś się na moim sądzie. Istnieje współpraca
wewnątrz Kościoła Chrystusowego, w Chrystusie Panu. Zaufaj Mu w
pełni i przyjmuj wszystko, co otrzymujesz, ze spokojnym sercem, bez
trwogi i niepokoju. Otacza cię miłość i opieka, a ty w zamian służ
Panu z całego serca. Najważniejsze jest spełnianie wszystkich
obowiązków, których się podjęłaś. Wszystkich! Staraj się być gotowa
do pomocy dobrą i życzliwą dla wszystkich, z którymi spotykasz się
na co dzień. (...) Nie ma spraw i rzeczy nieważnych. Ja będę ci służył
pomocą. Czy pozwolisz, że zwrócę ci uwagę, jeżeli zauważę błędy w
postępowaniu? (...)
—
Proszę o to. Jak Ojcu pomóc?
—
Nie potrzeba mi waszej pomocy dzięki miłosierdziu Pana
naszego Jezusa Chrystusa, którego jestem kapłanem. Z Jego woli i
dobroci mogę pomagać wam i czynię to z radością. Dziękuję wam za
serce i pamięć. Powiedz (...) innym, że jestem z wami i słyszę wasze
myśli; chcę wam pomagać, pamiętajcie o tym.
Daję wam moje błogosławieństwo.
Takie są zwykle pierwsze życzenia każdego, kto przechodzi na
„tamten świat". Po niedługim czasie przychodzi zrozumienie, że nie
jest to możliwe, bo ludzie nie są przygotowani na przyjęcie takich
przekazów. Nie wierzą lub, gorzej, traktują osobę przekazującą jako
umysłowo chorą; w najlepszym razie traktują informację od bliskich
jako sensację. Doświadczyłam tego kilkakrotnie i nie godzę się na
przekazywanie, jeśli nie znam dobrze osoby, do której informacja jest
kierowana. Czasem godzę się, gdy ktoś prosi o rozmowę z osobą
zmarłą pragnąc jej dopomóc, kierowany miłością, a nie ciekawością.
Smutne, że wśród katolików tak mało osób naprawdę wierzy w „żywot
wieczny" i w miłosierdzie Pana naszego i Jego królestwo miłości.
Mówi Matka.
—
Córeczko, cieszymy się z twojej reakcji na śmierć ojca
Ludwika; tak być powinno. Nie płacz ani zmartwienie, a myśl o nim i
chęć porozumienia się w sprawach ważnych dla ciebie, którymi
kierował. Przyjmij słowa ojca jako jego testament. Ojciec jest,
widzisz, w ogromnej rodzinie zakonnej, w ich wspólnocie, ale jest i z
nami, gdyż sprawy kraju były mu drogie; tak samo sprawy rozwoju
Kościoła w Polsce, rozwoju myśli dominikańskiej. Nikt nie traci
zainteresowań, a zyskuje wiedzę, sprawdzenie swoich wątpliwości,
potwierdzenie wiary. To wielka radość.
Pierwsze rady ojca Ludwika
26 XI 1969 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Moje dziecko, postaraj się o większy spokój przy kontaktach
z ludźmi. Przeszkadza ci zniecierpliwienie, a tym samym okazujesz
innym, że są dla ciebie mało ważni. Staraj się skupić na tym, co w
danym momencie robisz, bez pośpiechu. Słuchaj uważnie, rozmawiaj
uważnie, spokojnie, tak jak gdybyś w tym momencie nie miała nic
innego do zrobienia. Możesz uprzedzić, że masz tylko niewiele czasu,
ale ten, który masz, poświęcaj danej sprawie lub człowiekowi bez
reszty. (...) Pamiętaj, że dla Chrystusa jesteśmy wszyscy ważni
jednakowo — niezmiernie. Ty naśladujesz Go i w postępowaniu. (Tak
postępował O. Ludwik w życiu).
22 III 1970 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Witaj dziecko. Cieszę się, żeś dostała ten numer pisma (z
życiorysem Ojca); chciałem, żebyś go miała. W ten sposób więcej o
mnie wiesz, a zawsze łatwiej rozmawiać z kimś znajomym —
prawda?
Prosisz mnie, żebym się podjął „obmodlenia" waszych spraw.
Nic innego nie czynię, ponieważ wasze sprawy są moimi. Jestem
nadal aktywnie zainteresowany, chociaż teraz w inny sposób. (...) ?
Ponieważ brałem udział w twojej pracy — na ziemi i ponieważ
ufałaś mi, ufałaś moim radom i opiniom, mogę ci dalej służyć swoją
pomocą. Chyba, jeżeli ci to nie odpowiada...?
—
Ależ tak, proszę.
—
Dziękuję ci za zaufanie. Oczywistym jest, że najbardziej
interesują mnie „sprawy Boże", ale — chciej mi wierzyć — w ogóle
innych nie ma. Są albo działania ludzkie wedle woli Bożej, z pełną
dobrą wolą, choć z różnym zrozumieniem, albo przeciwstawianie się
Bogu świadomie lub na skutek egoizmu ludzkiego, krótkowzroczności
czy też pychy, która zupełnie zaślepia — tak zupełnie, że słusznie stoi
na czele wszystkich wad ludzkich. Człowiek owładnięty pychą widzi
wszystko w fałszywym, skrzywionym zwierciadle. Nie jest zdolny
wybrać prawidłowo, bo prawdy nie jest w stanie zobaczyć.
Mogę cię zapewnić, że Chrystus przyjmuje wyłącznie służbę
dobrowolną, bezinteresowną, pełnioną z miłości do Niego lub Jego
praw. Kto pracuje z miłości, ten pragnie szerzyć ją poprzez łączenie
się, rozwijanie wspólnoty, braterstwa, jedności, poprzez udzielanie się
innym, przez służbę. (...)
Widzisz, nie należy odnosić się źle do ludzi, lecz do zła, które
szerzą, gdyż mogą postępować w najlepszej wierze. (...)
Chciałbym jeszcze długo z tobą rozmawiać, ale wiem, że już
jest pora do wyjścia na Mszę świętą. Będę tam z tobą uczestniczył i
jeśli chcesz — w imieniu was wszystkich prosił o wasze sprawy?
—
Tak, proszę, bardzo proszę.
—
Dobrze, to moja powinność wobec was! Tu wszystko jest
radością! A więc na razie...
Po powrocie z Mszy.
—
Cieszę się, że byliśmy razem. Niech ci się zawsze wydaje, że
jestem z tobą.
Byłam oburzona sposobem mówienia w kazaniu o Bogu, jako o
bezlitosnym, karzącym władcy, i te moje myśli Ojciec „słyszał".
—
Widzisz, to jest ten błąd, że kapłani chcąc wstrząsnąć
sumieniami, czynią to powołując się na Pana Boga tak jak dzisiaj.
Wiem, że cię to oburzyło — nas również. Mówiąc, że „Bóg przeklnie,
odepchnie, potępi grzesznika", kaznodzieja zaprzeczał samej istocie
Boga — Miłości. Jak potem można żądać od ludzi, aby Boga kochali?
„Takiego" Boga! Sam siebie zapytuję, czy aby nigdy nic podobnego
nie powiedziałem. W każdym razie proszę cię, ty ze swojej strony
staraj się mówić ludziom prawdę.
Wiesz, jakim jest nasz Pan i Stwórca. To Miłość udzielająca się,
przygarniająca, oczyszczająca. Nie Bóg odrzuca człowieka, a
człowiek odcina się sam, o ile z miłością walczył, zaprzeczał jej.
Jeżeli w sobie nie chciał nigdy obudzić miłości, nie może przyjąć jej
ogromu po śmierci; chyba że żałuje, że pragnie, że wzywa, teraz gdy
już ją zna w jej blasku i dobroci — a to jest zawsze możliwe, dlatego
nie wolno mówić o potępieniu przez Boga!
23 III 1970 r. Mówi Bartek.
—
Ojciec Ludwik jest naszym współtowarzyszem, nie
„wychodząc" ze swojej rodziny zakonnej, która służy Bogu całą swoją
mocą. Przecież sama słyszałaś, że ich działalnością jest kontemplacja i
apostolstwo. Tu kontemplacja jest współżyciem z Bogiem, życiem w
Nim, a apostolstwo — służbą Jego planom. Chyba już wiesz dobrze,
że tu dopiero trwa praca, działalność, twórczość — pomoc wam.
Przecież realne wyniki naszej pracy masz u siebie w postaci naszych
rozmów. Tylko tyle, że szczęście pracy naszej jest większe niż
jakakolwiek radość ziemska i trwa nieustannie.
O formacji duchowej
14 I 1979 r. Mówi ojciec Ludwik.
Po rozmowie na temat wyboru stałego spowiednika.
—
Ty byłaś już pod moim kierownictwem (no i nadal „współ-
pisujemy"), a nie jest dobrze zmieniać formację. Może nie
zauważyłaś, lecz cały czas działam według mojej formacji zakonnej:
staram się kierować cię ku Chrystusowi, otwierając cię na Jego miłość
ku tobie — nie ku analizowaniu siebie i swoich win, a ku zobaczeniu
siebie w świetle Jego miłości.
Rozwój człowieka powinien być naturalny i odbywać się wedle
tego kierunku, który wyznacza mu Pan nasz, i w tempie, jakie jest dla
jego duszy właściwe. Spowiednik nie może niczego narzucać,
przymuszać ani krytykować, a tylko naprowadzać ku właściwemu
pojmowaniu rzeczywistości duchowej, w której żyjemy, objaśniać w
razie potrzeby, zachęcać i nie przeszkadzać Chrystusowi Panu w Jego
osobistym prowadzeniu każdego z was. Można tylko starać się
zobaczyć, jaką to drogą Pan duszę prowadzi, aby wspomagać ją, w
miarę jak postępuje wedle swoich umiejętności, posiadanej wiedzy i
sakramentalnych darów. Tak postępowałem, kiedy mało cię jeszcze
znałem i chciałem dopiero rozeznać twoją drogę, tak postępuję teraz,
kiedy znam cię dobrze i wiem, jak mogę pomóc nie tylko tobie, lecz i
twoim przyjaciołom, skoro mnie o to proszą.
Do wspólnoty domowej.
—
Cieszę się, moi drodzy, że jestem wam pomocny i że cenicie
sobie moje rady. Zawsze służę nimi, gdy są wam potrzebne, ale
chciałbym też pozostawić jak najwięcej czasu Panu naszemu,
waszemu prawdziwemu Przewodnikowi i Ojcu. On jest tym
prawdziwym sercem waszych dusz, rzeczywistym Ojcem,
kochającym was nieskończenie i rozumiejącym całkowicie. On was
uzdrawia, oczyszcza, uczy, prowadzi, przyciąga ku sobie. On wam
przebacza, odpuszcza, dźwiga, nasyca i obdarza. On jest waszym (i
naszym) Życiem. On jeden może darować winy, odrodzić, napełnić
swoim życiem.
My działamy w Jego imieniu, ale On — sam, swoją mocą i
miłością. Nikt z nas nie tylko nie mógłby, lecz i nie śmiałby Go
zastępować. Wszyscy jesteśmy tylko braćmi w różnym „wieku", ale
Ojciec jest jeden — Pan nasz, Bóg, nasza miłość, zbawienie i
szczęście.
Pan jest dostępny
27 II 1979 r.
Skarżyliśmy się na spotkaniu wspólnoty domowej, że różne
osoby z ruchu Odnowy w Duchu Świętym, w tym młodzi i bardzo
pewni siebie księża, zarzucali nam, że zmyślamy sami, bo „Pan mówi
tylko krótko i zwięźle, najwyżej parę zdań" (a nam zdarzało się
otrzymywać dłuższe „katechezy" bądź prowadzić z Panem rozmowy).
A przecież przez proroków Pan mówił długo i wręcz rozmawiał z nimi,
np. z Jonaszem (Jon 4), i w ten sposób wychowywał ich; dyskutował
(np. Ha 1 i 2; Iz 58), ostrzegał (Iz 65, 1—14; Jr 7, 1—15), tłumaczył
przyczyny swego gniewu (Jr 7, 1. 16—20; 9, 12—15). Mówił też z
Abrahamem, Mojżeszem, Dawidem — bo cieszył się rozmową z
synami ludzkimi.
Mówi ojciec Ludwik.
—
Czy naprawdę nie jesteście zdolni do przyjęcia tak wielkiego
miłosierdzia Boga, że chce On mówić wprost do was i nie szczędzi
słów? Czy tak trudno jest pojąć, że On jak matka mówi do dzieci i że
jak matka słów nie „wydziela" i nie „cedzi", a swoją miłość objawia
przestając z wami często i chętnie, że jest szczodry i przystępny, a nie
wyniosły i zniżający się tylko do wybranych? Czy to nie powinno was
napełniać szczęściem i wdzięcznością zamiast nieufnością i
podejrzliwością?
Zastanówcie się, czy chcecie przestawać z Bogiem
prawdziwym, Bogiem miłości i miłosierdzia, czy też z wymyślonym
przez was samych wyobrażeniem władcy groźnego i niedostępnego.
Otóż Pan jest dostępny! Zwłaszcza tym, którzy Go tak bardzo
potrzebują jak wy, a przez was inni. Pan zna przyszłość i pragnie was
przygotować, zachęcać, uzdrowić i umocnić, abyście nie stracili się w
czasach złych.
Dzieło miłosierdzia
4 I 1982 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Idą czasy, kiedy Pan użyje do walki z nieprzyjacielem
wszystkich środków, i to, co wydawało się niemożliwym, stanie się
możliwe, „normalne" i „zwyczajne". Taką się stanie nasza współpraca.
Nie można jej sobie „wytłumaczyć". Można ją tylko przyjąć jako dar
płynący z niezmierzonego miłosierdzia Bożego, dany nam, Polakom,
dla wspomożenia was w wielkim i trudnym dziele budowania
rzeczywistego królestwa Chrystusa na ziemi — systemu społecznego,
w którym będzie mogła rozwijać się i wzrastać miłość Chrystusowa
pomiędzy ludźmi, prawdziwa więź braterska jednocząca i
wyzwalająca nieskończone moce ukryte w każdym człowieku.
Dzieło naszej wspólnej pracy wyrasta i całe zanurzone jest w
miłosierdziu Bożym, i ufność w tym dziele — ufność w miłość i
miłosierdzie Boga do nas wszystkich — jest warunkiem jakiejkolwiek
współpracy. Cóż w całej nieskończoności mogłoby spowodować
możliwość połączenia się we wspólnym działaniu (widocznym,
realnym i stałym) obu Kościołów: wiecznego, spełnionego z wami, z
Kościołem „potencjalnym", niedoskonałym, pełnym skazy i brudu —
cóż, jeśli nie nieskończone miłosierdzie, z którym Chrystus Pan
przybywa na ziemię. Do tak wielkiej skażoności i biedy z tak
niewyobrażalnym ogniem miłości schodzi Pan i całe niebo z Nim.
Chcę, żebyście dobrze zrozumieli powagę sytuacji i waszą
własną odpowiedzialność, bo chociaż współpraca nasza będzie
przebiegać cicho, spokojnie i „zwyczajnie", tym niemniej
zobowiązuje was ona do zachowywania możliwie pełnej czystości
duszy w woli, umyśle i uczuciach. Czystość intencji to zrozumienie,
że działanie nasze jest wypełnianiem woli Bożej i służyć ma
budowaniu królestwa Bożego, jego pierwowzoru na ziemi dla pomocy
wam i reszcie narodów. Starajcie się przygotować, aby nie zmarnować
łask Bożych. Siostra Faustyna będzie wam przewodniczką i pomocą.
Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -
II
BÓG — OJCIEC NASZ A MY
DROGI DO BOGA SĄ RÓŻNE
11 IX 1967 r. Mówi Matka.
—
Nie niepokój się. My ci wszystko powoli wytłumaczymy. Tu
u nas ani „gnozy", ani „herezji" nie ma. Tu się widzi wszystko w
Prawdzie, a wielkość szczęścia i możliwości coraz szerszego
poznawania zależą wyłącznie od stopnia miłości naszej do Boga i jej
czystości, a nie od ilości pochłoniętych ziemskich teoretycznych
spekulacji „na temat Boga". I gnostycy, i teozofowie, i katolicy, i
poganie (tacy jak na przykład Makarenko) są tu, dalej lub bliżej źródła
miłości, zależnie wyłącznie od siły swej miłości do Boga w Jego
wszystkich atrybutach, Jego „Promieniach". Nikt z nas nie jest w
stanie objąć Boga całego swoją miłością, ale zdolny jest pokochać
jeden z Jego „promieni" i ku niemu z całych sił dążyć. Takimi
„promieniami" — strumieniami światła są na przykład miłość i
miłosierdzie Boże, sprawiedliwość i prawa Boże, rozum Boga, dobroć
Boga, wspaniałość i chwała Boga, piękno i harmonia Boża. To On
sam dał nam zdolność rozpoznania i szczególnego upodobania tego
Jego „blasku" („oblicza", „promienia światła" jak gdyby), ku któremu
nas przeznaczył, w którym chciał nas widzieć dążących ku Niemu. O
ile obudzimy w sobie miłość, to ten „blask", „promień", „światło"
będzie nas prowadzić w kierunku nam przeznaczonym jako dzieciom
Bożym. Jest to nasz dom ojczysty, nasze własne miejsce w Jego
królestwie.
Zrozumiałam, że np. św. Tomasz z Akwinu czcił Boga
szczególnie w „promieniu" Jego mądrości, a św. Wincenty a Paulo i
brat Albert — w „promieniu" Jego miłosierdzia.
Nie wątp w naszą zdolność zrozumienia praw Bożych. Tu się je
widzi, a nie domyśla się. Wierność Kościołowi Chrystusowemu to
wierność miłości do Boga i w Bogu — do wszystkiego, co cię otacza:
przyrody, ludzi i nas — całego twojego „domu". Wszystkich nas, i
„złych" i „dobrych", bo nigdy nie wiesz, kogo Bóg jak ocenia. Jego
miłość do wszystkich ludzi jest nieskończona i niejeden niewierzący
obudził się w Jego ramionach, a niejeden „wierny", niezdolny do
pokochania odmienności w swoich bliźnich i potępiający gorliwie
wszelkie różne od swojej, „prawdziwej", drogi poszukiwania Pana,
widzi ze zdumieniem, że oni są Mu bliżsi — bo bardziej Jego lub Jego
dzieci kochali.
Nie po znajomości ilości dzieł poznasz, kto jest na Jego drodze,
a po stopniu miłości, jaką daje z siebie innym w Jego imię. Ilość
wiedzy, to tylko pojemność aparatu mózgowego — pojemność, którą
On przyznaje; nic tu własnego nie ma. Często nawet uczenie się nie
jest szukaniem Boga, lecz pychą rozumu ludzkiego, i człowiek staje
się przekupniem kramarzącym Jego darami na własną korzyść
(niezależnie od wyznania). Patrz na Chrystusa, On nikogo nie oceniał,
nie było dla Niego jakichkolwiek podziałów na mądrych i głupich,
bogatych i biednych, cudzoziemców i Żydów, grzeszników i tych
„czystych". Czego On znieść nie mógł, to właśnie przyznawania sobie
specjalnych praw i przywilejów, a nawet „łaski Bożej" przez
faryzeuszy czy saduceuszy...
0 ufności Bogu
15 IX 1967 r. Mówi Matka.
—
Mamy nadzieję, że powoli będziesz każdy dzień i każdą
kolejną chwilę powierzała Jemu. On tego chce! Zrozum, że zaufanie
człowieka jest miarą jego miłości ku Bogu. Ty oddajesz Mu swoje
sprawy, ale i cofasz często; no i „spodziewasz się" od razu samych
nieprzyjemności. Zrozum, Bóg zawsze i tylko pomaga. Jego
miłosierdzie pragnie nam ulżyć, zmniejszyć ciężar, który niesiemy,
dać radość i szczęście pomimo ciężarów. A nieść je trzeba — po cóż
byłoby inaczej żyć? Życie jest nieustannym przezwyciężaniem materii
przez ducha, jest dążeniem poprzez opory i pomimo przeszkód, i tylko
pokonując je żyjemy właściwie. Powiedz, jak można by wykazać, co
jest nam naprawdę drogie, jeśli nie poprzez ustawiczne ponawianie
wysiłków w celu osiągnięcia tego dobra? A im dobro większe, tym
większych wysiłków wymaga. To proste, prawda?
Dookoła ciebie odbywa się nie kończąca się nigdy walka o
zdobywanie dóbr. Nie bierzesz w niej udziału, poza koniecznymi do
życia, bo nie wydają ci się godne starania, a tym bardziej — walki.
Ale o to, co najbardziej jest godne zdobycia, też nie zabiegasz zbyt
usilnie. Córeczko, wiem, że czujesz się ogromnie osamotniona, że nie
widzisz, aby ktokolwiek w twoim otoczeniu dążył do tego celu co ty, a
tym bardziej tą samą drogą, ale rozumiesz dobrze, że to w niczym nie
umniejsza wartości twojego celu. On jest wart nieskończonego
wysiłku, na który nikt na świecie zdobyć by się nie mógł i dlatego
przyszedł Jezus i On zapłacił za nas ze swoich nieskończonych
zasobów. Posiedliśmy królestwo Jego — bezcenne, bezgraniczne, nie
do „opłacenia" nawet przez trud całej ludzkości. To, co Mu w zamian
ofiarować pragniemy — odbicie w materii ziemskiej Jego królestwa
niebieskiego — też byłoby niemożliwością bez Jego nieustannej
pomocy i łaski. Wszystko od Niego pochodzi i do Niego jedynie
wraca. I nikt z nas nie może o własnych, skończonych siłach zdobyć
tego, co nieskończone. Dlatego Jezus całą swoją bezgraniczną
miłosierną miłością „służy" nam — oddaje ją nam do dyspozycji za
pragnienie, za chęć, za zaufanie do Niego. Tak bardzo mało!
Córeczko, czy tak trudno naprawdę zdobyć ci się na zaufanie do
Tego, który cię stworzył, otoczył miłością, prowadzi cię i strzeże, bez
którego opieki zginęłabyś już tysiąc razy, a bez którego miłosierdzia
nie mogłabyś kroku zrobić ku Niemu. Przepaść pomiędzy
skończonym a Nieskończonym On zasypał sam! Niemożliwe stało się
możliwym poprzez Jego miłość ku nam — nie odwzajemnioną nigdy
w pełni, pogardzaną, odtrącaną. (...)
Mówiłam o trudności zdobycia się na całkowite zaufanie ze
względu na liczne rozczarowania.
—
Nie, przy pełnym zaufaniu zrzucasz z siebie całą
odpowiedzialność i niepokój, przerzucasz je jak gdyby na drugą
Osobę i sama nie przejmujesz się niczym. Spróbuj jednak, a jeżeli nie
możesz ciągle, to ponawiaj swoje oddanie się Bogu. Mów częściej:
„Jezu, ufam Tobie!", staraj się pamiętać, żeś zaufała i nie myśleć o
tych sprawach, które powierzyłaś w Jego ręce, z pełnym
przekonaniem, że On wie, pamięta i rozwiąże je sam. W ten sposób
wszelkie próby przestaną być groźne, stracą swoją podstawę, którą
jest sprawdzenie, czy i o ile ufasz. Pamiętaj, że Bóg odpłaca za
zaufanie — zaufaniem swoim. On gotów jest powierzyć ci wszystkie
swoje skarby, bez ograniczenia — dać ci je w ręce, abyś ty rozdawała
komu i ile chcesz. On nas kocha jak najulubieńsze dzieci i niczego
nam nie odmówi, o ile zdobędziemy się i my na potraktowanie Go jak
Ojca i Przyjaciela najbliższego nam, godnego całkowitego zaufania,
rozumiejącego nas i nasze wszystkie strapienia.
Mów, córeczko, do Jezusa często w ciągu dnia, kiedy tylko
sobie o Nim przypomnisz. Zwracaj się do Niego po radę i pomoc, w
strapieniu — o pociechę, w rozterce — o jasność myśli, w kłopotach
— o rozwiązanie ich. Przedstawiaj swoje plany, proś o decyzję, o
wyjaśnienie, o przyspieszenie (tak!), ale nie żądaj. To On, nie ty, wie,
co i kiedy jest najlepsze.
On pragnie brać udział w naszym codziennym życiu, aby je
całkowicie przepełnić sobą, nieść cały jego ciężar. A wtedy ty tylko
idziesz trzymając Go za rękę i słuchasz: nic nie „robisz", nic nie
„niesiesz" — wszystko przejmuje On. Jeżeli mówię ci, że tego On
chce od ciebie, przyjmij to poważnie i zastanów się. Ty też nie chcesz
zajrzeć nawet do „worka z brylantami" (tak nazywałam otrzymywane
Słowa, myśląc że niosę je jak worek z brylantami na pustyni: ciężki i
niepotrzebny nikomu, choć taki wspaniały). Zamiast „sprawdzać" i
podejrzewać nas, zaufaj Jemu i bądź pogodna i wierna Mu.
Cierpliwość i wytrwałość przyjdą same, ale trzeba próbować.
Twoje zarzuty są „bolesne"
—
Ja też uczę się nie reagować na twoje zarzuty i wyrzuty, ale
one są bardzo „bolesne" — odczuwamy je jak uderzenia. (...) Twoja
prawda jest zawsze połowiczna, więc nie polegaj tak na niej. Bądź
wyrozumialsza...
1 IX 1968 r. MówiBartek.
—
Chciałaś się spytać, o co się modlić. Proszę cię bardzo — o to
przede wszystkim, żebyś nie zapominała o nas; z nami i w naszym i
waszym imieniu za Polskę, za ludzkość, za odrodzenie, oczyszczenie i
rozwój duchowy całej ludzkości i Polski, za naszą współpracę,
dobrze?
Pytałaś się mnie (w myśli), czy twoje modlitwy w ogóle
pomagają i w jaki sposób. Dzisiaj modliłaś się specjalnie za mnie.
Otóż jest tak:
Twoja modlitwa, jak każdego zresztą, jest zwróceniem się do
Boga, odniesieniem się do Niego. To jest uznanie Jego Wszechmocy, a
jednocześnie wyrażenie swojego zaufania do Niego. To jest taki stan,
dla was przejściowy, w którym my jesteśmy, żyjemy... zawsze. Czyli
zwracając się do Boga, łączysz się z nami, wkraczasz w nasz świat. Ty
sama jesteś przecież bytem duchowym i twoje prawdziwe działanie
jest działaniem woli, rozumu i miłości (razem), jest działaniem
„duchowym" poza ciałem, i może odbywać się poza ciałem w
modlitwie czyli w łączności, w rozmowie z Bogiem (albo przez ciało,
np. gdy teraz piszesz, czyli współpracujesz z nami, czyli
współdziałasz w realizacji Jego planów dla Polski), gdyż udział ciała
nie jest wcale potrzebny w modlitwie (byle nie przeszkadzało).
A więc twoja modlitwa jest poszukiwaniem łączności z
Bogiem. Jeżeli kochasz Go naprawdę, łączysz się, przybywasz po
prostu, często, ustawicznie z wszystkimi swoimi sprawami, planami,
prośbami. Tak byłoby najlepiej, gdybyś usiłowała żyć stale w
Obecności Bożej, ale sam wiem, że to jest trudne i nie od razu można
zrozumieć i praktykować taką postawę. Ona jest prawdziwa, to znaczy
wszyscy — i wy, i my — tak istniejemy, tyle że wy nieświadomie, a
więc żyjecie (jak i ja żyłem) poza Bogiem, mogąc w każdej chwili
życia być z Nim. To tak, jak gdyby spędzać życie w sali tronowej z
łaski i miłosierdzia Króla i ani razu do Niego samego się nie zwrócić
— mogąc zawsze, i mogąc od Niego uzyskać wszystko ze względu na
miłość Jego ku nam. Czy rozumiesz, o co mi chodzi?
A więc każda modlitwa, czyli myśl, choćby najkrótsza,
zwrócona ku Niemu jest takim, właściwym dla goszczących w Jego
domu (którym jest cały wszechświat i więcej), zwróceniem się do
Króla. On cię kocha i wie o tobie wszystko (bo widzi cię), ale nie
narzuca ci się, nie „przeszkadza", nie podkreśla swojego władztwa,
aby nic nie wymusić, gdyż Bóg pragnie tylko i jedynie świadomej,
bezinteresownej miłości. On czeka na ludzką szczerą i serdeczną
miłość (karmiąc i podtrzymując człowieka, a także pomagając mu po
cichu).
Wyobraź sobie, że dla tego Władcy Nieskończoności
szczęściem jest każde nasze zwrócenie się do Niego — dobrowolne,
ze szczerego serca, a im prostsze, bardziej bezpośrednie, pozbawione
lęku i niepewności, ufniejsze, tym radośniej przyjmowane. On jest
Bogiem miłości. Zrozum, że modlitwa sztywna, ceremonialna, nieufna
obraża Go. Choć wy tego nie rozumiecie, ale obraża Boga uważanie
Go za bożka małostkowego, nadawanie Mu ludzkich właściwości i
cech.
Do naszego Pana i Przyjaciela, Króla i Brata zarazem trzeba
mówić prosto, z miłością, zaufaniem i całkowitym brakiem lęku czy
podejrzliwości. To jest Ten, który cię kocha najbardziej i który zna
ciebie! Trzeba prosić o radę, o pomoc, o pokierowanie naszymi
sprawami, prosić o współudział w każdej sprawie — bezpośrednio i
ufnie.
Gdybyś to zrozumiała i potrafiła tak żyć, miałabyś współudział
w Jego królestwie, w Jego życiu. On nie „schodzi" do ciebie, On
ciebie przygarnia, przybliża do siebie; masz wtedy Jego moc, Jego
miłość, Jego dobroć i nimi operujesz. On ci je daje, dzieli się z tobą.
On chce się dzielić. To nie On zakazuje czy stawia przeszkody, idą
one zawsze od nas. To my sami (na ziemi) oddzieliliśmy się ścianą —
nie do przebycia często — od Niego samego. Pamiętaj, że On i Jego
dary są dostępne, są do użytku wszystkich, którzy zechcą z nich
korzystać. On pragnie tego i cieszy się, gdy korzystacie. Każde
zwrócenie się do Niego (modlitwa) jest korzystaniem z
nieskończoności jego bogactw.
Jeżeli przychodzisz (bo każda modlitwa jest przybyciem do
Niego, stanięciem przed Nim) i prosisz Go o cudze sprawy —
wzruszasz Go, gdyż On wie, ile i tobie samej potrzeba. Wtedy możesz
wyprosić wszystko — zawsze zdając się na jego wolę, bo przecież
prosisz „na ślepo" (ze „ślepą ufnością"). Jeżeli prosisz za mnie, On
cieszy się, gdyż ty sama i ja — przez ciebie „wciągany" —
wchodzimy do Jego królestwa braterskiej, społecznej miłości, gdzie
jedni cieszą się szczęściem drugich i czują się odpowiedzialni za nich.
ŚWIĘTYCH OBCOWANIE
1 XI 1968 r. Uroczystość Wszystkich Świętych. Mówi Bartek.
—
Proś w naszym i waszym imieniu za całą Polskę, o
podniesienie, obudzenie i odrodzenie narodu, o miłość wzajemną, o
dobroć i miłosierdzie, o zdolność wybaczania uraz i krzywd, o prawo
do służby Bogu — to jest najważniejsze.
Chciałbym ci teraz powiedzieć — dzisiaj, bo to mówię dla
wielu ludzi — czym jest w rzeczywistości to, co Kościół katolicki
nazywa dogmatem „o świętych obcowaniu", a co ostatnio zostało
nazwane przez papieża Pawła VI „braterską pomocą". Wy widzicie
tylko cień prawdziwego obrazu — zarys, jak chińskie cienie — w
stosunku do przedmiotu. Właściwie jest to tylko jak gdyby
stwierdzenie faktu, że taki „przedmiot" czy zagadnienie istnieje
naprawdę. Tu widzi się wspaniały, od wieków istniejący gmach
współpracy pokoleń ludzkich, gdzie każdy z nas, znajdujących się tu,
dołożył swoją cegiełkę, swoim trudem dopomógł w tworzeniu się
nowych „pięter" i sam znalazł w nim własne miejsce „po śmierci". Po
prostu budujemy żyjąc, swoim życiem, własny wspólny dom — na
wieczność. Nic ślepego, zbędnego, „zmarnowanego" nigdy nie
istniało w naszym życiu; myśmy uzupełniali — sobą — „puste
miejsca" w Jego królestwie. Gdy przybywamy tu, ze zdumieniem
stwierdzamy, że w tym cudownym, wspaniałym mieszkaniu, które On
nam przeznaczył, jest i ślad naszej pracy. Każdy ból, cierpienie,
krzywda, a jeszcze bardziej każdy czyn miłości jest tu widoczny, jest
naszym własnym wkładem, który daje nam poczucie obywatelstwa,
prawo czucia się dziedzicem prawowitym, a nie nędzarzem przyjętym
z łaski. Widzisz nagle, że jesteś tu oczekiwana, masz swoje miejsce,
swoją pracę, swój odcinek tworzenia czy pomagania, że Chrystus
wierzył w ciebie i tylko dla ciebie pozostawił to miejsce — nie zajęte,
czekające — i że zapłaciwszy, za całą ludzkość, całe swoje
nieśmiertelne, nieskończone królestwo dał nam — ale jako swoim
dzieciom, swoim braciom w cierpieniu.
Jesteśmy tu jedną rodziną, Jego rodziną. Jeżeli On mnie
uratował, zrobił to z miłości do brata! Przy tej skali wielkości i piękna
— On i ja — nie „czuje się" poniżenia ani swojej nędzy, „czuje się"
prawdziwe braterstwo, a to dlatego, że On też był człowiekiem.
Przeszedł całą naszą ludzką drogę krzyżową, zrozumiał nas
całkowicie, wszystko tłumaczy, wszystko wybacza, a pragnie tylko
nagradzać, pocieszać, przygarniać, kochać!
To, co ci mówię, dotyczy może nie samego „świętych
obcowania", ale jest to obraz Kościoła powszechnego w jego części
chwalebnej, zwycięskiej. Jest to nieśmiertelne królestwo miłości,
wspólnota świętych w żywocie wiecznym. Sama rozumiesz, że jeśli tu
się jest, jest się bratem i przyjacielem wszystkich, żyje się wspólnie, tj.
szeroko, nie dla siebie, bo ma się wszystko ze wspólnej miłości, żyje
się pragnieniem poszerzania miłości, objęcia nią wszystkiego, co
jeszcze jest nieobjęte, przede wszystkim — was.
Pragnienie podzielenia się z wami, dopomożenia wam,
ułatwienia zrozumienia i zbliżenia do Boga jest jedną z naszych
najgorętszych potrzeb serca. Znasz to i na pewno zrozumiesz, gdy ci
porównam do stanu, jaki odczuwasz, gdy jesteś szczęśliwa: np.
dowiadujesz się, że gdzieś umierają z głodu, gdy ty jesz ciastka, a
jednocześnie nie masz możliwości podzielenia się nimi; gdy patrzysz
na góry, czujesz się wolna, a jednocześnie wiesz, że w więzieniach
skazani na dożywocie siedzą ludzie, którym ty więzień otworzyć nie
możesz. Wiem, że rozumiesz, a to jest tylko bardzo słabe odczucie
tego, co my „odczuwamy". Ale my możemy — rozumiesz? — my
możemy pomagać!
Co byś zrobiła, gdyby ci dano klucze od więzień, choćby od
jednego ludzkiego więzienia, i dano możność działania? A my w
Chrystusie działamy! (...) Z wami możemy uwolnić całą ludzkość,
wyprowadzić na światło Boże wszystkie młode narody,
„przewietrzyć" ziemię całą. Dla nas nie ma przeszkód ani czasu. A my
— to i wy w przyszłości. Jeżeli teraz idziecie z nami, a więc z Nim i
dla Niego, nie ma mocy, która by was mogła zatrzymać. I po
„śmierci", po przyjściu do nas, na swoje, czekające na was miejsca,
zwiększycie naszą siłę i naszą miłość — sobą, a pracy naszej wspólnej
nadacie większą jeszcze potęgę. Królestwo nasze wspólne rośnie
nieustannie i jego siła pomocy jest ogromna. (...)
„
Świętych obcowanie" jest nie tylko obrazem naszego świata,
gdzie nie ma granic, zakazów ani przeszkód, gdzie istnieje zgodność z
Jego wolą — a ona jest pragnieniem: „abyśmy się wzajemnie
miłowali" — jest obrazem całej ludzkości w przyszłości, ale jest też
normalnym, codziennym przejawem kontaktów pomiędzy nami a
wami.
Cóż to jest „świętych obcowanie"? Obcowanie — ciągła,
nieustająca, codzienna, „normalna" łączność, kontakt, obecność,
przebywanie ze sobą, wspólnota celów i dążeń. A święci? Przecież ani
ja, ani ty nie jesteśmy „święci". A jednak ja i ty przebywamy z Nim —
ja zawsze już, a ty, gdy tylko chcesz — a kto przebywa z Jezusem
Chrystusem, przebywa ze Świętością Świętych. Przebywa, a więc jest
otoczony „świętością". Oczywiście chodzi o miłość Jego, w której
żyjemy i przez którą działamy.
Świętość ludzka jest zjednoczeniem woli człowieka z Jego
wolą, pozostawieniem Jemu kierownictwa sobą i decyzji, poddaniem
się Jego planom. Im jest pełniejsza, czystsza, bardziej bezinteresowna
i ciągła, tym więcej działa On. Przez nas On działa bezgranicznie,
całym sobą, toteż możesz przyjmować nas jako Jego ludzi, Jego
wysłanników, Jego ręce. Ale jeżeli ty się podporządkowujesz Jego
woli —jesteś w tej samej sytuacji, jesteś z nami, żyjesz w „Świętości".
Wiem, co myślisz, ale pamiętaj, że wam się liczy wszystko,
gdyż nie wiecie, nie rozumiecie, a tylko wierzycie i polegacie na Jego
słowach — a to dla Niego jest szczęściem. Kochacie Go, bo szukacie
źródła miłości, Jego — dla Niego samego.
Zresztą sama to zrozumiesz powoli. Nie jest trudno być
„świętym", ale trzeba kochać wszystko i wszystkich — w Bogu, a
tego trzeba się uczyć, próbować i próby powtarzać...
O czyśćcu
—
Jutro jest nasz Dzień nadal. Przecież ja jeszcze jestem — w
ścisłym tego słowa znaczeniu — „duszą czyśćcową". Ale co to
znaczy! Jakie to szczęście w porównaniu z życiem na ziemi, jaka
radość, rozmach i możliwości naprawy, zadośćuczynienia za swoje
przekroczenia, i to taką pracą, która jest szczęściem.
Wiesz, tu w ogóle nie ma „kar". Bóg daje szansę, daje pomoc i
podtrzymanie. Największą naszą tragedią jest świadomość, że nie
można cofnąć naszych „żyć", że się je zmarnowało, a mogło się
przynieść Mu chwałę. Ale to jest tragedia niemożności odpłacenia za
taką miłość, jaką On nas darzył zawsze; jest to pragnienie wzrostu w
nas miłości i każda możliwość takiego rozwoju jest chwytana
zachłannie. Chcemy nadrobić wszystkie przewiny i braki.
A więc „czyściec" jest tam, gdzie istniejemy my — ludzie
nieśmiertelni, których On przyjął do siebie ze względu na swoją
miłość i miłosierdzie; On, który rozumie nas dogłębnie, który wie, że
Jego miłość nie pozostanie bez odpowiedzi, ale obudzi nas, odrodzi i
ogrzeje. Przyjął nas jak zmarzłe ptaki, które w Jego cieple odtają i
jeszcze będą nieść radość sobie i światu. I robimy, co można, aby być
sobą — zdrowymi, zdolnymi do dawania, do wzrostu miłości.
Wiem, że dziwisz się nieraz, że jestem taki „inny", „dobry" itp.
Ja mogłem być taki, gdyby nie potworne sploty okoliczności, moja
głupota i zła wola ludzka, a na końcu mój nałóg wyrosły z rozpaczy,
beznadziejności, zatracenia się. Traktuj mnie jako kogoś nowego,
kogo obecnie dopiero poznajesz, bo z takim będziesz miała do
czynienia. Nie urażę cię nigdy. Obiecuję ci to.
Dziękuję ci za twoją modlitwę za mnie. Ona pomaga. To głos
orędujący, proszący o wejrzenie pełne wybaczenia w nasze „życiowe"
winy. Zawsze jest wysłuchany.
Święta Bożego Narodzenia —jesteśmy razem
24 XII 1968 r. Wigilia. Mówi Matka.
—
Jesteśmy z tobą przez cały czas i wiem, że naszą obecność
odczułaś, gdy wszyscy dzielili się opłatkiem: my z tobą, choć
niewidzialnie.
To jest, córeczko, prawdą. Każdy z nas przeżywa to samo
zdumienie, niedowierzanie i radość, gdy widzi, że Bóg wziął nas
poważnie, podczas gdy myśmy sami traktowali się lekko. On słyszy i
pamięta wszystkie pragnienia naszych serc — po to, aby je móc
wypełnić. On cieszy się, gdy kochamy, gdy marzymy i nasze
pragnienia i plany składamy w Jego ręce.
Dziwisz się i zdumiewasz, że spełnił twoje. Jak mogłoby być
inaczej? Przecież oddałaś je Jemu... On dziecku proszącemu o chleb
nie daje węża, tylko trzeba prosić o Jego chleb. (...) Pamiętaj o tym, że
On nie tylko daje, lecz i towarzyszy. Ciesz się i dziękuj Mu.
Pierwszy dzień świąt.
—
W dniach świąt Bożego Narodzenia towarzyszymy wam i w
waszym (i naszym) imieniu dziękujemy Jezusowi za miłość i ratunek
dany wam. Jak poznasz sama szczęście, które panuje tu, zrozumiesz,
czym było dla Niego samo zanurzenie się w materię ziemską, wejście
w atmosferę niskich instynktów nienawiści i zła. On był samą
Miłością, niesłychanie subtelną, wrażliwą i czułą, a zdaną na
prymitywizm, fałsz, głupotę i podłość ludzką. Jedyny odpoczynek
znajdował w prostocie ludzi i w naturze. On nie był w stanie żyć w
mieście, nawet współczesnym, takim jak Jeruzalem. Odczuwał każdy
akt złości, każdą myśl wrogą jak uderzenie. Przecież cały należał do
nieba — był Miłością!
Widzisz, miłość jest zawsze wrażliwa. To jej atrybut: zdolność
współodczuwania, współradości, ale i współcierpienia. Miłość jest
wspólną, bo to jest nie „nasza" miłość, ale zawsze i tylko Jego — w
której i którą żyjemy, o ile zdolni jesteśmy ją przyjąć. Dlatego nikt
nigdy na ziemi nie był „kochający" czy „dobry", był tylko zdolny do
włączenia się w Jego miłość, która wtedy poprzez niego działała.
Żaden człowiek nie „czyni dobrze" — czyni przez niego Bóg, a on
tylko sobą służy Bogu, jest do rozporządzenia, a to wystarcza.
Oddanie się Bogu jest tym, czego On od nas pragnie. Jeśli
postąpi tak cała ludzkość, będzie to koniec jej trudu i męki. Powstanie
rzeczywiste królestwo Boże. Oczekujemy też od was, abyście
zrozumiawszy to, stawali do Jego dyspozycji, chcieli być Jego
żołnierzami, chcieli walczyć o zbliżenie i wypełnienie Jego planów
dla ziemi — abyście po prostu przestali żyć samopas, bez sensu i celu
marnując życie, a włączyli się do wielkiej wspólnoty miłości. Poprzez
zasłonę śmierci (która jest złudzeniem tylko) przenika ona ziemię i
tam, gdzie się przejawia, jest źródłem, początkiem, pierwszym ogniem
przyszłych potężnych ognisk. Czytałaś dzisiaj w Liście św. Pawła:
„Aniołów swych czyni wichrami, sługi swoje płomieniami ognia".
Tak jest, gdyż On sam jest źródłem ognia i zapala „swoich"
płomieniem miłości. Wszystko, cokolwiek dzieje się na ziemi ku
dobru, co ulepsza, odradza, budzi, uduchawia, prostuje i rozwija, co
tworzy, co żyje — jest działaniem Jego samego w swoich ludziach, w
swoich przyjaciołach.
Oby i w tobie zyskał przyjaciółkę. Życzę ci tego z całego serca.
Twoja kochająca cię bezgranicznie matka.
WOŁANIE BOGA
20 II 1969 r. Mówi Matka (w odpowiedzi).
—
... Jeżeli by tak było nawet „w życiu" (mijanie się z prawdą),
to tu tak być nie może. Po prostu złośliwość świadoma nie jest
możliwa — a taką byłoby zamierzone kłamstwo — natomiast mogą
być pomyłki, szczególnie co do czasu oraz intencji i zamiarów ludzi.
My widzimy ogólny stan człowieka, to, co ten człowiek kocha i do
jakiego stopnia — wiemy po prostu, komu służy. Ale każdy z was
przechodzi próby nieustannie i nie zawsze pomyślnie: upada i cofa się,
przechodzi okresy załamania, i nigdy nie wiadomo, co wtedy
wybierze i kiedy.
My nie jesteśmy wszechwiedzący — jest nim tylko Bóg. Nie
jesteśmy bogami. Czy to tak trudno zrozumieć? (...)
Każdy z was przeznaczony jest do świętości, i wielu tego
pragnie i czyni wysiłki, aby zbliżyć się do Chrystusa. Wtedy On
odpowiada pomocą, łaską i udostępnia im możliwości, drogi, daje
prace zgodne z ich pragnieniami. Lecz jeśli któryś z was mówi:
„dosyć, dalej nie pójdę" lub „zawracam, chcę żyć dla siebie", to jest to
jego wolna wola, jego wybór — i nigdy przeszkody nie zazna. Jeśli
dał dużo dobrej woli, dużo miłości, Chrystus czuje się zobowiązany, i
usiłuje obudzić w nim miłość i ofiarność, ale nie narzuca się nikomu
ani siłą do siebie nie przyciąga. Mówiłam ci: „On jest Bogiem
wolnych". Tylko swobodny, świadomy wybór uczyniony z miłości
zadowala Boga. Król nie żebrze ani nie przymusza. Jeżeli otwiera
swoje bramy wszystkim, bo ich kocha, kocha miłością rzeczywistego,
prawdziwego Ojca, to jednak pozostawia nam pełną swobodę. On
chce być kochanym dla siebie samego: nie dlatego, że daje, a pomimo
tego, że daje, i nie dlatego, że jest władcą; dlatego nie okazuje nam
swej potęgi i nic nie narzuca.
Bóg jest miłością, szczęściem, prawdą i odpoczynkiem naszym,
naszym Ojcem i domem, wieczystym schronieniem, przystanią, celem
i centrum naszej istoty duchowej. Żyjemy w Nim i z Nim, bez Niego
nic by istnieć nie mogło. Jesteśmy Jego dziećmi, a więc duchami
nieśmiertelnymi, o nieograniczonej możności wzrastania w poznaniu i
w miłości. Ale On — Duch zwraca się do nas, swoich rzeczywistych
dzieci, do nas — istot duchowych, abyśmy poznali Go po wołaniu i
chcieli sami iść ku Niemu. Wołaniem Jego w nas jest nieustający, nie
do zaspokojenia głód duchowy (bo wszystko, co duchowe, przerasta
nasze możliwości cielesne). A więc głód prawdy, miłości,
sprawiedliwości, piękna, głód przyjaźni, dzielenia się, dawania,
ulepszania, tworzenia, upiększania — to wszystko jest Jego głosem w
nas (a nie dookoła nas). Duch przemawia do ducha wprost!
Zastanówcie się, jak często słyszycie głos Boga, Jego wołanie
do was? Jak często On w was jest i w was cierpi nad złem, w którym
żyjecie... ?
Tęsknota
22 III 1969 r. Mówi Matka.
—
Materię należy czynić posłuszną, poddaną sobie. Tą materią
jest przede wszystkim twoje własne ciało, które powinno chcieć
służyć tobie, dla twoich celów — a twoimi celami są cele duchowe,
ponieważ jesteś istotą duchową, wieczną, nieśmiertelną, stworzoną po
to, abyś była wieczyście szczęśliwa. A czym może być twoje
prawdziwe stałe szczęście, jeżeli nie możnością poszerzania się w
tobie miłości i poznania?
Poznawanie i wzrastanie miłości w nas w miarę zrozumienia,
bez ograniczeń czasu, bez pośpiechu i zagrożenia — przez (całą)
wieczność jest i będzie zawsze ostatnim celem, na dnie wszelkich
innych celów i motywów ludzkich. Jeżeli odrzucisz wszystko,
pozostanie miłość —jasna, olśniewająca, promieniejąca i rozjaśniająca
wszelkie wątpliwości, niepokoje i trwogi.
Nie odbiegłam od tematu. Chciałam ci tylko przypomnieć istotę
sprawy — Bóg i ty. Jesteś dla Niego tak ważną, cenną, jedyną,
ukochaną, jak był nim Sokrates, Augustyn, Franciszek, Katarzyna
Sieneńska, Królowa Jadwiga czy Jan XXIII, jak jest nim każdy
żebrak, każde ginące z głodu dziecko czy każdy zamordowany przez
białych Wietnamczyk czy Murzyn, jak był nim każdy z nas!!!
Pamiętaj o tym, że to On „wyposaża", On udziela talentów i nie wedle
ich wartości ceni; bo sami z siebie nie mamy i nie mieliśmy nigdy nic
— tylko od Niego. On patrzy na nasze szukanie, naszą drogę ku
Niemu, na naszą tęsknotę, pragnienie i miłość, i na wierność!
Prawdziwym nieustannym naszym brakiem, a więc i twoim —
na ziemi — jest tęsknota za Nim samym, za Bogiem, za Pełnią
Szczęścia, i tego złagodzić nie zdoła nic na świecie. O ile już
obudzona jest miłość, szuka ona dopełnienia się, a dopełnieniem istoty
duchowej jest Bóg i tylko On! Dla każdego z nas, który jest sam z
siebie zerem, On jest cyfrą nadającą jej wartość —jest jak „1" przed
milionami zer „00000000...... ". Tu, w Nim wszyscy tworzymy
wartość, potęgę, a ty, biedaczko, jesteś jednym zagubionym zerem
pomiędzy innymi równie nie znającymi swego miejsca i szukającymi
go. Czyż sami — sobie — ze siebie coś dać możecie? Postaw milion
zer, a też będą niczym. Takie porównanie nasunęło mi się, ale jest —
jak każde inne — zawodne. Chodzi o to, że taka tęsknota, jaką w
sobie nosisz, jest prawidłowa, „normalna" w rozwoju duchowym, i
będzie rosła. Z góry uprzedzam cię, że nie wyzwolisz się od niej, bo
nie uciekniesz od siebie. Ale ona jest twoim motorem, twoją „siłą
napędową", twoim osiągnięciem. Skoro rozpoznałaś ją i wiesz, czym
jest, a więc rozumiesz, że żadne „ziemskie" cele nie zmniejszą jej, nie
będziesz szukać celów pozornych niepotrzebnie tracąc czas. To już
jest dużo, bo teraz można wszystkie siły zużytkować na właściwą
drogę.
TO JEST WŁAŚNIE NIEBO!
17 X 1968 r. Mówi Bartek.
—
To jest właśnie niebo! Nikt nikomu niczego nie „ma za złe".
Tu jest wzajemna miłość, a ta obejmuje zrozumienie, chęć pomocy,
pociechy również — wszystkiego, co jest potrzebne drugiej osobie. A
to się tu wie, odczuwa i pragnie się służyć wszystkim, czym można.
—
Zmieniłeś się?
—
Jestem sobą samym, a nie zlepkiem ludzkich dążeń ku
uczynieniu mnie jak najgorszym i jak najnieszczęśliwszym. Gdy
człowiek jest w pełni szczęśliwy, chce się tym dzielić z innymi. To
możesz zrozumieć, prawda?
31 III 1969 r. Mówi Bartek.
—
Tu, w naszym domu jest nieustanny rozwój, rośniecie, ruch,
wymiana miłości i w miłości; tzn. udzielamy się sobie wzajemnie,
ponieważ jest w nas miłość, która pragnie się dzielić, podnosić,
pomagać i przekazywać swoje szczęście innym. Tak jest pomiędzy
nami i tak jest również w stosunku naszym do was. Dlatego nie dziw
się, że cię czasem „pouczam". Może robię to nietaktownie, ale chcę ci
pomóc i tylko to.
Powiedziałam, że jestem mu wdzięczna za pomoc.
—
Naprawdę tak uważasz? (Bartek ucieszył się.) Widzisz, ja tu
jestem sobą. Mogę nim być. Nie muszę być już „gruboskórny" i
„cyniczny". Zresztą nigdy taki nie byłem — to jedne z wielu masek,
których używałem dla samoobrony. Ale jak już je zrzucisz, co za ulga!
—
Czy to łatwo zrobić?
—
Nie jest tak łatwo. Początkowo człowiek jest „najeżony" i
nieufny. Po prostu nie może uwierzyć, że tu nikt go nie zrani, a
wszyscy chcą obdarzać wedle swej możności. Pomyślałaś o tych z
obozów, ze śledztw z Szucha, Pawiaka czy Mokotowa? Chrystus sam
ich przyjmuje tak, jak w ciągu wieków każdego, kto dzielił Jego
krzyż. Cierpienie każde (i wewnętrzne również) jest kluczem do Jego
serca. On jest tak nieskończenie wrażliwy na głos bólu. Każdy, kto
cierpi, ma całą Jego miłość, współczucie; dysponuje Jego sercem.
Jeżeliby wtedy prosił o kogoś, o inne sprawy — nie własne —
otrzyma wszystko. A teraz pomyśl, ilu z nas prosiło o te nasze,
„polskie"? Jeżeliby tak to można określić, tymi prośbami
„związaliśmy Mu ręce, a otworzyli Serce".
Tu nic nie przemija bez śladu. Mimo żeśmy szczęśliwi, ale On
nasz ból ma w Sercu; bo szczęście nasze osobiste jest wynagrodzone
nieskończenie, ale nasze cierpienie „ogólne", nasze prośby,
„orędownictwo" trwają, stały się zastawem danym Chrystusowi przez
nas — za was, dla was. Dlatego wiemy z całkowitą pewnością, że
otrzymacie NASZĄ zapłatę. Mówię to z prawdziwą dumą, bo miałem
zaszczyt uczestniczenia, ale pragnę, abyście wiedzieli, że byliście i
jesteście póki żyjecie — współofiarodawcami. Daliście już, (...) każdy
wedle swoich sił i wytrzymałości, każdy inaczej, ale daliście również
swój udział w cierpieniu. A ile jeszcze dać możecie? (...) Każdy,
któremu to przeczytasz, albo jest naszym współtowarzyszem, albo
nim może być.
—
Wiesz, Bartku, wydaje mi się, że zaczynam rozumieć,
dlaczego tak ciągle jest akcentowane: „ofiarowywać za coś, za kogoś
— nie za swoje sprawy". Za mnie ofiarował się Jezus, ale jeżeli mam
zostać Jego przyjaciółką, Jego siostrą, współofiarodawczynią, mogę to
zrobić tylko robiąc tak jak On — ofiarowując wszystko, co mnie
spotyka, za innych; z pominięciem siebie, tak jak On. Wtedy dopiero
staję się z osoby wykupionej przez Jego Ofiarę osobą
współtowarzyszącą Mu; wchodzę do Jego rodziny, tak?
—
Tak! O to mi chodziło, żebyście zrozumieli, że macie dzień
po dniu niesłychaną szansę włączania się w nasze życie,
współtowarzyszenia Jemu w zbawianiu was samych — służąc sobą,
swoją ofiarą z najdrobniejszych nawet przykrości na co dzień.
Zsumowane — są często większe niż cierpienie wielkie, ale
krótkotrwałe.
Prawa fizyczne a prawa duchowe
20 IV 1969 r. Mówi Matka.
—
Czas to jest stan, w którym żyjecie wy. My nie podlegamy
mu. Po prostu tu są inne prawa. Nie ma dnia i nocy, pór roku,
cykliczności, przemian w przyrodzie, a więc i starzenia się, a także
konieczności podlegania kolejności przebiegu zdarzeń według czasu
— jednego za drugim. Nie zdajesz sobie może sprawy, ale to wszystko
jest dlatego takie, że podlega prawu grawitacji ogólnie mówiąc; tu go
nie ma. Prawa dla nas są — duchowe, dla was — związane z ruchem
w przestrzeni. Dlatego trudno nam porozumieć się ze sobą. Z tym że
nam jest łatwo żyć — tu, a to dlatego, że w zasadzie prawa Boże dla
duchów nie związanych z „materią" są wolnością, swobodą wobec
naszych praw „ziemskich". A wy nie możecie wyjść poza granice
praw, w których żyjecie. Umysł ludzki jest do nich przystosowany.
Można mówić o czwartym, piątym czy dziesiątym „wymiarze", ale to
tylko spekulacje, gdyż trudno sobie wyobrazić istnienie w ogóle poza
„wymiarami" — a tak jest. Dlatego wybacz mi te moje nieszczęsne
„lada dzień", „zaraz". Naprawdę tak się tu widzi przyszłość wraz ze
wszystkimi szczegółami; ale trzeba nauczyć się tak „widzieć".
—
Jak? Czy się poznaje, wie?
—
Wie się, tak, to prawda. Ja się tu nie uczę, nie „wkuwam" czy
z mozołem powolutku dochodzę do zrozumienia. Tu się pojmuje „w
prawdzie" — widzi całe zagadnienie w swojej istocie, celu, sensie,
intencjach i skutkach, ale trzeba na nie zwrócić uwagę, skoncentrować
się na nim. Nie przypuszczasz chyba, że zdolni jesteśmy objąć naszą
uwagą wszystkie Plany Boże, całe Jego Dzieło? On udziela nam
zrozumienia wedle naszej miłości, ale i naszych możliwości, które nie
są „bezgraniczne". Bezgraniczny jest Bóg!
My wszyscy, z którymi masz łączność, skupiamy się na
sprawach, ogólnie biorąc, Polski. Ogólnie, bo właściwie Polska
zasięgiem działania, wpływem obejmie całą ziemię, a więc nie są nam
obce sprawy innych narodów, religii czy ras, ale koncentrujemy się na
tych, które są nam najbliższe, najdroższe.
—
Jak?
—
Oczywiście — w Bogu. Znowu nieporozumienie. Tu,
działając dla Polski nie „odwraca się" od Boga; działa się w Nim, z
Jego życzenia, z Jego miłości, która obejmując was i nas daje nam
możność pomagania Jego łaską, energią, siłą — czyli miłością —
wam wszystkim. Wszystko dzieje się w Nim, z Nim, przez Niego i dla
Niego, tak jak On jest cały Miłością — dla nas, nie dla siebie.
Nasze królestwo, czyli Jego królestwo, jest „nie z tego świata",
nie łączy nas żadne „prawo fizyczne", a tylko i jedynie prawo miłości.
Miłość dąży do rozszerzania się, udzielania, wymiany — w miarę jak
tu królestwo Jego rośnie (w nas), a u was rozwija się tęsknota za Nim.
Może prawidłowiej — w miarę jak nas, ludzi przybywa w Jego
królestwie, nasza miłość w większym „napięciu" działa na was i
udziela się, gdy znajdzie się odzew. Ale nasza miłość jest zawsze Jego
i z Niego. Poza Bogiem nie ma miłości. Tylko On!!!
O SZTUCE I WIEDZY — TAM
28 IX 1967 r. Mówi Matka.
—
Sztuka i wiedza kwitną u nas dopiero — bo w prawdzie! Tu
się poznaje w prawdzie i tworzy w niej, to znaczy nie dla siebie, a dla
chwały Bożej, poznania Jej, zrozumienia, wysłowienia. Poetą na
przykład jest ten tylko, kto z wielkim wysiłkiem, pasją, poszukując
swojej prawdziwej drogi umiłował ten kierunek, ten „promień", tę
drogę, którą mu w zamierzeniu swoim Bóg przeznaczył; w tym
wypadku — drogę wyrażenia piękna i chwały Bożej. A więc jest on na
swojej drodze na wieczność, może się tylko rozwijać.
Córeczko, ile poezji było inspirowanej lub zgoła „dyktowanej"
stąd! Ale praca odbierającego jest też duża. Cała forma jest jego
dziełem, a dopiero poprzez doskonałość formy wyrazić się może
najprecyzyjniej treść. U Krasińskiego — widzisz, jaka jest nierówność
w jego twórczości. Myśl jest zawsze głęboka, ale ubrana raz lepiej, raz
gorzej, zależnie od włożonej pracy, miłości, skupienia; tam, gdzie one
były największe, np. w „Traktacie" właśnie, treść przerasta jego
możliwości (przy ówczesnej, i także przy dzisiejszej wiedzy). On po
prostu to wie, a taka wiedza, to już zawsze — stąd.
Skądinąd wiem, że ty bardzo czule wychwytujesz takie prawdy.
Po prostu w momencie odbioru „wiesz", że to jest Prawda!
Zachwycasz się, a ponieważ jesteś „nastawiona" na te same prawdy,
którymi i my żyjemy tutaj, po prostu włączasz się w nasz wspólny
nurt myśli. Chciałabym, aby to działo się częściej, ale na to trzeba
czasu i ćwiczenia.
Pytałaś mnie o Krzysztofa Baczyńskiego. On jest typowym
wyrazicielem „promienia" piękna i chwały Bożej. Ale to nie znaczy,
że nie kocha Polski. Ona dała mu kierunek i to, że za nią dał życie,
sprawiło, że wzniósł się jak gdyby, wszedł szybciej w nasze niebo.
Tak, tworzy i to niezwykle piękne dzieła. Wszyscy twórcy tworzą,
każdy tak, jak mu dyktuje jego własny typ odczuwania i zachwytu.
Norwid, córeczko, tak jak i Słowacki — to nauczyciele, nie tylko
artyści, to myśliciele, przewodnicy, mistrzowie, nasi starsi bracia na
drodze Polski ku Bogu, a przez to dawcy prawdy i światła dla całej
ludzkości. Ich sława na ziemi będzie rosła, będzie wskazywała drogę.
Ile my wszyscy mamy im do zawdzięczenia! I oni tworzą. Jakie
zachwycające rzeczy!
1 VIII 1968 r. Prosiłam Matkę, aby podziękowała Krzysztofowi
Baczyńskiemu ode mnie za jego wiersze, zwłaszcza za „Mazowsze". W
odpowiedzi Matka przekazuje mi:
—
Jest ogromnie wzruszony pamięcią wielu ludzi. Nigdy nie
przypuszczał, aby jego prace, takie jeszcze nieporadne, tak długo
trwały i dawały ludziom wzruszenie. Ten wiersz o Mazowszu jest
jednym z tych, które uważał za dobre i cieszy się, że inni również tak
sądzą.
—
Czy nadal pisze?
—
Tak, pisze, ale inaczej. Tu się tworzy inaczej, inne są motywy
twórczości: przede wszystkim zachwyt, uwielbienie, szczęście, a nie
niepokój, rozpacz, szukanie, głód prawdy, niezrozumienie celu
cierpienia. Te „motywy" odpadają, a pozostają: radość i pragnienie
wyrażenia jej.
Artyści w niebie
3 V 1974 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
O prośbie Klary pamiętam i proszę cię, podaj jej odpowiedź.
Ojciec jej, Jan (artysta malarz) prosi, żebyś powiedziała jego córce,
jak bardzo jest mu droga i bliska i jak wiele ich łączy ze sobą. Jest
szczęśliwy. Nie zapomina o nikim z tych, których kochał, i często
przebywa w „swoim domu", tj. z nimi (z żoną i córką). Żadna
„odległość" ich nie dzieli, a łączy miłość.
—
Czy jest mu potrzebna pomoc?
—
Nie może powiedzieć, że pomoc córki jest zbyteczna, gdyż
myśli pełne miłości, serdeczna pamięć są zawsze radością, ale
pragnie, aby córka wiedziała, że jest w obrębie Chrystusowego
Kościoła powszechnego, obejmującego Jego miłością tych
wszystkich, którzy go czcili w pięknie i bogactwie świata
widzialnego, który On powołał do bytu.
Tu piękno jest nieporównywalne z ziemskim, ponieważ
wrażliwość ducha ludzkiego nie jest ograniczona zasięgiem zmysłów.
Tym niemniej nie jest to piękno, które można opisać (z braku
odniesienia), ale można je odczuwać i wysławiać z coraz to rosnącym
zachwytem. Szczęście artystów jest w zrozumieniu logiki, harmonii i
mądrości, z którą uzewnętrznia się zamysł Boży w materii
wszechświata. Tego nikt z nas przekazać wam nie potrafi. Mogę ci
tylko powiedzieć przez porównanie, że zmysły to są raczej narządy
czy przyrządy techniczne o wielkiej, ale określonej i ograniczonej do
pewnej skali zasięgu — wrażliwości, którymi duch ludzki — poprzez
ciało fizyczne — bada swoje fizyczne otoczenie; bez tych narządów
zmysłowych pozostałoby ono niedostępne dla niego. Są one zupełnie
wystarczające dla człowieka w jego roli gospodarza planety.
Uzupełnia je poprzez dany sobie aparat — o wiele doskonalszy, bo
twórczy — umysł, oparty na działaniu koordynującym,
selekcjonującym i wybierającym to, co ważne i wartościowe z
informacji napływających poprzez zmysły. Ale już to, co wybiera i
uznaje za ważne i jak szereguje swoją hierarchię ocen czyli wartości,
jest działaniem ducha ludzkiego używającego swego umysłu dla
własnego celu.
Tu dygresja. Ojciec Klary pragnie jeszcze przekazać, że Bóg
żadnemu artyście-twórcy — sam Twórca Najwyższy i Twórca
twórców —jego szczęścia nie odbiera. Istnieje nadal w nieosiągalnym
na ziemi stopniu szczęście tworzenia, ale jest ono inne i uzależnione
jest w sile swojego oddziaływania od stopnia rozwoju duchowego
(który wciąż wzrasta), a nie od umiejętności „ziemskich", szczególnie
tych „technicznych".
8 XI 1980 r. Bartek odpowiada na pytanie o „sytuację" artystów
w niebie, o muzykę, o ludzi wrażliwych na urodę świata, którzy za
życia nie mogli zaspokoić swoich tęsknot.
—
Cieszę się, że to właśnie mnie o to pytasz, bo ja podobnie jak
ty odczuwałem pragnienie przeżycia i nasycenia się pięknem ziemi.
Może zacznę od tego, że my istniejemy poza czasem. Znaczy to, że
nie tylko przyszłość, ale i przeszłość w stosunku do nas nie ma
znaczenia przebiegu w czasie i przemijania. Dotyczy to wszystkiego,
co nazywamy materią. Świat nasz ją niejako przenika: jesteś tam,
gdzie pragniesz być i w tym „czasie", w którym chcesz być, ponieważ
dla nas on „jest", a nie „przeminął i zniknął". Dotyczy to również
ziemi, tak że cokolwiek zostało stworzone, w tym my możemy —
jeżeli zechcemy — być i uczestniczyć w pełni wedle praw naszego
świata, a świat duchowy, to wolność w miłości Stwórcy, Jego
wolność, w której z Jego miłości uczestniczymy.
Ta dana nam wolność zobowiązuje nas do szanowania jej we
wszystkim, co nieustannie powstaje z Jego woli (ponieważ Pan
stwarza stale: twórczość jest uzewnętrznianiem się Jego darzącej,
ojcowskiej miłości), a więc uczestniczymy — nie ingerując w zakresie
cudzej wolności — w sferze materii takiej jak ziemska. Nie znaczy to
jednak, że nie żyjemy pełnią twórczego istnienia w rzeczywistości
naszej. O niej opowiedzieć się nie da, tak jak gąsienica nie wyobrazi
sobie szczęścia życia motyla, ale motyl może w każdej chwili być
przy gąsienicy, istnieje w jej świecie, jest go świadomy, tyle że szerzej
i głębiej, z pozycji większej wolności, większej percepcji wszystkich
walorów świata niedostępnych dlań, gdy był gąsienicą. To bardzo
ubogie porównanie. Dodaj sobie, że ów motyl żyje wiecznie, wciąż
piękniejący i niczym nie zagrożony, że dostępna jest mu cała ziemia
obecna i przeszła...
,, Nurek"
8 XI 1980 r. Mówi Bartek.
—
Pytałaś o artystów. Widzisz, każdy człowiek jest choćby w
minimalnym stopniu twórcą — jak Ojciec, Pan nasz jest Stwórcą. Tu,
w stanie ciągłego wzrastania, rozwoju rośnie też potrzeba twórczości.
Przyjmujecie nieustannie nasze inspiracje we wszystkich gałęziach
twórczości, a są one nikłym śladem ich autentycznej wspaniałości w
naszym świecie.
Kiedyś mówiłem ci, że zmysły to narzędzia służące do
poruszania się, życia i pracy w środowisku ziemskim (dawałem za
przykład przebywanie pod wodą nurka), ale po wyjściu na ląd są one
niepotrzebne, zawadzające.
Naturalnym środowiskiem człowieka, do jakiego był on
przeznaczony, jest królestwo Boże, nasz świat, ale nie znaczy to, że
człowiek zmienia się wchodząc tu, podobnie jak nurek jest tą samą
osobą zdejmując skafander, a tylko zaczyna żyć „normalnie", podczas
gdy pod wodą poruszał się ociężale, mało widział, nic nie słyszał i był
połączony przewodami, czyli ograniczony do małego terenu, małej
głębokości i krótkiego czasu przebywania tam. Po wyjściu na ląd staje
się wolny, swobodny, lekki, a świat przyjmuje bezpośrednio, a nie
poprzez przyrządy. Zmysły potrzebne są ciału — temu ciężkiemu
skafandrowi nurka.
Tu wszystko chłoniemy sobą, ale wrażliwość na wszelakie
piękno pozostaje, bo jest naszą cechą człowieczą. Ona wzrasta i
piękno stokrotnieje, ale człowiek je nadal wysławia, z tym że wie, kto
jest Dawcą, i do Niego odnosi swój zachwyt i wdzięczność.
O naszym wyglądzie i życiu też ci opowiem, ale już nie dzisiaj.
Chcę tylko, żebyś nie sądziła, że my się tu zmieniamy w jakieś
punkty, kule, bryły geometryczne czy inne formy, jak to opisał Moody
w swojej książce. To bzdura! Jesteśmy sobą, ale jest w nas — utajona
na ziemi — chwała synów Bożych: piękno duchowe, odbity blask
chwały Pana, w którą Chrystus swoją Ofiarą nas przyoblekł,
zbawiając i otwierając nam dom Ojca. Chwała Mu za to!
Zachód słońca
15 VII 1969 r. Na urlopie, w lasach podziwiałam pogodny,
wspaniały zachód słońca i pomyślałam z żalem, że szkoda, że Bartek
tego nie widzi. Wieczorem, kiedy wzięłam pióro do ręki, Bartek
powiedział:
—
Współczujesz mi, że już nie mogę oglądać zachodów słońca,
tymczasem widzę je tak, jak i Ty, tylko o wiele wspanialej. Nie
jesteśmy pozbawieni niczego, co było dla nas pięknem, a przeciwnie,
otacza nas ono, żyjemy w nim. Bóg jest stwórcą wszelkiego piękna.
Jak mógłby je nam odjąć? On tylko poszerza je, a i my mamy o wiele
większą wrażliwość odbierania. Słyszymy, czujemy, widzimy wprost,
sobą, a nie poprzez zmysły. Nie jestem w mocy wytłumaczyć Ci tego
inaczej niż przez porównanie. Wyobraź sobie, że całe życie jesteś
zamknięta w pokoju i masz kontakt ze światem wyłącznie przy
pomocy telewizora, a z ludźmi przez, powiedzmy, video-telefon, a
potem nagle otwierają się drzwi i wychodzisz na świat, wchodzisz
weń. Nie jesteś już oddzielona — ludzie są bliscy, jawni, odkryci, a
całe piękno świata — dostępne. Jesteś tam, gdzie chcesz być;
podziwiasz to, co chcesz podziwiać; odbierasz każde wzruszenie w
pełni, uczestniczysz w nim, odczuwasz. Zrozum, że zmysły to są
narzędzia, i to bardzo ograniczone, słabe w zasięgu, właśnie tak jak
obraz w telewizorze w porównaniu z byciem, uczestniczeniem w tym,
co się ogląda. Jeżeli tyś widziała ten zachód słońca jako piękny, jest to
tylko odbicie w twoich zmysłach prawdziwego zachodu słońca.
Przecież barw jest więcej, skala, zmienność i blask ogromny,
przejrzystość, przestrzeń i muzyka — bo każda barwa ma swój
dźwięk, nie do „odebrania" przez was. To, co jest — tak jak wschody i
zachody słońca, las, niebo, chmury — jest tym i dla nas, tyle, że dla
nas istnieje poza tym piękno większe i wspaniałość nieskończona. Ale
też nikt nam nie odejmuje i tego „ojczystego" piękna, które
kochaliśmy i kochamy nadal.
Zrozum, Jego królestwo — to nie oderwanie nas, pozbawienie,
odebranie nam czegokolwiek, cośmy darzyli miłością, a co jest Jego
tworem, bo On się z nami dzieli, udostępnia nam wszystko swoje. Kto
wejdzie do Jego królestwa, jest synem Bożym, dziedzicem,
współposiadaczem wszystkiego, co Jego — czyli bezgraniczności.
Cokolwiek istnieje, jest tworem Jego miłości, Jego natury twórczej,
rozwijającej, wciąż darzącej, uszczęśliwiającej, dającej. Bóg jest
Dawcą.
Czy teraz rozumiesz proporcje naszych cierpień i wysiłków w
stosunku do Jego miłości? Otrzymujesz wszystko — za nic;
nieskończone szczęście — za co? Właściwie za wszystko złe:
obojętność, głupotę, lenistwo, upór — bo pomimo to, czym jesteś, On
cię kocha! Bo Jego miłość jest ponad wszystkie nasze małe, bardzo
małe i nędzne błędy. Jego miłość jest oceanem bez dna i granic, który
pragnie przyjąć i otoczyć miłością swoją, dobrem, szczęściem
wszystko, co biedne, samotne, nieszczęśliwe, co jeszcze nie objęte.
Tylko pragnienie, tylko wezwanie, tylko te trochę miłości, którą
możemy dać my, wystarcza, by cała potęga nieba stanęła przy tobie.
Naprawdę, taka miłość do takich tworów jak my jest niepojęta,
jest tajemnicą Boga. Nie mam możliwości wyrazić jej ani nawet pojąć
Jej ogromu. Tu wszystko nas przerasta.
JEZUS NIE POTĘPIA, NIE GARDZI, NIE BRZYDZI SIĘ
NAS...
23 IV 1969 r. Mówi Bartek.
—
Jeżeli kocha się coś więcej niż siebie, aż do ofiary z życia,
chociażby była dawana niechętnie, ze strachem (zresztą w chwili
śmierci nie zawsze można strach opanować), jest to jak gdyby szansą
wejścia do Jego królestwa. To znaczy Chrystus, widząc naszą miłość
zwróconą ku innym — nie ku nam samym — nie chce pamiętać nam
naszych nawet ciężkich win. Wita nas jak Ojciec swoich prawych
synów. Bo tak jest, że jeśli pokonamy swój egoizm, odsuniemy swoją
wygodę, swoje „dobro" na rzecz dobra dla innych, szerszego —
działamy już nie sami, a w imię Jego miłości, jesteśmy Jego Ducha,
jesteśmy Jego rzeczywistymi synami przyznającymi się do synostwa i
świadczącymi o Ojcu. A On przyznaje się do nas.
I pamiętaj o tym, że On wychodzi naprzeciw, niesie nasz krzyż,
uczestniczy, wspiera, dodaje sił. To się tu wie, ale naprawdę bez Jego
obecności wielu z nas nie wytrwałoby, nie wytrzymało nacisku zła.
Żebyście wiedzieli, dla ilu z was Jezus jest przyjacielem, towarzyszem
prawie codziennym pracy, szczególnie w czasie prób. On chce być z
wami. Słuchaj, to jest taka miłość, o jakiej nie mamy pojęcia. Taka
czułość, wrażliwość, delikatność. On jest wszystkim: Ojcem i Matką,
Bratem i Przyjacielem, kimś, kto cię zawsze zrozumie, zawsze
usprawiedliwi, kocha pomimo wszystko, co byś zrobiła, i tylko
współczuje. On nie potępia, nie gardzi, nie brzydzi się nas. Kocha tak,
że ślepy jest na wszystkie nasze występki, odrzuca je.
Poczuj się naprawdę Jego dzieckiem. Spróbuj, chciej. Nie bój
się i nie wstydź, wzywaj go nieustannie, radź się, proś, polecaj, chciej
być z Nim, chciej kochać! Przyjmij jako pewnik, że jesteś kochana
całkowicie i bezgranicznie, zawsze, stale jednakowo; nie że jesteś tego
warta, ale że On inaczej nie umie. Kocha całym sobą, całą potęgą
swojej miłości. Jest Nią! Tego „zrozumieć" nie można, bo nasze
możliwości kochania są prawie żadne, ale taka jest prawda. O ile
mądrzej można by żyć, przyjmując ją.
Za mało prosisz i inni też — za was, za nas, za nasze wspólne
sprawy. Czemu tak mało myślisz o swoich znajomych paniach?
Polecaj je częściej.
—
Nie chcę być natrętna.
—
Napieraj się, dlaczego nie? W sprawach cudzych powinnaś
być „nachalna". Ja walczyłem o cudze sprawy, chętnie ci pomogę.
Odwołuj się do Niego we wszystkim, ze wszystkimi sprawami; nie ma
zbyt błahych lub „głupich". Jeśli się komuś wierzy i ufa w pełni,
zwraca się zawsze, w każdej sprawie. Widzisz, to jest jedyny sposób
odpowiedzi na Jego miłość. Na inny nas nie stać, ale polegać na Nim,
ufać Mu i prosić Go — możesz.
—
A ty czy tak robiłeś?
—
Ja nie rozumiałem. Raniłem bezustannie i znieważałem Jego
miłość zwątpieniem, odrzucaniem Jego pomocy, Jego ratunku, którym
przecież byłaś i ty. Wszystkie Jego próby ocalenia mnie
zmarnowałem. Uwierzyłem dopiero tu, widząc, wiedząc i rozumiejąc
— jak Tomasz. Chrystus uratował mnie po prostu wbrew mnie
samemu. Bo jeśli się Jego unika, znienawidzi się wreszcie i siebie, tak
jak ja to zrobiłem.
Proszę cię, to nie są „morały". Chciej mnie zrozumieć. Tak
pragnę, żebyś była szczęśliwa, żebyś nie straciła możliwości
współdziałania z Nim, póki masz czas, żebyś wykorzystała wszystkie
szansę, które On ci daje. Przyjmij je. Naprawdę mało osób może tak
rozmawiać, jak my. Czyż mam nie wykorzystać takiej możliwości
dopomożenia ci...?
Proszę cię, uwierz mi. Daj sobą kierować, daj się prowadzić;
pytaj i słuchaj. Po prostu pozwól się kochać! Wtedy będziesz mogła
zrobić bez porównania więcej dla was i dla nas, a przecież chcesz
tego? A Jemu się należy cała twoja miłość, całe serce, wszystkie
myśli, tak jak ty masz Jego serce. Proszę cię o to dlatego, że uważam
cię za przyjaciela. Życzę ci szczęścia.
TO JEST NASZA WSPÓLNA DZIAŁALNOŚĆ W OBRĘBIE
KOŚCIOŁA CHRYSTUSOWEGO
19 X 1969 r. Mówi Matka.
—
Jesteście w obrębie Kościoła Chrystusowego, tak jak i my
zresztą, i mogę zapewnić, że nikt spoza niego udziału w naszych
kontaktach nie ma i mieć nie może. Są one z łaski i miłości Jezusa
Chrystusa, którą On darzy nas i was — „swoich", swoje dzieci
okupione poprzez cierpienie i śmierć. To jest nasza wspólna
działalność wewnątrz Kościoła Chrystusowego, jak w rodzinie, a dla
dobra was i wszystkich innych, także spoza rodziny. Kościół
Chrystusowy obejmuje Jego wieczyste królestwo, zwane przez was
Kościołem Triumfującym, i was — pokolenia obecnie żyjące,
walczące o Jego prawa, a więc Kościół Walczący.
—
A czyściec?
—
Kościół Cierpiący obejmuje niezliczoną ilość osób, które w
chwili śmierci nie miały „szaty godowej", ale apelowały do Jego
miłosierdzia, i które On przyjął, gdyż zawsze przyjmował, przyjmuje i
będzie przyjmował każdego, kto Mu zawierzy, kto bronił Jego praw
lub starał się czynić dobro, niezależnie od tego, czy rozumiał, czemu
to czyni i kogo broni. Nie ma ścisłej granicy oddzielającej nas od
siebie (już po śmierci ciała, poza życiem w materii), o ile Chrystus
ogarnął nas swoją opieką. Jest oczyszczanie się, wzrost zrozumienia,
poznania, dążenie do zadośćuczynienia, do zasłużenia na miłość, z
jaką się człowiek po śmierci spotyka. W czyśćcu trwa cierpienie, żal i
wstyd, ból zabijanej miłości własnej człowieka, ból rozpadającej się
pychy, śmierć złudzeń o własnej wyolbrzymionej wielkości, ale jest
nadzieja nieba, pewność przebaczenia i miłości Boga do cierpiącego,
świadomość wielkości Jego miłosierdzia. Jest też możność pomagania
wam.
Chciałam jasno powiedzieć, że tylko i wyłącznie poprzez Boga,
w Bogu i z Jego woli możliwa jest nasza współpraca, nigdy nie
wykraczająca poza powszechnie znany dogmat „świętych
obcowania". Trochę dobrej woli wystarczyłoby, aby znaleźć tysiączne
przykłady z życia w Kościele (a jeszcze przed założeniem Kościoła
Chrystusowego — z życia osób chcących służyć Bogu, np. prorocy,
Józef, Abraham...), i to osób nie zawsze „świętych", a w każdym razie
w okresie życia za takie nie uznawanych (Dawid), a tylko mających
dobrą wolę służenia Bogu.
Braterstwo w Bogu
Rozwój wewnętrzny człowieka jest rozwojem w nim miłości
Bożej, a więc rozwojem jego osobowości w obecności Bożej, jest
zezwoleniem człowieka, aby w nim i poprzez niego działał Bóg, tak
jak zechce sam. Jest to więc złożenie własnej woli w ręce (przebite
ręce!) Chrystusa, zaufanie za Zaufanie (obdarzenie nas pełnią
wolności), miłość za Miłość, zakiełkowanie w nas ziarna złożonego w
każdym z nas w chwili narodzin, początek rozwoju — wrastania w
życie wieczne, które jest współżyciem z Bogiem! Tu, w wieczności
każdy z nas współuczestniczy w życiu Boga, każdy indywidualnie
współżyje z Nim, jak dziecko w domu Ojca, a ponieważ Ojciec jest
jeden — wszyscy jesteśmy braćmi! Braterstwo „w Bogu" jest jedną z
najcudowniejszych, najbardziej oszałamiających rzeczywistości w
naszym życiu!
31 III 1970 r. Wtorek po Wielkanocy. Mówi Matka.
—
Jesteś członkiem wspólnoty i nigdy nie będziesz
„wyłączona", nie będziesz „osobno". Współżyjesz z innymi, a
pracujesz dla nich z nami, dlatego trzeba, żebyś pamiętała o naszej
wspólnocie: jednym, wielkim, wspaniałym, wieczystym
(ponadczasowym), powszechnym i apostolskim (a więc aktywnym,
promieniującym i rozrastającym się) Kościele Chrystusowym — Jego
dziele, Jego wspaniałej myśli o wspólnym działaniu Jego samego i nas
wszystkich, od założenia Kościoła, którego upamiętnieniem jest to
święto, aż po koniec istnienia ludzkości w jej obecnej formie.
—
A co będzie potem?
—
Wtedy skończy się ta forma działalności Kościoła
katolickiego (czyli powszechnego) na ziemi, jaka jest dzisiaj, a więc
apostolstwo i walka, pokonywanie przeciwności, ale nie skończy się
Jego królestwo. Stanie się tylko utrwaloną na wieczność potęgą
braterskiej miłości, wspólnotą miłości, taką, jakiej Chrystus pragnął i
jaką — sobą samym, swoją Ofiarą — założył. Plany Boże nie mogą
nie spełnić się. Mogą odpaść na własne
nieszczęście poszczególne
drobiny ludzkie, ale zawsze znajdą się inne gotowe do ofiar. I rozwój
Kościoła Chrystusowego trwa, tak jak przypływ i odpływ morza,
niezmiennie i wciąż z równą potęgą — przecież jest żywiony Jego
energią, Jego miłością.
25 X 1973 r. Mówi Bartek.
—
Poznaję cały ziemski Kościół w jego rozwoju, bo to jest i mój
Kościół, moja rodzina, rozumiesz mnie?
—
Jesteś teraz dumny z przynależności do Kościoła
Chrystusowego?
—
Chcę być dumny i jestem. Przecież to Jego plan, Jego
działanie, w które z miłości do nas „wciągnął" nas samych. Widzisz,
uszanował naszą godność dzieci Bożych powołanych do bytu z
miłości i pomimo koszmarnej po prostu nędzy, małości naszej,
zaprosił nas do czynnego udziału w formowaniu swojego królestwa na
ziemi.
—
Królestwo Boże jest w niebie?
—
Tu, u nas, to jest Jego dom, tu uczestniczymy w Jego życiu,
ale na ziemi możemy sami dobrowolnie dodawać coś od siebie, aby
powiększać wspólne dobro, aby własnymi uzdolnieniami coś ulepszać
lub stwarzać (np. dzieła sztuki). Całą umiejętnością Bożą jest to, że
On się posługuje nami, takimi, jakimi jesteśmy, ze wszystkimi
naszymi wadami i skazami. Jednym słowem z byle jakiego tworzywa,
o ile ono tylko zapragnie, Chrystus buduje swoją budowlę.
Czytaliście, że cała ziemia jest Jego Kościołem, a Kościół —
ten istniejący —jedynie ołtarzem w Jego gmachu. Zaplątałaś się w
pojęciach o tym, co jest materią i czymś czasowym, a co duchowym i
wiecznym? Widzisz, wyobraź sobie, że ludzkość jest jedną rodziną
(bardzo biedną, ciemną i słabą, a także uparcie trwającą przy swoich
prawach, a uparcie odrzucającą — Boże, a więc dobrowolnie
chorującą). Ludzkość — istoty duchowe otrzymały swój teren,
podłoże materialne, na którym mają rosnąć i dojrzewać. Obdarzone
zostały wolnością, ponieważ Bóg jest Bogiem wolnych! On też dał im
ziemię: piękną, ogromną i rozmaitą w swoim bogactwie z
rozrzutnością Pana nieskończoności. Dał im też dar tworzenia,
albowiem choć tak ułomni, są jednak Jego dziećmi (na obraz i
podobieństwo swoje nas ukształtował).
Wszystko Bóg nam dał: teren, czas, wolność i całą swoją
pomoc. Miłość Jego spowodowała, że wbrew naszej woli — jeszcze
jako całej rodziny ludzkiej, ale za zgodą jedynej istoty ludzkiej
prawdziwie wolnej, Maryi — litując się nad naszym błądzeniem i
tęsknotą, ofiarował się nam sam. I odtąd mamy kierunek.
Kościół Chrystusowy jest Matką naszą, Przewodnikiem i
Nauczycielem, ponieważ jest w nim żywy Pan. Ale On jest również
władcą królestwa niebieskiego: Duch — duchowego, Wieczny —
wiecznego. Jego Kościołem spełnionym, triumfującym, jesteśmy my,
dlatego tylko, że On aż tak nas pokochał.
Nauczył nas prosić: „Przyjdź królestwo Twoje, jako w niebie,
tak i na ziemi". Teraz wyobraź sobie tak: to co nieśmiertelne i
niewidzialne rozwija się przez wieki pracą fizyczną w materii (acz nie
dla materii) wykonywaną przez istoty przemijające w szeregu
pokoleń, z których każde coś od siebie dobudowuje. Wyobraź sobie
gmach Katedry tak wielki, że buduje się go już dwa tysiące lat.
Mrowie robotników się roi, każdy coś tam dłubie, jakiś malutki
szczegół, często nie zdając sobie sprawy z tego, gdzie i do czego on
będzie służyć. Cała budowla pokryta jest tak gęsto siecią rusztowań,
że nikt jej kształtu nie odgadnie. Nie zmienia się tylko Architekt. On
rozdaje robotę i wskazuje miejsce pracy, każdemu według uzdolnień.
Ale czyż Architekt, który wie czego pragnie i zna przyszły kształt
budynku, może każdemu z dniówkowych robotników tłumaczyć
całość budowy? Trzeba zaufać temu, który plany stworzył, tym
bardziej że dla nas buduje. On ma królewski dom!
Teraz zrozum, przyjdzie czas, kiedy rusztowania spłoną, opadną
i ujawni się całe piękno Katedry: ona sama, a nie jej przyobleczenie.
Będzie „ziemia nowa", przemieniona, przesycona Duchem, wieczna
już, gotowy dom ludzkości ofiarowany Bogu. I jeszcze coś, każdy
robotnik będzie sam „cegłą" w tej budowli. Jesteśmy istotami
duchowymi, wiecznymi, ale jesteśmy związani z ziemią, ponieważ
kochamy się. Ludzkość jest rodziną!
Póki tu u was męczą się i cierpią ludzie, my jesteśmy z wami;
pomagamy, podtrzymujemy i działamy z Nim i w Nim. Ale przyjdzie
dzień, kiedy Jego królestwo dopełni się. Opadną rusztowania...
Jeszcze nie teraz. Jeszcze Bóg was ratuje, a my z Nim. Jeszcze
jest szansa na odrodzenie ludzkości. Pomyśl, my tu widzimy naszą
budowlę już bez rusztowań, taką, jaką ma być, aczkolwiek nie
skończoną jeszcze.
—
A kiedy będzie gotowa?
—
Czyż może nas interesować czas potrzebny na skończenie?
Ważne jest tylko dokonanie dzieła, dzieła zbawienia nas, ludzkości,
dzieła zgromadzenia owczarni pod berłem jednego Pasterza. On wie
kiedy. My widzimy piękno, ogrom, majestat Jego planów i z Jego
miłości uczestniczymy w nich. Jeden jest Kościół — święty, bo Jego,
Chrystusowy Kościół powszechny; jeden dom ludzkości; jedna
ludzkość i jeden Ojciec!
BÓG W TRÓJCY ŚWIĘTEJ
14 V 1973 r. Mówi ojciec Ludwik.
Posłuchaj uważnie. Tłumaczę to tobie po to, abyś zrozumiała,
czym jest miłość.
Każda miłość jest energią udzielającą się, dążącą do
wypełnienia próżni. Jest to energia duchowa, a więc udziela się bytom
duchowym i jest przez nie przyjmowana aż do granic możliwości
wchłonięcia jej, różnej dla każdego z nieprzeliczonej mnogości
rodzajów bytów duchowych. Dawcą jest tylko jeden Bóg. Wszystkie
inne byty zrodzone zostały przez Niego — z miłości, gdyż miłość
pragnie mnożyć szczęście, uszczęśliwiać (w człowieku wyraża się
poprzez każdą działalność twórczą). Bóg jest Istotą Miłości. On jest
Tym, Który Jest, „a wszystko z Niego powstało".
Jest jeden Bóg, ale w trzech Osobach, bowiem miłość w Trójcy
Świętej jest wymianą energii wypełniającej trzy Osoby Trójcy.
Możesz sobie wyobrazić nieustanne krążenie Energii o nieskończonej
mocy i potędze? Jest to miłość zespalająca Ojca z Synem i Duchem
Świętym.
Nic więcej nie mogłabyś zrozumieć. I nikt z ludzi nie może
objąć spraw dziejących się w wymiarach, wobec których jesteśmy
tylko pojedynczymi atomami. Dlatego trzeba przyjąć dogmat o
istnieniu Boga w Trójcy Jedynego jako tajemnicę miłości Bożej w jej
pełni. Wobec tej Pełni miłości, w której jest Trójca Święta udzielająca
się sobie, nie jest potrzebny Bogu żaden wszechświat — nikt i nic —
gdyż nic powiększyć nie zdoła istniejącej w Bogu miłości ani też jej
ująć.
Dlatego też przyjmować należy z wdzięcznością i podziwem
tajemnicę miłości Boga do nas — zrodzenie nas i wszystkich innych
bytów powołanych do miłości, gdyż powstałych z miłości
bezinteresownej, wielkodusznej i nieskończenie wspaniałomyślnej. W
powołaniu nas do istnienia wyraża się dobroć i miłosierdzie miłości
Bożej, Jej ojcowski charakter.
Widzisz! Wszystkie słowa są za małe i prawie nic nie znaczą
wobec Prawdy. Świadczą jedynie o tym, że Prawda istnieje w swojej
pełni, tajemniczej dla nas, bo nie dającej się objąć ani zmierzyć.
Trzeba przyjąć, że istnieją wielkości dla nas niepojęte, a cokolwiek
dotyczy tajemnicy miłości obejmującej Trójcę Świętą, a także miłości
Boga powołującej z niebytu istoty duchowe, rozumne i świadome
siebie (po to, aby mogły być nasycone miłością i stały się same jej
dawcami w mierze dla nich dostępnej), to wszystko należy do zakresu
wielkości, w których my się mieścimy, ale których nigdy nie
posiądziemy. Trzeba je przyjmować w świadomości ich zawrotnej
głębi i mądrości!
Pewność, że Bóg nas kocha
24 II 1972 r. Odpowiada ojciec Ludwik na moją prośbę o
pomoc w napisaniu o śmierci Chrystusa Pana na podstawie obrazów
religijnych.
—
Chcesz, żebym powiedział ci coś o drodze krzyżowej i
śmierci Pana naszego, Jezusa Chrystusa, ale pozostawiasz mi bardzo
mało czasu. Cóż więc mam ci wytłumaczyć? Oba obrazy widziałem;
oba są jakąś sumą przeżyć, a nie sceną realistyczną, mimo że bardzo
realistycznie malowaną.
Miłość, która łączyła Jezusa Chrystusa z Matką, była tak silna,
że można mówić o współodkupieniu, o przeżyciu przez Matkę Bożą
takiej męki, która jest porównywalna z męczeńską śmiercią Jezusa.
Ale Maryja była człowiekiem, podczas gdy ofiara naszego Pana była
ofiarowaniem się za ludzi — Boga, który „po to stał się człowiekiem",
ażeby stać się jednym z nas, naszym Bratem, bliskim każdemu, kto
jest otwarty na Prawdę. To znaczy, że każdy człowiek etyczny,
wrażliwy i umiejący odróżnić dobro od zła, czytając Ewangelię
dochodzi do tego samego wniosku (bez względu na rasę, wiek,
wykształcenie, religię, epokę, w której żyje), że Chrystus Pan dawał
nam Prawdę, a czynił dobro, że był człowiekiem nieskazitelnie
prawym, czystym i mądrym, a dla potwierdzenia swoich słów dał
życie. Czyli Jego śmierć jest świadectwem prawdy Jego słów.
Przez takie poświadczenie każde słowo Ewangelii nabiera
blasku prawdy. A słowa Jezusa mówią nam, że „Jam jest początek",
„wy jesteście z niskości, a Ja z wysokości", „wy jesteście z tego
świata, a Ja nie jestem z tego świata", „Jam jest światłość świata",
„Jam jest chleb żywy, który z nieba zstąpił", „Ale to jest wolą Ojca,
który Mnie posłał, abym nic nie stracił z tego, co Mi dał, ale żebym to
wskrzesił w dzień ostateczny". To „to", co Bóg dał Synowi — to
ludzkość, my, bo tylko to, co duchowe, skupia uwagę Ducha (a więc
nieśmiertelne, posiadające podobieństwo do swego Stwórcy; to tylko
jest istotne i od rozwoju tego podobieństwa w nas zależy nasze
szczęście w wieczności). Ale ta ludzkość była taka ciemna, biedna,
błądząca, że Król postanowił zmieszać się z poddanymi, ażeby Go
poznali.
—
Po czym możemy poznać Boga?
—
Po sile Jego miłości.
—
Jak to rozumieć?
—
Świat duchowy jest ogromny, ale i on został wyłoniony z
miłości. Miłość jest przyczyną stwórczą. Miłość stoi u początku
wszystkiego. Dlatego tam, gdzie przejawia się miłość, jest na pewno
zawsze działanie Boga. Jezus Chrystus zezwolił na najstraszliwszą,
haniebną śmierć, ażeby stała się świadectwem prawdy Jego słów! A
więc przejawiła się nam miłość w kształcie najczystszym —
bezinteresowna, całkowita, aż do zatracenia siebie. Jego miłość była
tak niecierpliwa, że zeszedł „do swoich", gdy świat był jeszcze nie
przygotowany, gdy tylko jedna kobieta zgodziła się zaufać Bogu, gdy
kilkunastu ludzi zdolnych było pokochać Jezusa i uznać Go
Nauczycielem.
—
Czy dziś jesteśmy już przygotowani?
—
Sądzę, że i dziś byłoby „za wcześnie" z ludzkiego punktu
widzenia. Ale Jezus Chrystus przyszedł nie na „przygotowany świat",
ale aby świat przygotować. I dzięki Jego świadectwu obraz ludzkości
jest jednak optymistyczny. Istnieje potężny Kościół powszechny
którego oddziaływanie będzie coraz bardziej odciskać się na kształcie
ludzkości, istnieje dla was sens życia, cel i nadzieja, a przede
wszystkim zaszczepiona została ludzkości miłość jako konkret,
sposób działania jednych na drugich — i tam, gdzie działa, tworzy
cuda. Ale pamiętaj, że u podstawy leży pewność, że Bóg nas kocha, a
to objawił nam Chrystus sobą, swoją śmiercią. Przeczytaj jeszcze raz
Dzieje Apostolskie od początku, bo to, co zaszło po śmierci Jezusa
Chrystusa, zaprzecza ludzkiej logice. Już nie na Nim, a na Jego
słowach opierali się pierwsi chrześcijanie — na słowach
potwierdzonych świadectwem śmierci i zmartwychwstania.
Chrystus umiera za każdego z was
14 IV 1974 r. Niedziela Wielkanocna. Mówi ojciec Ludwik.
—
Dzisiaj w tym wielkim dniu chciałbym z tobą rozmawiać o
sprawach Bożych. Mogę i pragnę przekazać wam prawdę tego Dnia.
Trwa on wiecznie. Nie pamiątkę obchodzimy, a przeżywamy
Ukrzyżowanie, Mękę, Śmierć i Zmartwychwstanie Pana naszego —
takie, jakie było, jest i trwać będzie. Kiedy jest mowa o życiu
ziemskim Chrystusa Pana, to, co dotyczy Jego, dotyczy Boga-
Człowieka: co ludzkie, rozgrywa się w czasie, co Boże — w
wieczności, poza czasem, który ma sens jedynie w zastosowaniu do
przedmiotów przemijających (podlegających biologicznej
cykliczności rodzenia się, wzrostu i umierania). Sama rozumiesz, że
Bóg istnieje w wieczności. Działanie Boga, który „tak umiłował świat,
że Syna swego dał, aby świat zbawił", to działanie (aktywność
miłości) istnieje, i ono zbawiało, zbawia i zbawiać będzie ludzkość do
końca jej istnienia, a więc do końca potrzeby zbawiania (które jest
namaszczeniem każdego z nas Krwią Chrystusową, przyznaniem mu
— poprzez wspólnotę ze Zbawicielem — Jego „uprawnień": synostwa
Bożego, prawa do współżycia z Bogiem we wspólnocie miłości).
A kiedy powstanie „jedna owczarnia i jeden Pasterz", też trwać
będzie Jego Ofiara przemieniona w Chwałę.
Zrozum, że nikt z nas nie jest i nie będzie nigdy godzien wejść
do królestwa Bożego — sam. Król nas zaprasza i wzywa do siebie z
miłości do nas. Tajemnica miłości Boga do człowieka jest najbardziej
zdumiewającą i najgłębszą z tajemnic! Drzwi królestwa swego On
sam otworzył nam z wielkodusznością i wspaniałą hojnością — wedle
własnej natury Bożej — z nieprzebranego i bezgranicznego
miłosierdzia. Otworzył nam swój dom własną śmiercią poniesioną
wśród nas i przez nas. Ten akt miłości nieskończonej czcimy i
przeżywamy w całej pełni świadomości, a wy powinniście w tym
uczestniczyć, ponieważ póki żyjecie, Chrystus umiera za każdego z
was. Chodzi o to, aby Jego męka i śmierć nie były daremne.
Pamiętajcie, że tylko wy możecie to sprawić własną złą wolą,
świadomą i wrogą Panu. Nic i nigdy nie pokona piętna Jego Krwi,
którą zostaliście namaszczeni, tylko wy sami, gdy pogardzicie
miłością, odsuniecie ją na ubocze waszego życia, staniecie się obojętni
na poświęcenie, na Jego mękę i zignorujecie tę Ofiarę, która trwa —
za was i dla was — wybierając nędzne „gliniane bożki" szczęścia
ciała i zaszczytów umysłu.
Tak łatwo jest kochać i współpracować z Tym, którego się
kocha, tak łatwo jest też ranić Jego miłość. Proszę was, myślcie o tym,
myślcie więcej o tych obojętnych, którzy zapomnieli o cenie, jaką za
nich zapłacono.
Pogardzenie Ofiarą Boga obciąża gardzącego wedle wielkości
ofiary, i chociaż Bóg sam lituje się nad naszą głupotą i gotów jest
przebaczyć zawsze i wszystko, to jednak pozostanie na nas wieczna
plama hańby i wstydu — skaza naszego sumienia, gorzka świadomość
ducha, który nie będzie mógł zapomnieć o sponiewieraniu Boga w
sobie. Współczujcie ludzkiej nędzy i proście o miłosierdzie, o światło,
o obudzenie się sumienia w tych, którzy je sami uśpili. Mówiliście
dzisiaj o ludziach, którzy wybrali „mamonę" lub „posługują się"
Bogiem dla własnych celów; módlcie się za nich, proście o czas na żal
za grzechy, o świadomość swoich win w chwili śmierci. Starajcie się o
nich, jak możecie.
Tyle jest teraz na świecie winy. Świat zdradził swego Boga,
jedyne zbawienie. Skąd będzie czerpał nadzieję w cierpieniu i lęku?
Jak odnajdzie drogę ku Niemu w tak krótkim czasie, jaki pozostanie
pomiędzy zagrożeniem a śmiercią? A przecież czeka to miliony ludzi.
CHRYSTUS NIE DAŁ MI ZGINAĆ
25 VI 1974 r. Mówi Bartek.
—
Niebo to stan nieskończonego szczęścia w pełnym
zjednoczeniu z Bogiem, to życie w Życiu Bożym, udział w nim:
aktywny, świadomy, niezmiernie nasycony, bogaty; to wymiana
miłości, która ze strony człowieka ma możność wzrostu
nieskończonego. W niebie jest tylko kierunek dośrodkowy — ku
Niemu, w pełni świadomości, z pełnią pragnienia. Niebo to nie bramy
ani forteca. To my jesteśmy fortecami, każdy — sobie. To od nas
zależy otwarcie bram, zburzenie murów, którymi oddzieliliśmy się.
Jeśli już na ziemi zrobimy to, zwalimy przeszkodę, która „nie
pozwala" Bogu zbliżyć się do nas, wówczas On może nas kochać (tak
jak sam tego pragnie); a jeśli da się Bogu tę możność, o resztę już
można być spokojnym.
Masz we mnie przykład: ja tak śmiertelnie broniłem się przed
miłością Chrystusa, a jednak On znalazł do mnie drogę i nie dał mi
zginąć. Chrystus obronił mnie przede mną samym; bo głupota ludzka
naprawdę jest nieskończona. Tak broni wszystkich, kogo tylko może.
A kto jest uratowany, ten jest Jego, a więc jest „u Niego". Nasz Pan
już nigdy nikogo ze swych ramion nie odda. W Jego rękach
dojrzewamy do współżycia z Nim (ten stan nazywamy „czyśćcem").
Czyściec
Wszechświat to Boży dom. Nieskończone jest Jego królestwo,
bez przestrzeni i czasu, bez śmierci, bólu i trwogi, ale każdy z nas
wnosi tu siebie, i ile jeszcze jest w nas niedoskonałości, tyle może być
cierpienia. Tylko jest to cierpienie wewnętrzne, nasze własne, a nie
płynące z zewnątrz. Tu nikt nikomu bólu zadać nie może, ale boli nas
nasza niedoskonałość. Przede wszystkim bolesne jest zmarnowanie
szans, które każdy z nas otrzymał do wykorzystania, jak gdyby do
„rozliczenia się", ale przecież naprawdę po to, aby przynieść Mu sobą
chwałę — według swoich możliwości.
Ludzkość obecnie
Jesteśmy jak pojedyncze nuty nieskończonej pieśni, w której
każdy instrument jest innym zespołem (narodem, miastem, zakonem,
związkiem) i każdy śpiewa we właściwym czasie własny wątek. Ten
hymn ku chwale miłości Pana do nas i Jego miłosierdzia powinien być
nieskazitelnie harmonijny cudownie czysty potężnie brzmiący — taki,
na jaki Bóg zasługuje. A tymczasem to, co teraz ludzkość „wygrywa",
jest przerażające. Jedne nuty są głuche, inne fałszywe, całe
instrumenty fałszują. Tak mówiąc między nami, czyli gdybyśmy dalej
opierali się na przenośni, to głos ludzkości obecnie jest przerażającym
wyciem, i to wyciem trwogi i przerażenia, jak głos syreny
samochodów gestapo. To, co ludzkość przejawia, w naszym świecie
jest przeczuciem katastrofy, krzykiem lęku, grozy, bólu i obrzydzenia.
Ludzkość jako całość jest jak człowiek zgangrenowany: czuje, że
gnije, cierpi i miota się szukając ratunku — tyle że nie u Boga, a
wprost przeciwnie. To jak granat przed wybuchem: wre, syczy — i nie
ma odwrotu.
Gdyby nie miłosierdzie Boga, Jego cierpliwa i wyrozumiała
miłość, Jego współczucie dla tej części ludzkości, która cierpi wraz z
Nim, która kocha i przebłaguje, nie byłoby ratunku. Tylko, widzisz,
On zna całość, całą ludzką rodzinę, tę teraz żyjącą i nas. A my też
prosimy. Gdyby nie miłość tak silnie łącząca Boga z nami wszystkimi,
ludzkość nie istniałaby już obecnie (czyli nie miałaby przyszłości).
Królestwo Jego ograniczyłoby się, a plany Boże zamyślone dla nas
(ludzkości obecnie żyjącej i przyszłej) byłyby przekreślone przez
naszą złą wolę.
Jakim nieskończonym cudem jest miłość Boga do nas!
O DZIELE MIŁOSIERDZIA
5 III 1976 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Towarzyszyłem ci przy czytaniu na temat siostry Faustyny i
jej objawień. Możesz być pewna, że dzieło miłosierdzia jest pośrodku
działań Bożych dla ludzkości; nic innego jej nie chroni i nie uratuje,
ponieważ tylko Miłosierdzie może zmazać zło, w jakim pogrążona
jest w większości — z własnej i nieprzymuszonej woli. Ludzkość jako
taka obecnie nie zasługuje na nie, ale widzisz, Chrystus Pan kocha nas
w sposób niepojęty, pomimo wszystko, wbrew sprawiedliwości,
ponieważ jest nieskończenie wyrozumiały i usprawiedliwiający, a
kiedy już niczego usprawiedliwić nie może, staje pomiędzy nami a
Ojcem, osłaniając nas swoją męką, krwią i ranami.
Święto Miłosierdzia będzie wielkim dniem dla całej ludzkości,
ale wówczas dopiero, gdy zrozumie ona, że została uratowana, a nie
że „się uratowała" — bo wbrew sobie, wyłącznie dzięki łasce
Chrystusa.
Wszyscy, którzy już rozumieją Jego nieskończone miłosierdzie,
powinni na nim się opierać, o nie apelować, z Nim współpracować.
Nie ma służby gorętszej niż ta, gdzie współpracujemy z Chrystusem
miłującym nas, nie władcą, nie sędzią, nie królem — a miłującym nas
najbliższym, najbardziej kochającym nas Przyjacielem, tym, który nas
kocha jak dzieci własne, jak swoją bezcenną własność kupioną
własnym życiem.
Widzisz, nie mam możności wyrazić potęgi ani ognia Jego
miłości. Nie da się tego przełożyć na język ludzki. Jedno ci powiem:
cokolwiek zrobisz, niezależnie od tego, czy ci się uda, czy też nie,
masz Jego miłość i pomoc; niedługo bowiem nic nie będzie tak
ważne, jak zrozumienie tego, że Bóg nas kocha miłością swojej miary,
i nie może zginąć nikt, kto tej miłości zaufa. Syn marnotrawny nie
spodziewa się przebaczenia, ponieważ Ojca sądzi swoją miarką
sprawiedliwości, i będąc grzeszny, trwa w odosobnieniu swojej
nieufności, raniąc miłość Jego boleśniej wtedy, niż przedtem —
grzesząc. Miłość bowiem nie jest atrybutem — jest istotą, duchową
tkanką, naturą Boga. Jeżeli Bóg nie jest dla nas bezgraniczną
płomienną Miłością, to znaczy, że czcimy bożki i wyznajemy
pogaństwo pełne okrutnych mściwych potęg stworzonych na naszą
miarę przez naszą marną, ograniczoną wyobraźnię.
Centrum chrześcijaństwa stanowi Chrystus Pan, a jego sercem
jest miłosierdzie, które skłoniło Go ku ludzkiej słabości i niedoli.
Tylko ktoś nieskończenie wielki, nie mający granic swej
szczodrobliwości, wyrozumiałości i dobroci, może być miłosiernym
bez miary.
Mówiłem ci, że w miłości pełnej miłosierdzia objawia się
ludzkości prawda o niepojętej dla nas naturze Boga. W Jego świecie
nie ma wielkości, odległości i wymiarów, przydatnych nam, i dlatego
nie da się przekazać skali porównawczej Jego nieograniczoności
wobec ograniczoności naszej. Jedno tylko musisz pamiętać: z Niego
jesteśmy; cała ludzkość jest Jego dzieckiem i Jego ramiona nas
obejmują. Nie ma niczego poza Bogiem. Wszystko — co jest —
istnieje w Nim.
JESTEŚMY DZIEĆMI BOŻYMI
31 III 1977 r. Mówi Bartek.
—
Zaufaj Bogu i mów Mu o swoich obawach odwołując się do
Niego i prosząc Go, aby wziął twoje sprawy w swoje ręce. Nie masz
pojęcia, jak Go ucieszysz! To taka radość wiedzieć, że ktoś ci ufa.
Pomyślałam: jakie to ludzkie.
—
To nie Bóg jest „ludzki", to my jesteśmy „Boży". Jesteśmy
rzeczywiście Jego dziećmi. Nosimy w sobie iskrę Jego miłości,
dobroci, miłosierdzia, pragnienia darzenia, udzielania się, bycia
pomocnymi innym. To przecież Jego dary, bo my z Jego natury
zostaliśmy stworzeni. Dlatego poza Nim nie znajdziemy szczęścia ani
spokoju.
Bóg jest Panem wolnych
20 III 1977 r.
—
Pan mówi tak prosto, tak łaskawie i serdecznie. Niczego poza
skruchą i miłością nie żądając, obiecuje wszystko, na wieczność.
Jeden akt miłości, uznania Go Bogiem i żalu, że się tego nie
rozumiało wcześniej — za wieczne szczęście... Taki właśnie jest Bóg!
Nieskończona, darząca Miłość, łaknąca tylko naszej dobrej woli
pokochania Go, bez której nie możemy wejść do Jego domu. Bóg jest
Panem wolnych i aby nas uratować, potrzene Mu nasze zezwolenie,
ponieważ nie odbierze nam nigdy wolności, którą nas obdarował.
Bóg nie zwraca uwagi na wiek człowieka
27 III 1977 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Słyszałem, co mówiłaś o tym (myślałam o tym), że każdy z
nas ma swoją indywidualną, inną niż wszystkie znane ci, drogę do
Boga. I dodałaś, że osobiście wolałabyś inną niż twoja własna historię
życia, że wolałabyś, aby to wszystko zaczęło się w twojej młodości.
Widzisz, Bóg w ogóle nie zwraca uwagi na wiek człowieka
(choć zna jego stan fizyczny i możliwości), ponieważ Bóg widzi nas
— duchy — nigdy nie starzejących się. My dla Niego jesteśmy
zawsze Jego dziećmi. Przecież wiesz, że przemijaniu podlega to, co
podlega prawom fizycznym; popularnie określamy to jako materię.
Świat duchowy jest ponad (i oczywiście poza), ale podkreślam: ponad
prawami fizycznymi — istnieje w innych kategoriach, bez porównania
szerzej, wspanialej, poza czasem rozumianym jako przemijanie,
starzenie się, śmierć. Tu istnieje młodość stała, a „młodość" to radość,
przyjaźń, bezinteresowność, entuzjazm, pragnienie dzielenia się
wszystkim, to miłość i czystość pragnień, braterstwo, otwartość,
szczerość, zachwyt, wdzięczność — słowem to, co na ziemi uważamy
za atrybuty młodości, tu jest atmosferą, w której żyjemy. Ale
posiadamy też cechy „dojrzałości" czy „mądrej starości", a więc
mądrość, wyrozumiałość, spokój, łagodność, przenikliwość widzenia
itd. Zastanawiam się właśnie, jak niewiele one znaczą w „ziemskim"
rozumieniu tych pojęć, bo tu jesteśmy prześwietleni Jego miłością,
mądrością i pokojem, żyjemy Jego życiem, w Jego radości — zawsze
młodzi.
Długość życia
Wiek, którego dożywa się na ziemi, nie ma dla Boga żadnego
znaczenia. Znaczenie ma tylko nasz rozwój, przebiegający u każdego
z różną, właściwą mu szybkością. Długością życia dysponuje Pan tak,
aby każdy mógł osiągnąć dostępną mu pełnię. On wybiera nam czas
śmierci, gdy dojrzewamy.
—
Wydaje mi się, że rzadko kto jest dojrzały, tzn. „święty", w
chwili śmierci.
—
Jeśli nawet tak jest, to na pewno Bóg wybierze moment
śmierci dla danego człowieka najlepszy. Dotyczy to każdego, chociaż
czasem wydaje się to nieprawdopodobne.
O darze Ducha Świętego
18 III 1977 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Otrzymuje Ducha Świętego ten, kto pragnie służyć Bogu,
kochać Go bardziej i skuteczniej pracować dla Niego, kto
zdecydowany jest być Mu posłusznym, nawet gdyby to burzyło
wszystkie jego osobiste plany czy perspektywy „szczęścia ludzkiego".
Bóg musi mieć w człowieku wolność działania dla przygotowania go
do królestwa Bożego, a także po to, aby mógł on być rzeczywiście
pożyteczny swoim bliźnim.
O oddaniu się Panu
14 V 1978 r. Święto Zesłania Ducha Świętego. Mówi ojciec
Ludwik.
—
Cieszę się, że odwołujesz się do pomocy Ducha Prawdy i
Miłości, naszego Przewodnika i Nauczyciela. Powinnaś zawsze tak
postępować, aby On miał wolność działania w tobie i mógł kierować
twoja pracą.
Co do Elizy — otóż trzeba coś wybrać. Ona stoi wciąż na
rozstajnych drogach i dlatego pełna jest niepokoju. Z jednej strony
oddaje się Panu całkowicie, z drugiej dodaje: „... pod warunkiem, że
Bóg spełni moje życzenia, a ja chcę mieć to i to...", czyli w ogóle nie
liczy się z planami Bożymi co do niej. Skutkiem tego braku szczerego
i bezwarunkowego oddania się jest zawieszenie w próżni, niepokój
sumienia, rozdwojenie pomiędzy miłością siebie a Boga.
Bóg nie żąda od nikogo, aby Mu się oddał, pragnie bowiem od
nas tylko bezinteresownej miłości; to ona dopiero kieruje nas ku
Niemu. Miłość prawdziwa zawsze dąży do swego źródła. Jednak Eliza
wchodząc dobrowolnie do ruchu odnowy okazywała, że chce być z
Bogiem. I Pan pragnie przyjść jej z pomocą, wylać na nią swoją łaskę
i moc, uszczęśliwić ją — o ile ona zdecyduje się zawierzyć Mu.
Wytłumacz jej, jakim nonsensem jest kochać kogoś, komu się
jednocześnie nie ufa i od kogo człowiek spodziewa się cierpienia i
krzywdy. Jak można taką osobę w ogóle wybierać jako cel swojej
miłości? Służyć złemu i mściwemu „Bogu" — to służyć szatanowi.
Jest to jednocześnie głupotą i obrazą Największej Miłości,
największą, jaką może wyrządzić Bogu Jego stworzenie powstałe z
miłości Stwórcy do niego i stworzone po to, aby cieszyć się mogło
miłością Pana na wieczność. On tak nas kocha, że nasze obrazy nie
dotykają Go, lecz zasmucają, ponieważ Ten, kto poniósł za Elizę
straszliwą śmierć, kocha ją na swoją miarę i boleje, że nie może jej
uszczęśliwić już, teraz, co byłoby możliwe, gdyby Mu zaufała.
Boga można zranić odmawiając przyjęcia Jego miłości
6 XI 1978 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Musisz wiedzieć, że Pan pragnie udzielać się wam, być z
wami, słuchać was, wejść w wasze życie nie w przenośni, ale
prawdziwie. Kto kocha, ten interesuje się wszystkim, co dotyczy
osoby kochanej. Dlatego zapraszaj Pana stale do siebie w każdym
momencie życia i wiedz, że On pragnie być u ciebie ciągle, zawsze,
wiecznie. Tego nie sposób zrozumieć, to trzeba przyjąć, gdyż miłość
Boża jest inna niż nasza. Jest stała, wierna, wieczysta; nie dwa razy
czy dwadzieścia, czy dwa miliony razy mocniejsza niż ludzka, lecz
czysta, bezinteresowna, zwrócona tak całkowicie ku swoim
stworzeniom, że nie ma w niej miejsca na „miłość własną", w ludzkim
rozumieniu tego słowa. Bóg się udziela, promieniuje miłością tak, jak
słońce świeci — ze swej natury po prostu. On nie może „nie kochać",
ponieważ jest źródłem miłości, istotą miłości, która się z Niego
wylewa nieskończonym potokiem.
Dlatego Boga można zranić, zadać Mu ból, odmawiając
przyjęcia Jego miłości, wtedy kiedy jest nam ona konieczna do życia,
a niezbędna w Jego królestwie. Bóg to wie, wy zaś, niczego nie
rozumiejąc, pędzicie do zguby dusz waszych na oślep, bezmyślnie lub
kierowani przez szatana swoimi wadami, dumni ze swej „wolności",
która jest iluzją, kiedy bowiem nie przebywacie z Bogiem, macie
innych gości, którzy gospodarzą w was, z zapałem niszcząc i
demolując wasze wnętrze. Człowiek nie może żyć w pustce. Tam,
gdzie jest brak miłości, wchodzi szatan i ściele sobie gniazdo, każda
zaś miłość (poza własną) jest wezwaniem, bo szukaniem Boga.
Człowiek jest stworzony do życia w miłości ze swym Stwórca, i
będzie jej szukał zawsze — „niespokojne jest serce moje, dopóki nie
spocznie w Panu" (św. Augustyn) — tak jest, bo tylko On (nic
mniejszego) potrafi zaspokoić głód miłości człowieka. Człowiek jest
bytem duchowym nieśmiertelnym, przeznaczonym do istnienia w
atmosferze miłości — w wieczności, tak jak ciało człowieka
przeznaczone zostało do życia w atmosferze, gdzie jest tlen, i bez
niego zginie. Tak też giną ludzie, którzy chcą się obyć bez miłości —
usychają, więdną, degenerują się — a Chrystus, który ich sobą
odkupił, widzi to i nic nie może poradzić na ludzkie „nie" — „bez
naszej woli nie może nas zbawić" (Z. Krasiński „Psalm dobrej woli").
Tak więc największą radością, jaką możesz sprawić Bogu, jest
powrót do Jego miłości, zawierzenie Mu. Wtedy będziesz już
absolutnie bezpieczna, kiedy pozwolisz się kochać, poddasz się Jego
miłości, która pragnie cię osłonić, strzec, uchować „od złego". Więc
daj się kochać, dziękuj Panu za Jego miłość, zawsze i gorąco.
CHRYSTUS KRÓL
26 XI 1978 r. Uroczystość Chrystusa Króla. Mówi ojciec
Ludwik.
—
Jego dziećmi jesteśmy wszyscy bez wyjątku, lecz odpowie na
wezwanie ten, który Go swoim Królem uznaje. Widzisz, władza Pana
naszego jest tam, gdzie się ją chce przyjmować, a jest to władza
radości i wolności ducha, bo cóż innego może nam dać Pan nasz, jak
nie to, czym sam jest: Pełnią miłości, szczęścia i swobodnej radości
wiecznie młodego Jego królestwa.
Kto przyjmuje władzę Pana, uwolniony zostaje od wszelkich
władz i zależności ziemskich, od władzy szatana i sług jego. Dla
dobrowolnych poddanych Pana naszego nie istnieje już żadne
zagrożenie na ziemi. Rozumieli to dobrze pierwsi chrześcijanie,
męczennicy i ci, którzy całkowicie Jemu się oddali. Ten, którego
królem jest Chrystus Pan, jest absolutnie niezależny, wolny w każdych
okolicznościach, ponieważ to Pan sam walczy za niego — Pan, który
broni swej własności swoją niezmierzoną mocą, i nigdy z obrony
powierzającego Mu się człowieka nie zrezygnuje.
Oddaj się dzisiaj Chrystusowi Królowi, a także bliskich, nasz
naród i cały świat. Proś o nawrócenie narodów innych wyznań i nie
znających Go jeszcze.
O ANIOŁACH
20 VIII 1973 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Chciałaś napisać o aniołach. Pomogę ci w tym. Posłuchaj.
Bóg stworzył niesłychanie wielką liczbę bytów duchowych, które
pozostają połączone z Nim miłością — i o tych mówimy myśląc o
aniołach. Ich świadomość poznawcza nieskończenie przewyższa
naszą, gdyż pozostaje nie skażona grzechem, tj. istnieją wedle myśli
Bożej zamierzonej dla nich, w zgodzie z nią.
Nie możemy mieć jasnego pojęcia o istnieniu bytów różniących
się naturą swą od natury ludzkiej, dlatego wszelkie wyobrażenia w tej
materii są nieścisłe, a ponieważ człowiek nie może myśleć bez
wyobrażeń, dlatego tworzy wyobrażenia „osób" wedle skali
porównawczej ludzkiej i tylko w jej granicach. Są one z natury swej
bardzo odległe od rzeczywistości, gdyż „najświętszy" człowiek
również nie jest bliski aniołom; nie jest im podobny poza jedną cechą
— kochania Boga z całej pełni i wszystkich mocy swej natury.
Dlatego rozpatrując nasze zagadnienie powinniśmy się oprzeć
na zrozumieniu, że oprócz ludzkości istnieje nieskończona liczba
bytów innych, w tym byty duchowe czyste, zrodzone z miłości Boga i
połączone z Nim miłością wzajemną, żyjące Jego życiem, działające
Jego wolą, którą uznały za własną. Byty te świadomie i dobrowolnie
podporządkowały się Ojcu, widząc w tym swoje szczęście.
Nie jest słuszne przypisywanie aniołom cech natury ludzkiej:
sumienia i woli. Bo tam, gdzie nie ma możliwości błądzenia, nie
istnieje kwestia wyboru: działanie wypływa wówczas z miłości
widzącej jasno.
Przedstawienia aniołów są zawsze wyrazem gustów epoki,
która je wyraża. Poza tym, że ukazują one istoty „piękne",
wyobrażenia te nie mogą nic powiedzieć o strukturze duchowej
aniołów, która nie da się wizualnie określić. Tak więc będą to zawsze
nie wizerunki, a omówienie przez podobieństwo — bytów
duchowych, niewyobrażalnych.
22 VIII 73 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Masz kłopoty z przyjęciem mojego określenia, że „anioły nie
mają sumienia ani woli". Odnosi się to do ludzkiego pojmowania tych
władz. Otóż natura ludzka duchowa obdarzona została sumieniem i
wolą. Są to jej władze duchowe. Sumienie to głos Boży w nas, głos
nieomylny, jasno wskazujący nam drogę postępowania etycznego.
Znaczy to, że sumienie nie określi ci np., który z dwóch systemów
filozoficznych jest słuszny, a który nie, natomiast od razu poczujesz
niepokój i niezadowolenie, postępując sprzecznie z prawami Bożymi,
np. z prawem miłości bliźniego. Sumienie jest tą władzą naszej natury
duchowej, która pozostaje nie skażona grzechem pierworodnym, ale
może zostać zagłuszona, praktycznie zniszczona, „unieszkodliwiona"
złą wolą.
Aniołowie mają naturę duchową odmienną od ludzkiej. Trudno
by ci było zrozumieć istotę tej odmienności, która czyni z nich byty
duchowe absolutnie różne od nas, aczkolwiek również stworzone i
współżyjące z Bogiem we wzajemnej miłości, kochające Go całą
pełnią swej natury duchowej, bezgranicznie Mu oddane i
współdziałające z Nim w Jego planach i wedle Jego woli. (...)
Duchy czyste — aniołowie — jako byty stworzone z miłości
przez Ojca-Stwórcę, pojmują w prawdzie swoją zależność od Niego.
Część z nich przyjęła tę prawdę, inna zaś część ją odrzuciła: odrzuciła
zależność, zaprzeczając poznanej rzeczywistości. W tym znaczeniu
aniołowie mają wolę, ale wolę utrwaloną dobrowolnie w oddaniu się
Panu i Ojcu. Byty duchowe istnieją poza czasem, dlatego wolny
wybór ich pozostaje utrwalony w wieczności i nie podlega wahaniom.
W tym znaczeniu stan aniołów bliski jest naszemu stanowi w
Chrystusowym królestwie miłości, tu, w niebie.
Sądzę, że rozumując przez analogię łatwo to przyjmiesz, gdyż
masz utrwalone przekonanie, że my, triumfująca część Kościoła
Chrystusowego, nigdy swego wyboru nie żałując i posiadając nadal
wolę, łączymy się z wolą Boga na zawsze i nierozdzielnie, „albowiem
słuszne to jest i sprawiedliwe" i jedynie prawdziwe.
Archaniołowie są natury tej samej co Aniołowie; są to byty
duchowe o ogromnej sile miłości, bezgranicznie oddane Panu i z Nim
dzielące Jego miłość ku wszelkiemu stworzeniu, znajdujące szczęście
we współpracy z Panem w Jego planach. Nie słudzy, a domownicy
Jego — tak można by ich określić lepiej — wykonawcy woli Pańskiej,
najbliżsi Mu, strzegący Jego praw.
5 IV 1979 r. Ojciec Ludwik odpowiada na moją prośbę o
wytłumaczenie, w czym anioły mogą być nam pomocne.
—
Anioły? Anioły mogą wam pomóc w uwielbieniu Pana. One
całe żyją w Jego blasku.
—
Jakie są?
—
Są „przejrzyste" — przechodzi przez nie Jego łaska,
ponieważ nic nie zatrzymują dla siebie. Są indywidualnościami o
wspaniałej inteligencji i wrażliwości, lecz są jak gdyby pryzmatami,
które pełnię światła Bożego rozkładają na poszczególne barwy, nic nie
pochłaniając. „Stoją przed Panem" zawsze, cokolwiek czynią, a wola
Pana jest ich wolą, i to jest ich największym szczęściem. Są od nas
inne, odrębne, lecz nie gorsze czy lepsze. Mamy z nimi tego samego
Ojca i jest w nich i w nas Jego podobieństwo, a więc Jego miłość,
Jego mądrość, i jest też nieustanne pragnienie służenia Mu i
wielbienia Go.
—
A ich stosunek do nas?
—
To trudne zagadnienie. Są chóry anielskie związane bardziej z
nami niż inne. Aniołowie Stróżowie istnieją i służą Panu poprzez
czuwanie nad nami i opiekę. One się stale za nas modlą, póki żyjemy
— na ziemi. Zawsze możesz prosić, aby ci pomagały w modlitwie,
zwłaszcza uwielbienia, i w prośbach „Przyjdź królestwo Twoje". To
jest ich błaganie za nami. One kochają nas „w Panu" i w Panu
możliwa jest przyjaźń z nimi.
O Aniołach Stróżach
18—29 IX 1988 r. Rozmowa z ojcem Ludwikiem.
—
Chciałabym dowiedzieć się dokładniej o roli Aniołów
Stróżów w naszym życiu i o możliwościach i zakresie ich działania, a
także o porozumieniu się z nimi; czy jest możliwe? W 1979 roku
pytałam Ojca o Aniołów Stróżów i Ojciec powiedział, że one „kochają
nas w Panu" i w Panu możliwa jest przyjaźń z nimi. Co to znaczy?
Chciałabym, żeby ludzie bardziej na Nie zważali i do Nich się
zwracali, i ja także. Jak to zrobić?
—
Posłuchaj uważnie. Aniołowie to byty duchowe, które nigdy
nie żyły „w materii". Dlatego obce im są odczucia zmysłowe, a także
potrzeby naszych ciał. Dostrzegają je, ale nie potrafią ich „odczuć".
—
Jak więc mogą czuwać nad nami?
—
Mogą. Po pierwsze dlatego, że Pan im taką służbę powierza, a
więc starają się wypełnić ją jak najlepiej; wiedzą też, jaką każdy z nas
ma wartość w oczach Pana i jak jest przez Pana kochany. Po prostu są
tak samo bytami stworzonymi z miłości jak cała ludzkość. Są
mieszkańcami domu Boga i wiedzą, że takie jest też nasze
przeznaczenie, są więc naszymi prawdziwymi przyjaciółmi.
Po drugie, one widzą nieprzyjaciół naszych, więc nie walczą z
nimi tak „ślepo" jak my. Znają ich i odczytują ich zamiary względem
człowieka, a tych, którymi się opiekują — bronią i osłaniają, proszą za
nich i przepraszają Pana w ich imieniu.
Nie wkraczają w wolną wolę człowieka i nie łamią jej, tak samo
jak nie może tego uczynić żaden duch zły, ale przeciwstawiają im
swoje oddziaływanie wspomagając głos sumienia, przypominając o
Bogu, o naszych obietnicach, dobrych zamiarach, powinnościach.
Mogą nas ostrzegać i zwracać uwagę na zaniedbania,
niebezpieczeństwa, zagrożenia, budzić naszą czujność, a także bronić
naszego życia. Bo wiedzą, kiedy przychodzi czas naszego odejścia
(czyli że to już jest pora wedle woli Pana); natomiast wcześniej
osłaniają nas. Ta wielka ilość „przypadków", które występują w życiu
każdego człowieka i powodują, że nie ginie on jeszcze jako dziecko,
to zasługa opieki naszych Aniołów Stróżów. Lepiej brzmiałoby —
opiekunów i przyjaciół, a jeśli ich prosimy i ufamy im, to i
pomocników, i po trochu przewodników; po trochu, bo najwyższym
naszym przewodnikiem, mistrzem i nauczycielem jest sam Pan,
jednak też wtedy, gdy Mu się powierzamy i ufamy.
Bóg troszczy się o każde swoje dziecko, lecz nie ingeruje w
jego wolę, chyba że jest ona dobrowolnie złączona z wolą Boga, to
znaczy, że jest ustalona, silna i niezmienna wolą miłowania Go i
pełnego zawierzenia. Uwierz mi, że życie takiego człowieka jest
naprawdę szczęśliwe. Wszelkie decyzje i pragnienia, jak również lęki,
zmartwienia i kłopoty codzienne oddaje on Panu naszemu i w ten
sposób żyje wolny, swobodny, lekki i radosny. Chciałbym bardzo
takiej postawy dla ciebie, ale patrząc na twoje życie rozumiem, jak
bardzo jesteście obciążeni i zniewoleni codziennymi utrapieniami, a
jak my, w zakonach, byliśmy „odciążeni". Dotyczy to zwłaszcza
kobiet, które są przemęczone i przeładowane obowiązkami.
Podziwiamy was i współczujemy.
Wracając do aniołów. Ciąży na nas przeniesiona ze
starożytności pogańskiej tradycja wyobrażeń nieprawdziwych i
śmiesznych, a jednak wciąż żywych, bo utrwalonych w plastyce.
Myśląc o aniołach odrzuć wszelkie wyobrażenia putt, amorków,
nagich bobasków i kobiet w powłóczystych szatach, tudzież —
skrzydeł; skrzydła to symbol szybkości posłańca Bożego, anioła.
Anioły są bytami niesłychanie zróżnicowanymi w porównaniu z
ludzkością, lecz wszystkie są bytami czystymi, bez żadnej skazy
charakteru. Przewyższają nas samoświadomością, a to, co pojmują,
wiedzą w prawdzie. Są świadome swego miejsca w planach Bożych i
świadome świętości Boga, Pana naszego, w której Pan im się udziela.
Czcząc więc i wielbiąc swego Stwórcę i Dawcę szczęścia, dziękują za
istnienie pełne szczęścia, a że nie mogą przez wybór i walkę — jak
my — udowodnić Bogu swojej wdzięczności, służą Panu, starając się
natychmiast i jak najlepiej wypełnić Jego życzenia.
Nie zapominaj, że posiadają potężną inteligencję i są świadome
wspaniałości, doskonałości i mądrości planów Bożych, bo Bóg ich
przed nimi nie ukrywa. Toteż ich działanie nie jest „ślepym" i
posłusznym wykonawstwem, a współpracą wedle ich możliwości i
„ukierunkowania" — bo każdy z aniołów stanowi indywidualność.
Aniołowie i archaniołowie są bardziej zwróceni ku człowiekowi
niż inne byty duchowe. Dzielą miłość Pana ku nam i Jego troskę i
współczucie, ale bardziej obchodzi ich nasze życie wieczne niż
powodzenie czy osiągnięcia w życiu doczesnym. Chyba że te
osiągnięcia skierowane są na usługiwanie Bogu; wtedy mogą wam
wręcz pomagać, gdyż łączy was ta sama miłość i pragnienia. A
możliwości mają ogromne.
Nie spodziewaj się więc współczucia twojego Anioła Stróża w
niepowodzeniach tak zwanych „życiowych", ale licz na niego w
trudnościach duchowych. Zawsze da ci wsparcie, kiedy spotkasz się
ze złością lub nienawiścią ludzką, a kiedy upadasz, wstawia się za
tobą i prosi Pana o pomoc dla ciebie.
Anioł Stróż traktuje powierzonego sobie człowieka jak
ukochane małe dziecko, bezradne w świecie duchowym i ślepe.
Dlatego przeciwstawia się przede wszystkim zakusom wrogów
waszych, mocy zła i nienawiści, a kiedy upadacie, nie odchodzi, a
broni was tym bardziej, bo człowiek w stanie grzechu jest zupełnie
„odsłonięty" i bezbronny. Ponieważ ich delikatność i subtelność jest
niezmiernie rozwinięta, łatwo jest zasmucić swego opiekuna, jednak
Aniołowie Stróżowie nigdy nie tracą nadziei na zbawienie swego
„dziecka", gdyż w przeciwieństwie do ludzi znają nieskończoność
miłosierdzia Boga. Żyją w obliczu Prawdy i dlatego są prości prostotą
dziecka, co jednak nie ma nic wspólnego z dziecinnością; jeśli, to w
radości, szczerości, akceptowaniu całego dzieła Bożego, w tym
planów Bożych dla ludzkości.
—
Jak się zwracać do swojego Anioła Stróża? Czy oni mają
imiona? Czy zawsze i każdy człowiek ma swojego anioła i czy zawsze
jednego? Czy mogą się oni zmieniać, czy też zawsze opiekunem jest
od urodzenia do śmierci ten sam anioł?
—
Anioły są indywidualnościami, ale Pan zleca opiekę — nad
każdym człowiekiem, nie tylko chrześcijaninem — temu z nich, który
będzie najlepszym opiekunem dla osobowości tego właśnie
człowieka, którego mu powierza. Taka opieka i zaufanie Boga jest dla
każdego z posłańców i domowników Pana zaszczytem i wielką
radością. Staje się on obrońcą człowieka wobec świata mocy zła i
nienawiści, nie jest natomiast wychowawcą i nic ze swej osobowości
człowiekowi nie przekazuje. Staje się przewodnikiem takim, jakim
jest widzący w świecie materii dla niewidomego, tyle że przede
wszystkim dla „obszarów" świata duchowego. Aby to pojąć, trzeba
zrozumieć prawdziwą wolność człowieka — w jego wyborach, a
jednocześnie darowaną mu pomoc i podtrzymanie we wszystkich
wyborach właściwych.
Aniołowie mają jeden ideał, jeden wzorzec, jedną miłość —
Boga; stąd wyrażenie, że „patrzą w oblicze Pana". Są świadomi tego,
że są kochani, dlatego kochają swego Stwórcę i istnieją w nieustającej
wymianie miłości, w zachwycie, czci i uwielbieniu. U człowieka
można by nazwać stan taki — trwający krótko — ekstazą, ale w
świecie duchów czystych nie jest on „zachwyceniem", a samym
istnieniem, przeżywaniem szczęścia w pełni świadomości i
zrozumienia. Rozumie się samo przez się, że gdyby stan istnienia
anioła udzielał się człowiekowi, przestałby istnieć moment wyboru —
człowiek żyłby „w niebie". Panu naszemu nie o to chodzi. Grzech
pierworodny spowodował taką ciemność i zakłócenie w duchowych
władzach człowieka, iż pomoc stała się mu niezbędna, i dlatego —
przy pełnym uszanowaniu naszej wolnej woli — otrzymaliśmy ją.
Aniołowie mają imiona, ale dla ludzi są po prostu opiekunami.
Dla niemowlęcia są jak niańka, później jak starszy, bardzo mądry brat
i przyjaciel na drodze ku Bogu. Znają nas i podtrzymują w każdym
dobrym pragnieniu, zamiarze, czynie. Widzą się i przyjaźnią ze sobą
— przecież kochają tego samego Pana. Jeśli chcesz, porównaj je do
wojska niebieskiego: wiernego i niezwyciężonego, w którym każdy
żołnierz służy inaczej — wedle swojej umiejętności — lecz wszyscy z
pełni swej woli i miłości: świadomie, mądrze i jak najdoskonalej.
Anioły są bytami wolnymi, swobodnymi. Żaden nie jest
„przywiązany" do swojego „dziecka", ale stale ogarnia je miłością i
czujną opieką. Gdy trzeba, może wezwać pomoc. Może też Pan sam
zadecydować o dodatkowej pomocy aniołów o innych osobowościach,
jeśli człowiek pracuje dla Pana i ma dużo różnorodnych zadań, a i
wiele duchów zła usiłuje tę jego pracę osłabić lub zniszczyć.
Ponieważ jednak żaden anioł nie pełni swej straży obojętnie i
bezosobowo, a przeciwnie, kocha z całej mocy swoje małe „dziecko"
— Bóg nie narusza tej więzi.
Obok przyjaciela — Anioła Stróża każdy człowiek ma również
pomoc, orędownictwo i stałą troskę swoich bliskich. Bliskim staje się
każdy, za kogo modlimy się, komu przez nasze wstawiennictwo
ulżyliśmy w cierpieniu, ułatwiliśmy śmierć, skróciliśmy czas pokuty
w czyśćcu. Słowem — każdy człowiek miłosierny i współczujący ma
wielką ilość przyjaciół w naszym świecie, tak jak i najgorszy
zbrodniarz ma nasze orędownictwo i ma swego anioła, który błaga za
niego, przeprasza, tłumaczy i wciąż ufa w uratowanie duszy „swego
dziecka". Aniołowie błagają wtedy (w sytuacjach beznadziejnych) o
wstawiennictwo Maryję, Królową nieba.
JAK KOGO POCIESZA WŁASNA MATKA, TAK JA WAS
POCIESZAĆ BĘDĘ (IZ 66, 13)
23 VIII 1979 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Przestań się obawiać Boga. Pan swoich darów nie cofa i nie
liczy każdego potknięcia. Nikt z nas nie byłby tu, gdyby Bóg, Pan
nasz, do nas był podobny: małostkowy, skąpy, zazdrosny, chwiejny i
zmienny w swoich planach i sądach, bezlitosny dla naszych błędów i
wciąż nas krytykujący. Ty przypisujesz Bogu Nieskończonemu,
Największej Miłości, cechy spotykane u ludzi, także i u ciebie. Ojciec
nasz prawdziwy ma dla nas tyle czułości i dobroci, tyle opiekuńczej
troskliwości, tyle miłości, iż miłość najlepszej matki do dziecka jest
zaledwie jej cieniem.
On nas traktuje jako bardzo malutkie dzieci. Nasza słabość,
błędy i wady nie „denerwują" Go, lecz przeciwnie, potęgują Jego
opiekę, Jego starania o nas. Już ci mówiłem, że tak jak matka potęguje
swoją troskliwość, łagodność, cierpliwość, gdy dziecko jest chore
(choćby z własnej winy), tak On postępuje z nami, gdy jesteśmy
chorzy duchowo — bo grzech jest chorobą duszy. Zapewniam cię też,
że na ziemi nie istnieją ludzie zawsze i całkowicie zdrowi, ponieważ
„zakażacie się" wzajemnie.
O wychowaniu Bożym
6 II 1980 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Pan nie jest „dobrym Tatusiem", który zawsze spełnia nasze
życzenia, przynajmniej te najprawidłowsze, teoretycznie konieczne
dla duchowego rozwoju. Bóg jest mądrym Ojcem, który wychowuje
nas sobie, a nie ziemi, ponieważ życiem naszym jest wieczność z
Nim, a nie przeżycie „dobrze" życia; przy czym „dobrze" jest zawsze
wytworzoną przez nas wizją naszego rozwoju wewnętrznego i naszej
służby — bywa, że zupełnie fałszywą, a zawsze odległą od planów
Bożych dla nas. Po prostu my nie mamy pojęcia, kim widzi nas Bóg.
W najlepszym razie widzimy drogę, po której możemy zbliżać się ku
Niemu. I często mylimy się, biorąc własne pragnienia za Jego wolę.
Każde powołanie może być poprzedzone wezwaniem jasnym, silnym,
często wielokrotnie powtarzanym, lub ograniczeniem czy
zamknięciem wszystkich innych dróg.
Otóż stosownie do cech naszego charakteru Pan może obrać
taką czy inną metodę, zawsze najlepszą dla danej osoby. Zastanów się.
Jeśli Pan nie daje ci nowego spowiednika, a tylko moje rady, to ma w
tym swój cel. Pomyśl, czy nie chodzi o to, skoro nie możesz opierać
się tylko na sobie (nikt nie może i błądzą najbardziej ci, co liczą
„tylko na siebie") i nie możesz znaleźć koło siebie nikogo
„odpowiedniego" pomimo próśb i starań, czy nie chodzi Panu o to,
abyś wreszcie całkowicie i całym ciężarem oparła się na Nim. Wiem,
że tego nie umiesz, ale skoro On tego — jak możesz się domyślać —
chce, to On to zrobi. Abyś tylko przyjęła ten kierunek, który On dla
ciebie wybrał, bez protestu i żalu, abyś się pogodziła ze
świadomością, że Pan nasz kocha cię i wszystko, co robi, czynione
jest z miłości do ciebie, że jest najlepsze, abyś pozwoliła, by On
układał twoje życie nie „w ogóle", a dzień po dniu, stale — On
weźmie twoje sprawy w swe dłonie. Większość ludzi sądzi, że oddaje
je Panu, jeśli nie planuje daleko swoich losów. Jednak trzymają
mocno to, co zdobyli, i wciąż proszą o to, co chcieliby mieć. Czy to
wartości duchowe, czy materialne, będą to zawsze dla ciebie wartości,
np. przyjaciele, mądry spowiednik, zrozumienie, pomoc w realizacji
planów. Wszystko samo w sobie słuszne, lecz może — o czym nie
wiesz — Pan chce dla ciebie wartości innych, w tym momencie twego
życia bardziej ci potrzebnych dla rozwoju wzajemnego poznawania
się, zaufania, miłości z Panem...?
Mówiłem ci, że Chrystus — Pan nasz nigdy nie porzuca nikogo,
kto Mu się oddaje, ale prowadzi go ku sobie z wielką cierpliwością i
wyrozumiałością, nawet wtedy, gdy takie „niemowlę duchowe"
wrzeszczy, wyrywa się i wierzga. Wy wszyscy jesteście jeszcze
dziećmi. Oddajecie się Jemu, a chcecie robić wszystko sami, i to tak i
wtedy, jak sobie wymarzyliście.
Współpraca z Bogiem, to nie manipulowanie Jego dobrocią
przez wysuwanie próśb i żądań, które On powinien spełnić, ponieważ
was kocha. Nie tak! Współpraca z Nim, to zezwolenie na takie
kształtowanie siebie, jakie On uzna za właściwe, zawsze i w każdym
momencie dnia codziennego — bo gdzież się z Panem spotykasz, jeśli
nie w teraźniejszości? Powtarzam, iż współpraca to zgoda na
powierzenie siebie Bogu: pełne, stałe i ufne — słowem, oddanie się
Panu poprzez pewność Jego miłości do nas. Czy wtedy jest miejsce na
narzekanie, żale, spodziewanie się spraw smutnych i strasznych?
Ufającemu Panu, wszystko co niesie życie, służy ku podniesieniu się i
dojrzewaniu. Zajrzyj do Listów św. Pawła, a wnioski wysnuj sama.
Zaczyna się wysiłkiem nauki
6 III 1980 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Bóg jest Miłością, a Miłość nie trwa w bezruchu wobec
proszących i potrzebujących (a innych wśród ludzi naprawdę nie ma, a
tylko mogą tego nie rozumieć lub nie chcieć przyjąć). Miłość udziela
się nieustannie, a jeśli nie chcecie Jej przyjąć, przepływa obok i mija
was nieskończenie potężny strumień „żywej wody", zdolny oczyścić,
odrodzić i uświęcić nawet najgorszego zbrodniarza. Napojony tym
pożywieniem będzie on prędzej z Panem niż ci, którzy dzień po dniu
marnotrawią strumienie łaski niezbędne im do rozwoju. (...)
Dla natury ludzkiej osnutej mgłą niewiedzy, niezrozumienia i
lenistwa, przekornej i skłonnej do dawania posłuchu złu, spotkanie się
z Bogiem będzie zawsze wysiłkiem, jeśli Pan jej nie wesprze. Lecz
Pan wspiera pragnących Go i dążących ku Niemu, a nie narzuca się
tym, którzy Go nie potrzebują (mimo że ich też podtrzymuje i chroni).
Od was wyjść musi akt woli: zwrócenie się do Pana — wolny
akt wyboru miłości, szukania jej. Jest on wysiłkiem, jak każdy wybór
sprzeczny z chęciami chorej natury człowieka. To, co jest dla nas — tu
i było dla nie obciążonej grzechem natury ludzkiej, właściwej Maryi
Pannie, normalnym stanem pełnego szczęścia oddania się Ojcu
(stanem ducha świadomego, że posiada miłość Boga i odpłacającego
Bogu pełnym radości oddawaniem się wciąż na nowo, a przez to
nasycanym nieustannie energią Bożej miłości, która wzrasta w nim,
rozświetla go, wzbogaca i potęguje jego szczęście) — to dla was
zaczyna się wysiłkiem nauki, wymaga trudu i czasu, abyście nauczyli
się w każdej chwili życia stać przed Panem. Postawa Ojciec — syn,
Ten, który daje, i ten, który bierze, by istnieć i rosnąć — ta postawa
musi się utrwalić, by uporządkowane zostało wasze pojmowanie
rzeczywistości Miłości zawsze obecnej, w której żyjecie.
Idziecie z trudem, to prawda, bo wokół was trwa chaotyczny
bieg w wielu sprzecznych kierunkach, wciąż trwa zderzanie się
poglądów i postaw, ale to właśnie wy macie być Bożymi oazami
spokoju. Koło was ma kształtować się środowisko ustalone w miłości
Bożej, przyrastające coraz to większą masą ludzi spokojnych
wewnętrznie, wiedzących przez Kogo żyją, ku czemu dążą i w Kim
zakorzenieni zostali. Otóż tego braknie na razie i wam.
Jak potrzebne są niepowodzenia
—
Dopóki nie zapuścicie korzeni duszy w Jego królestwie,
dopóty „dom wasz stoi na piasku", czyli każda przeciwność miota
wami jak bezwolną rzeczą, bo jeszcze nie jesteście istotą świadomą
swej godności i wolności dziecka Bożego, opierającą się na skale
miłości Ojca. Wasze trudności polegają na tym, że każde
niepowodzenie wywołuje w was rozstrój wewnętrzny, zakłócenie
wszystkich władz ciała i duszy: poddaje się wasza wola, rozum
natychmiast przyjmuje podsunięte wam pokusy i cali odsuwacie się od
Ojca, podczas gdy właśnie wtedy należałoby oprzeć się na Ojcu z
całym ciężarem niepowodzenia, który On pragnie przejąć i ulżyć
wam. Taki stan duszy jasno świadczy o waszych brakach, o
nieumiejętności zawierzenia Panu. A więc trzeba pracować nad
pogłębieniem więzi z Bogiem. Zapewniam, że tego, kto prawdziwie
zawierza Ojcu, nic nie jest w stanie od Niego oderwać.
Niepowodzenia są sprawdzianem waszej stałości; ponadto one
ukazują wam, jak bardzo polegacie na sobie i jak wielka jest wasza
miłość własna. To ona zadaje wam największy ból — upokarza was w
waszych własnych oczach, co jest bardzo bolesne, ale zdrowe.
Naprawdę zdrowe jest wszystko to, co was leczy z chorób, a najgorszą
z nich jest pycha. Ona was nieustannie dręczy i niepokoi, ona sprawia,
że wasze wyobrażenie o sobie bez przerwy spada, podnosi się i znów
spada, nie dając wam odpoczynku. Osoba, w której pycha umarła, jest
zawsze spokojna i zrównoważona, polega bowiem na Bogu i ufa Mu z
taką siłą, z jaką odczuwa swoją słabość, a pragnie Jego miłości (i
otrzymuje ją). Zrozumienie swojej słabości jest wielką łaską, jest
stanięciem w prawdzie, nie istnieje bowiem nic, czego byście mogli
dokonać bez Jego wsparcia.
Kiedy człowiek przyjmie z całym zrozumieniem swój stan
rzeczywisty: stan zależności (od Stworzyciela, od Zbawiciela, od
Ducha Miłości, Dawcy łask), przyjmując równocześnie, że zależność
ta jest zależnością miłości Ojca do dziecka (pomyślcie, czy dziecko
czuje się upokorzone, że przyjmuje wszystko od rodziców, czy też jest
szczęśliwe...?) — zaczyna polegać na Ojcu. I wtedy, dopiero wtedy
zaczyna się przed nim otwierać nieskończony świat miłości Boga.
Człowiek zaczyna żyć „w Miłości", a nie poza nią. Żyje więc
prawdziwie, prawdą jest bowiem, że wszyscy istniejemy i rozwijamy
się w miłości Boga, jesteśmy przez Niego ogarnięci. Wszechświaty
rozwijają się w Nim, bo poza Nim nie istnieje nic.
Bóg jest sprawcą każdego życia, a my, ludzie, jesteśmy w tak
szczęśliwym położeniu, że z powodu naszej niedoskonałości
(powstałej z naszego wyboru) mamy Jego specjalną troskę,
współczucie i miłosierdzie takie, jakie ma matka do chorego i źle
rozwijającego się dziecka. Nie Bóg tego chciał, a my sami —
ludzkość. Zapewniam, że poza Maryją, Królową naszą, nie ma
człowieka, który by osobiście, własną złą wolą nie potwierdzał, że jest
prawdziwie synem Adama. Bóg ufa swoim synom i to, że ufność Jego
w nas została zawiedziona, to jest naszą winą, ale z niej wypływa
chwała Boża, ponieważ każdy z nas osobiście wraca na nowo do Ojca,
a powrót taki jest już powrotem świadomym, rozumnym, powrotem
syna marnotrawnego, który wyruszył zadufany w sobie, nie
potrzebujący ojca, a wraca świadomy, że wszystko stracił, ręce ma
puste, ale wie też, że ma dom i ma Ojca, który czeka.
Powrót do Ojca — Boga jest tym boleśniejszy, im dalsze było
odejście, lecz zawsze rozbrzmiewa w nim hymn uwielbienia dla
dobroci i miłosierdzia Boga. Bo Ojciec nasz zawsze oczekuje nas i
zawsze przebacza. Nasz grzech pierworodny, naszą pychę i miłość
własną każdy z nas zdziera z siebie osobiście, lecz nie w samotności, a
wspierany i kochany. Powrót każdego z nas jest świadectwem
nieskończonego miłosierdzia Boga w osobie Zbawiciela naszego,
Jezusa.
Można powiedzieć, że syn marnotrawny bardziej wysławia sobą
wielkość miłości Ojca, niż syn zawsze posłuszny. Bóg ma
niezmierzoną wielość synów świadomych i zawsze wiernych, a
nieposłuszną i oporną tylko ludzkość. W niej ujawniła się — dzięki
Ofierze Chrystusa Pana — nieskończoność miłości Boga do swoich
stworzeń. Każdy z nas jest krwawo okupiony, każdy jest też
świadectwem miłości, znakiem, a znak taki to pieśń szczęścia,
uwielbienia i zachwytu. Ludzkość zbawiona jest taką żywą pieśnią
chwały. Wy ją uzupełniacie.
Każdy z nas jest tak szczęśliwy, tak wdzięczny...
2 VII 1980 r. Spytałam Michała, czy rozmowa ze mną nie
odrywa go od innych zajęć. Mówi Michał.
—
Pytasz, czy to nas nie odrywa od naszych zajęć. Tu nie ma
„zajęć" w ziemskim znaczeniu, bo nie ma czasu. Nic się nie kończy,
nie ma terminów ani żadnego pośpiechu. Jest wciąż życie pełne
radości, intensywne, a w nim mieści się też intensywność uczuć, np.
przyjaźni. Chcę ci powiedzieć, żebyś się nie martwiła, że nas
„zaniedbujesz". Tu, widzisz, nikt nie czuje się zaniedbany, bo każdy z
nas jest tak silnie kochany przez Chrystusa, tak szczęśliwy z tego
powodu, tak wdzięczny, a jednocześnie otoczony miłością i przyjaźnią
innych, tak bardzo dzieli wspólną radość, tak ustawicznie poszerza
swoje poznanie, rozwija się duchowo i — trudno to inaczej określić
— intelektualnie, choć nie oznacza to uczenia się ziemskiego, a raczej
przyjmowanie i wchłanianie prawdy o wszystkim, co nas pociąga,
odkrywanie źródeł i korzeni, przyczyn i skutków we wszystkim, nie
tylko w sprawach ziemskich, ale i świata duchowego. Przyjmujemy
jedni od drugich, dzielimy się, a wszystko to dzieje się w świetle
Bożym, w Duchu Bożym, którego wy nie znacie, aczkolwiek Jego
działanie przyjmujecie i odczuwacie skutki. (Te sprawy lepiej
wytłumaczy ci ojciec Ludwik).
BOG — ŚWIATŁOŚCIĄ SUMIEŃ
7 XII 1980 r. Rozmowa z ojcem Ludwikiem o śmierci.
—
Pan nasz za każdego z nas dał życie z miłości i po śmierci
człowiek staje twarzą w twarz przede wszystkim z Miłością. Reszta
zależna jest od odpowiedzi na tę miłość, a ona może być w jednej
sekundzie tak silna, że spali wszystko, co odgradza ją od Boga. Pan,
jak każdego stworzył jako byt jedyny w swojej oryginalności, tak i
każdego indywidualnie przyjmuje. Oczywiście nie każdy spotyka się z
Jezusem, zwłaszcza jeśli Go negował całe życie lub nic o Nim nie
wiedział, ale każdy staje przed Światłem Sumień napełniony
zrozumieniem, że dalsze życie istnieje, że istnieje Byt Pierwszy, który
wszystko stworzył z miłości i w którym żyliśmy i nadal istniejemy.
„Odległość" od Miłości, często wprost od przyjęcia i zaakceptowania
Miłości jako siły stwórczej, a dalej — Boga jako osobistego Ojca i
Zbawcy, odmierza człowiekowi jego odległość od Prawdy w życiu
ziemskim. I określa ją człowiek sam. Jest to podstawowe działanie
duszy — znalezienie swojego prawdziwego miejsca, pozycji w całości
świata Bożego, którego jest żywą cząstką.
Każda istota duchowa wie, kim jest, skąd „się wzięła" i co jest
celem jej istnienia i jego sensem. Jeśli człowiek nie rozumiał tego w
życiu na ziemi z własnej winy lub na skutek winy środowiska, w
którym żył, i władzy, jakiej podlegał — wie to po wyzwoleniu się z
materii.
—
Od razu...?
—
Na ogół prawie natychmiast, jeśli żył według praw
jakiejkolwiek religii, nawet pierwotnej, tym bardziej religii o
pogłębionym obrazie Boga. Dalsze zrozumienie zależy od użytku, jaki
zrobił ze swego sumienia i rozumu, czyli od własnego wkładu w
określenie siebie przy pomocy władz duszy i uzdolnień ciała jako
narzędzi, potem zaś od wierności wyborowi, jeśli go uczynił,
wierności wynikłej z miłości, a nie ze strachu. Zdolność do miłości
jest w nas podobieństwem do Ojca — otrzymał ją każdy.
—
Czy upadli aniołowie i ludzie w piekle też to wiedzą?
—
Piekło jest przeraźliwie świadome swego stanu i swego
miejsca — poza miłością Boga; tym bardziej wszyscy inni ludzie
(choć w różnym stopniu) na początku nowego życia. Jedynie Pan nasz
zna sumienia ludzi na wskroś. Dlatego tylko On może być sędzią, a
właściwie światłością sumienia ludzkiego, wobec której człowiek sam
siebie osądza. Tylko Pan wie wszystko, tłumaczy i usprawiedliwia
nas, ponieważ to On był dawcą naszych uzdolnień, warunków życia i
sytuacji, które zawsze są dla każdego różne.
—
Czy są tam naprawdę ciemności?
—
Widzisz, są ciemności błędu przyjętego dobrowolnie dla
własnej wygody lub dla usprawiedliwienia się we własnych oczach. Z
samozakłamania trudno jest wyjść — te ciemności otaczały przecież
danego człowieka już w życiu, żył w nich i zabrał je — musi więc
znieść okres czekania i cierpienia. Jest to okres leczenia otwartych ran
duszy, której sam je zadał. Dzieje się tak wtedy, kiedy ktoś miał
wszelkie warunki poznania prawdy, ale ją odrzucał. Okres ten dla
duszy ludzkiej świadomej i obdarzonej sprawnością jest strasznym
błądzeniem na czarnej pustyni samotności, a trwa dopóty, dopóki nie
zapragnie się z całej mocy poznać prawdę o sobie, choćby najgorszą.
Może być nawet tak, że dany człowiek nie wie, że umarł, bo przyjąć
tego nie chce. Jest tak bardzo przywiązany do siebie — ciała lub
swoich dóbr — że nie daje się od nich oderwać. Bóg nigdy nie stosuje
przemocy, pozwala więc dojrzewać temu, co zostało przez Niego
odkupione, ale jest ciemne i ślepe — z własnej winy, podkreślam raz
jeszcze.
Pan stara się uratować każde swoje dziecko. Każde jest
odkupione Jego Krwią, Jego Męką. Jeśli tylko człowiek zrobił w
swoim życiu cokolwiek dobrego bezinteresownie, cokolwiek kochał,
czemukolwiek służył z poświęceniem, w dobrej wierze, nawet jeśliby
to było złe, Bóg go tłumaczy i usprawiedliwia, a Maryja prosi i błaga,
bo jest prawdziwą Matką każdego z nas. Sama jednak rozumiesz, że
długotrwała zła wola nie przygotowała człowieka do wejścia do
królestwa miłości i pokoju.
To czyściec
9 VI 1981 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Przeglądałem wraz z tobą książeczkę „O życiu
pozagrobowym". Autorka sama mówi, że tylko przez podobieństwo i
nieprecyzyjnie może określić „tamten świat". Nasz świat duchowy,
wolny i od materii niezależny, istnieje poza trzema wymiarami,
dlatego pojęcia: czas, przestrzeń i miejsce nie odpowiadają
rzeczywistości duchowej. To, co ona określa jako „kręgi", bliższe jest
znacznie pojęciu „stany", oczywiście stany duszy. Tyle jest stanów, ile
dusz ludzkich, ale ich podobieństwa zagęszczają te pojęcia, dlatego
mówiła o „stanie lęku", „stanie miłości" itd. Nie są to jednak miejsca,
a więc nie mogą mieć granic.
Piekło — stan nieustającego cierpienia
Bóg przenika wszystko, ale Jego światło i blask dla duchów zła
staje się cierpieniem nie do zniesienia, dlatego usiłują one znaleźć się
od Niego „jak najdalej" — lecz i tak żyją w Nim, bo nic poza Bogiem
istnieć nie może. Dam ci takie podobieństwo. Jak wiesz, we
wszechświecie oprócz galaktyk i próżni (względnej) pomiędzy nimi
istnieją tzw. „czarne dziury" — miejsca, w których straszliwa siła
ciążenia zwija się ku ich centrum, a każde ciało, które by znalazło się
w orbicie tych sił, wciągnięte zostanie w głąb, ku zniszczeniu, już
bezpowrotnie. W ich obrębie działa nie siła twórcza, a siła jak gdyby
destrukcji, nicości. Stamtąd nic do istnienia powstać nie może.
Oczywiście jest to podobieństwo dalekie.
Moce zła nie obawiają się spotkania z człowiekiem, gdyż są
odeń niepomiernie silniejsze. Od czasu, gdy człowiek przez swą
wolną wolę wyboru stał się im dostępny, toczy się zmaganie o każdą
duszę ludzką — a każda jest odbiciem chwały Bożej, przez miłość
Boga do niej, dzięki której została stworzona. I Pan dopuszcza, aby
tak się działo, nie z okrucieństwa (bo każdy człowiek otrzymuje
pomoc zawsze, gdy prosi), lecz aby dać człowiekowi szczęście
decydowania o sobie, chwałę wolnego wyboru, pomimo wszystko,
czym go moce zła łudzą (moce też przez Pana ograniczane w
działaniu do możliwości człowieka). O piekle nie będę ci więcej
mówił. Każdy z was doświadczał stanów udręki, a to jest ślad
zaledwie stałego, wieczystego, w pełni świadomego stanu cierpienia,
które jest mieszkaniem duchów złych, duchów nienawiści.
Czyściec stanem przygotowania do życia w miłości
Czyściec jest istnieniem duszy, tak jak niebo, a każde istnienie
oznacza ruch, zmianę, czyli życie. Życie duszy poza piekłem jest
stanem wzrostu — dośrodkowego zbliżania się ku swojej pełni.
Czyściec — to stan przygotowywania się do przyjęcia szczęścia,
którym dla duszy jest Bóg. Ponieważ miłość ma zawsze tendencje
wzrostu, poszerzania się, a w państwie Boga istnieje miłość i tylko
miłość jako stan pomiędzy Stwórcą a Jego dzieckiem, musi więc ona
wciąż rosnąć i nie ma jej kresu ani miejsca, ale zaczyna się rozwijać
od stopnia, jaki posiadała dusza w momencie wejścia do królestwa. Są
więc różne stopnie, ale jedna droga, ku Bogu, na której nie ma
podziałów, kręgów, przeszkód. Nieprawdą jest, że dusza nie wie nic o
„wyższych kręgach", jedynie doświadcza aktualnie tyle szczęścia, ile
może znieść, a więc nie pojmuje, jak mogłaby doświadczyć więcej,
dopóki nie dojrzeje po temu. Żadnego mieszkańca nieba nie „odrzuca"
mniejszy stopień miłości. Jakżeby mogło tak być, jeżeli sam Pan
przebywa wciąż z wami, tutaj na ziemi, gdzie grzech jest atmosferą
normalną? Niebo nie tylko wspomaga was wraz z Panem — a jest to
szczęście i zaszczyt — ale przez miłosierdzie, które dzieli ze swym
Stwórcą, jest pomocą tych, którzy oczyszczają się.
—
Jak?
—
W tym, w czym Pan widzi tego potrzebę. Są ludzie uratowani
przezeń, ale nie rozumiejący, jest dłuższy lub krótszy okres trwania w
„ciemnościach duchowych", jest „głód" Boga, głód szczęścia, kiedy
człowiek — dopiero po śmierci — pojmuje, co jest jego szczęściem,
jest nieskończona tęsknota, ale jest też wdzięczność za uratowanie,
uwielbienie i cześć. Tu jest taki zakres stanów duchowych, jaki mieści
w sobie człowiek, tylko o nieskończenie silniejszym natężeniu. Duch
w swej istocie jest nieporównywalnie od człowieka w ciele
subtelniejszy, ale też zróżnicowany w swej wrażliwości i Pan nie
wymaga od człowieka niczego ponad to, w co go ubogacił dla
wykonania jego zadania. Takim bogactwem może być np. kalectwo
dane po to, aby człowiek przez przyjęcie go bez odrzucania i żalu sam
stał się świadectwem i wzorem dla innych, słabszych, niezdolnych do
przyjęcia większych darów (które uważane są przez ludzi za ciężary).
Miłość wiele tłumaczy
3 XI 1974 r.
—
Wszystkie motywy są tu — w niebie — jawne, nikt tu nic ze
swojej motywacji nie ukryje. Żadna rana zadana bliźniemu nie ginie,
ale oświetla tę osobę, która ją zadała. Jeśli popełniała czyny niegodne
nawet względem rodziny, będzie jej podwójnie ciężko, tym bardziej,
że nie tłumaczy jej miłość. Żebyś wiedziała, ilu ludzi ona tłumaczy,
gdy jest. Nawet, gdy jest źle rozumiana, źle „umieszczona", ale gdy
jest, tzn. gdy z zaparciem się siebie, kosztem siebie (nawet w
drobiazgach) czyni się coś dla innych.
Człowiek w obecności Boga osądza sam siebie
9 VI 1981 r. Ojciec Ludwik odpowiada na pytania przełożonej
zgromadzenia zakonnego.
—
Powiedz Klarze, że jej matka (była ciężko chora) niedługo
spotka się z jej zmarłym ojcem. Dlatego może mówić o wszystkim, co
matkę przygotuje, ale nie straszyć.
Spotkanie z Bogiem bywa różne, ale najczęściej spotyka się
słabość ludzka z Jego miłosierdziem, które On ma dla tej właściwej
nam słabości. Pan nas zna i nigdy nie wymaga więcej, niż możemy
Mu dać. Surowszy jest dla tych tylko, którzy zgłaszają się
dobrowolnie do Jego służby, obierając Go swoim mistrzem i celem,
po czym żyją dla siebie lub starają się po troszku i niby nieznacznie
przywłaszczać sobie coś z całości życia ofiarowanego Bogu. Dlatego
Klara, jako przełożona, przestraszyła się, bo wie, że ma więcej
wolności decyzji niż każda inna jej współtowarzyszka, a przy tym
zadanie trudniejsze, bo zgromadzenia bezhabitowe muszą siłą rzeczy
bardziej korzystać z dóbr tego świata.
Powiedz jej, że człowiek w obecności Boga osądza sam siebie
w prawdzie nie tyle z tego, co używa (bo używać musi), ile z chęci
posiadania, z pożądania — nie tylko rzeczy, ale i uczuć, np. pragnienia
przywiązania do siebie innych osób, pragnienia hołdów i uznania, z
chęci wyróżniania się, narzucania swej woli, zaznaczenia swej
przewagi itd. Nie chcę jej straszyć. Ja też byłem przełożonym i
rozumiem jej obawy.
Trzeba starać się o stałe przebywanie w obecności Bożej, o
ścisłą przyjaźń z Panem i prosić, opierając się na Jego miłosierdziu, o
wyraźne i silne światło w każdej sprawie, nawet najmniejszej. Dla
Pana nie ma bowiem „małych" spraw, a nasze życie codzienne składa
się z takich drobiazgów, które wydają się niewarte „zawracania nimi
głowy" Panu, tymczasem z nich składa się pełna wierność Bogu. A On
sądzi nas właśnie z takiego „zwykłego" życia, jakie nam dał. Znaczy
to, że nie żąda od nas heroizmu, a drobnych aktów miłości względem
siebie i tych wszystkich ludzi, z którymi nas spotyka w każdym
momencie życia.
Powiedz też, że drobne miłosierdzie okazywane każdemu i
zawsze (a to poprzez przyjęcie każdego takim, jaki jest, z radością i
dobrocią) otwiera nam upusty Jego miłosierdzia. Z tego właśnie
powodu ja sam zostałem oczyszczony i przyjęty wprost do Jego
królestwa, bo absolutnie nie z powodu własnej doskonałości. Dlatego
takie „środki" zalecam także i tobie.
Aby móc spotkać się z Bogiem
21 X 1983 r. Mówi Matka.
—
Chciałam z tobą porozmawiać o Ewie i innych członkach
naszej rodziny. Wielu z nich jest potrzebna wasza pomoc. Zaraz ci
wszystko wytłumaczę.
Czyściec nie jest „miejscem", a „stanem", ale stan jak gdyby
„odległości" od Boga zmienia się; „odległość" jest też określeniem
umownym. Bóg kocha nas całkowicie i bezwarunkowo, lecz człowiek,
aby móc spotkać się z Bogiem (już w wieczności), musi też kochać —
co prawda miłością darowaną przez Pana, ale uproszoną, przyjętą
zezwoleniem, aby „przepaliła" całego człowieka i wypełniła go
(każdego wedle jego miary pełni). Mówię „przepaliła", gdyż na ziemi
miłość do Boga człowiek przyjmuje i rozwija w sobie, pracuje nad
tym, aby miłość Chrystusowa rosła w nim — i w miarę pragnienia i
stałych wysiłków tak się dzieje.
Natomiast tu, w naszym świecie, gdzie czas nie istnieje, a
skończyły się też szanse przezwyciężania pokus, wyboru i
pokonywania trudności (których terenem jest tylko życie na ziemi,
życie związane z czasem i materią, a także z obecnością czynnie
atakujących sił zła), tu wszystko, co nie zostało uświęcone przez
Miłość, oczyszcza się przez „wypalenie", unicestwienie w człowieku
wszelkich narośli duchowych. Człowiek w czyśćcu ogołaca się sam z
błota, brudu, kurzu, a niekiedy z ogromnych „tobołów szmat", w które
zdołał się przyoblec na ziemi.
Sąd szczegółowy
Dusza po śmierci „otwiera oczy", budzi się z błędów, złudzeń,
fałszywych wyobrażeń, gdyż staje wobec światła Bożej prawdy, i w
niej zobaczyć może tylko to, co jest: rzeczywistość Bożej miłości do
siebie i swoja odpowiedź — całe życie na ziemi. To jest stan
nazywany sądem szczegółowym.
Im więcej było w człowieku miłości do Boga, tym jaśniej jest
On odczuwany i pojmowany, jak gdyby bliżej obecny. A obecność
Boga — to szczęście, które ogarnia i nasyca do granic wytrzymałości.
Takim jest On, kiedy zbliża się do człowieka, jeżeli sam pragnie
przyjąć swoje stworzenie.
Pan nasz usprawiedliwia nas i tłumaczy, ponieważ On i tylko
On wie, jakie są możliwości natury każdego z nas, i wedle tej miary
oczekuje odpowiedzi.
Teraz sądzę, iż rozumiesz, że życie w naszym świecie dla
każdego z nas zaczyna się od innego stadium rozwoju miłości
bezinteresownej, doprowadzonego do momentu śmierci ciała. I z tego
„poziomu", czy też z tej „odległości" zacząć trzeba drogę powrotu do
Pana, do miłości, do szczęścia doskonałego i wiecznego.
Czyściec — Bóg oczekuje nas z utęsknieniem
Na ziemi nazywamy czyśćcem stan oczyszczania się ze
wszystkiego, co przeszkadza przyjąć miłość Boga całym sobą, czyli
oddać się Bogu jako Jego prawdziwe dziecko, już na wieczność
nierozłączną z Nim. Ale czyściec może być przedsionkiem nieba — w
nim mieszka miłość Boga (gdyż cały świat duchowy, w tym i
czyściec, ogarnięty jest Jego miłością) i odpowiadająca na nią
nieskończona wdzięczność i radosne oczekiwanie człowieka.
Każdy człowiek wnosi ze sobą swój zasób miłości, i to jest tu
jedyna własność — reszta to kajdany, łańcuchy i ciężary opóźniające
dążenie do zupełnego oczyszczenia się z nieczystości dla wszystkich
jasno widocznych, cuchnących, odrażających, budzących wstręt i
przerażenie „właściciela". Gdybyście widzieli jak „wygląda" grzech!
Im więcej miłości, tym szybsze oczyszczenie, tym większa
tęsknota i miłość — a pewność miłości Boga potęguje pragnienie
bycia z Nim. Słyszałaś już, że czyściec jest jedynym „miejscem",
gdzie istnieje cierpienie i szczęście razem. Tak, szczęście ze
świadomości, że jesteśmy i byliśmy zawsze kochani, że On pragnie
nas mieć i oczekuje nas z utęsknieniem, a cierpienie z powodu
poznania siebie, istoty stworzonej do szczęścia, obdarowanej
niezmiernie i niezasłużenie, a niewdzięcznej, głupiej, marnującej
wszelkie okazje i szansę, szkodzącej sobie i innym.
Nie ma człowieka, który by nic nie roztrwonił z darów
otrzymanych, ale Pan nasz wie, jak świat niszczył nas i tumanił, jak
jedni drugim szkodziliśmy; dlatego usprawiedliwia nas i wybacza nam
to, czego sami sobie wybaczyć nie możemy. On leczy nas swoim
współczuciem, miłosierdziem, dobrocią. Szczególnie zaś
wspaniałomyślny jest dla skrzywdzonych i dla tych, którym sam dał
mało. Chorzy psychicznie i upośledzeni w jakikolwiek sposób mają
całą Jego miłość i naprawdę można im zazdrościć pełni nagradzającej
miłości Pana.
Talent
Wiedz, że każdy „talent" jest ciężką odpowiedzialnością wobec
Pana. Darmo dany, powinien być darmo dawany, a więc obrócony nie
na przynoszenie korzyści i chwały obdarowanemu, a na służenie nim
braciom. Im mniej czerpiesz osobistej korzyści, tym większa jest w
darze twoim chwała Boża, którą głosić powinien każdy Jego dar.
Świadectwo ludzi na Sądzie
30 XII 1968 r. Mówi Bartek.
—
Ze mną było też tak (chodzi o wstyd za swoje „osiągnięcia
życiowe" —po zobaczeniu ich w prawdzie), ale byli także ludzie,
którzy świadczyli za mną; ci, których broniłem, towarzysze walki,
przyjaciele — oni mówili o mnie dobrze, z miłością, z wdzięcznością
za pamięć, za obronę ich imienia, i wszystko, cokolwiek zrobiłem
dobrego, było też jawne. O wielu sprawach nawet nie pamiętałem ani
nie przyszło mi do głowy, że są „ważne", bo działałem często
spontanicznie.
Rany i blizny też „mówią", o ile nie ciągnięto z nich korzyści.
Ale wiesz, co jest najważniejsze? Dla każdego! To, że się kochało to,
co człowiek sam wybrał jako miłości godne. Im bardziej, wytrwalej,
mocniej się kocha — pomimo wszystko — tym lepiej dla każdego
człowieka. Nie wolno dać w sobie zabić miłości. To jest jak ogień,
znicz. Gdy się go zgasi, pozostaje się w ciemności samemu ze sobą,
dla siebie, „dookoła" siebie — to już lepiej nie żyć. Widzisz, w moim
życiu „pomimo wszystko" było bardzo ciężkie i długotrwałe. Nie
szedłem, a „wlokłem" się, wreszcie czołgałem już po ziemi, ale ze
światłem, tak jak żołnierz z bronią. I to było ważne.
—
Czy matka pomagała ci?
—
Matka stała przy mnie, jak twoja przy tobie, i rodzeństwo, ale
też ilu jeszcze. A wszyscy z miłością, z chęcią pomocy. Oni mówili o
tym, co dobre we mnie, lecz ja sam wiedziałem aż za jasno, co było
złego, i to było wstydem. Sam byłem twórcą brudu, z którym
przyszedłem. Wiesz, to jest koszmar. (...)
Zdziwiłam się, że Bartek radzi mi unikanie pewnej osoby,
rzeczywiście niezbyt mi przychylnej.
—
Prawdą jest, że nie jestem zbyt życzliwie nastawiony do tych
osób, które są ci nieżyczliwe lub w inny sposób utrudniają ci życie.
No trudno, my tu nie jesteśmy tak zupełnie „wyprani" z ludzkich
uczuć. Natomiast pomagam tym, którzy tobie pomoc okazują i oni
mają moją wdzięczność i pamięć. No to tak, jak w rodzinie — masz
brata.
Piekło nie jest karą —jest wyborem!
22 IV 1969 r. Mówi Bartek.
—
Myślałaś też o Niemczech i braku sprawiedliwości Bożej.
Przykro mi było, że możesz takie myśli dopuszczać.
—
Czy ty nie myślałeś podobnie?
—
Przepraszam cię. Prawdą jest, że myślałem identycznie, i
jeszcze gorzej, ale widzisz, ja cię stawiam wyżej. Tyś nie powinna
takich myśli przyjmować. Jak Bóg może „kochać Niemców bardziej
niż nas", i dlaczego sądzisz, że te powojenne lata „są dla nich premią,
nagrodą za zbrodnie", a „ci, co zdążą umrzeć, są rozgrzeszeni, nie
ukarani"? I to ty, wiedząc już tyle — od nas? Chyba nie chcesz
zrozumieć, jak wygląda człowiek, który umiera w stanie zbrodni,
zakamieniały?
Śmierć w stanie zbrodni
Przecież taki człowiek już nie jest w stanie żałować, już się
rozgrzeszył, zapomniał, odpuścił sobie sam — a zbrodnia trwa.
Choćby mu odpuścili ludzie zamordowani przez niego, Bóg się za
nimi ujmuje. Obecność Pana, to jest światło, jasność, prawda. To jest
to: „Kainie! Gdzie jest twój brat, Abel?"
Ja to już „widziałem". Staje w obecności Bożej, w pełni prawdy
człowiek, który nie może zaprzeczyć, który musi powiedzieć prawdę o
sobie: „Zapomniałem o setkach mych braci, Abli. Nie byli warci mego
niepokoju, nie mącili mi snu".
Nie Bóg sądzi ludzi. On jest obecny. A człowiek znajduje się
nagle wobec rzeczywistości realnej, bezwzględnej — Dobra, o którym
sądził (taki człowiek), że nie istnieje, i tym kryterium ma zmierzyć
swoje życie.
Miłość Boga jest nieskończona, jest pełna i stała dla wszystkich.
I spotyka się z nią każdy. Kto tak jak ja był pozbawiony miłości,
głodny, spragniony, przeżywa tu szczęście, które was zabiłoby swoją
potęgą. Ale człowiek, który deptał, unieszczęśliwiał, upadlał, zabijał
innych ludzi, spotyka się z miłością Boga — do nich! Widzi, że
niszczył to, co Bóg ukochał. Walczył z Miłością, zaprzeczał Miłości.
Jeżeli wtedy jest zdolny żałować, zrozumiawszy co zrobił, może być
uratowany, lecz człowiek, który swoje zbrodnie zatarł, zapomniał,
który jest nawet z nich dumny — bo i tak bywa — nie zobaczy nic
poza „murem", którym się sam od Miłości oddzielił. I ten „mur"
przyjmie jako sprawiedliwy.
Zrozum, że każdy dzień bez żalu, bez pokuty oddziela ich coraz
bardziej od Miłości. „Żal w godzinie śmierci" — to zrozumienie i
pragnienie zadośćuczynienia, wyrównania, „okupienia" swoich win
czy zbrodni. Wtedy Bóg dodaje do możliwości ludzkich swoją miłość.
To jest czyściec. Ale to jest Jego królestwo; jest nadzieja, ratunek,
uratowanie przez Miłość. Jednak „żal" nie powstaje tam, gdzie została
zabita miłość, wyplenione współczucie i miłosierdzie. Tam króluje
nienawiść, pogarda, cynizm i pycha, i człowiek przynależny jest im.
W obecności Boga odczuje tylko przeraźliwy strach, zagrożenie
swojego istnienia duchowego. Nie będzie mógł znieść, wytrzymać siły
prawdy, miłości, dobra — Boga.
Was przed tą nieskończoną potęgą chroni tylko Jego wola
pozostawienia wam możności wyboru. Ale tylko za życia człowieka w
materii jest on „osłonięty" jak gdyby przed Jego realną obecnością.
Widzisz, i my nie znieślibyśmy pełni mocy Jego Istoty. Ale On
udziela się nam wedle naszej możliwości przyjęcia szczęścia — w
pełni! A wszystko, co jest w nas — Jego: zdolność kochania piękna,
prawdy, sprawiedliwości, zdolność przyjęcia i zrozumienia Jego praw,
Jego miłosierdzia, Jego przyjaźni (tak!) i dobroci — wszystko to
rozwija się i wzrasta. Dlatego mówimy ci, że tu jest wieczny ruch, nie
tyle doskonalenie się, ile dojrzewanie.
Jak jednak moglibyśmy tu być, gdybyśmy w okresie życia na
ziemi wyhodowali w sobie wszystko, co nie jest Jego, co Bogu
zaprzecza, i co jest kłamstwem? Bo to, co nie jest Jego, jest „nasze", a
„nasze" to znaczy fałszywe, kłamliwe — skoro w rzeczywistości
wszystko, co mamy, jest — od Niego, dane nam — na życie. Jak te
talenty z przypowieści: cokolwiek z tego uznamy za swoje, będą to
talenty ukradzione, przywłaszczone sobie. Tłumaczę ci to tak
dokładnie, bo chcę, żebyś zrozumiała dobrze, że wszystko, co
nazywamy „mam" czy „jestem", np. zdolna, lepsza od innych,
mądrzejsza itp. — jest kłamstwem. Im większa pycha, tym większe
kłamstwo.
A teraz spójrz, czym są obecnie Niemcy jako naród. Żyją w
kłamstwie, w straszliwym samozakłamaniu, w samozachwycie.
Pogrążyli się w pysze, cynizmie i obłudzie. A tymczasem tu, u nas w
niebie, w obecności Boga to, co jest Jego, rozkwita, wzrasta i
pięknieje oczyszczając się, ale to, co jest kłamstwem,
„przywłaszczeniem", zaprzeczeniem — ginie, przestaje istnieć. W
obliczu Pana kłamstwo musi zginąć. W obliczu Prawdy nie może
istnieć jej zaprzeczenie. I każdy z nas stając przed Bogiem jest tego w
pełni świadomy. Wtedy „rozumie się" wszystko.
Bóg jest Światłością sumień! Wszystko, co w nas jest — Jego,
śpiewa ze szczęścia, rozpromienia się, spieszy ku Niemu, aby
połączyć się ze swoim Źródłem i Życiem, a to, co fałszywe, kłamliwe,
„nasze", pragnie się odrzucić, zniszczyć, zedrzeć z siebie, aby nie
hamowało, nie plamiło, nie opóźniało (bo już się wie, że to właśnie
jest przeszkodą, obciążeniem, złem w dążeniu do szczęścia
nieskończonego — do Boga!).
Ale pomyśl sama, jeżeli w człowieku jest przewaga lub prawie
samo „własne", skradzione, przywłaszczone sobie, i człowiek ów
utożsamia się z tym wszystkim, nie jest zdolny nic odrzucić, bo
wszystko posiadł i trzyma (jak skąpiec skarb): swoją „wielkość",
„sławę", „zdolności", swoją „wyższość nad innymi", swoją nienawiść,
swoją pychę i wielkie wyobrażenia o sobie, jednym słowem swoje
kłamstwo, i tych iluzji pozbyć się nie chce — nie może żyć w obliczu
Boga, bo musiałby przestać istnieć (jako taki, jakim się ukochał, jaki
się sobie podoba i jakim chce się widzieć). Wybiera siebie i... ratuje
się ucieczką, jak najdalej od Prawdy. Tak samo czyni nienawiść: musi
uciec, aby móc nadal istnieć — jako nienawiść.
Jeżeli człowiek tak silnie utożsamił się z zaprzeczeniem
Miłości, służąc nienawiści, zniszczeniu i śmierci, a więc nieustannie
zaprzeczając Bogu — jak może stanąć przed Nim, swoim Stwórcą i
powiedzieć: „Odpłaciłem Ci nienawiścią za miłość, niszczeniem za
istnienie, śmiercią za życie!" — „Dlaczego...?" — i na to nie ma
odpowiedzi... Bo widzisz, żaden człowiek wolny tak postąpić nie
może. Tak jak to robili np. Niemcy, postąpić może tylko niewolnik,
który się zaprzedał. Sprzedał sam siebie na wieczność całą za marne,
głupie, krótkotrwałe kłamstwa, iluzję władzy, siły, znaczenia,
bogactwa, zaszczytów czy innych przynęt. I chce je mieć, zachować,
„bo cóż mu pozostanie...?"
W obliczu Boga — aby się „nie stracić" — ma tylko jedno
pragnienie: uciec, nie poznać prawdy, nie przyjąć jej, pozostać w
kłamstwie, w nienawiści, ale przy „swoich" złudzeniach, „być sobą".
Tam nie ma żalu, skruchy, wstydu za swoje postępowanie, bólu z
powodu cierpień zadawanych innym. Jest tylko strach — o siebie,
myśl tylko — o sobie, przerażenie. Jedno pragnienie: ucieczki,
ukrycia wszystkiego, co „swoje", zachowania swego istnienia nawet
za cenę wiecznego oddalenia się od Światła, Prawdy i Dobra. I tylko
wtedy można je, tak spodlone, zachować! To jest „piekło" i ono
istnieje. Wolałbym nie istnieć, niż istnieć — tak.
Piekło nie jest karą, jest świadomym wyborem woli ludzkiej
według przynależności, jest istnieniem tych, którzy ukochali
nienawiść, zniszczenie i upodlanie swoich bliźnich. Jest konsekwencją
służby duchom ciemności, nieprzyjaciołom rodzaju ludzkiego,
dobrowolnie wybranej za życia na ziemi. Ale to człowiek wybiera
wbrew Bogu, a nie Bóg „karze" człowieka.
DZIEŁO MIŁOSIERDZIA. WSPÓŁPRACA
4 I 1982 r. Po lekturze „Dzienniczka siostry Faustyny" mówi
ojciec Ludwik.
—
Jest wolą Pana naszego i pragnieniem Jego serca, aby siostra
nasza, Faustyna, wzięła udział w pomocy naszej dla was. Dlatego
pragnął Pan, abyś poznała dobrze ją samą i wszelkie Jego pouczenia,
które zapisywała, aby służyły m.in. takim ludziom jak ty, którym jest
trudno radzić sobie bez stałego kierownictwa i pomocy.
W twoim rozumowaniu jest ten błąd, że nas (ani Pana) nie
„odstrasza" ani też nie „brzydzi" wasza niedoskonałość, a przeciwnie,
przyciąga, ponieważ rośnie wtedy nasze współczucie dla was i gorąca
chęć pomożenia wam. Nie pomaga się wielkim, silnym, zdrowym,
pewnym siebie i zarozumiałym, ale każdy natychmiast pospieszy z
pomocą choremu i słabemu lub płaczącemu dziecku. Takim właśnie
małym dzieckiem, które zginęłoby dawno bez pomocy Pana, wydajesz
się nam ty, a ponieważ tak zupełnie nikt i nic cię nie broni przed
wszelkimi zagrożeniami, obrońcą twoim stał się sam Pan. Dlatego nie
żałuj, że jesteś taką, jaką jesteś, i że takie właśnie są warunki, w
których Pan cię umieścił, bo Jego współczucie, miłość i opieka
zastąpią ci wszystkie braki. „Masz obrońcę Boga", a więc przyjmij
siebie samą, jaką jesteś teraz i nie kłopocz się więcej o siebie. Pan nie
pragnie w tobie drugiej Faustyny. Pan chce cieszyć się tobą i wedle
twoich możliwości prowadzić ciebie. A twoja droga jest drogą służby
ochotniczej i dobrowolnej. Na tej drodze Pan nas z sobą spotyka dla
celu, jaki jest bliski i nam, i tobie, ale także Jego świętemu Sercu: jest
nim oczyszczenie i odrodzenie ludzkości, która umiera z rozpaczy, w
jakiej pogrążyła się przez grzech i wyjścia znaleźć nie umie, bo nie
wie, co jest przyczyną jej strasznej choroby. Omotana i zaślepiona
przez nieprzyjaciela Boga próbuje się leczyć przez coraz gorsze
trucizny. Gdyby nie niezmierzone miłosierdzie Boga, nad zniszczoną
ziemią rozległby się prędko szyderczy śmiech szatana, ludzkość zaś
cała przepadłaby na zawsze w jego czeluściach, pokonana, wydarta
Miłości, unieszczęśliwiona na wieczność, przeklinająca własne
istnienie i nie mogąca nie istnieć.
Pan daje wam wolną wolę, ale nie opuszcza swojego
stworzenia, zwłaszcza tak słabego i bezradnego. Zło co prawda
opanowało rządzących — służą mu władza, bogactwo, pycha i
„mądrość" ludzka — ale wzywają pomocy i o ratunek błagają
cierpiący, mordowani, umierający w mękach głodu, tortur, strachu i
niedoli. Oręduje Kościół wraz z Królową nieba i ziemi, Matką naszą.
Wciąż nowi męczennicy „zastawiają" ludzkość przed
sprawiedliwością Boga, osłaniając siebie i świat cały Krwią
Chrystusową.
Dlatego Pan, będąc sprawiedliwym dla winnych, okaże
miłosierdzie swoje całemu stworzeniu — ocali ziemię, a każdemu
żałującemu gotów jest przebaczyć. Jest to ostatni czas głoszenia
miłosierdzia Bożego. Siostra Faustyna jest kamieniem węgielnym
tego dzieła. Pan tak zamierzył, a ponieważ ofiarowała się Jego
zamierzeniom jako ofiara zupełna, z pełnią oddania i zaufania i stała
się okupem niejako za wszystkich, Chrystus, Pan nasz, ukochawszy ją
nieskończenie daje jej udział w zbawianiu świata przez cały czas życia
ludzkości. Teraz jest pora najpilniejszej potrzeby, aby ludzie uwierzyli
miłosierdziu Bożemu, ponieważ na nic innego liczyć nie mogą.
23 II 1979 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Królestwo Chrystusa nie przypomina ziemskich. Ono opiera
się na miłości Boga do nas i nas do Niego. W Jego planach dla
ludzkości służymy Mu wykorzystując wszelkie nasze możliwości, a
ponieważ one są z Niego, więc są nieskończone i nie ma dla naszej
pomocy wam niemożliwości poza tą, którą stwarza wasza wola, jeśli
nie jest poddana Bogu i oświecona Jego jasnością.
Siostra Faustyna wykonywała wolę Chrystusa przez całe swoje
ziemskie życie, które stało się ofiarą całopalną i złączone z Panem —
kamieniem węgielnym Jego dzieła miłosierdzia w naszych czasach.
Teraz, kiedy miłosierdzia potrzebuje cały świat, kiedy wszystko co
dobre słabnie i staje się bezsilne wobec wielkości zła, teraz jedyną
waszą nadzieją jest miłosierdzie Boże litujące się nad ślepotą ludzką i
bolejące nad nieskończonymi cierpieniami bezbronnych i bezradnych
najbiedniejszych Jego stworzeń, deptanych przemocą rozpasanego w
bezkarności zła.
Do tych ludzi, także świeckich, którzy oddali swoje życie do
dyspozycji — Bogu
Powiedz ludziom, niech nie gardzą i nie lekceważą słowa
Bożego, by nie byli winni upadkowi tych słabych, do których ono
dojść powinno, by podtrzymać ich i nawrócić ku Jego owczarni. Nie
jesteście bardziej kochani niż oni, ale o wiele bardziej odpowiedzialni
przed Panem, bo otrzymaliście o wiele więcej niż oni — za darmo, nie
będąc lepszymi — a chcecie zatrzymywać miłosierdzie Pana,
zakopując i kryjąc to, co przekazywać macie. Zapominacie, że do
służby potrzebującym Słowa powołał was Pan, a nie dla dogadzania
wam w waszej próżności. Jego wszystkimi darami zostaliście
obdzieleni dla pomocy tym, którzy ich nie otrzymali. Ale dary Jego to
ogień, to pochodnie gorejące, które oświetlać mają wspólną drogę ku
Niemu; kto je zatrzymuje dla własnego użytku, dla chwały własnej,
tego spopielić mogą. Przypominam wam przypowieść o talentach, a
także to, że dary są i będą zawsze — Jego, więc w każdej chwili dnia i
nocy pamiętajcie, że dysponujecie Jego własnością. A On — to
Miłość, Miłość darząca, uszczęśliwiająca, podtrzymująca, łaskawa,
hojna i miłosierna; jeśli nie jest taką, nie z Boga pochodzi. Dlatego że
nie jesteście zdolni do takiej miłości (której sami pragniecie, o którą
prosiliście wielekroć i którą On wam z miłości ku wam daje), dlatego
musicie iść z Nim w każdej sekundzie życia, z Nim i nigdy inaczej.
Innego wyjścia dla was nie ma.
Pan traktuje was poważnie, bo Jego dziećmi jesteście, bytami
duchowymi, nieśmiertelnymi, stworzonymi z Jego natury (bo nic poza
Nim nie istnieje). Jeżeli prosicie — otrzymujecie, czego pragniecie —
daje wam, ale nie jesteście niemowlętami: musicie rozumieć, o co
prosicie. Do waszej dyspozycji Pan pozostawia największą energię
wszechświatów — swoją miłość. To dosyć, by ziemię przemienić w
jednej chwili w królestwo Boże, jeśliby było w was dość dobrej woli.
O tę dobrą wolę służenia Panu musicie prosić, lecz trwając w Nim,
stale i czujnie. Bez głębokiego złączenia się z Chrystusem, szczerego,
poufałego, pełnego ufności, pokory i uciszenia, bez słuchania Jego
słów i wykonywania ich, bez pragnienia zrozumienia Jego planów i
Jego wskazówek — nie zrobicie nic, zmartwiejecie.
Łaski Boże, to pokarm niezmiernie posilny, dany dla
pokonywania ciężkiej drogi, na trudy i wysiłki. Mówiąc
współczesnym językiem jest to „napęd rakietowy". Co stanie się, jeśli
go użyjecie do starego lub słabego motoru, np. motocykla — rozsadzi
go, zniszczy. To przenośnia, ale pamiętać musicie, że wasze życie z
waszej własnej woli stało się służbą (nie inną niż w trudnej i ciężkiej
regule zakonnej, lecz różną). Tu regułą jest bezpośrednie
kierownictwo Pana — ku Jego celom, ku którym powołuje was
każdego dnia. Warunkiem takiej służby jest (pomijając dobrą wolę)
słuchanie i posłuszeństwo rozkazom Pana. Ku temu musicie dążyć z
całej mocy duszy. Lecz jeśli nie słyszycie w danym momencie, jeśli
nie wiecie od razu w danym przypadku, natychmiast...? Bardzo proste
— działajcie tak, jak robiłby to Chrystus: z miłością, delikatnie, nie
raniąc nikogo, czule i z całym zainteresowaniem, ponieważ Pan nasz
nigdy nikogo nie zlekceważył, a szanował w każdym dziecko Ojca —
w celniku, jawnogrzesznicy, a nawet w zdrajcy, jakim był Judasz.
Każde postępowanie inne od Chrystusowego psuje Jego plany,
deformując Jego obraz w oczach ludzkich. Nie tego chyba chcecie? I
jeszcze jedno. On jest cierpliwy, przebaczający i bezgranicznie
miłosierny także i dla was, ale z wami dzieli się swoimi pragnieniami,
uważa więc was za przyjaciół swoich. W przyjaźni konieczne jest
zrozumienie i wzajemna troska. Jeśli On troszczy się o was, kocha
was tak niezmiernie i wciąż obdarza, wy z kolei powinniście rozejrzeć
się za tymi, których On kocha szczególnie. Bo kocha cały świat. O
tym mówią słowa Pańskie po to, aby łatwiej było odnaleźć obiekty
troski Pana naszego i dać im słowa otuchy, zachęty i czyny miłości
(Mt 25, 35-36).
Służba Bogu nie może być połowiczna lub byle jaka
10 V 1982 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Pragnęlibyśmy, abyście wszyscy zaczęli żyć pełnią życia z
Panem. Wtedy, rzecz naturalna, rozwijają się wszystkie dary, w które
Pan was zawczasu uposażył lub które w miarę zdolności przyjęcia ich
będą wam dane — dla lepszej służby a przecież tego chcemy wszyscy
prawda?
Smutno jest widzieć, jak ograniczacie się z lęku przed
nieznanym. Zostając przy tym, co już znane i uznane, ograniczacie
moc działania Pana i zubożacie się, a przez to umniejszacie bogactwo
i rozmach rozwoju całego ludu Bożego. Tak jest, niestety, przy czym
lęk przed „nowym", a w rzeczywistości przed życiem w pełni
chrześcijańskim, owocnym, radosnym, ale zobowiązującym do
wzmożonego wysiłku, istotnie służebnym, wciąż rosnącym ku Bogu
— ów lęk osłaniacie wiernością tradycji, ascezą (unikanie sensacji i
„ekscesów"), przywiązaniem do reguły itp.
Zależnie od sumienia zawsze wytłumaczenie się znajdzie, ale
prawdą jest kryjąca się, nie tylko w laikacie, oziębłość, brak miłości
prawdziwej, a więc rosnącej, poszukującej zbliżenia z Bogiem przez
wszystkie dostępne środki i drogi.
Drugą bolesną przyczyną jest brak ufności. Nie możecie
zawierzyć Panu na tyle, aby przypuścić, że On ufającego nie
zawiedzie, że On żyje w was, czuwa i strzeże przed zbłądzeniem, że
On daje dobre dary dzieciom swoim. To jest ten najciemniejszy grzech
dzisiejszego pokolenia: brak zawierzenia, życie „na własną rękę"
wedle własnej woli i rozumu — nawet w służbie Panu.
Dlatego wy — proszę, mów to wszędzie — starajcie się żyć
całkowicie „z ręki Boga", w każdym dniu i sytuacji oddawajcie Mu
swoją wolę i usiłujcie Mu ufać zawsze. Proście za siebie i innych. Los
naszego narodu zależy teraz od waszego ufnego podporządkowania
się Jego woli co do was, od waszego przekonania, że On o wszystkim
wie i wedle swej woli i planów dopuszcza „dobro" i „zło". A nic nie
dzieje się przypadkowo; zapewniam cię, że żadna „polityka ludzka"
nie triumfuje bez Jego zezwolenia. On jest obecny we wszystkich
waszych „nieszczęściach", kształtując was przez nie, oczyszczając i
wypróbowując — bo taki jest właśnie przebieg życia ludzkiego, a i
narodowego, wtedy kiedy On raczy sobie wybrać któryś z nich dla
swego szczególnego celu.
Służba Bogu nie może być połowiczna lub byle jaka i wymaga
pełnego poświęcenia się, jeśli ma być owocna, lecz nie jest wtedy
smutna, żałosna, nieszczęśliwa, a przebiega w pełni szczęścia, radości,
przyjaźni z Bogiem i z Jego wyraźnym działaniem. Rozważ sobie w
kontekście tego, jak Pan ratuje was z pułapek i knowań. Oddawajcie
Mu siebie i kraj, proście za innych, przepraszajcie za wspólne winy i
żyjcie wedle jego wskazań, a On was nie opuści i wyprowadzi z
niewoli.
Pan chce przestawać z każdym
Wracam do twoich pytań. Myślisz o objawieniach prywatnych
ś.p. p. Anny B. W przeważającej części są prawdziwe, zwłaszcza
nauki Pana. Mogą one pomóc ludziom o podobnej do niej psychice i
dlatego przydałoby się ich ogłoszenie.
Pan nasz chce, aby takie rozmowy z Nim, przez które On
doprowadza ludzi do świętości — każdego indywidualnie i stosownie
do jego natury — były wiadome, gdyż one ośmielają was do szukania
Go w swoim życiu i słuchania Go. Chrystus Pan pragnie, aby
wiadome było, że On chce przestawać z każdym, nie tylko z „duszami
wybranymi"; dlatego teraz specjalnie często zwraca się do ludzi
świeckich, zwyczajnych, niczym się nie wyróżniających. Pan nasz od
każdego człowieka pragnie odwzajemnienia miłości.
Sądzę, że należałoby zająć się opracowaniem tego „pamiętnika
duszy". Wiem, że trudno ci jest zrozumieć jej psychikę, ale Bóg
rozumie każdego z was, bo On sam was wyposażał na życie, a potem
wedle tego wyposażenia prowadzi. Ty nie musisz być podobna do niej
— przeciwnie, masz być sobą — ale twój stosunek do Pana powinien
być, i może, równie bliski, codzienny, zwyczajny. Proś o to.
Pragniesz wiedzieć, czy ona (A. B.) jest tutaj. Tak, oczywiście.
Przecież pragnęła być z Panem i starała się o to. Czyż zdarzyło się
kiedyś, żeby On takie pragnienia odrzucił?
JEDYNYM SCHRONIENIEM JEST MIŁOŚĆ PANA
(Kto żyje w Miłości, wydziera złu wciąż nowe przestrzenie)
1—3 VI 1982 r. Po mojej refleksji nad własną niewdzięcznością
za dary Boże i nienasyceniem „ włącza się" ojciec Ludwik.
—
Masz rację, ale już Augustyn to zauważył, że człowiek „nie
mieści się w sobie". Jego głód sięga innych wymiarów i zaspokojenie
znajduje dopiero w miłości Boga. Jeśli jednak zaufa zupełnie (tak jak
powinien) miłości Boga do siebie — żyje w niej, już świadomie, tu u
was.
—
Łatwo to powiedzieć, jak się już jest tam i wszystko rozumie
się jasno.
—
Tak, rozumiem cię: chcesz powiedzieć, że tam, czyli u nas,
każdy jest bezpieczny, chroniony, otoczony miłością, pewny jej na
zawsze, u was zaś miłość Boga przed niczym nie chroni. Tak sądzisz?
Chroni ona nie tylko każdego z was, ale cały świat i ludzkość przed
zgubą. Każdy wasz oddech, każda myśl, każdy odruch miłości jest
Bogu wiadomy, jak matce ruch jej nie narodzonego jeszcze dziecka.
Bo tak naprawdę rodzimy się dopiero tu, Bogu na chwałę. Miłość
Bożą posiadacie też w pełni, chodzi o to tylko, abyście wyszli z
niemowlęcego pragnienia bycia głaskanym, pielęgnowanym,
całowanym i pieszczonym, i stali się zdolni do odpowiedzi Bogu.
Partnerami swymi nas uczynił — pragnie odpowiedzi. Chce Pan nasz,
abyście świadomie i dobrowolnie decydowali o sobie, ale pragnie
naszej miłości od każdego i zawsze, jak matka od dziecka, chociaż jej
nie żąda i o nią się nie upomina.
Jeśli myślisz o „atmosferze ziemi", masz rację. Tu istnieje i
działa zło; nie samodzielnie i wszechwładnie, bo Bóg nie dopuszcza
tego, ale poprzez każdego z was. To, co nie jest w was nasycone
Bogiem, poddane mu, poddane miłości bezinteresownej, nie jest
niczyje: tu władzę obejmuje lub może w każdej chwili objąć duch zła i
nienawiści. Chrystus Pan ten teren „niczyj", pole polowań na was
nazywa „światem". Mylą się ci, którzy sądzą, że schronieniem są
klasztory, pustelnie, odsunięcie się od „świata". Jedynym
schronieniem jest miłość Pana. Kto w miłości żyje, może bezpiecznie
chodzić w „świecie"; mało — może walczyć i zwyciężać. Kto żyje w
Miłości, wydziera złu wciąż nowe przestrzenie, wprowadza Pana na
tereny dotąd przez Niego nie zdobyte. Potrzebują one bowiem
widomego świadectwa. Wy nim od wieków jesteście, coraz to nowi
dla nowych pokoleń. Czy nie widzisz piękna tej walki i cudu żywej
obecności Boga w was? Czy to cię nie zachwyca? Czyż może być
piękniejsze pole działalności człowieka?
O Polsce —
„
teraz jesteście odpowiedzialni za to, czy ocalone zostaną
wartości najwyższe: dobra moralne"
Stany, które przechodzicie teraz wszyscy, są znane życiu
wewnętrznemu, jak kamienie na drodze, o które już wielu przed wami
otarło sobie nogi, potknęło się, a nieraz i ciężko pokaleczyło; ale też
podniosło się i poszło dalej, jak i wy pójdziecie.
Napór duchów zła i nienawiści jest zawsze tym silniejszy, im
słabszy jest człowiek. Teraz hulają one po Polsce, obiecując sobie
wiele zdobyczy, a jednak zawiodą się, bo Pan nasz tym bardziej zasila
was swoją mocą, im słabsi i bardziej bezradni jesteście. Według
ludzkich kryteriów ocena rzeczywistości w Polsce jest zła, dla wielu
rozpaczliwa i beznadziejna. Co w takich sytuacjach czynią ludzie,
robią i obecnie. Jedni porzucają natychmiast kraj biedny, inni
gromadzą co tylko mogą dla siebie, wielu widzi okazję do rabunku i
robi to. Wyobraźcie sobie, że pali się wasza kamienica. Działania
ludzkie będą podobne, ale zawsze znajdą się też inni, którzy płomienie
gaszą, nie tylko zaprawieni do tego fachowcy, ale i ochotnicy. Od
tego, jak cenią palący się dom, zależy, ilu ich stanie do ratowania.
Pali się Polska, może zginąć, jeśli nie staniecie w jej obronie.
Porzucając przenośnie, zginąć może to, „co Polskę stanowi" — jej
własna hierarchia wartości moralnych oparta w całości na uznaniu
Boga; wtedy reszta rozsypie się jak próchno. Do was należy ocalenie
całego domu, a nie wyciąganie zeń swojej własności lub uciekanie z
ukradzionym dobrem, którym są: prawie darmowa nauka i studia
wyższe, jeśli się społeczeństwu po ukończeniu ich nie służy, a także
wycofanie się psychiczne do odgrodzonego azylu własnych, możliwie
przyjemnych spraw.
Bóg liczy na was, tych, którzy uznają Go swoim Panem. Zasila
was, wspomaga i w miarę waszej odwagi, miłości i ofiarności kieruje
w miejsca, gdzie staniecie się najpotrzebniejsi.
Nakreśliłem panoramę bitwy, terenu Polski, na którym decyduje
się los milionów ludzi, bo i przyszłych pokoleń. Teraz wy jesteście
odpowiedzialni za to, czy ocalone zostaną wartości najwyższe —
dobra moralne. Ale to są już dobra Pana naszego złożone w waszym
kraju. Dlatego walczycie o skarby Boże.
Uwierzcie, że cierpienia są lekarstwem duszy i nigdy Pan nie
daje ich bez przyczyny
15 I 1983 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Przypominam, że podstawą stosunku Bóg — człowiek jest
synowskie zawierzenie Ojcu i pełne zaufanie do Jego dla nas miłości i
miłosierdzia, które nam Syn, Jezus Chrystus, objawił jasno. Trzeba
zawierzyć i ufać bezgranicznie Temu, który życie swoje dał za
każdego z nas. Ufność ta obejmuje nie tylko każdego z was osobiście,
ale powinna opierać się na pełnym zaufaniu w Jego prowadzenie i
opiekę nad każdym człowiekiem w życiu i śmierci. Musicie silnie
uwierzyć, że ten, który umiera, umiera w czasie i usposobieniu dla
niego najlepszym, że żadne zewnętrzne objawy fizyczne — maligna,
skleroza, brak przytomności — nie dotykają ducha ludzkiego, a
cierpienia są lekarstwem duszy i nigdy ich Pan nie daje bez
przyczyny. Nie tylko oczyszczają człowieka, ale mogą być jego
jedyną szansą na zyskanie miłosiernego przebaczenia Boga; mogą
obudzić wyższe — zagłuszone przez złe życie — wartości ducha,
zniszczyć mur egoizmu, oderwać od obłędnej pogoni za ułudą, np.
kariery, władzy, posiadania itp., i zwrócić ku prawdzie, nawróceniu,
pojednaniu z Panem.
Cierpienia ofiarowane Bogu mogą ocalić od zguby cały świat, a
nie tylko pojedynczych ludzi, zaś ofiarowującego je przywieźć
natychmiast w ramiona Boga. Dla wielu daje je Pan jako dar
męczeństwa — braterstwo z Jezusem w konaniu i śmierci; tak jak inni
zawierają je przez ubóstwo, życie ukryte bez skarg i narzekania,
służbę samarytańską, życie bezdomne (porzucenie wszystkiego, co
bliskie i drogie sercu), życie w posłuszeństwie i modlitwie, głoszenie
słowa Pana i posługiwanie Mu. Kościół przez wieki powtarza i spełnia
w swoim Ciele Mistycznym żywot ziemski Boga-Człowieka (bo w
Jego naturze boskiej jest on nieskończony, tak jak nieustająca jest
ofiara śmierci Chrystusa Pana za rodzaj ludzki).
Bóg sam przyjął naturę ludzką, by odkupić znieprawionego
człowieka, ale Kościół — lud Boży — w całości swojej podąża
śladami Pana, aby nieustannie upodabniając się do Niego przekraczać
bramę królestwa i jednoczyć swe drobne, ludzkie wysiłki z gorejącą
Obecnością we wspólnej spełnionej miłości.
Jest to droga jedyna, wskazana nam całym życiem Jezusa
Chrystusa, droga odzyskanego synostwa, wiary, ufności i miłości.
Każdy z was przyspiesza budowę królestwa Bożego lub ją
opóźnia
25 IX 1983 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
My nie jesteśmy świadomi stanu waszych sumień. Tylko Bóg
zna je dogłębnie i w pełni. Jesteśmy przy was, znamy wasze kłopoty,
niedostatki i cierpienia, ale głębia waszych dusz jest miejscem
spotkania z Bogiem i tylko On może swoje własne stworzenie
zrozumieć i wytłumaczyć. Nie śmielibyśmy próbować wglądać w
tajemnicę porozumienia pomiędzy Bogiem a każdym z was.
Wiem, co myślisz do nas i o nas, bo myśl jest mową. Wiem o
wszystkim, co piszesz, mówisz i myślisz o naszych wspólnych
pracach i o wszystkim, co dotyczy naszej współpracy teraz i w
przyszłości. Lecz twoja wolna wola może — jeśli zapragnie tego —
zmienić nasze plany i odrzucić współpracę. Każdy z was przyspiesza
budowę królestwa Bożego lub ją opóźnia.
Pan dał nam, ludziom, wolność prawdziwą, pełną i nie narusza
jej nigdy. Nawet gdy wy oddajecie Jemu swoje życie, gdy oddajecie
się „w niewolę Maryi" — musicie chwila po chwili tę decyzję
potwierdzać, ponieważ żyjecie w czasie teraźniejszym, a oddanie stało
się przeszłością. Każda chwila jest nowym czasem i można w niej
swoją decyzję potwierdzić lub cofnąć.
Przez stałe praktykowanie wyboru pozytywnego utrwala się i
umacnia w was trwałość decyzji oddania się Bogu i może wreszcie
stać się predyspozycją stałą. Wtedy dopiero Pan nasz może liczyć na
was; i taka formacja duchowa jest powinnością każdego człowieka,
jego dojrzałością duchową.
Powierzaj się Maryi
Wiesz o tym, że prawdziwa walka duchowa toczy się o to,
byśmy stali się rzeczywiście — Jego własnością, Jego odzyskanymi
dziećmi, świadomie i gorąco oddanymi Ojcu. Jedyną, która od chwili
poczęcia była własnością Pana z całej mocy woli i serca, była Maryja
Panna — najpiękniejszy kwiat rodzaju ludzkiego.
Ona pomaga teraz każdemu i zawsze, gdy się Ją wzywa.
Musisz być całkowicie pewna, że jesteś słyszana i że Matka
natychmiast z pomocą ci pospiesza. Zaś pomoc Jej kruszy wszelkie
pęta i przerażeniem napawa złe duchy, nawet najpotężniejsze.
Powierzaj się Maryi stale sama, a także oddawaj Jej innych
ludzi.
Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -
III
MIŁOŚĆ ŁĄCZY LUDZI Z OBU ŚWIATÓW
W dniu uroczystości Wszystkich Świętych
30 X 1967 r. Mówi Matka.
—
Święto Wszystkich Świętych to nasz dzień — nas
wszystkich, całego wspaniałego Kościoła. Żebyś wiedziała, jak tu jest
cudownie, jaka radość, szczęście, wspólnota, ile się tu poznaje, i
spraw, i ludzi.
Pomyślałam, że nie każdy z wielkich świętych będzie chciał z
nami rozmawiać. Matka natychmiast odpowiedziała mi.
—
Kochanie, tu nie ma pychy. Tu każdy jest na usługi innych z
radością, że jest potrzebny, że może służyć.
Kochanie! Tu jest dom, rodzina, bliscy, a przede wszystkim
perspektywa nieskończoności coraz to bliższej Boga, szczęśliwszej,
mądrzejszej! Plany Boże widziane tu to źródło nieustannego podziwu,
a kiedy się wreszcie poznaje miłość Boga do nas w jej całej prawdzie,
nie sposób po prostu wytrzymać zachwytu i uwielbienia.
31 X 1968 r. Mówi Matka.
—
Jutro wszyscy będziemy z tobą na Mszy świętej, a potem —
w domu. Tak się cieszę na nasz jutrzejszy dzień. O cokolwiek
poprosisz jutro — dla innych lub o konieczne ci sprawy, przede
wszystkim duchowe — otrzymasz.
Jutro Jezus, Pan nasz, włącza nas w swoją wszechmoc, miłość i
siłę, abyśmy w Nim dawali — abyśmy mogli spełniać dzieło
miłosierdzia i pomocy.
PRAWDZIWA BLISKOŚĆ JEST PODOBIEŃSTWEM
MIŁOŚCI
10 VI 1968 r. Mówi Matka.
—
Miłość wiąże ludzi z obu światów: jeżeli coś (ideę) lub kogoś
(np. dzieci, chorych, uczniów, podwładnych) kochali „w życiu" —
będą nadal kochać, ale goręcej, silniej i mądrzej, bo ciało fizyczne
tłumi energię duchową. Po śmierci, po pozbyciu się ciała zyskuje się
prawdziwą swobodę, wolność, niezależność. Wtedy dopiero odczuwa
się swoją nieśmiertelność i siłę — przede wszystkim siłę swojej
miłości — ale nie tylko nie zapomina się niczego, ale wszystko zna i
rozumie lepiej, a koncentruje się na obiekcie swojej miłości. Jeżeli jest
nim Ojczyzna, nadal się dla niej tworzy — wraz z podobnymi sobie. A
pomaga się „żyjącym", przede wszystkim tym, którzy to samo co my
kochają i nad tym pracują. Prawdziwa bliskość jest bliskością,
podobieństwem miłości, tym większa, im większa, czystsza i zbliżona
w swej formie wyrażania się jest wspólna miłość, na przykład tobie i
mnie — Polska.
Żyjemy w pełni Jego wspaniałomyślnej miłości
16 VIII 1973 r. Mówi Bartek.
—
Sama widzisz, że ludzie nas „nie trawią". Gdyby to były
jednorazowe zdarzenia, krótkie przekazy, powiedzmy kilka, to tak, ale
stała współpraca? „Tego jeszcze nie było, a więc jest to niemożliwe;
po prostu tak być nie może, czyli jest to mistyfikacja lub choroba" —
tak rozumują, zamiast zastanowić się nad tym, że Kościół o tym wręcz
głosi, że jest to nie tylko zgodne z jego nauką, ale tkwi w założeniach
pojmowania Chrystusowego Kościoła: powszechnego, a więc nie
wykluczającego nikogo; świętego, a co w nim „świętego", jak nie
ludzie — i to ci, którzy są włączeni w rodzinę Chrystusową i, tak jak
On, żyją już życiem wiecznym?
Kościół Chrystusowy, Jego królestwo jest poza czasem, nie
podlega przemijaniu i śmierci, natomiast podlega stałemu rozwojowi,
ponieważ miłość to energia i w miarę przybywania coraz to nowych
pokoleń rośnie potęga miłości, a z nią rozwijamy się wszyscy,
dojrzewamy. To takie „szklarnie Pana Boga", ale to nie jest dobre
porównanie. Nie jesteśmy niczym zagrożeni, a rozwój duchowy jest
ciągły i nie ma dlań granicy. Ponadto każdy rozkwita tu według
własnych predyspozycji, nie zaś do jakiegoś wzorca.
—
Nie do Chrystusa?
—
Nie, tak nie można powiedzieć. Z Nim i w Nim się
rozwijamy, przez Jego miłość do nas, w odpowiedzi na miłość, z
miłości. Czy nie widzisz, jak ja się zmieniam, o ile więcej wiem, o ile
jestem cierpliwszy i spokojniejszy? Przyszedłem tu „zielony" i
„brudny", absolutnie nie przygotowany, a teraz widzę was Jego
oczami, w pełni wyrozumiałości i współczucia. I jakże mogłoby być
inaczej, skoro mnie samego Miłosierdzie Boże spotkało i
przygarnęło...?
Człowiek nigdy nie zatraca poczucia sprawiedliwości, chociaż
może jej zaprzeczać na ziemi. Tu widzi jej cały blask i „włącza się".
Może być sprawiedliwy i może być miłosierny. Żyjemy w pełni Jego
wspaniałomyślnej miłości, włączeni w nią, uczestniczymy w Jego
działaniu.
Dla ciebie to są tylko słowa. Ty nie możesz tego przeżywać. Nie
rozumiesz, bo nie masz żadnego porównania tego „zapierającego
dech" szczęścia uczestniczenia w działaniu Jego miłości na was, w tej
nieprawdopodobnej radości, jaką napełnia się niebo, gdy Chrystus
działa. A On działa bezustannie i bezustannie nowe istoty ludzkie
odpowiadają na Jego miłość, przyjmują ją. Ich szczęście jest naszym.
To jest taka wspólnota, gdzie nie oddziela nas od siebie nic, a łączy
wszystko: przyjaźń, o jakiej nam się na ziemi nie śniło, braterstwo,
wymiana, a w stosunku do was takie współczucie, taka troska, opieka,
współdziałanie — gdy chcecie — jakiego sobie wyobrazić nie
możesz. Na ziemi — to jak w skafandrach (nurków) żyjecie: tępo i
martwo, bez miłości (czyli mało słysząc, mało widząc, słabo lub wcale
nie reagując na potrzeby ludzkie, służąc zaś ociężale i niewytrwale).
Chociaż były takie chwile, przypomnij sobie, w okresie wojny...
Niebo to jest ten właśnie prawdziwy nasz świat
8 V 1974 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Życie nasze — prawdziwe — jest tu, w wieczności, i do
niego jesteśmy przeznaczeni: do życia w miłości wzajemnej z Ojcem
naszym, który jest Duchem i Ojcem duchów!
—
Ale tam już nie ma materii (w znaczeniu: ziemi, świata)?
—
To nie jest „mniej niż materia", to nie jest jakiś zubożony,
niepełny świat. To jest ten właśnie prawdziwy nasz świat, nasz dom.
Trudno ci to zrozumieć, dziecko, ale pomyśl, że życie na ziemi jest tak
niesłychanie krótkie, tak niewspółmierne do wielkości każdego z
dzieci Bożych, tak mało możliwości stawia do naszej dyspozycji.
Życie nasze w najlepszym przypadku jest tylko zasygnalizowaniem
możliwości każdego z nas. Myślę o Chopinie, Norwidzie, Słowackim;
z malarzy weź choćby Grottgera. A jeśli myślisz o świętych, to
pomyśl, że życie każdego z nich było walką z przeszkodami,
przedzieraniem się, karczowaniem, budowaniem dróg, nigdy —
dokonaniami w pełni.
Jeżeli czegoś udało się dokonać, założyć zręby nowego
porządku, oświetlić na ziemi jeden wąski odcinek dróg, którymi
kroczy Miłosierdzie Boże (w wieczności — pełne i nieprzebrane) —
myślę o zakonach charytatywnych — to są to tylko sygnały, światła na
drodze ludzkości, która idzie w głębokich ciemnościach. Kościół
Chrystusowy realizuje się w ludziach i aby mógł zrealizować się w
ludzkości całej, musieliby świętymi być wszyscy. A są, jak widzisz,
pojedyncze osoby, nawet nie zgromadzenia, nawet nie zespoły;
czasami rodziny czy kilka osób bliskich sobie i rozumiejących się.
Widzisz, jak to mało.
W tych warunkach największą chwałą Kościoła Bożego na
ziemi jest to, że trwa pomimo wszystko, że Chrystus wciąż żyje w nim
i pociąga ku sobie nowych uczniów, nowe grono przyjaciół gotowych
nieść Jego Ewangelię — światu; że wciąż pomimo znikczemnienia i
upadku duchowego w zdeprawowanej, tak zwanej „cywilizowanej"
części ludzkości podnoszą się ludzie czyści, aby kochać i służyć.
—
Czy naprawdę teraz ludzkość jest w upadku?
—
Widzisz, są w życiu ludzkości, tak jak w życiu
poszczególnych ludzi, okresy upadków i okresy wzlotów. Nikt nie
idzie ku Bogu łatwą i prostą drogą, choćby się tak obserwatorom
wydawało. Idzie się szukając, błądząc, i ucząc się na pomyłkach i
błędach. Tak samo ludzkość.
—
Przecież ma Kościół?
—
To prawda, ale czy go słucha? Na przykład Niemcy
hitlerowskie były w dużej mierze katolickie, również w innych
Kościołach wpajano przez wieki etykę chrześcijańską, a jednak
Niemcy potrafili eksterminować całe narody. Słuchać — to znaczy
postępować. Jeżeli przykazania Boże uznaje się w domu, a działa
publicznie wbrew nim — potępia się siebie.
Jan XXIII
3 III 1968 r. Mówi Matka.
—
Chcesz wiedzieć, jak się do mnie zwracać. Mów tak, jak
dotychczas, „dzień dobry" lub „witaj". Tu, u nas nie ma dnia ani nocy,
ale to mi nie przeszkadza, a dla ciebie jest normalnym powitaniem.
Tu, u nas, nie ma „autorytetów", wynoszenia się, pysznienia i
niedostępności — odpowiadam na twoje myśli w tej sprawie.
Myślałaś, jak zwracać się z prośbą o pomoc np. do papieża Jana
XXIII. On już słyszał twoje prośby. Ten, kto ma możność pomagania
innym — daną mu przez samego Boga — czyż myślisz, że
dobrowolnie odmówi pomocy lub „nie dosłyszy"? Każda myśl, każde
westchnienie jest wiadome nam natychmiast i cała możliwa pomoc
dawana — wedle waszej możliwości przyjęcia, bezinteresowności,
wiary w tę pomoc, no i o ile jest to dobre dla was.
Odczułaś falę miłości, która do ciebie została natychmiast
skierowana; to właśnie odpowiedź: chęć przyjścia ci z pomocą,
dopomożenia ci, myśl pełna miłości, i jej siłę odczułaś, widziałam.
Dobrze robisz. Proś o pomoc nas wszystkich, kogo możesz; tu
nie ma wyłączności, zaborczości czy zazdrości. Papież Jan XXIII jest
cudowny, mądry, kochający i niesłychanie dobry. Jezus dał mu
ogromne pole do działania: opiekę i patronat nad rozwojem w swoim
ziemskim Kościele miłości społecznej, odrodzeniem go; po prostu Jan
XXIII zrozumiał to w życiu i nadal realizuje. Przecież kto wkroczył
do naszego królestwa miłości, spełniwszy zadanie zlecone mu przez
Jezusa tak wiernie i posłusznie, nadal je prowadzi — to jest chyba
zrozumiałe? Kto pracował dla Niego i trudził się na ziemi, ten w
radości i szczęściu kontynuuje swą twórczość tu, bo jeśli z miłości do
Niego (lub Jego praw) działał na ziemi, to tworzył już tam dla
wieczności — „budował swój dom na opoce" dla królestwa
niebieskiego.
Jan XXIII zbliżył Kościół „oficjalny" do reszty ludzkości.
Wprowadził w politykę tego Kościoła zrozumienie, że oblicze
Chrystusa może być przezeń reprezentowane jasno, otwarcie i bez
obawy o utratę prestiżu. Okazał współczucie, braterstwo, zrozumienie,
miłość życzliwą, wielkoduszną i obejmującą całą ziemię. On dał
początek i on dalej to dzieło prowadzi, a ponieważ w polityce
międzynarodowej to samo oblicze cechować ma postawę Polski, więc
i nad nami rozciąga się Jego szczególna opieka. Dotyczy to specjalnie
Kościoła w Polsce i możesz mówić to księżom. Niech radzą się Jana
XXIII, polecają mu swoje parafie i parafian i proszą o pomoc w
rozwijaniu pracy nad odnową życia katolickiego wśród nich. Papież to
sama dobroć i ojcowska miłość — prosić go możesz zawsze i o
wszystko.
—
Jak mam się zwracać do papieża?
—
Papież Jan XXIII chce, abyś mówiła wprost: „Ojcze Janie,
dopomóż mi w tym i tym, poradź, pokieruj..." itd. z pełnym
zaufaniem, bezpośrednio, naturalnie, tak jak w życiu. Zaufaj,
przedstaw twoje bolączki tak jak ojcu i wierz, że słyszy cię i rozumie,
a także pomoże z całego serca. Nie wstydź się prosić o zdrowie
fizyczne, bo jest potrzebne dla kogoś, kto ma przed sobą pracę, i to
dużą. (...) Papież wie o waszych kłopotach.
Tu nie ma „zaprzątania komuś głowy" i „zajmowania czasu", a
także „spraw nieważnych", a każdy żyjący jest równie nieskończenie
kochany przez Jezusa, dla którego idą wszystkie nasze prace.
Wszystkie nasze myśli zwrócone są ku Niemu z jednym pragnieniem:
odwdzięczyć się, sprawić Mu radość, udowodnić nasze uwielbienie,
móc ukazać, jak Go kochamy. A Jego jedynym pragnieniem jest
przygarnąć, zabrać do siebie was wszystkich, bez wyjątku, bez
zastrzeżeń — wszystkich!
Ale warunkiem jest obudzenie w was miłości, choć jednego
odruchu czasem (On wie, na ile kogo stać), ale ten odruch serca, ten
zryw miłości jest konieczny. Dlatego my wszyscy działamy w
kierunku obudzenia w was miłości, spotęgowania jej i zwrócenia was
ku Niemu, naszemu Odkupicielowi. Drogi są różne — to zależy od
struktury duchowej danego człowieka — ale możliwość jest zawsze, a
jeżeli wy z waszej strony prosicie nas o pomoc dla swoich braci, czyli
okazujecie im prawdziwą miłość (pragnienie, aby byli tu z nami na
wieczność — szczęśliwi), my natychmiast reagujemy wzmożoną
pomocą. Bo zaczyna działać prawo miłości — „Abyście się
wzajemnie miłowali" — czyli zaczynacie postępować prawidłowo,
zgodnie z prawami Bożymi, a więc włączacie się w nurt naszego
królestwa niebieskiego.
Teraz łatwiej ci będzie zrozumieć, jak ważna jest modlitwa
(łączność z nami) dla rozwoju królestwa niebieskiego na ziemi. Każda
prośba, orędownictwo, wezwanie o pomoc dla innych jest zalążkiem
miłości braterskiej. Chcę ci powiedzieć, że powinnaś starać się myśleć
do nas jak najczęściej, przy każdej okazji, interweniując i wskazując
nam ludzkie troski i potrzeby, a jeżeli obawiasz się o kogoś, o stan
jego duszy, to tym bardziej. To wstawiennictwo jest potrzebne. Mów
to innym. To jest włączanie się — was i tych, o których prosicie — w
nasze wspólne życie, w miłość. Bez waszej woli nie możemy narzucać
się wam. Chrystus może wszystko, a On nam daje — z miłości —
prawo do pomocy, i chyba rozumiesz, jakim szczęściem jest z niego
korzystać. Dlatego proś nas częściej, mów o tym, tłumacz, a wiele
spraw wspólnie zrobimy szybciej i lepiej niż wy waszymi środkami.
Papież Jan XXIII daje ci swoje błogosławieństwo i prosi, abyś
go nie krzywdziła posądzeniem, że jest „za wielki, aby go zajmować
głupstwami" (miałam te wątpliwości pytając Matkę). Kocha was,
wszystkie swoje dzieci, nieskończenie i z radością słucha waszych
próśb. Proś o wszystko, szczególnie o sprawy cudze. Ty i wszyscy inni
ludzie mają jego miłość i dążenie do pomocy. Wszyscy!
Nie ma gorszej postawy niż „bać się prosić" ze względu na
swoją małą wartość. Tym bardziej trzeba! Nikt z nas nie jest wart sam
z siebie — wszystko dał nam Bóg. Nasz jest tylko wybór i wierność w
ponawianiu go. A według wierności On nagradza. Proś, kochanie, o
wszystko dla innych, a dla siebie o wierność, zrozumienie, wiarę,
nadzieję i ufność — Jemu.
Maryja — Królową naszą
5 XII 1968 r. Mówi Matka.
—
Proście papieża Jana XXIII o pomoc, a my ze swej strony
zwracamy się do tych, którzy „prowadzą" sprawy Kościoła w Polsce.
Kieruje nim, tak jak całym narodem (w tych, którzy tego dobrowolnie
chcą) Najświętsza Maryja Panna. I Ona sama decyduje o właściwej
porze na wszystkie przedsięwzięcia.
POMOC WZAJEMNA
25 VI 1968 r. Mówi Matka.
—
Każdy człowiek tęskni za miłością, za atmosferą miłości, w
której mógłby rozwinąć się w pełni. To jest ta właściwa nam — jak
rybom woda, a ptakom powietrze — atmosfera, otoczenie, to, w czym
„zanurzeni" jesteśmy tu. Pomyśl, kochanie, że będziesz już na zawsze
z nami, o ile wytrzymasz ten brak, o ile będziesz współpracować z
nami nad poszerzeniem królestwa miłości, nad objęciem przez nie
ziemi.
—
Jak? Co ja mogę zrobić?
—
Nie ma człowieka żyjącego na ziemi, który by swoim życiem
nie zaważył nad zbliżeniem lub oddaleniem ziemi od nas. I ty
obowiązana jesteś dawać innym miłość.
—
Skąd?
—
Wiesz skąd czerpać, a że nie ma odzewu...? Widzisz nic nie
ginie. Każdy odruch miłości, najkrótsza myśl obejmująca kogoś z
miłością — działa, jeżeli nawet ty sama nigdy nie zobaczysz skutków.
—
Pamiętaj o tym, jeżeli chodzi o N. (koleżankę z pracy); sama
chciałaś jej pomóc, teraz masz obowiązek braterski względem niej. I
ona ma swoje przeznaczenie, jak każdy z nas, i dla niej istnieje niebo.
Poproś dzisiaj przy Komunii o łaskę światła dla niej, o zdolność
przyjęcia Chrystusa, który ustawicznie puka do jej drzwi i zawsze
zastaje je zamknięte. Wiesz sama, że w sprawach cudzych można
wszystko wyprosić. Spróbuj, proszę cię o to. I pomódl się za
wszystkie swoje koleżanki, bo wszystkim jest to potrzebne. Ofiaruj je
dzisiaj Bogu.
Pamiętaj przy Komunii
—
Dobrze robisz, nie zapominając przy Komunii o Bartku i jego
przyjaciołach. Im twoja pomoc jest potrzebna. Widzisz, oni są z Nami,
mogą się oczyszczać — tu, ale do Jezusa tutaj tak zbliżyć się nie
można (o ile nie jest się już czystym) jak na ziemi. Ty możesz im to
zbliżenie ułatwić, gdyż ty sama spotykasz się z Nim w każdej
Komunii podczas każdej Mszy. To jest zawsze spotkanie prawdziwe,
bliskość, rozmowa, obcowanie. Wtedy On jest zawsze tym
miłosierniejszy, im ty tego bardziej potrzebujesz, a jeżeli ty prosisz,
aby Bartek i inni byli przy tobie, z tobą, to przez ciebie jak gdyby
uczestniczą w tej łączności.
Ty nie „czujesz" nic, bo sprawy ducha nie „dzieją się" na
płaszczyźnie uczuciowej, ale powinnaś wiedzieć i rozumieć, że to Bóg
sam, osobiście, przybywa do ciebie, ponieważ to, że chcesz przystąpić
do Komunii świętej, oznacza, że wzywasz Go, że Go pragniesz,
potrzebujesz, że Go kochasz (na swój sposób, to znaczy niesłychanie
słabo i mało świadomie, tak jak małe dziecko kocha ojca).
Wszyscy na ziemi tak bardzo nie rozumiemy znaczenia
Komunii świętej, ale „nasi chłopcy" (czyli Bartek i inni) widzą i
rozumieją powagę i wielkość tego złączenia i potrafią z niego
korzystać. To tak, jakbyś brała kogoś za rękę i idąc na
Błogosławieństwo, na audiencję, na spotkanie z Jezusem,
przyprowadzała innych, aby i oni je otrzymali, byli obecni,
uczestniczyli w nim. Chrystus się cieszy, gdy myślisz o innych (z obu
światów), więc rób to, łącz, spotykaj. Zapewniam cię, że oni są wtedy
obecni i są nieskończenie szczęśliwi, a co brakuje twojej adoracji, oni
uzupełniają. To jest jeszcze jeden sposób wykazania miłości
braterskiej.
21 IX 1968 r. Mówi Bartek.
—
Pomoc jest nam potrzebna, pomoc w postaci podtrzymania
rozmowy (w myśli), serdecznych myśli. A także pomocą jest dla
każdego z nas, gdy wiemy, że ktoś troszczy się o naszą rodzinę, tę na
ziemi.
O modlitwie
7 XII 1968 r. Mówi Bartek.
—
Dobrze zrobiłaś, tak trzeba zawsze, od rana. I to mówię ci ja,
który sam nigdy nie wypełniłem świadomie i dobrowolnie tego
podstawowego zadania. Pacierz, to nie chodzi o „odklepanie"
formułek. Trzeba każdy dzień oddawać Bogu do dyspozycji,
natychmiast, od rana. Cały dzień powinniśmy być Jego czynnymi
pomocnikami, sługami, przyjaciółmi — jak wolisz to rozumieć — ale
wolną rękę do działania przez nas powinniśmy dawać Bogu
dobrowolnie i świadomie. On pragnie, abyśmy sami chcieli Mu
pomagać.
Chrystus nigdy nie kładł tamy przed myśleniem
Powiedziałam Bartkowi, że znajomi z obawą lub niechęcią
przyjmują ich słowa o niebie i czyśćcu, o współpracy, że boją się
herezji i pytają o formę (sposób) rozmowy, zamiast zastanowić się nad
treścią.
—
Każdy normalny człowiek nie tylko pyta: „Czy to jest
zatwierdzone przez autorytet?", lecz również: „Czy to jest dobre czy
złe? W działaniu przyniesie pożytek czy szkodę?" No a chrześcijanie,
wydaje się, że nie powinni mieć trudności z pytaniem: „Czy zgadza
się to z przykazaniem miłości bliźniego, czy mu zaprzecza?"
Zagubiliście się w formułkach, w „zezwoleniach na myślenie". W
oczekiwaniu na dyrygowanie nie śmiecie już myśleć swobodnie i
samodzielnie. Przepraszam, ale co to ma wspólnego z prawdziwym
królestwem miłości, ze swobodą i wolnością dzieci Bożych?
Przypomnij sobie Ewangelię — czyż Chrystus nie uczył „czynić
dobrze"? Ale nigdy nie znajdziesz tam słowa o „obawie przed
samodzielnym czynieniem dobra"; przeciwnie, a uzdrowienie chorego
w szabat? Chrystus sam był przykładem działania z dobroci serca, ze
współczucia i chęci pomocy swoim biednym, kalekim i nic nie
rozumiejącym bliźnim.
Wszystko, co czynimy my, czynimy w Nim — przez Jego
miłość, współczucie i miłosierdzie dla was, a i przez Jego miłość do
nas, która obdarza nas prawem współpomocy, uczestniczenia w niej.
Zastanówcie się trochę. Przecież wasz ziemski Kościół katolicki to nie
budowla sama dla siebie, to ma być odbicie Jego królestwa — tu. Po
to został założony, aby dopomóc wam znaleźć drogę, ogarnąć was,
objąć wspólną miłością, by łatwiej wam się szło. (...)
Chrystus nigdy nie kładł tamy przed myśleniem. Jednym
słowem nie ograniczył możliwości poznawania, a tylko stwierdzał, że
(wówczas) nie dorośliśmy jeszcze do zrozumienia wielu spraw. Ale
dorastamy.
Nic sprzecznego ze słowami Chrystusa nie powiemy ci nigdy,
po prostu dlatego, że kto, jak nie On, wiedział i rozumiał wszystko, a
więc był świadomy i tego, co my możemy przyjąć i zrozumieć. Jednak
wiele spraw zostało naświetlonych później, przez ludzi — mylnie lub
na poziomie ówczesnej wiedzy o świecie. W samym Kościele są
przecież różnorodne nurty: augustianizm, tomizm, no i wiele
współczesnych teorii, np. Teilharda de Chardin. Nie był on
heretykiem, bądź pewna, zależało mu na zbliżeniu myśli naukowej do
Boga, na zobrazowaniu, że „religia" jest wiedzą, logiczną wiedzą
sięgającą poza materię, uchwytną jednak dla umysłu ludzkiego.
Dużo wiem w stosunku do tego, co znałem „w życiu". Uczę się
tego co ważne, co mądre, co prawdziwe, co wam przyniesie pożytek, a
nie tracę czasu na bzdury lub konieczność walki o byt. Tu się chłonie
mądrość — bo tak to trzeba nazwać słuszniej niż wiedzą.
PLANY BOŻE OBEJMUJĄ WSZYSTKIE DROGI I
WSZYSTKIE TĘSKNOTY LUDZKIE
30 I 1969 r. Mówi Bartek.
—
Możemy nie tylko wskazywać słuszny i prawidłowy kierunek
„służb", ale i wytłumaczyć, dlaczego taki jest najlepszy i
najpożyteczniejszy dla was.
Ponieważ jej (pewnej osoby) rozumowanie jest zbliżone do
naszego (bez zawziętości i mściwości, a przez to nie ciasne), wiele
naszych propozycji mogłaby zrozumieć i przekazać innym. Ale jeżeli
się „boi" i woli nie wiedzieć lub uważa, że jej żadna pomoc nie jest
potrzebna, to trudno. Staramy się nie ranić cudzych ambicji, ale już ci
mówiłem, że im więcej ktoś z was otrzymał, tym mniej jest skory
służyć Bogu, Krajowi, Kościołowi itp., a tylko służy swojej pysze,
zachłanności posiadania i znaczenia, posługując się Bogiem,
Kościołem czy Polską. Z takimi ludźmi my nie chcemy mieć nic do
czynienia, gdyż nie im służymy, a Bogu dla Jego planów na ziemi i w
Polsce.
—
Czy wam jest tak trudno rozpoznać ludzi?
—
To nie jest takie proste. Dopiero czyny dowodzą, czym kto
istotnie jest. Ludzie kłamią nawet przed sobą, poza tym zmieniają się.
Gaśnie w nich ogień miłości i stają się niezdolni do służby, chociaż
sami mogą jeszcze o tym nie wiedzieć. Odwołujemy się do ludzi
dojrzałych, wypróbowanych, tych, co już wiele prób zdali. Inni nie
zrozumieliby nas w ogóle. Lecz ci „dojrzali" i znani nam też ciągle
rozwijają się i zmieniają, ciągle przechodzą nowe próby — i tak
będzie do śmierci. To jest właśnie życie! Nie ma spokoju.
—
Właściwie dlaczego?
—
Kogo nie pcha naprzód miłość, tęsknota, pragnienie zbliżenia
się do swego celu i źródła, ten będzie poganiany przez „przypadki",
aby nie zastygł i nie zasnął, póki żyje (Pan to czyni z miłości, aby
oszczędzić człowiekowi wstydu i cierpienia — tu).
Mówiłem ci, że wszyscy jesteśmy w drodze, ale niektórzy idą
wstecz lub w bok. Zgnuśnieli, stali się wygodni i ostrożni,
„przewidujący", jeżeli tym słowem można zasłonić egoizm i
niezdolność do wyrzeczeń i trudów — a po tym się poznaje, czy
miłość jest żywa, czy już tylko popiół się żarzy. My nie rezygnujemy,
bo Bóg nie rezygnuje — aż do ostatniego tchu człowiek jest zdolny
dać się ogarnąć, porwać Jego miłości. A jak było ze mną? Dlatego i ja
nie mam prawa powiedzieć o nikim, że nie będzie już zdolny do
służby Bogu.
Istnieje wolna wola, lecz też i nacisk sił zła, a teraz wszyscy
pogrążeni są w depresjach, beznadziejności i smutku. Trudno się przez
nie przebić nadziei, która nie ma materialnego poparcia. Stąd
pozwalamy na próby, ale nadzieję trzeba chcieć podjąć. Kto bardzo
kocha, bardzo ufa i bardzo tęskni, ten odpowie nam przyzwoleniem,
pragnieniem służenia, dopomożenia nam we wspólnej pracy (dla
Boga, dla Polski, dla Kościoła, dla ludzi, dla prawdy, dla sztuki,
piękna i szczęścia). Plany Boże obejmują wszystkie drogi i wszystkie
tęsknoty ludzkie. W Kazaniu na Górze Chrystus je wymienia, ale gdy
mówi: „Błogosławieni, którzy płaczą, którzy cierpią dla
sprawiedliwości", to mowa o tych, co cierpią, bo walczyli, bo
przeciwstawiali się, a nie o tych, którzy pogodzili się, czyli uznali
niesprawiedliwość — prawem. Błogosławieni są prześladowani, a
więc świadczący o Bogu sobą, swoją postawą, swoją walką.
Prześladuje się tych, których nie da się przekupić, przekonać czy
złamać. My się do takich odwołujemy, bo ci są nam rzeczywiście
braćmi, a więc oparciem dla nas i pomocą.
Dodam jeszcze, że nie rezygnujemy z żadnego człowieka
uczciwego, choćby nas nie zrozumiał, bał się czy odrzucał. I tak przez
niego, aczkolwiek podświadomie, działa Bóg, gdy człowiek chce Mu
służyć. Ci, którzy oddali się Mu na służbę, są potem Jego rękoma;
nimi On posługuje się, działa i tworzy, tak jak i nami (bo my jesteśmy
sługami Bożymi, Jego dziećmi — wszyscy!). Do nich poleca nam się
odwoływać, i tak robimy. Czasem bywają zawody, gdy człowiek,
który oddał swoje życie Bogu raz na zawsze, zapomniał o tym i zaczął
żyć dla siebie. Pamiętaj jednak, że chociaż on zapomniał — Bóg nie
zapomina i będzie go szukał i niepokoił aż do ostatniego dnia. Wy
możecie w tym dopomóc, przede wszystkim modlitwą; nie odrzucać,
nie oburzać się, nie odwracać, a prosić!
Każdy, kto wymaga pomocy, kto walczy, kto się ugina — jest
bezgranicznie, niezmiernie ważny dla Niego, a więc i dla nas. To nasz
brat, który może przepaść, upaść na zawsze. Dlatego trzeba stale o
walczących pamiętać.
—
A o tobie kto pamiętał? Kto za ciebie prosił prócz matki?
—
Tak, po śmierci Matki nikt tu, z ziemi, już za mną nie prosił,
dopiero ty. Gdybyś wiedziała, jak bardzo pomocne, skuteczne są
wasze myśli.
—
Co zrobić dla takich, którzy porzucają śluby zakonne lub
kapłańskie, jak ksiądz X?
—
Oddawaj ich w ręce Chrystusa i Maryi. Ona potrafi
wyratować z najgłębszego dna. Ksiądz X. ma sumienie, które krzyczy
— nie jest tak łatwo zakłamać się do końca — a Jezus pamięta o tych,
którzy go kochali, nawet gdy oni chcieliby zapomnieć. Pomyśl, jeżeli
pamiętał o mnie, jak mógłby zapomnieć o swoim słudze? On jest
wierny i nie pozostawia człowieka samotnego, chociażby ten pragnął
skryć się pod ziemię. Proś za niego i za tych, co walczą i łamią się, i
za tych, którym trudno jest się podnieść.
Ludzie, opamiętajcie się!
1 II 1969 r. Mówi Bartek.
—
Widzisz, Wiesława wciąż odwleka przeproszenie Boga, a ma
za co. Ja na jej miejscu poszedłbym natychmiast do spowiedzi, a w
ogóle powinna dziękować Mu na kolanach za życie swoje, swoich
sióstr, no i za ostatnie wyratowanie jednej z nich. Przecież to nie są
przypadki, to jest ratunek; za to się dziękuje. Dlaczego ona uważa, że
w stosunku do Boga wdzięczność, po prostu grzeczność — jeśli jej na
więcej nie stać — nie obowiązuje? Mogłaby być naszym
pomocnikiem, podtrzymywać i ratować ludzi, a ma kogo, a tak sama
ledwo żyje i wciąż choruje — nikt sam takiego ciężaru nie udźwignie,
a Chrystus czeka obok, kiedy wreszcie będzie jej mógł ulżyć, kiedy
Wiesława zgodzi się na pomoc.
—
A ty sam, w życiu tu, na ziemi?
—
Ja byłem głupcem, ale właśnie dlatego chcę mówić o tym.
Krzyczałbym:
„
Ludzie, opamiętajcie się! Co wy robicie ze swoim
życiem? Przez wasze lenistwo i głupotę mogą zginąć inni,
wam powierzeni w opiekę. Waszym obowiązkiem jest myśleć
o innych, chcieć ich dźwigać, pomagać, a jak to zrobicie bez
Boga? Sami siebie dźwignąć nie możecie..."
Proś Wiesławę, niech nie zwleka, niech się zastanowi. Jeżeli
chce służyć Polsce z nami, jak może to zrobić omijając Boga? Pisać
— odrzucając alfabet...? Poproś ją ode mnie. Ja wiem najlepiej, jak się
czuje człowiek, który „miał czas", odwlekał, miał ważniejsze sprawy...
Wszystkie sprawy, nawet najmniejsze są ważne, jeśli z Bogiem
robione, w Nim, przy Jego pomocy, dla Niego. A bez Boga nic nie jest
ważne, życie jest zmarnowane.
—
Ona tego nie rozumie.
— „
Ślepą miłością" się nie wytłumaczy — to dobre dla dzieci.
Ona dobrze wie, co powinna zrobić i jak żyć — zbyt dużo czytała
naszych rozmów. Szanuję ją, a jeszcze bardziej współczuję jej i
dlatego o to proszę.
Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -
IV
RELACJE BLISKICH ZE ŚMIERCI, SPOTKANIA Z
BOGIEM I JEGO MIŁOSIERDZIEM
O CIOCI ALI
27—28 VII 1967. Mówi Matka o swojej stryjecznej siostrze i
najbliższej przyjaciółce. Obie pochodziły z rodzin katolickich,
pielęgnujących wszelkie tradycje narodowe i religijne, ale praktycznie
obojętnych religijnie, jak cała prawie inteligencja polska z przełomu
XIX i XX wieku. Matka i ciotka jako pierwsze w rodzinie zaczęły
szukać zbliżenia do Boga (starsza siostra Aliny, Jadwiga, dołączyła do
nich później). W nawróceniu pomógł im ks. Detkens. Ciocia Ala była
bardzo piękna. Życie miała wyjątkowo ciężkie, ale miała w sobie
ogromny spokój i radość wewnętrzną. Każdy w chwilach ciężkich
szukał u niej oparcia. Moja Matka (która własnych zalet w ogóle nie
zauważała) uwielbiała ją. Ciotka zmarła nagle na serce, podczas
pobytu w szpitalu.
—
Chciałabym ci powiedzieć o cioci Ali. Otóż my wiemy, kiedy
kto do nas ma przyjść (jeśli jest to ktoś nam bliski). Czekamy a często
wychodzimy naprzeciw. Tak było i tym razem. Ciocia była witana i
przyjęta jak królowa. Chciałabym, aby tylu ludzi chciało wyrazić ci
wdzięczność w tym momencie, ilu — cioci.
U nas nazywa się ten dzień Narodzinami, Przybyciem,
Spotkaniem. Nie wiesz nawet, z jakim utęsknieniem czeka rodzina,
wszyscy najbliżsi, chcący przyspieszyć tę chwilę, aby nareszcie być
razem. Jak dobrze jest mieć tu tylu przyjaciół!
Alina była zupełnie przygotowana i przeszła granicę bez bólu,
bez lęku ani niepokoju. Szła do siebie, do domu, do bliskich i drogich
sobie, nic dziwnego, że z radością zrzuciła ciało. To jest moment,
córeczko, sekunda, to nie boli, o ile człowiek nie trzyma się kurczowo
ciała i nie opiera się, a Ala miała taką pomoc i tyle miłości ją otaczało,
że wbiegła po prostu w nasz świat. Jest szczęśliwa nieskończenie;
zasłużyła sobie na miłość i szczęście, które ją otaczają.
Ala jest i będzie z nami (...). Mogę być z nią w każdej chwili, a i
ona może być z każdym z nas. Teraz jest tu przy tobie. Prosi, żebyś
nigdy nie płakała, a jeśli zatęsknisz, wołaj ją po prostu. Mówi do
ciebie:
„
Moje Kochanie Drogie! Jak mi dobrze! Dziękuj Jezusowi za
Jego miłość do mnie! Tylko to; nic mi nie trzeba. To wy proście;
powiedz wszystkim — pomogę. On jest taki dobry, że nie odmawia
nam, gdy prosimy. Kochanie, wszystkie moje sny nie oddają nawet w
przybliżeniu tej pełni miłości, w której tu żyjemy. Jakie szczęście,
piękno, rozmach! Jaka swoboda! Szczęście, szczęście, szczęście!
Nigdy nie potrafimy oddać Mu Jego miłości!"
Jak myślisz, czy ktoś w takiej chwili ma ochotę zajmować się
sprawami pogrzebu, oglądać swoje ciało, wszystkie zabiegi,
ceremonie urzędowe? Jeżeli coś odciąga i mąci radość, to rozpacz i
ból żyjących. Trzeba wtedy pamiętać, że dla zmarłego — to święto,
nowy świat, świadomość własnej nieśmiertelności i niezniszczalności.
—
Przecież nie dla każdego?
—
Naturalnie, że nie dla wszystkich. Są tacy, którzy długo nie
wierzą, że „umarli" — myślą, że śpią. Gorzej, są tacy, którzy w ogóle
nie wierzą w życie po śmierci i z uporem zaprzeczają mu, tak że sami
pogrążeni są w mroku i niewiedzy, i wegetują, a nie żyją, bo własne
ich myśli, ponure i złe, odgradzają ich od wszelkiej pomocy. To, z
czym przyszli, otacza ich i nadal; dlatego tak ważny jest moment
śmierci. Lęk, złość, nienawiść czy własne uprzedzenia otaczają
takiego człowieka, a jeśli nie miał w sobie wcale miłości, skazany jest
na pozostawanie z sobą samym bez pomocy. Trzeba bardzo prosić za
takich nieszczęśliwych. Wujek Stefan (mąż jednej z ciotek,
naukowiec, „europejczyk", mason, człowiek cyniczny, traktujący ludzi
wierzących z politowaniem) jest bardzo nieszczęśliwy.
—
Czy jest z wami?
—
Nie, z nami być nie może; tu trzeba kochać i chcieć kochać
więcej. Dobre, życzliwe myśli pomagają zrozumieć, gdzie się jest i
dlaczego — one kierują człowiekiem i rozpędzają mroki. Modlitwy to
nic innego. Wspólne zbiorowe modlitwy mają ogromną siłę — to
wielka pomoc, dowód waszej miłości do tego, za kogo prosicie.
Wasza miłość oręduje za takim biedakiem, a Pana naszego wzrusza
wasza troska i wstawiennictwo. Jakże często daje się uprosić,
zwłaszcza wtedy, kiedy proszą skrzywdzeni za tego, kto ich
skrzywdził, a jeśli ofiara błaga o litość dla swego kata, przebaczając
mu, może wyprosić niebo temu, kto się sam przez swoje zbrodnie
potępił. Wtedy jest to prośba wspólna z Jezusem na krzyżu: „Ojcze,
przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią", i Bóg wobec tej wspólnoty (z
Jezusem) zawiesza swoją sprawiedliwość. Dla ofiary
niesprawiedliwości lub zbrodni nie ma szybszej drogi do Serca
Bożego, jak ta. Wielu jest takich męczenników w naszym narodzie i są
naszą dumą i chwałą przed majestatem tronu Boga.
Jeżeli człowiek w życiu cokolwiek kochał bezinteresownie, ta
miłość przyciąga doń podobnie kochających — wtedy już ma pomoc i
opiekę. Wprowadzają go w swoje „koło" — koło wspólnej miłości —
które powiększa się przez to i rośnie, a miłość tego „wprowadzonego"
potęguje się ogromnie.
MARIANNA
9 XI 1969 r. Mówi Matka po otrzymaniu wiadomości o śmierci
znajomej.
—
O rodzinie i znajomych, tj. bliskich, wiemy, gdy mają tu
przyjść i spotykają się zawsze z nami, o ile w ogóle zostaną
dopuszczeni do naszego Życia. Ale, córeczko, znając dobroć i
miłosierdzie Chrystusa, czyż można w to wątpić? Marianna jest
szczęśliwa, że już „ma to poza sobą"; jest z mężem i rodziną.
Przeżywa ogromnie spotkanie z całą rodziną. Na pogrzebie będzie
obecna. Śmierć na serce jest tak łagodna, można powiedzieć
naturalna, że takiej można życzyć każdemu; to przejście, którego się
nie zauważa (fizycznie).
O śmierci
Widzicie, najważniejszą rzeczą jest nie sama chwila śmierci —
która może być jednym momentem, jak u mnie, i później nie pamięta
się go w ogóle — a przygotowanie człowieka do śmierci, jego
dojrzałość, można powiedzieć gotowość. Natomiast w braku
dojrzałości mieści się zarówno strach przed śmiercią, uleganie panice
przed utratą ciała, zwierzęce pragnienie zatrzymania go — wtedy
ciało stawia opór, bo człowiek zjednoczony z nim broni się przed
zagładą, unicestwieniem, jak sądzi — broni się także świadomość
człowieka. Człowiek boi się nieznanego, boi się też
odpowiedzialności, spojrzenia prawdzie w oczy, spotkania ze
sprawiedliwością, o ile szerzył zło.
Trzeba rozumieć nasz świat, swoją nieśmiertelność, swoją
prawdziwą osobę — byt duchowy nie podlegający prawom materii,
stosującym się jedynie do materii — rozumieć swoją niezależność od
ciała. Poznali to ludzie, którzy w okresie wojny przeszli przez
śledztwa, więzienia i obozy przezwyciężywszy wymagania „ciała", i
ci nas łatwo zrozumieją, tak jak i wszyscy naprawdę wierzący.
Kościół uczy nas prawdy, tłumaczy, przygotowuje; trzeba przyjąć
prawdę. A ponadto trzeba po prostu żyć tak, jakby się miało umrzeć w
każdej chwili — nie myśleć o tym, oddać swoje życie i śmierć w ręce
Jezusa Chrystusa. Ja tak zrobiłam. Czyż On może zawieść czyjeś
zaufanie?
Od urodzenia wiemy, że umrzeć musimy, a skoro nie
rządziliśmy swoim urodzeniem się, nie możemy rządzić własną
śmiercią.
—
A samobójstwo?
—
Samobójstwo jest przeciwstawieniem się (woli Boga),
samowolnym dysponowaniem nie swoją własnością, i jako takie musi
przynieść złe skutki dla danego człowieka.
Wracając do śmierci; jest ona zakończeniem egzaminu, a tylko
egzaminujący wie, kiedy przestać pytać. Nasz „egzaminator" jest
naszym Ojcem, Bratem i Przyjacielem. Zna nas i rozumie. Sam dał
nam dla nas wybrane warunki, dlatego On wie, czego się po nas
spodziewać. Nie należy się lękać. Ale jeśli człowiek „za życia"
zrozumie, kim jest Chrystus — pokocha Go. Im więcej zrozumie, tym
bardziej kocha. A dla kochającego nie istnieje strach —jest spotkanie
się z Miłością. Szczęście, niewyobrażalne szczęście!
Kościół uczy nas tego i nic nie stoi na przeszkodzie istotom
obdarzonym inteligencją, wyobraźnią, zdolnością logicznego
wnioskowania w zrozumieniu sensu i celu naszego życia — nic
oprócz egoizmu. Dlatego im dalej odejdziemy od egoistycznego
sposobu użytkowania życia, tym dla nas lepiej, i temu służą na
przykład zakony, a dla ludzi świeckich różnorodne służby jeżeli nie
Bogu wprost, to społeczeństwu, narodowi, sztuce, wiedzy, prawdzie
we wszystkich jej przejawach. Nie ma człowieka, który by nie znalazł
służby sobie właściwej, gdyby tylko zechciał. Chodzi o wyrwanie się
z poczwarki własnego egoizmu, który nie pozwala nam „rozwinąć
skrzydeł". Trzeba stać się prawdziwie sobą. Dobrze, aby to
następowało jak najwcześniej; wtedy człowiek może więcej pomóc
innym. W przeciwnym wypadku jest pasożytem żerującym na
wysiłkach i poświęceniu swoich bliźnich, sam nie dając nic, a
zbierając — dla siebie. No cóż, przyjście tu w takim stanie jest
wstydem, bo wszyscy wiemy, jakie kto miał możliwości.
„
...TERAZ I W GODZINE ŚMIERCI"
8 II 1975 r. Matka odpowiada na pytanie pewnej osoby, jak
można okazać miłość Maryi Pannie.
—
Wszystkie swoje sprawy, każdy dzień i każdą chwilę niech
ofiarowuje Maryi jako wyrównanie za wszystkie łaski otrzymane (...) i
za zaoszczędzenie jej wielu ciężkich przeżyć i cierpień. Niech mówi z
Maryją tak jak dziecko z matką, szczerze i prosto — że chciałaby Ją
kochać, ale nie umie, że pragnie i potrzebuje Jej opieki, i prosi Ją o to,
aby była przy niej. No i niech wszystko składa w Jej ręce. To
wystarczy.
Do Maryi trzeba przystępować jak do Matki, bo to Jej
największy tytuł do chwały na wieczność, że przez wierność i pełną
ofiarną miłość stała się Współodkupicielką, Orędowniczką i Matką
całej ludzkości. Macierzyństwo jest pojęciem największej
bezinteresownej miłości — i taką jest właśnie Maryja, która niczego
nie pragnie dla siebie, pragnie wyłącznie naszego szczęścia, które
polega na połączeniu się w miłości z Jej Synem, naszym Zbawcą,
Bratem i Panem. Kochając Maryję, nie można nie kochać Chrystusa.
Oni są razem, a tylko poprzez miłość Matki najłatwiej nam (i
najszybciej) wejść w krainę miłości, jaką jest królestwo Chrystusowe.
Ci, którzy nie zdołali w trakcie swojego życia osiągnąć
dojrzałości do królestwa niebieskiego, są z chwilą śmierci jak dzieci
strwożone i zagubione. Im jest potrzebna matka i oni właśnie
najbardziej opieki Maryi potrzebują. Ona jest ich oparciem,
usprawiedliwieniem i osłoną wobec sprawiedliwości Bożej pytającej:
„Cóżeście ze swoim życiem zrobili? Jak je wykorzystaliście?" Lepiej
wtedy schować się za Matkę i swoje sprawy pozostawić Jej. Matka
zawsze jakieś usprawiedliwienie dla swojego dziecka wynajdzie, a
jeśli już nic zrobić się nie da, to je osłoni sobą i będzie apelować do
Miłosierdzia Bożego, które jest nieskończone. Tak, że kto z Maryją
umiera i Ją o opiekę prosi, zginąć nie może.
Twój Ojciec, który tak szalenie Maryję Pannę kocha, mógłby Ci
opowiedzieć o Jej miłości do ludzi. (...)
—
Proszę o to.
Mówi Ojciec.
—
Chcę Ci sam opowiedzieć, co dla mnie Maryja Panna
uczyniła. Czciłem Ją od dziecka i uważałem za Matkę prawdziwą
(Ojciec mój nie pamiętał swojej matki, która zmarła, gdy miał dwa
lata). Wielekroć ratowała mi życie; ostatni raz, gdy z naszego domu
zabierano wszystkich mężczyzn do Oświęcimia. Jej zawdzięczam, że
mogłem umrzeć spokojnie, podczas gdy tylu ludzi ginęło w
warunkach potwornych — upodlenia, pogardy, nienawiści i bez
możności żalu, zastanowienia się nad sobą, bez pojednania się z
Bogiem. Jej zawdzięczam to wszystko.
Umierałem spokojnie, bez bólu i nie w samotności, a w
obecności Jezusa i Maryi (bo wiem, że powiedziano Ci, iż umarłem w
nocy, po spowiedzi, sam). Otóż mogłem nie tylko wyrazić swoją
miłość i żal za życie z dala od Niego, ale przekazać Jemu samemu
dalszą opiekę nad wami, a więc umierałem bez lęku o was, bez
poczucia winy, że was same pozostawiam bez zabezpieczenia i opieki.
To Ona przyprowadziła swojego Syna do mnie. Gdy nadeszła śmierć
ciała, Ona stanęła przy mnie i osłoniła swym płaszczem. To jest
przenośnia i nie. Obecność Maryi przesłania wszystko, tak że sam
moment przejścia staje się niezauważalny. Nie ma bólu ani rozdarcia,
ponieważ szczęście Jej bliskości jest większe. Nie ma też lęku przed
spotkaniem z Chrystusem, gdyż jest to spotkanie się Matki i Syna —
dwu miłości przenikających się wzajemnie; towarzyszą im szczęście i
radość, w które człowiek zostaje włączony tak jak dziecko w
spotkanie rodziców. Oczywiste jest, że są to tylko porównania.
Tam gdzie jest Maryja, są: miłość, poczucie bezpieczeństwa i
radość płynące z Jej niezmiernej czystości. Jeżeli możesz, mów o tym
wszystkim, ponieważ śmierć w objęciach Matki jest tak niezwykłą
łaską, że każdy z was powinien prosić nieustannie Maryję, aby raczyła
być mu Matką teraz i w godzinę śmierci.
Ojciec mój był najbardziej prawym i szlachetnym człowiekiem
ze wszystkich, jakich znałam. Był niepraktykujący, niemniej miał
głęboką cześć i miłość do Maryi. Po kampanii wrześniowej, kiedy
odnalazł nas żywych, powrócił do praktyk religijnych.
FILOZOF
1972 r. Mówi Bartek po śmierci mojego stryjecznego dziadka,
pisarza, tłumacza, eseisty, krytyka literackiego, filozofa z
wykształcenia (studiował w Niemczech), zamiłowania i z postawy
życiowej. W przyjętym przez siebie sposobie myślenia odrzucał
niestety Boga, gdyż nie potrafił uwierzyć, chociaż „ chciałby", jak
mówił...
—
Zabieram głos ze względu na twojego dziada, na którego
pogrzeb idziesz jutro. Prosimy, żebyś była na całej Mszy świętej. Zrób
to dla niego i módl się usilnie za niego; w jego imieniu proś o
przebaczenie za odrzucanie Prawdy. On jest teraz bardzo
nieszczęśliwy, i to nie dlatego, że jest sam — bo jest i będzie przy nim
jutro cała wasza rodzina — ale widzisz, on nie chciał przyjąć prawdy
Ewangelii, bo wydawała mu się za prosta, zbyt naiwna, a teraz widzi,
że zmarnował swoje życie na dociekania i spekulacje filozoficzne i nie
doszedł do poznania prawdy. A mógł sam innym ją dawać...
—
Jaką prawdę?
—
Prawdę, że miłość jest domem Boga (Bóg jest ukryty w
tajemnicy miłości) — jednym słowem, działając z miłości
bezinteresownej, zawsze spotka się Boga, jeśli nie wcześniej, to w
momencie śmierci.
—
Przecież wtedy poznaje się miłość Boga do nas?
—
Tak, ale człowiek po śmierci widzi w sobie tyle zła, tyle
niedociągnięć, zmarnowanych okazji i zdolności, a przede wszystkim
moc głupstw, które zdziałał, a których wcale robić nie musiał; a jeśli
miał dane duże zdolności, tym bardziej go to obciąża. Widzisz,
prędzej Bóg usprawiedliwi człowieka, niż człowiek sam sobie
wybaczy wtedy, kiedy zobaczy siebie w całej prawdzie, w pełnym
świetle, bez żadnych „zasłon", którymi na ziemi osłaniamy się i
kłamiemy przed sobą.
—
Nie strasz mnie — przeraziłam się swoim przyszłym losem.
—
Jeżeli kochasz tylko Boga, z całego serca, i twoja myśl jest
zanurzona w Nim samym, tak że siebie już nie zauważasz w ogóle, a
tylko jako Jego narzędzie, własność, Jego rzecz, którą On się
posługuje i włada, wtedy rzeczywiście nie masz się czego obawiać,
ale rzadko kto tak potrafi umierać, a przedtem — żyć. Ale przecież nie
chcę cię straszyć, chcę, żebyś się przejęła jutrzejszym dniem i nie
zmarnowała możliwości pomocy. To jest twój krewny i dlatego należy
mu się pomoc od ciebie, tak uważam, zwłaszcza że sam wiem, jak się
czuje człowiek, który mało rozumiał, a nagle postawiony jest wobec
Prawdy, która mówi mu o sensie i celu jego życia, do którego
powinien był sam dojść i służyć sobą w miarę sił i umiejętności.
Jeżeli będziesz kochała Chrystusa, Pana naszego, nie będziesz
się bać sądu. A kochać Go możesz, nikt ci tego nie broni. Znasz Jego
życie, Jego słowa, Jego śmierć i Jego plany zbawienia ludzkości.
Sumienie
—
Wytłumaczę ci to tak. Gdy kochasz jakieś dobro, kochasz
Jego samego w nim. Dlatego masz swoje miejsce w Jego królestwie,
gdy na ziemi starasz się o Jego zejście na ziemię pracując nad
szerzeniem Jego praw lub walcząc z tymi, którzy Jego prawa chcą
zetrzeć z powierzchni ziemi; robisz to zgodnie ze swoim sumieniem,
czyli w imię prawdy, w imię Boga. Ale jeżeli wybierasz „swoje"
egoistyczne dobro i przez całe życie widzisz prawdę fałszywie, znaczy
to, że coś z twoim sumieniem jest nie w porządku, że zapanowało w
nim kłamstwo. Z zepsutym kompasem można zbłądzić, to zrozumiałe,
ale sumienie to taki kompas, który tylko my sami możemy
zdeprawować, uśpić lub zagłuszyć.
Nie chodzi tu o słowa, a o treść. Jeżeli ktoś tak pragnie poznać
prawdę, że na to poznanie poświęca życie i nie dochodzi do niej, to
przecież dowodzi, że albo ustał w pół drogi, albo poprzestał na
półprawdach bojąc się, że za prawdziwe poznanie może zbyt drogo
zapłacić; albo może nie prawda sama w sobie była mu celem, a on
sam. Za kompromis płaci się u nas wstydem tym większym, im lepsze
mniemanie miało się o sobie. Mówię to ogólnie. Jeżeli chodzi o
twojego krewnego, jest kochany przez Boga tak, jak my wszyscy.
Chodzi o to, żeby on to chciał zrozumieć i przyjąć, i w tym możesz
mu pomóc. O to proszę i twoja rodzina również.
Po kilku dniach.
—
Chcę, żebyś wiedziała, że twój dziad dziękuje wam i
przeprasza za kłopoty w związku z jego śmiercią. Prosi o powiedzenie
ci, że jest szczęśliwy, że nareszcie oderwał się od niesprawności
swego umysłu i ciała, które czyniły takim ciężkim jego życie w
ostatnich latach (zmarł w wieku 92 lat). Cała reszta jest radością.
—
Dla niego? Skoro był niewierzący, a już na pewno
niepraktykujący?
—
Widzisz, ja to rozumiem i postaram się wytłumaczyć ci to. Co
innego jest osobiste „samopoczucie", tj. sąd nad sobą samym,
zobaczenie siebie najzupełniej obiektywnie — to jest chyba dla
każdego, kto ma miłość własną, przeżyciem ogromnie bolesnym,
wstrząsającym — ale jeżeli się przyjmie tę prawdę, to zobaczenie, że
POMIMO TO byliśmy, jesteśmy i będziemy nieskończenie kochani,
jest jeszcze większym, oszałamiającym zaskoczeniem. Człowiek jest
nieprzyzwyczajony do miłości prawdziwej, takiej, która ogarnia go
całego na zawsze, która płaci za jego wszystkie winy, usprawiedliwia,
niczym się nie brzydzi, a tylko współczuje i wybacza. Takie są matki
w ludzkich bajkach, a tu tak jest naprawdę i na zawsze.
Straszliwym bólem jest niemożność cofnięcia się, odrobienia
błędów, oddania Bogu takiej miłości, jaką On daje nam — czyli pełnej
i bezinteresownej. Jest wstyd: to tak, jak gdybyś zaczęła czcić króla
wtedy dopiero, gdy widzisz go w chwale królewskiej, w potędze i
mocy, ale wówczas gdy był on obok ciebie jako żebrak proszący cię o
miłość, o pomoc, o trochę dobroci, odwracałaś się lub gorzej —
wyśmiewałaś i pogardzałaś nim.
Nie możesz sobie wyobrazić, jaka jest wrażliwość duchowa
człowieka, zupełnie nieporównywalna z jego życiem ziemskim, i jak
bardzo jesteśmy odsłonięci (bezbronni) wobec własnych myśli. Nie
można uciec od tego, co przynosimy ze sobą, w sobie. Jeżeli przyjmie
się miłość Jezusa Chrystusa, tj. nie odrzuci się jej, a odpowie miłością
— taką, na jaką nas stać, pełną zawstydzenia, nieśmiałą, niepewną, ale
pragnącą Go — On nas przygarnia i włącza w miliony swoich dzieci,
z których każde kocha „oddzielnie", zna i rozumie całkowicie i do dna
(i każdemu z nas jest najbliższy i wzajemnie kochany do granic
możliwości).
Jest szczęście i ból zarazem
Oczyszczanie się nasze jest szczęściem i bólem zarazem. Ból
wstydu, żalu, ból widzenia siebie w prawdzie (można to nazwać
„bólem osobistym", zależnym od naszej własnej głupoty, pychy i
wyhodowanego przez nas w sobie zła). A szczęście jest bezosobowe;
dotyczy zrozumienia, że istniejemy; że nigdy nic nie zginęło, nie
zmarnowało się z dobra przez nas tworzonego; że jest Prawda jedna,
niepodzielna, powszechna, że istnieje w niej sprawiedliwość i że Bóg
jest nieskończenie dobry, a przede wszystkim miłosierny. Że
znajdujemy się na progu świata miłości wzajemnej i Chrystus Pan
pragnie, abyśmy się w tym świecie zanurzyli. Że Jego miłość do mnie
jest równa miłości do najwyższych i najświętszych, a także, że tak jak
ja jestem kochany, kochani są absolutnie wszyscy, najbardziej
zabiedzony parias hinduski i najbardziej trędowaty Murzyn, słowem
ci, którymi u was (na ziemi) tak łatwo pogardza się.
Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -
V
ŚWIADECTWA DANE W ODPOWIEDZI NA PYTANIA
PRZYJACIÓŁ I ZNAJOMYCH.
KRÓLEWSKIE GODY
PRZYGOTOWANIE DO ŚMIERCI
12 VI 1968 r. Matka odpowiada na pytanie przyjaciółki ciężko
chorej znajomej, pani R.
—
Powiedz, że wszystko, co dzieje się z nami, jest zawsze tak
układane, by było dla każdego człowieka tym najlepszym. Chyba
rozumiesz, że człowieka, który oddał się Bogu — Bóg strzeże. Mąż
jej (zmarły nie tak dawno) pragnął być jak najszybciej z żoną, to
zrozumiałe. Musiał czekać, ale teraz wolno mu zabrać ją, to znaczy
być przy niej w chwili śmierci, tak jak przy mnie był twój ojciec i cała
rodzina. Decyzja czasu śmierci nie od niego zależy, toteż i teraz nie
może określić dnia i godziny, ale to już blisko. Oni oboje tak chcą
spotkania.
Powiedz, że trzeba by, póki pani R. jest przytomna, wypełnić
cały liturgiczny ceremoniał Kościoła, do którego przecież należała. To
tak, jak uroczyste przygotowanie na królewskie gody dla tych, którzy
żyli w Bogu i w łączności z Jego Kościołem; dla innych jest to
oczyszczenie, a czasem ostatni ratunek.
Mąż pragnie przekazać, że jest obecny przy żonie; prosi, aby
dopomóc ich synowi. Jemu jest teraz bardzo ciężko. Oni oboje z
matką modlą się za niego, a matka ofiarowywała za syna zawsze
swoje cierpienia, a ofiarowała i śmierć. Pan R. prosi, aby raczej
modlić się o szybką i lekką śmierć dla żony, a nie o dłuższe życie, bo
to byłoby dużym cierpieniem. On sam czuwa i zrobi wszystko, aby
śmierć żony była bezbolesna. To troska całej rodziny. Wszyscy cieszą
się na rychłe spotkanie. To jest ogromne szczęście, najpiękniejszy
dzień; takim był dla niego i będzie dla żony która nie odczuwa strachu
i niepokoju. Chodzi o to, aby otoczyć ją atmosferą spokoju, miłości,
ciepła, ale przede wszystkim spokoju.
Mąż wierzy, że o ile żona będzie przytomna, przekaże się jej to,
co on mówi. On jest przy niej stale. Zobaczy go natychmiast. Czeka
na nią — on i cała rodzina. Prosi, żeby się nic nie bała, bo miłość
Boża otacza ją i spotka ją u progu nowego życia. Powinna zaufać
miłości i miłosierdziu Boga, cieszyć się i być zupełnie spokojną. To
nic groźnego ani strasznego. Mąż sądzi, że żona nawet nie zauważy
samego momentu przejścia. Czeka ją radość, niech myśli o tym.
Rzadko zdarza się, żeby ktoś był tak przygotowany do śmierci i
miał taką pomoc z naszej strony, aby można było postąpić w taki
sposób, jak to robimy teraz.
Po kilkunastu dniach.
—
Chcesz wiedzieć, jak umarła pani R.? Upewniłam się. Tak
było, jak to jej mąż mówił: umarła bez bólu.
Jest szczęśliwa!
DAĆ ŻYCIE
16 II 1968 r. Mówi Matka po rozmowie na temat polskiego
oficera, cichociemnego, który zginął w Jugosławii.
—
Każdy, kto zginął dla jakiegoś celu, dając życie z miłości, tzn.
ryzykując je świadomie dla celu, który był według niego wart tego
ryzyka — każdy jest kochany przez Jezusa i przyjęty do Jego
królestwa, gdyż jest to królestwo miłości, a człowiek żyjąc na ziemi
nic większego ponad rezygnację z dalszego życia dać nie może.
Oczywiście nie o samobójstwie tu mówimy, tylko o świadomym
odrzuceniu dalszych możliwości rozwoju wewnętrznego, wzrostu,
poszerzenia wiedzy i służby w zamian za możność służenia sprawie
godnej naszej miłości — o tyle godnej, że decydujemy się na służbę,
wiedząc, że możemy za nią dać życie, i to nawet w
najpotworniejszych męczarniach, tak jak to bywało w czasie tej
wojny.
PRZYKUTY DO WÓZKA INWALIDZKIEGO
6 III 1968 r. Mówi Matka o Romku, młodym chłopcu chorym na
gościec, mieszkającym w naszym domu; Matka odwiedzała go często,
rozmawiała, pożyczała książki.
—
Myślałaś o Romku. Przyszłam przywitać go, gdy tu
przychodził. Jest nieprawdopodobnie szczęśliwy — wolny, swobodny
po tym „przykuciu" go do wózka.
On pomaga ludziom chorym, sparaliżowanym, kalekom.
Dodaje sił, odwagi, radości; dużo robi. Tu Chrystus nagradza, i to tak,
jak tylko On może to zrobić.
Jeżeli spotkasz rodzinę Romka, powiedz im, że Romek może im
pomagać. Będzie ich bronił i osłaniał, a w chorobach niech go proszą
o pomoc i pociechę. (Możesz powiedzieć, że ci się śnił on lub ja i to
powiedzieliśmy — wtedy uwierzą.)
POMOC
6 III 1968 r. Mówi Matka o oficerze AK, inwalidzie, który
niedawno zmarł.
—
Pytasz o Cześka? Tak, wiemy, to ten porucznik, z którym
Bartek był w partyzantce. Tak, on jest tutaj. Wiesz, nie zawsze mogę
ci wszystko o innych mówić (kwestia dyskrecji). Chcesz wiedzieć, czy
on czegoś nie chce, czy może ma jakieś prośby i polecenia lub
potrzebna jest mu pomoc? Więc, tak. Jest mu pomoc potrzebna, bo nie
oczyścił się dostatecznie, a bardzo pragnąłby móc pomagać. Wielu z
nas ma tu przyjaciół, którzy zań proszą, ale i wy powinniście. Wtedy
Czesiek szybciej będzie mógł pracować nad pomaganiem ludziom;
robił to i będzie robił nadal, ale jeszcze nie teraz. Jeżeli chcesz,
porozumiem się z nim osobiście i będę pewno mogła przekazać ci
jego prośby. A módl się od razu.
O STEFANIE STARZYŃSKIM
2 II 1969 r.
—
To wielka postać. Dostał prawo opieki nad ludnością
Warszawy i nad rozwojem miasta w przyszłości. W okresie zagrożenia
będzie on dodawał otuchy będzie „sumieniem" Warszawy bo był nim.
Dlatego sądzimy że uda się uzyskać jednomyślność, współpracę i
wydobyć heroizm. Będziecie go słuchać, chociaż w sumieniach. To
jest męczennik i jest tu przedstawicielem tych wszystkich, którzy
walczyli bez broni, a więc trudniej i bardziej odważnie. Bo tak
walczyć z gestapo, jak on i ci, co szli w jego ślady było o wiele ciężej
i wymagało to po prostu heroizmu. Starzyński — to duma i chluba
Warszawy.
3 IX 1978 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Pytałaś mnie, czy widziałem prezydenta Starzyńskiego. Tak, i
mogę ci powiedzieć, że zmarł z Bogiem, obdarzony Jego miłością i
łaską.
Wiedziałam, że zmarł jako protestant, bo dla otrzymania
rozwodu zmienił wyznanie. Spowiadał sie na Pawiaku; pisze o tym ks.
St. Tworkowski w książce „Ostatni zrzut".
—
Tu nie ma podziałów na niebo „katolickie", „protestanckie"
czy inne. To jest dom Ojca, dom całej rodziny ludzkiej. Wszyscy są
kochani jednakowo — całkowicie.
Ci, co ponieśli śmierć walcząc przeciw niesprawiedliwości, w
obronie praw Bożych — a takimi są prawa człowieka do życia w
pokoju, do swobody wyboru, do sprawiedliwości, miłości i
miłosierdzia społecznego (wszystkie je Niemcy odrzucili i wystąpili
przeciw nim) — ci wszyscy są Jego dumą, ponieważ naśladowali
Syna Bożego, oddając życie za sprawiedliwość (dla zbliżenia
królestwa Bożego na ziemi) z miłości do współbraci. Wszyscy oni
otrzymują prawo niesienia pomocy w tym dziele, w którym pracowali
z miłością, za które dali życie.
Warszawa
Widzisz, „Warszawa" to nie materia, a duch zbiorowości, która
w niej żyje — jej zbiorowa wola, jej dążenia, umiłowania, cierpienia,
poświęcenie i jej związanie zbiorowe z Chrystusem Panem —
opowiedzenie się za Nim lub przeciw Niemu. Zbiorowo twoje miasto
nigdy nie wystąpiło przeciw Bogu, choć nieraz było winne ospałości,
lenistwa, bierności. Warszawa jest i moim miastem. Kocham je i
podziwiam. Dało Panu tysiące świętych. Było kuźnią inicjatyw ku
Jego chwale. Całe występowało ofiarnie i chętnie w obronie Jego
praw, chociaż je widziało niejasno. Tak jak dziecko czy młodzieniec
występowało czynnie, chcąc w walce fizycznej osiągnąć ideę. Lecz
idąc stale tą drogą hartowało się i dojrzewało aż do świadomej ofiary
dla dania świadectwa swojej prawdzie: prawu (Bożemu) do wolności
wyboru własnego kierunku życia — choć znów niejasno widzianemu.
Lecz On tę ogromną ofiarę całego miasta przyjął, ukochał je i
postanowił tu założyć podwaliny swojego królestwa na ziemi. Nie
będzie ono „fizyczne", lecz duchowe, ale da prawdziwą wolność,
miłość społeczną i pokój prawdziwy, Boży, zrozpaczonej i złaknionej
tego (po wszystkich nieszczęściach) ludzkości. Dlatego macie Jego
opiekę, miłość i nieskończone łaski, w tym tak wielką pomoc już
obecnie. Przygotowujcie się, bo wedle miary waszej miłości
powstanie tu Jego gmach — ustrój społeczny oparty na
sprawiedliwości i miłosierdziu. „Żniwo wprawdzie wielkie, ale
robotników mało" — oby tego nie powiedział wam Pan nasz.
CHRYSTUS JEST OBECNY PRZY ŚMIERCI
23 IV 1974 r. Mówi moja Matka o śmierci matki Michała,
mojego przyjaciela i „współpracownika" (współpracownika w tym
sensie, że poznawszy to, co pisałam, podtrzymywał mnie na duchu;
relacja Michała — w rozdz. IV).
—
Ze względu na Michała starałam się „zobaczyć" z jego
rodziną, oczywiście nie narzucając się. Dlatego nie pytałam wprost
jego matki, a tylko byłam obecna przy spotkaniu się jego rodziców i
bliskich. Widzisz, ojciec Michała towarzyszy synowi, dlatego znamy
się i nie czułam się natrętem...
Mogę ci powiedzieć, że jego matka obawiała się szpitala i
szczęśliwa była, że śmierć nastąpiła wśród bliskich — pomimo
zmartwienia, które spowodowała. To była „dobra śmierć", taka jak
moja — bez bólu i strachu agonii.
—
Dlaczego?
—
Dlatego, że matka Michała była przygotowana do śmierci, a
ponadto więzy z ciałem były już bardzo delikatne. Widzisz, śmierci
nie trzeba się bać. A jeśli się wie, że istnieje dalsze życie, istnieją
osoby bliskie nam i kochające nas, to nie przeraża nas przyszłość; a
słabość i nieudolność ciała powoduje, że właściwie ono już tylko nam
zawadza i jako narzędzie naszego ducha — nas — jest zużyte i
krępuje nas zamiast pomagać. Toteż ulga potem jest ogromna; wiem
to po sobie.
—
Czy był przy niej Pan Jezus?
—
Chrystus jest zawsze „obecny". To On nas podejmuje i
otwiera przed nami królestwo, ale nie każdy Go rozpoznaje i nie
zawsze pragnie stanąć przed Nim. Tam, gdzie jest oczekiwany, jest
sobą, a więc dawcą szczęścia, Jezusem, bratem człowieczym,
Miłością i Dobro Czyniącym.
Możesz powiedzieć Michałowi, że jego matka jest
nieskończenie szczęśliwa i cieszy się teraz obecnością przede
wszystkim męża, a ponadto synów, których poznaje w innej postaci —
dojrzałej duchowości (zmarli w dzieciństwie). Bliscy wprowadzają ją
w świat. Trzeba pozostawić ich w szczęściu pierwszych „dni", ale
powiedz, że każdy jest zawsze obecny na Mszy żałobnej i podczas
pogrzebu, chyba gdyby towarzyszyła mu ludzka obojętność lub ból
zbyt silny (np. z powodu radości ze śmierci zmarłego) — bowiem
odczuwamy je ogromnie intensywnie — ale też nie jesteśmy wtedy
sami. Towarzyszą nam bliscy; i czasem można wam coś przekazać.
W czasie Mszy żałobnej każdy z nas jest świadkiem Ofiary
Chrystusa za nas osobiście i przeżywa potężny wstrząs płynący ze
zrozumienia, jak bardzo byliśmy dlań pożądani, jak bardzo kochani,
jak opłaceni. To jest „moment" obmycia się duszy w krwi
Chrystusowej, przeżycie ponowne chrztu, a zarazem uświadomienie
sobie, że związaliśmy się z Nim — już wtedy, przez chrzest — na
wieczność.
Natomiast nasz stan zależny jest od rezultatów całego życia.
Może być stanem nieprawdopodobnego szczęścia i wdzięczności, a
może być rozpaczą, gdyż Ofiara odrzucona osądza nas we własnym
sumieniu przed obliczem Pana.
Bądźcie spokojni i jeżeli o mnie chodzi, radziłabym Michałowi,
aby w imieniu swoim i swojej matki dziękował naszemu Panu za jego
dobroć, miłość i delikatność, z jaką przeniósł ją do siebie,
oszczędzając cierpień i lęku przez wzgląd na jej ciężkie, pracowite i
pełne ciosów życie. On nigdy słabemu i zbolałemu cierpień nie
dołoży, a ciche pragnienia uwzględnia.
Zawsze jestem poruszona i przejęta widząc niesłychaną
delikatność, z jaką Chrystus Pan, Przyjaciel i Ojciec przystępuje do
nas, gdy kończymy naszą małą Golgotę. Tu nie było lęku, a tylko
zmęczenie fizyczne i wyczerpanie organizmu, które u nas przestały
istnieć, a pozostała radość, szczęście bezpieczeństwa pod Jego opieką,
radość spotkania, poczucie wieczności istnienia, potwierdzenie wiary
— to, co można by wyrazić jako uwielbienie Boga, „gdyż jest wierny
i wiarygodny, a obietnice wypełnia!"
Jak widzisz, tego opisać się nie da. Możesz tylko usiłować
wyobrazić sobie to, co niewyobrażalne i chcieć czuć to, czego żadne
ludzkie ciało pomieścić nie zdoła w takim natężeniu; ale spróbuj.
O SAMOBÓJSTWIE
Bóg jest zbyt miłosierny, żeby nie pomóc człowiekowi, który
żałuje i rozpacza
9 VII 1969 r. Mówi Bartek o siostrzeńcu pani H., który popełnił
samobójstwo.
—
Jest z nami, to znaczy został dopuszczony do Jego królestwa.
Ale widzisz, on musi to odrobić... — to złe wyrażenie — on widzi
teraz, co miał zrobić w życiu, jakie miał zadanie, jakim miał się stać,
ile mógł zrobić dobrego, i widzi też, że nikt już nie odrobi za niego
tego, co miało być jego własnym wkładem. On tylko z jego cechami
charakteru, z tym, czym on został na życie obdarowany, mógł
wypełnić swoje życie w pełni tak, jak tego pragnął dla niego Bóg. A
on zawiódł, zakłócił rytm rozwoju całej ludzkości, wywołał pustkę,
lukę, a dołożył pracy innym.
Wiesz, to jest straszne. Taka olbrzymia odpowiedzialność
spoczywa na każdym z nas. Jakie to szczęście, że On mnie uratował
przed samobójstwem. To jest tak wielkie poczucie winy, że nie można
po prostu znieść zrozumienia, czym jest w istocie samobójstwo. A
spotkał się z miłością darzącą, pomocą, ratunkiem, dobrocią, i to może
najstraszniejsze, że rozumiejąc teraz wszystko już nie można się
wykazać, zasłużyć. Ale można „odrobić" w inny sposób — po prostu
Bóg jest zbyt miłosierny, żeby nie pomóc człowiekowi, który żałuje i
rozpacza. Daje mu okazje, swoją pomoc, podtrzymanie, dźwiga go i
pociesza. On nie zniósłby wokół siebie cierpienia. Pragnie
uszczęśliwić, a więc i tu daje swoją łaskę. On nigdy nikogo nie
odtrącił sam, a widzisz, nikt tak jak samobójca nie jest pozbawiony
pychy i zarozumiałości. Jest „starty w proch" zrozumieniem swojej
głupoty, a to już początek właściwego widzenia świata (mówię o
całości życia waszego i naszego).
Trzeba go wprowadzać w nasz świat, dlatego że on nie miał o
tym pojęcia, nie interesował się nim. Myślał, że „przestanie być" i
teraz czuje się zagubiony i absolutnie przybity tym, co zrobił, z czym
tu wszedł. I rodzina mu pomaga, i was słyszy, ale wiesz, gdy się to
słyszy i otrzymuje nie mogąc nic dać w zamian, wiedząc że tylko
korzysta się z cudzej dobroci, jest to też ciężkie do zniesienia.
Świadomość swego istnienia, jak gdyby pasożytniczego (bo jest się
dopuszczonym do wspólnego szczęścia bez dania własnego udziału),
jest ogromnie bolesna. On prosi i błaga o możność jakiegokolwiek
działania. Jestem pewien, że dostanie swoją szansę, tak jak ja —
swoją. Po prostu wiem, że Bóg go nie pozostawi bez pomocy. Każde
wezwanie trafia do Jego Serca i budzi współczucie. Chodzi o to, aby
wzywał, pragnął i wierzył w Jego miłosierdzie dla siebie; on sam się
obecnie potępia.
3 VIII 1969 r. Mówi Matka.
—
Chcę ci powiedzieć, że Bartek bardzo zajmuje się
siostrzeńcem Heleny, a i my również. Powiedz Helenie, że musi go
przekonać o tym, że Bóg go kocha pomimo wszystko. Niech mówi
mu o wielkości miłosierdzia i miłości Bożej i ofiarowuje swoje
przejścia — Bogu w imieniu swojego siostrzeńca (tak, jak gdyby on to
robił). Jest przerażony, przybity wielkością „głupstwa", które popełnił,
ale słyszy zawsze wszystko, tak jak ciebie słyszał Bartek. Tu się tego
uczyć nie trzeba. Tak jak dziecko od razu widzi i słyszy, tylko nie
rozumie — co, tak tu uczyć się trzeba rozumieć, pragnąć pojąć
wielkość, wspaniałość i prawdę tego świata.
Widzisz, przecież słyszymy o tym od dziecka (Ewangelie), a nie
pojmujemy, i na ogół przechodzimy do Jego królestwa jak ślepi i głusi
— z własnej woli. Nie wiemy, co to jest miłość. Na ziemi podkładamy
pod to pojęcie uczucia sentymentu, przyjemności, nastroju, podczas
gdy to jest energia, siła, potęga rządząca wszechświatem, samo
światło, prawda, szczęście. Na ziemi można poznać miłość oddając się
jakiejś służbie, a więc wyrzekając się wygody dla przyniesienia
pożytku innym (rodzinie, społeczności, ojczyźnie) poprzez swoje
możliwości dane nam. Im więcej oddajemy się służbie, tym bardziej
może się rozwinąć w nas miłość; rozwijać się — to promieniować,
udzielać się.
Siostrzeniec Heleny zamknął sobie drogę rozwoju miłości
poprzez decyzję wyboru wygodną, jak sądził, dla niego — czyli dla
siebie i tylko dla siebie. Ale nie uczynił tego z rozmysłem, a pod
wpływem impulsu i nic nie rozumiejąc. Jednak odpowiada za to, że
nic zrozumieć nie chciał, bo miał ku temu wszystkie dane — miał
przykład, wzory, radę, pomoc, wiedzę i oparcie, a wszystkim tym
wzgardził. I to właśnie rozumie teraz.
Widzisz, córeczko, my tu odczuwamy wszystko bardzo
głęboko, poważnie, zależnie od prawdziwej wagi spraw, a nie ma dla
człowieka sprawy ważniejszej ponad stosunek jego do Miłości.
Człowiek a Bóg — to jest treść istnienia, a droga ku Bogu — jedynym
celem życia na ziemi. Jeżeli skraca się samowolnie czas tej drogi, tym
samym gardzi się celem życia, odrzuca się możliwość zbliżenia się ku
Bogu; nie chce się „fatygować". Czy rozumiesz, że znaczy to, iż
własna wygoda jest ważniejsza niż On? Jeżeli nawet pod „wygodą"
rozumiemy niemożność wytrzymania ciężaru, jest to wyłącznie nasz
ciężar, podczas gdy żyjąc, jesteśmy potrzebni Jemu dla Jego Planów
— pomocy. Zawsze mógłby nas użyć dla dopomożenia innym, zawsze
będąc nieszczęśliwymi możemy jeszcze być pożyteczni, możemy
dawać.
Samobójstwo jest odcięciem się od ludzkiej wspólnoty,
rezygnacją z „brania", ale i z „dawania", zamknięciem się w egoizmie.
Jednak taka postawa możliwa jest tylko przy braku równowagi, przy
poddaniu się presji sił zła i nienawiści, które mogą wykorzystać każdą
słabość ludzką, i czynią to. Dlatego nie należy rozpaczać, ale wierzyć
w miłosierdzie Boga, który zna nasz stan i rozumie nas.
To, że człowiek odtrąca Boga, nie znaczy, że Bóg odtrąca
człowieka. Bóg kocha nadal i bezgranicznie współczuje, jak matka
kilkuletniemu dziecku, które by chciało pozostać samo, bez jej opieki.
Ale gdy człowiek odtrąca Boga, staje się niezdolny do przyjęcia
czegokolwiek z Jego darów — zamyka się przecież przed miłością, z
której otrzymuje wszystko, odcina się sam. A Bóg wolnej woli
człowieka nie łamie — ani tu, ani na ziemi. Piekło przestałoby nim
być, gdyby zapragnęło miłości!
Tak wygląda sprawa samobójców, że chociaż Bóg ich nie
odrzuca — przeciwnie, lituje się — oni w to nie mogą uwierzyć, gdyż
sami Boga odrzucili. Pozostają poza obrębem Miłości, wtedy gdy
mierzą miłość Boga wedle ludzkiej miary. Tymczasem ona miary nie
ma! Jeżeliby zawierzyli miłosierdziu Bożemu, w jednym momencie
byliby włączeni w naszą wspólnotę. To jest stan zawieszenia i choć
nić miłości Bożej nie zerwie się nigdy, okres trwania na niej zależny
jest od samego człowieka. Dlatego ta moja prośba do Heleny.
—
Czy on nas słyszy i widzi?
—
Naturalnie, że on nas „słyszy" i „widzi" — nie jest
„zamknięty". Ale trudno mu uwierzyć nam, natomiast Helenę znał i
może jej uwierzy. Proszę ją o to w imię Współczucia! Niech mówi
wprost do niego, ciągle, systematycznie, wszędzie, niech mu logicznie
tłumaczy — przecież i on rozumuje logicznie. Niech się posłuży całą
swoją wiedzą. My też cierpimy czując jego nieszczęście, dlatego
pragniemy zrobić wszystko, aby mu ulżyć. Tu się naprawdę
współczuje; szczególnie Bartek, który był o włos od samobójstwa i to
nie jeden raz.
Jeszcze tylko powiem ci, córeczko, bo to cię niepokoiło, że
samobójstwo w więzieniu czy w obozie (np. koncentracyjnym) dla
ratowania innych albo pod wpływem presji, to albo akt poświęcenia,
albo zmuszenie człowieka do zamordowania samego siebie. Tam nie
bywa woli śmierci — jako odrzucenia życia — tylko niemożność
kontynuowania go. Winni są ci, co do tego stopnia uniemożliwiają
życie, że ofiara nie widzi przed sobą żadnych możliwości. Jest zwykle
zresztą osłabiona fizycznie i psychicznie niezdolna do odparcia
pokusy „ucieczki od zła" — bo tak się wtedy odczuwa czyn
samobójczy. Ci ludzie mają całą wynagradzającą miłość Pana naszego
i Jego niezmierzone współczucie. Po ziemi chodzi wielu
„morderców", którzy będą musieli spojrzeć kiedyś prawdzie w twarz;
straszliwa to będzie dla nich chwila. Są jeszcze „mordercy dusz", jak
ich nazywa Mickiewicz. To są ci, o których Chrystus mówił: „Lepiej
by sobie kamień przywiązać do szyi, niż zgorszyć jednego z tych
maluczkich". Jednym słowem, samobójstwo czyli odcięcie się
samemu od wspólnoty ludzkiej jest lepsze dla człowieka niż
świadome działanie na szkodę innych ludzi celem wyłączenia ich ze
wspólnoty i oderwania od celu życia. To jest działanie z nienawiści i
szczęściem by było móc wytłumaczyć się głupotą. Przeważnie jednak
tak postępuje pycha i cynizm (czyli ci, którzy służą świadomie lub
poprzez swoje nie opanowane wady nieprzyjaciołom rodzaju
ludzkiego — aniołom ciemności, siłom zła i nienawiści).
Śmierć samobójcza dziecka
19 X 1974 r.
—
Śmierć samobójcza dziecka może być koniecznym
wstrząsowym lekarstwem na zło, które się zalęgło w otoczeniu.
Potrzeba czasem aż takiego, żeby wywołać reakcję dorosłych. Jeżeli
zabija dziecko brak zrozumienia, delikatności i miłości ze strony
najbliższych, wtedy jego śmierć nie obwinia go w oczach Chrystusa
Pana. Jest przygarnięty i kochany i jest o wiele szczęśliwszy, niż
mógłby być na ziemi, gdzie potrzebował miłości, której mu nie
potrafiono dać.
29 IX 1978 r. Pytałam na prośbę mojego znajomego, Zygmunta,
niespokojnego o swojego przyjaciela, Tomasza, który popełnił
samobójstwo. Odpowiada ojciec Ludwik.
—
Chcę, aby powiadomić Zygmunta, że jego przyjaciel jest tu
teraz obecny. Prosi, aby z całego serca podziękować w jego imieniu za
serdeczność i troskę Zygmunta, i pragnie przekazać, że nie został
potępiony przez Pana, a wytłumaczony i wybroniony, i że miłość
Chrystusa przewyższa wszystko to, co sobie można wyobrazić; że nie
tylko nie czyni On wyrzutów, lecz pociesza i lituje się nad tymi, co w
tak głupi sposób odrzucili największy Jego dar — życie — a z nim
możność służenia Mu i współuczestniczenia w Jego odradzaniu i
uświęcaniu świata. Prosi też, aby powiedzieć, że sekunda lub jej
milionowa część wystarcza, by żal i skrucha otwarły ducha
człowieczego na całą prawdę o Jego do nas stosunku i
konsekwencjach tego w naszym życiu.
Powiedz, że sama świadomość nieodrzucenia przez Pana jest
nieprawdopodobnym szczęściem, a pozostaje pragnienie oczyszczenia
się za cenę nawet największego cierpienia jak najszybciej, by móc stać
się godnym zamieszkania w Jego Chwale; że człowiek grzesząc, a
więc postępując wbrew sumieniu, każe się sam, i to straszliwie, a
świadomość swojej głupoty zabiera na wieczność, chociaż w
przyszłości radość pokryje żal; że cierpieniem największym jest
świadomość, ile jeszcze dobrego mogliśmy dokonać i że tego
odmówiliśmy Bogu, naszemu najbardziej kochającemu i dobremu
Ojcu.
Dalej — mówi — iż nie jest potępionym przez Pana nikt, kto
nie potępi się sam, ale że tu kłamstwa być nie może i każde zło
świadczy samo o sobie tym, że znieść Prawdy nie może i nie chce,
ucieka od niej. Potępienie jest decyzją na wieczność, decyzją ucieczki
jak najdalej od Prawdy — światła Bożego. Jest to straszliwe, ale ból
prawdy może stać się zbyt silny dla tych, którzy jej nienawidzili i
zwalczali Boga w sobie i w braciach swoich.
Tomasz prosi o pamięć, przede wszystkim o tym, że jest i
pracuje usilnie nad oczyszczeniem się, i że jest w drodze do Boga.
Prosi, by w jego imieniu wielbić Boga za Jego miłosierdzie, a kiedyś
spotkają się w szczęściu.
ZAKONNIK O MIŁOŚCI BOGA
16 V 1969 r. Pytałam na prośbę znajomego o jego zmarłego
brata, zakonnika. Odpowiada Matka.
—
Możesz przekazać, że jego brat jest z nami, że jest
nieprawdopodobnie szczęśliwy; że żyje w Pełni i że nic, cokolwiek
było mu drogie, nie przestało nim być. Może teraz objąć swoją
miłością więcej i szerszych spraw i o wiele więcej czynić, gdyż już nie
własną energią, a miłością i mocą Jezusa, który udziela się całkowicie,
oddając się w swojej nieskończoności skończonej i wątłej miłości
człowieka.
Powiedz, że — przekazuję dosłownie — „ta wymiana miłości
jest niepojęta, niewyobrażalna i wy nie jesteście w stanie zrozumieć
ani wyobrazić sobie natężenia naszego szczęścia. To odczuwamy
wszyscy jednakowo — Pełnię, aż do zachwytu, do uwielbienia,
nieustannego zdumienia i niemożności odwzajemnienia Jego
niezmiernej, wstrząsającej swoją prawdą miłości, z jaką byliśmy i
jesteśmy kochani. Miłość Boga obejmuje wszystkie «odcienie»
miłości ludzkich jednocześnie i podnosi je do nieskończonej potęgi, a
także podnosi, oczyszcza i umacnia nas, gdyż inaczej nie znieślibyśmy
jej energii".
ZAKONNICE
Filipa
11 IV 1975 r. Ojciec Ludwik mówi o Filipie, zmarłej siostrze
zakonnej, przełożonej domu, która bardzo szkodziła intrygując,
rozbijając jedność...
—
Powiadom (siostry z jej zgromadzenia), że Filipa dziękuje im
za darowanie uraz i natychmiastową pomoc. Prosi o ...modlitwy
całego zgromadzenia i prosi bardzo o wybaczenie jej postępowania.
Ze swej strony będzie się starała w przyszłości o naprawienie krzywd,
załagodzenie zadrażnień i przywrócenie jedności. (...)
Mogę ci powiedzieć, że tu widzi się i odczuwa skutki swojego
postępowania aż do ich ustania, a więc największym pragnieniem jest
naprawienie krzywd i wyrównanie szkód, a ponieważ jest to osobiście
niemożliwe, pomaga się ze wszystkich sił tym, którzy to robią.
Tragedią zaś jest niemożność pomocy ze względu na „niegoto-wość" i
im większa jest świadomość win, tym gorętsze jest pragnienie
oczyszczenia się. To jest ten „ogień" czyśćcowy, który trawi. Jest to
ból nie mający porównania z żadnym na ziemi, gdzie organizm ma
ograniczoną zdolność cierpienia; ból wstydu i żalu za niszczenie —
poprzez uleganie swojej naturze — dzieła Bożego, któremu ślubowało
się służyć, które się samemu dobrowolnie wybrało i kochało.
Mówię to, aby poruszyć wasze współczucie i pobudzić
wyrozumiałość. Ponadto właśnie siostry z tego zgromadzenia
powinny pamiętać o bezradności, rozpaczy i cierpieniu umierających,
ale jeszcze nie oczyszczonych.
20 IV 75 r. Mówi ojciec Ludwik.
Powiedz obu naszym znajomym siostrom zakonnym, że Filipa
jest im niezmiernie wdzięczna i zrobi wszystko, co będzie mogła, aby
im pomagać (według ich życzenia, a nie wedle swojego postępowania
w życiu). Chce im odwdzięczyć się za ich chrześcijańskie miłosierdzie
i za pomoc, jaką jej dają, a na którą ona nie zasłużyła. Powiedz im ode
mnie, że Filipa nie tylko jasno widzi swoje błędy, ale je uznaje i
pragnie je „odrobić" w sposób dla niej możliwy. Ponieważ cofnąć nic
nie może ani zatrzymać skutków, będzie starała się pomagać im w ich
pracach dla zjednoczenia i jednomyślności rodziny. W życiu tę
jedność rozbijała.
Leona — przygotowanie do śmierci
18 VII 1976 r. Mówi ojciec Ludwik o Leonie, chorej siostrze
zakonnej, rodzonej (i zakonnej) siostrze Elizy.
—
Powiedz Elizie, aby była najzupełniej spokojna, wszystko
dzieje się z woli Pana naszego, a On jest samą miłością. Postaramy się
pomóc w tak ciężkich chwilach. Wiem, że i Eliza i siostra jej
rozumieją się dobrze i że obie poddane są woli Tego, którego wybrały.
Powiedz, że nasz Pan nigdy zaufania nie zdradza, że sam w swojej
wielkiej niecierpliwości przychodzi, aby zerwać swoje kwiaty.
Niezależnie od cierpienia ciała jest to szykowanie się na gody.
Dlatego radziłbym, aby ofiarowując swoją chorobę i śmierć,
jednocześnie porzucić myśli o sądzie i karze, a oczekiwać na przyjęcie
naszej największej miłości. Spokojnie i z zaufaniem czekać na Jego
przybycie, bo to On będzie stęskniony i szczęśliwy, że wreszcie może
swoją własność przygarnąć do serca i na zawsze mieć w swoim domu.
Dla Chrystusa my nie jesteśmy „mrówkami". Każdy z nas jest
kochany indywidualnie, osobiście upragniony i oczekiwany. Na
każdego czeka jego miejsce; gdyby ktoś miłość Pana naszego
odrzucił, pozostanie ono puste, a po takim człowieku pozostaną Rany
i Krew na próżno przelana przez Boga. Czy byłoby nas sto, czy sto
milionów, nie zmieni się w niczym Jego stosunek do nas, Jego
nieprawdopodobna miłość, Jego upodobanie w nas. I mówię ci, że jest
to ta największa tajemnica Boska — miłość Boga do człowieka.
Tam gdzie nie znajduje ona oporu, przenika i uświęca nas w
sposób dla każdego z nas właściwy, dla każdego inny, a jednak
upodabniający nas wszystkich do Niego. Tak jak gdyby w milionach
lamp (a każda inna od pozostałych) zapłonęło to samo światło. Tym
światłem jest Jego Życie. Ono nas przenika i upodabnia do siebie —
tu. Jest w nas jedno szczęście, jedna radość, jedno zrozumienie —
„światło"; jedna miłość nas nasyca i zespala. Dlatego w tym
najbogatszym ogrodzie, jaki założył sobie Bóg, nie ma zgrzytów ani
dysonansu — panuje tak pełna harmonia w nieskończonej rozmaitości
bytów świadomych, rozumnych i wolnych. Szczęście tych, którzy
wchodzą w dom Boży, jest nieskończone!
Ja sam tak zabrany zostałem w niezmiernej łaskawości Jego i
dlatego mogę mówić i radzić, zwłaszcza gdy śmierć można przeżywać
świadomie. Jest to wielki dar i łaska, bowiem wierząc, rozumiemy z
Kim się spotykamy i możemy przygotować się godnie.
Nasz ostatni dar
Jeśli chcemy umierać spokojnie, należy poddać się procesowi
fizycznemu — nie walczyć i nie starać się za wszelką cenę przedłużać
walki, a raczej łagodnie zezwalać, aby gaśniecie przebiegało bez
zakłóceń i tak, jak On zechce. Jest to ostatni dar, jaki możemy Mu
złożyć, i dobrze jest, aby był on złożony z całego serca, radośnie i
ulegle.
Powiedz też Elizie, że On nam towarzyszy stale, że jest obecny i
żadne uczucie pustki, lęku czy niewiary nie jest nasze, a narzucane
nam. Kiedy słabniemy, ataki mogą być silniejsze, bo odporność nasza
maleje, ale jeśli wybierzemy postawę dziecka, które ufa i polega tylko
na Ojcu — On je osłoni.
Trzeba osobom umierającym towarzyszyć wiarą i modlitwą.
Orędować trzeba zawsze i ufać wraz z nimi.
Cała rodzina Elizy czeka, czekają bliscy, siostry w regule, a
nade wszystko On. Wydaje mi się, że ich prośby spowodują łagodne
przejście do nas. Przekaż to Elizie i powiedz, że wszyscy pomożemy
im obu w chwili umierania Leony.
Po śmierci Leony
19 VIII 1976 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Elizie napisz, tak delikatnie, o ogromnej radości, którą
przeżywa jej siostra, Leona. (...) Są złączone podwójnie: więzami krwi
i wyborem jednej drogi miłości, a ta jest nieśmiertelna. Leona
dziękuje za stałe modlitwy i prosi, żeby podać Elizie, że będzie mogła
jej dużo pomagać, a także innym, i prosi też o modlitwy za inne
siostry zmarłe niedawno, zwłaszcza za Filipę. Ona potrzebuje
modlitwy, orędownictwa i przebaczenia.
Co do tego ostatniego, staraj się myśleć o twojej krewnej
Joannie bez żalu. Ona twoje myśli odczuwa o wiele silniej niż za życia
na ziemi. Bądź pewna, że u nas nic się nie skłamie — sobie i nic, co
się komuś wyrządziło złego, nie jest zapomniane. Cudzy ból odczuwa
się jako własny, jeśli się go zadało świadomie lub dlatego, że się nie
rozwinęło delikatności i dobroci.
8 IX 1976 r.
—
Wiem, że Eliza nie może się doczekać wiadomości od siostry.
(...) Pragniemy, żeby wiedziały (obie), że nie ustaje łączność, a nawet
współuczestnictwo w życiu rodziny zakonnej, z tym że jest inne, niż
to sobie wyobrażają; uzależnione od sposobu pełnienia swoich
obowiązków w okresie życia. Jedne mogą korzystać z zasług drugich,
które się za nimi wstawiają. Dlatego też pierwszą prośbą siostry
Leony było wstawiennictwo za siostrą Filipa i o to prosi ona nadal.
Radzę wam, gdy się modlicie za kogoś zmarłego, łączcie się w
modlitwie z tymi, którzy proszą z naszej strony. Obejmujcie w
modlitwie całą rodzinę, tak jak to się odmawia we Mszy św.: „Łącząc
się ze świętymi...". Eliza wie, o co mi chodzi. Teraz jeszcze kilka słów
od jej siostry — powtarzam:
„
Dzięki niezwykłemu miłosierdziu Pana naszego, który tak
bardzo nas kocha, że raczy nie widzieć naszych słabości i błędów, a
użala się nad cierpieniami, zostałam przyjęta do Jego królestwa, a
szczęście, w którym żyję, którym zostałam otoczona i przeniknięta,
nie pozwala mi myśleć o niczym innym prócz nadzwyczajnej
wdzięczności. Łaska, która mnie spotkała, jest tak niewspółmierna do
moich «zasług», których nie widzę, że aż cierpieniem staje się
świadomość, że nie wszystkie z nas są tutaj, chociaż tak bardzo są
Boga spragnione. Ela mnie zrozumie i pomoże mi we wspólnym
wyproszeniu im nieba. Ofiarowujcie za nie wszystko, co was spotyka,
przypominajcie o nich, bądźcie natrętne i nie ustawajcie, a my
będziemy wam towarzyszyły.
Żebyście wiedziały, jak On jest wielkoduszny, jak pragnie was
mieć, jak boleje nad tymi, które nie przygotowały sobie zawczasu
białej szaty. To On prosi przeze mnie, gdyż skutki postępowania
ludzkiego, jeśli trwają i nadal tworzą zło, uniemożliwiają wejście do
królestwa Bożego. Trzeba tu waszego przebaczenia, darowania uraz,
ale i starań w kierunku przezwyciężenia tych złych skutków czyjegoś
postępowania, aby ukrócić trwanie pokuty i żalu.
Co do mnie, mogę i chcę pomagać, zwłaszcza tym, wobec
których zdarzało mi się zawinić, szczególnie brakiem należnej im
miłości. Pan nasz darował mi wszystko, ale ja widzę swoją małość i
wiem, że mogłam być czystsza i bardziej godna jego miłości —
pomimo że nikt i nigdy naprawdę godnym Jej być nie może. Szczęście
nie zaciemnia tu obrazu siebie i swoich całożyciowych wysiłków i
zaniedbań, a to boli, bowiem wobec Niego jedyną godziwą szatą jest
nieskalaność, którą posiadła tylko Matka Boża, Maryja. Przekazuję ci
też, Elizo, że Ona jest prawdziwą Królową naszego Kraju i we
wszystkich sprawach «polskich» należy do niej się zwracać,
zwłaszcza w trudnościach naszej rodziny (i innych). (...)
Kocham was i modlę się za was wszystkie, a wy dziękujcie
Panu za Jego niezmierzone dla mnie miłosierdzie. Błogosławię wam
jako domownik Pana naszego, Jezusa Chrystusa, Jego znakiem, w
Jego imieniu".
6 X 1976 r. Mówi ojciec Ludwik.
—
Siostra Elizy dziękuje bardzo siostrom z ich zgromadzenia za
starania o nią i o siostrę Filipę. Zwłaszcza jej było to potrzebne i jest
nadal. Miłosierdziu Chrystusa zawdzięcza, że nie została na zawsze
poza domem wiecznym; i ona o tym dobrze wie, toteż nieustannie
dziękuje. Pomóżcie jej w tym, dziękujcie Panu za Jego pobłażliwość,
wyrozumiałość i miłosierdzie, które tłumaczy, usprawiedliwia i
własną Krew rzuca na wagę, aby tylko uratować swoje dziecko od
wieczystego dramatu.
Pamiętajcie o umierających
—
Dalej prosi Leona o pamięć o wszystkich umierających (jej
zgromadzenie ma w regule modlitwy za konających), zwłaszcza za
tych, którzy umierają samotni, opuszczeni i niepotrzebni nikomu, bo
tym najtrudniej uwierzyć w istnienie miłości. Dla takich właśnie, dla
cierpiących i umierających w torturach, poniżeniu i pogardzie,
zdeptanych, bezbronnych i zaszczutych, dla dzieci, starców, matek
pozostawiających swoje dzieci bez pomocy, dla tych, których „świat",
czyli silni i podli zadeptują jak szkodliwe robactwo — dla nich jest
otwarta cała potęga Jego miłości. Wtedy Chrystus Pan jest Ojcem i
Matką, obrońcą i ukoicielem. Włączajcie się w tę Jego miłość czynnie.
Nie dozwólcie nikomu umierać samotnie, współdziałajcie z
Nim. Dzisiaj jest to pilną potrzebą i w Polsce. I u nas tak wiele osób
umiera samotnie. Myślcie o tych, których nikt w szpitalach ani w
domach nie odwiedza. Jeśli macie czas na odwiedziny — dla rozmów
i spotkań dla przyjemności, znajdźcie chwilę, choć raz w tygodniu, na
danie komuś, kto nie ma nic, chwili radości.
Pielęgniarki, które pracują w szpitalach, znają wiele takich
przypadków, są też osoby samotne i opuszczone w pobliżu.
Eliza jest proszona, aby przekazała te sugestie, bo pomimo tak
wielu zajęć i zmęczenia trzeba wychodzić poza własny dom, na
zewnątrz, do ludzi, i to jest pierwsze przykazanie miłości bliźniego, w
waszym przypadku bliźniego cierpiącego i umierającego. Siostra
Leona bardzo prosi o to, co może stać się nowym, zapładniającym i
rozwijającym je tchnieniem Ducha Świętego — o świadczenie
osobiste miłosierdzia poza domem, i również obcym, choćby raz w
tygodniu, ale stale i przez wszystkie te, które mają dość sił. To prośba
o sprawy możliwe do wykonania choć sprzeczne z wygodą i męczące,
ale bardzo Chrystusowi Panu potrzebne!
15 III 1977 r.
—
Powtórz Elizie od jej siostry słowa zachęty i obietnicę
pomocy w razie trudności. Ona będzie mogła Elizie dużo pomóc,
znając ich troski i problemy. Powiedz, że zawsze może na nią liczyć, a
także na wdzięczność siostry Filipy, która prosi za nie, a przede
wszystkim za te, którym najwięcej zrobiła przykrości i wobec których
zawiniła pychą i nielojalnością, siejąc też zamęt i rozdrażnienie
zamiast pokoju. Jeśli chcecie jej pomóc, bardzo proście o łaskę Pana
dla niej, dodając zawsze od siebie darowanie uraz. Leona będzie z
Elizą zawsze aż do jej przejścia do nas, a i wtedy, tak jak Eliza była
przy niej. A w tych nadchodzących latach — zapewnia Elizę, że dużo
dobrego dokona działając w Jego imieniu. Jest niezmiernie kochana
przez Pana.
MARYNIA
—
To samo dotyczy Maryni, która swoją postawą cieszy Pana
naszego i przyciąga Jego miłość. Matka Maryni prosi o opiekę nad
córką, ponieważ Marynia jest wątła. Powinna więcej przebywać na
świeżym powietrzu, ale trzeba jej to nakazać (proś o to). Marynia,
jeśli jej nikt nie pohamuje, zapracuje się i wpędzi w chorobę. Matka
Maryni prosi córkę o umiar w pracy, o to, aby pamiętała, że Pan jest
Panem dobrym i nie obarcza ciężarami ponad miarę, natomiast prosi,
aby Marynia zechciała przejąć od Elizy sprawę, której ta nie będzie
mogła prowadzić: odwiedzenie co pewien czas chorej, znajomej Elizy,
wniesienie trochę radości na salę szpitalną wśród chorych. Marynia,
jak nikt inny, może ludziom nieszczęśliwym z powodu bólów czy
choroby udzielić odwagi i zachęty do walki z własnym nieszczęściem,
ponieważ sama jest dowodem (malutka garbuska — urocza!), jak
można być szczęśliwym — pomimo kalectwa — zaufawszy miłości
Boga.
— „
Tak widzi córkę moją Chrystus, Pan nasz, jako swego
przedstawiciela w radosnym przyjmowaniu woli Pana. Kocha ją,
towarzyszy jej i wspomaga".
Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -
VI
ŚWIADECTWA DANE NA ŻYCZENIE PANA
CHCĘ, ABYŚCIE DOWIEDZIELI SIĘ Z UST BRACI
WASZYCH...
15 IX 1987 r.
—
Chcę, aby ludzie dowiedzieli się o moim świecie więcej, gdyż
wyobrażenia wasze są oparte na przekazach kulturowych z czasów
dawnych, a zwłaszcza z okresu średniowiecza, kiedy zmieszały się z
wierzeniami ludów prymitywnych i pozostały w tradycji wciąż
widziane poprzez różnorakie mity, wyobrażenia, a nawet bajki.
Teraz, kiedy zagrożenie wasze wzrasta, a lęk przeniknie
wszystkie klasy, narody i ludzi różnych wierzeń, a także ludzi w nic
nie wierzących, odrzucających istnienie świata duchowego (a więc
ciągłości waszego życia), a co ważniejsze dla nich samych — istnienie
mojej sprawiedliwości — potrzeba, aby świadectwa waszych braci
były znane.
To, co mówi wam Jerzy, mówi z mojego życzenia. Dlatego też
wysłuchaj również tego, co powie ci Jasia (kuzynka). Marynię sam ci
przyprowadzę, gdyż jest pokorna i nie śmie mówić o sobie, a Ja chcę,
aby ludzie na ziemi poznali, jaką jest miłość moja do wiernych
powołaniu i jak witam te ciche, skromne i wierne Mi dzieci moje.
Słuszne jest, ażeby relacje objęły też tych, którzy umierają
obecnie, gdyż w czasach wojny, czasach rozpasania duchów
ciemności, Ja sam przesłaniam sprawiedliwość płaszczem
przebaczenia, a współczucie stępia miecz sądu. Życzę sobie, aby i to,
co mówię ci teraz, zostało włączone, bo wszystkie relacje z mojego
świata — świata szczęścia i świata ekspiacji, nauki człowieczeństwa
dla niedojrzałych i tęsknoty dla oczyszczających się (czyśćca) — są
moim darem dla was na czas grozy i żałoby.
Tym sposobem przychodzę wam z pomocą, by was
przygotować i zapoznać ze sobą przez usta tych, którzy już poznali
Mnie, a proszą o pomoc wam wszystkim, żyjącym na ziemi w grzechu
i nieświadomości. Chcę, abyście zrozumieli, że kocham was od chwili
waszego zaistnienia i nie przestaję kochać nigdy; że życie wasze tu, na
ziemi jest terenem nieustannej walki i wyborów, które powoli
krystalizują się i po śmierci ciała ustawią w stałości wedle prawdziwej
woli waszego serca.
Jeżeli wybierzecie nienawiść do Mnie i bliźnich waszych, sami
uciekać będziecie od światła, od prawdy, od potęgi miłości mojej —
bo znieść Jej nie możecie, kiedy przesyca was nienawiść. Sami się
osądzacie i sami wybieracie wieczność beze Mnie: straszliwą otchłań
bezlitosności, w całym jej okrucieństwie i wieczystej agonii ducha.
Ja nie zabijam istnień tych, których powołałem do bytu, lecz że
powołała je Miłość w pragnieniu uszczęśliwienia miłością, odrzucenie
jej powoduje wieczystą udrękę, głód i powolne konanie z braku mojej
obecności.
Pragnę oszczędzić wam piekła. Chcę, żebyście poznali, jak
łatwo Mnie przebłagać, uprosić, jak prosta jest droga do Mnie. Chcę
też, abyście dowiedzieli się z ust braci waszych, jaką jest nieustanna
pomoc, której wam udzielam, jaką jest moja ojcowska miłość do tych,
którzy z samego zaistnienia swego powołani są do miłości wzajemnej,
do szczęścia w domu moim.
JERZY
10—16 IX 1987 r. Podczas wspólnej modlitwy z moją znajomą,
żoną Jerzego, zmarłego przed kilkoma laty, Pan powiedział:
—
Teraz chcę, by mógł zwrócić się do żony syn mój, Jerzy,
który jest już ze Mną, a bardzo pragnie rozmowy. Obiecałem mu ją
wiedząc, że chętnie jego słowa przekażesz; Ja zaś życzę sobie tego.
Widzisz, Jerzy miał bardzo ciężką drogę przez życie (kaleka,
niewidomy), dlatego Ja nie mogłem być względem niego surowy (był
członkiem partii).
10—16 IX 1987 r. Mówi Jerzy
—
My wszystko o was — o tych, których kochamy — wiemy i
słyszymy wasze myśli, kiedy o nas myślicie. Żona moja jest nadal dla
mnie żoną, osobą najbliższą, jedyną, która mnie naprawdę rozumiała.
Proszę powiedzieć jej, że nigdy nie zapomnę jej dobroci i starań, a tu
zrozumiałem, że tylko dzięki jej poświęceniu stałem się kimś. Wiem
teraz, że dzięki temu, że życie swoje oddała mnie, bo dzieciom mniej
była potrzebna niż mnie, i to nie tylko „fizycznie", lecz przede
wszystkim jako człowiek kochający mnie i naprawdę rozumiejący, a
także — wiele wybaczający, a przez to nie „deprymujący", a
przeciwnie — zachęcający do dalszych wysiłków. Proszę powiedzieć,
że nie tylko jestem obecny, ale mogę jej pomagać z woli Pana
naszego, który kochał mnie tak, że dał mi — w zaufaniu — zadanie
życia tak ciężkie. Jednak bez niej nie podołałbym mu.
Jeżeli pani się zgadza i sama mi to proponuje, to „napiszę"
wprost do żony. O mojej śmierci opowiem, ale może następnym
razem. I ja tego pragnę, aby ludziom ukazać, jak nieskończenie
miłosiernym i łagodnym dla nas jest Bóg, Ojciec nasz i Zbawca, ten,
który nas miłuje.
Żono moja ukochana. Czy wiesz, że ja zawsze jestem przy
tobie? Że znane mi są wszelkie twoje troski, zmartwienia i radości? To
samo jest z dziećmi, ale im nie jestem tak potrzebny. Ty jesteś tą, która
pomagała mi w pierwszym okresie (po śmierci ciała), kiedy z własnej
winy czułem się zagubiony i straszliwie onieśmielony dobrocią i
przebaczeniem naszego Pana.
On był przy mnie w czasie mojego przejścia, bo trudno nazwać
śmiercią przejście do życia nieporównywalnie wspanialszego i nie ma
też możliwości zauważenia momentu śmierci, kiedy On jest obecny i
mówi do nas, bo Jezus jest prawie zawsze przy dzieciach z Jego
Kościoła włączonych weń przez chrzest. Obszernie wam to opowiem,
bo swojego przejścia — tu — nie zapomina się. (Jerzy, który zmarł na
wylew, w ostatnich dniach był mało przytomny).
Teraz chcę ci tylko przekazać, że nie czułem ani bólu, ani
niepokoju, a świadomość śmierci przestała w ogóle coś znaczyć:
skoro był Bóg, byłem ja i On obiecał mi, że mnie do siebie weźmie
(przygarnie na wieczność), kiedy się przygotuję.
Teraz chcę ci powiedzieć, że biorę udział w twoim życiu
duchowym. Prosiłem o to bardzo, a Pan nie stawiał przeszkód,
przeciwnie — uważał, że ty nadal możesz mi pomóc najwięcej przez
wprowadzenie mnie w głąb życia, jakim dusza żyje z Panem, i
uczestniczę w nim stale, ale teraz, kiedy jestem już z Panem w Jego
domu, mój udział jest inny. Nie tyle korzystam, ile wspomagam twoją
modlitwę. Dlatego tak wiele chcesz prosić za innych. Bo my tu
prosimy nieustannie, wiedząc ilu ludzi zginie i w jak okropny sposób.
Ja — widzisz —jestem szczególnie „uczulony" na wypadki i
cierpienia, gdyż sam ich doświadczyłem.
Jeżeli mógłbym prosić o coś, to o to, abyś jak najwięcej myślała
o wstawianiu się za tych zagrożonych śmiercią wieczną. Mówisz, że
oddajesz ich Maryi. Tak, ale zanurzonych we Krwi Jezusa, którą On
za nas przelewał.
—
Jakie modlitwy mamy mówić? (żona)
—
Te modlitwy, które polecał sam Pan lub Maryja, są wam
potrzebne, ale tylko wtedy są skuteczne, kiedy są mówione
świadomie, nie mechanicznie, natomiast wy możecie się modlić bez
przerwy własnymi słowami, interweniując u Pana momentalnie w
chwili zauważenia potrzeby. Dam wam przykład. Jeżeli jedziesz
samochodem i widzisz przechodzącego ułomnego starego człowieka,
proś natychmiast, aby Pan ulżył mu przez wzgląd na swoje
miłosierdzie.
Ojciec twój jest z nami. Chcę ci powiedzieć, że cała moja
zmarła rodzina jest tutaj. Niedawno przybył mój ojciec, który został
zbawiony dzięki matce, dzięki jej trudom i cierpieniom, które były
ekspiacją za niego.
12 IX 1987 r. Tego dnia rano opowiadałam żonie Jerzego o
chorobie i śmierci na raka mojej kuzynki, Jasi, oraz o znajomej
zakonnicy skrytce, Maryni (wspomnianej w rozdziale IV), która
odwiedzała ciężko chore w Instytucie Onkologii nie z nakazu, a z
wyboru serca. Widziałam kobiety rozpromieniające sie na widok
Maryni wchodzącej na sale. Marynia zmarła niedawno przedwcześnie
na wylew. Później zapytałam Jerzego, czy możemy mówić.
—
Dobrze, zaraz będziemy rozmawiali. Ale tu jest kuzynka pani,
Janina N. Ona chce pani podziękować za pamięć i mówi, że dużo jej
pani pomogła i że ona była obecna w czasie Mszy świętej, którą pani
za nią ofiarowała. Prosi o pomoc dla swojej zmarłej matki. I jeśliby
pani zechciała, to bardzo chciałaby pani zdać relację ze swojej
śmierci, bo wie, że pani teraz takie relacje zbiera dla potrzeb ludzi,
aby ich przygotować i ostrzec. Sądzi, że może jej świadectwo też
kogoś ostrzeże lub przekona.
—
Dobrze.
—
Janina dziękuje i postara się przygotować. Przekazuje, że
pamięta o pani i będzie się starała pomóc, jak potrafi. Mówi też, że jej
pomaga — z nieba — Marynia, bo pamięta o wszystkich, którym
służyła w życiu na ziemi. A jeśli się pani zgodzi, to i Marynia opowie
o swoim „przejściu". Pani Janina bardzo panią zachęca, bo Marynia
weszła wprost do domu Pana. One obie słyszały to, co pani rano o
nich mówiła żonie.
A teraz wracam do odpowiedzi (na pytania żony).
I tutaj możemy sobie pomagać
—
Co dzieje się z naszymi przyjaciółmi i jak im pomóc? — pyta
żona o Leszka O. i Tadeusza Z., zmarłych w 1980 i 1981 r.
—
Oczywiście, że ich znam. I tutaj możemy sobie pomagać. Oni
obaj starają się bardzo, żeby jak najszybciej oczyścić się i móc wejść
do domu Bożego. Są nieskończenie wdzięczni za to, że Bóg był
względem nich tak wyrozumiały i łagodny, gdyż obraz każdego
człowieka zanurzonego w świecie jest dla niego samego po przyjściu
tu — wstrząsem. Dobre mniemanie o sobie zupełnie nas zaślepia i
prawie nikt na ziemi nie ustawia się — żyjąc — „frontem" do nieba.
Śmierć przestawia nas momentalnie i najczęściej nasza własna
hierarchia wartości nas oskarża.
Czyściec nie jest więzieniem z izolatkami; jest dla każdego
człowieka — inny. Jednak nie ma w nim szkodzenia sobie wzajemnie,
a przeciwnie, staramy się sobie pomagać, a nasi przyjaciele i bliscy z
nieba nie tylko proszą za nami, ale wspomagają nas z woli Pana —
jeśli taka pomoc będzie zrozumiana i przyjęta. Bo są „rejony" czy
stany samotnego cierpienia, i to straszliwego. Ale światłem czyśćca
jest nadzieja.
Świadomość, że jesteśmy kochani i Pan nasz oczekuje nas z
miłością i utęsknieniem — czy rozumiecie? — nas niedbałych,
obojętnych, niewdzięcznych, lekceważących Jego dary, łaski i Jego
samego, tępych, zarozumiałych, odrzucających Jego plany,
niszczących Jego zamierzenia, mające na celu dobro nas samych
przecież! Tych głupich ludzi, marnujących bezmyślnie życie zamiast
służyć Mu do utraty tchu, Bóg, czystość nieskończona, nieograniczona
moc i majestat — On każdego z nas wygląda z niecierpliwością, jak
ojciec syna marnotrawnego, aby objąć go swoją nieskończoną
miłością natychmiast i na wieczność, gdy tylko jesteśmy zdolni znieść
szczęście Jego królestwa.
Oni obaj byli ze mną. Teraz ja ich oczekuję. Zapraszaj ich na
każdą twoją Mszę i dziel się z nimi każdą Komunią świętą. Pan tego
ci nie zabroni. Boga cieszy miłosierdzie człowieka. Włączaj ich w
swoje codzienne modlitwy. Po prostu zapraszaj do uczestnictwa w
nich.
Wtedy, gdy wy prosicie za świat i w poszczególnych intencjach,
czyściec też prosi, bo my was kochamy — tym bardziej, im bardziej
czujemy się wam wdzięczni za wstawiennictwo — ale też tym
bardziej prosimy i pomagamy, im bardziej zawiniliśmy lub w
jakikolwiek sposób opóźniliśmy zbliżenie do Boga każdego z was.
Żeby wejść w dom Boga, trzeba obmyć się z win wobec
jakiegokolwiek człowieka, a także ujrzeć, zrozumieć i przebłagać
Pana za zło nieświadome, ale szkodzące innym. Na przykład, jeśli
przez naszą obojętność lub zlekceważenie potrzeby inny człowiek
poniesie duchową stratę — powiedzmy, zwątpi w dobroć, odejdzie od
modlitwy, odrzuci obowiązki itd. — ileż czekać trzeba na
przebaczenie tych, wobec których zawiniliśmy, jeśli oni wskutek tego
ulegli pokusom, zahamowali swój rozwój duchowy lub w ogóle upadli
z braku współczucia i pomocy. Wtedy i nam samym trudno — tu —
otrzymać wspomożenie.
Oni obaj pamiętają o tobie i proszą za ciebie. Teraz, ponieważ
słyszą, że o nich pytasz, zapewniają o swojej stałej życzliwości i
pamięci. Wiesz, że wy możecie więcej im pomóc niż my — z domu
Pana? A to dlatego, że Pan inaczej ocenia wasze prośby, ofiary i
wstawiennictwo — jako ostatni grosz wdowy, dany z niedostatku
waszego. Oni cię nie poproszą, ale ja proszę cię bardzo, pomagaj im,
to niedługo będą mogli być z nami.
Wiesz, jak oni czekają? Nie, nikt z was tego wyobrazić sobie
nie może. Głód Boga — tu —jest jak umieranie bez wody. Pragnienie
bycia z Tym, który nas do życia powołał, do którego wracamy
stęsknieni, to największe cierpienie „pod bramą" Królestwa — bramą
naszego prawdziwego domu.
Przechodzę do sprawy ważniejszej, gdyż mogącej pomóc
ludziom w zobaczeniu miłosierdzia Bożego względem człowieka.
Ja tu jestem tylko przykładem, ale może ze względu na moje
inwalidztwo (brak nogi i utrata wzroku po wybuchu pocisku, zaraz po
wojnie) zdołam przekazać, jakim jest Pan nasz dla tych, którzy są
„pokrzywdzeni przez los", czyli idą przez życie drogą prowadzącą
poprzez cierpienia, ciężki trud i znoszenie swego kalectwa (drogą
wybraną przez Boga jako taką, która zaprowadzi ich najdalej w
rozwoju duchowym i przez którą najwięcej dla siebie zdobędą — na
wieczne, prawdziwe życie). Czy mówię dość jasno?
Po śmierci bardzo szybko rozumie się, że nasze cechy czy wady
przy bardziej sprzyjających warunkach mogłyby nas sprowadzić na
manowce tak dalece, że moglibyśmy stracić życie wieczne.
Ale może zacznę od początku, od naszych narodzin w świecie
Bożym. Mówię to dla odróżnienia od świata wolności woli ludzkiej,
naszego ziemskiego świata, który przepełniony jest nieszczęściem,
gwałtem, nienawiścią i smutkiem. Stąd oglądamy was z największym
współczuciem i dziwimy się, jak mogliśmy w nim żyć, a co gorsza —
jakże często współpracować z szatanami; bo duchów zła i nienawiści
jest nieprzeliczona ilość, a wskutek naszej pewności siebie — homo
sapiens! — i ignorancji, działają prawie nie niepokojone. Nie wiem,
czy istnieje człowiek, który by im kiedykolwiek i w czymkolwiek nie
służył, a my, przeciętni człowieczkowie, służymy im sobą często i
ochoczo choć nieświadomie (na ogół).
Bóg o tym wie, rozumie i usprawiedliwia naszą rzeczywistą,
duchową ślepotę. Ale tu spojrzenie na swoje życie jest jasne i zgroza
ogarnia, kiedy się widzi setki tysięcy zmarnowanych okazji
uczynienia dobra — od czego daliśmy się pokornie odwieść — i tyleż
samo odrzuconych szans, wzgardzonych propozycji, zlekceważonych
łask, z których każda była pomocą Boga, Jego ojcowską zachętą do
przyjaźni, do zbliżenia, do zaufania Jego mocy, która tylko oczekiwała
na nasze zezwolenie, aby nas wziąć na ręce, osłonić, obsypać darami,
czekającymi na nasze „chcę".
A najczęściej nie chcieliśmy o tej pomocy słyszeć, nie
wierzyliśmy w nią, bo nie wierzyliśmy Jego miłości do nas lub, co
gorsza, nic nas Ona nie obchodziła. Najstraszniejszy jest obraz
zmarnowania swojego zadania życiowego, które Pan nasz w
troskliwej miłości wybrał specjalnie dla nas jako najlżejszą,
najprostszą drogę do Jego Serca i tę, na której wysławimy Go
najpiękniej i nie wejdziemy do Jego domu z pustymi rękoma.
Przecież Pan, Ojciec najdobrotliwszy robi to dla nas, dla
szczęścia każdego z nas! — dlatego, byśmy mogli być dumni w
wieczności, że choć odrobinę przyczyniliśmy się do wzrostu dobra na
ziemi, do wzrostu chwały Bożej, którą kiedyś głosić będzie cała
ziemia.
I to będzie przyjście królestwa Bożego!
Świadectwo
Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -
VII
PAN MÓWI SAM O SWOICH DZIECIACH — LUDZIACH
Pan nasz, Jezus Chrystus, nie tylko zezwalał na rozmowy z
moimi zmarłymi krewnymi i przyjaciółmi, lecz sam do takich rozmów
zachęcał, odpowiadał na pytania, wyjaśniał sprawy trudne, np.
naszego cierpienia i śmierci. Sam mówił o spotkaniu z Nim, o naszym
oczyszczeniu, o usprawiedliwianiu nas, a także o swojej miłości do
nas i współczuciu. Mówił o wielkości daru, jakim jest Jego Krew za
nas wylana, która ma moc oczyszczać nas. Mówił wreszcie o pomocy
Jego i naszej Matki, Maryi, na którą zawsze możemy liczyć, bo Ona
wstawia sie nieustannie za nami.
ZAWIERZCIE MARYI
14 marca 1989 r. pytałam Pana, czy to, co już przygotowaliśmy
do niniejszego wyboru, wystarczy, czy też Pan chciałby, żebym
rozmawiała z kimś jeszcze. Pan nasz odpowiedział:
—
Treści o moim świecie mamy już dosyć. Wiesz, czego
brakuje? Moich słów o Matce mojej i waszej Orędowniczce,
Wspomożycielce, Ucieczce grzeszników. I to powiem ci Ja sam w
sobotę Wielkiego Tygodnia, jeśli dasz Mi czas. Ja w tym dniu (Święto
Zwiastowania Pańskiego — przeniesione ze względu na Wielkanoc na
inny termin) uczcić pragnę najdroższą Mi i najwierniejszą Matkę,
Przyjaciółkę, Towarzyszkę życia i śmierci. Ona jest radością czyśćca,
Matką dobrej śmierci, obroną waszą. Maryja nieustannie wstawia się
za wami, błaga i szuka ratunku dla każdego z was.
25 marca w Wielką Sobotę Pan spełnił swoją obietnice.
Najpierw polecił mi odmówić w skupieniu litanię loretańską.
Następnie rozpoczął objaśnianie:
—
Pragnę ukazać wam rolę Matki mojej, Królowej nieba i Matki
waszej, w dziele waszego oczyszczania się i przygotowania was do
wejścia w mój dom.
Poleciłem ci przeczytać wezwania z litanii loretańskiej i
wskazałem sam wezwania szczególnie uprawniające was do
zawierzenia Maryi. Bo Ona jest rzeczywiście „Wspomożeniem
wiernych", teraz i w czyśćcu; jest "Uzdrowieniem chorych", na duszy
i na ciele; a przede wszystkim jest „Ucieczką grzesznych", bo nie ma
wśród was czystych poza Nią jedną, Niepokalaną, „Przybytkiem
Ducha Świętego", „Matką Zbawiciela" i Współzbawicielką waszą
(poprzez ogrom cierpienia przeżytego wraz ze Mną). Jest „Matką
Kościoła" i „Bramą niebieską" dla tych, którzy zaufają Jej
macierzyńskiej miłości.
Ja sam dałem Matkę swoją za Matkę wam wszystkim, ludzkości
całej, nie tylko Kościołowi mojemu, który czci Ją i Jej orędownictwu
zawierza, podczas gdy ci, którym ono jest najbardziej potrzebne,
odrzucają Matkę moją lub nic o Niej nie wiedzą. A przecież konieczna
jest wam wszystkim stała, wytrwała i bezwarunkowa miłość — miłość
„pomimo wszystko". Taką właśnie jest miłość Matki.
Znam was tak dobrze, iż pomiędzy sprawiedliwością moją a
wami postawiłem Maryję, człowieka, a więc siostrę waszą,
rozumiejącą was i współczującą wam, lecz także Matkę Boga, przezeń
wybraną i ukochaną, bez grzechu poczętą, nieskalaną i zawsze wierną,
przeto mogącą wam wyprosić wszystko, gdyż nic w oczach Boga nie
przesłania pełni Jej miłości.
Ona powiedziała: „Oto ja, służebnica Pańska, niech mi się
stanie według twego słowa" — a zamiar Boga dotyczył dzieła
zbawienia ludzkości i wciąż trwa. Trwa też w swojej misji
macierzyńskiej względem was Matka moja, widząca w każdym
dziecku Bożym odbity obraz mój. Usiłuje zatem przywrócić memu
podobieństwu jego prawdziwy blask, aby żadne z marnotrawnych
dzieci nie zginęło. Matka moja, stojąc pod krzyżem i podzielając
Mękę moją, poznała straszliwą cenę szczęścia każdego z was, i wie,
co dla Mnie znaczycie. Dlatego nieustannie ofiarowuje
sprawiedliwości Bożej Krew moją, odkupiającą winy wasze, i błaga o
zmiłowanie nad wami — zamiast was, bo jakże rzadko wspólnie z
wami...
Właśnie dla tych, którzy sami nie chcą, nie potrafią lub nie
mogą zdążyć oczyścić się przed sądem, Ona jest ostatnim ratunkiem,
„Ucieczką grzeszników". Wystarczy decyzja woli, czasem jedna myśl:
„Matko, ratuj!", aby mogła objąć swoim wstawiennictwem najbardziej
zatwardziałego grzesznika. Lecz skoro nie znacie dnia ani godziny
waszej śmierci, słuszniej byłoby, abyście prosili stale: „Święta
Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę
śmierci naszej". Ona nie zapomina. Lecz jeszcze lepiej jest oddać się
Jej opiece, trosce i prowadzeniu jak najwcześniej, serdecznie i z
zaufaniem. Maryja doprowadzi was do Mnie najprostszą drogą, bo
matka zawsze stara się ułatwić wszystko swemu dziecku. Jeszcze
doskonalej jest powierzyć się miłości Maryi, jako swej Matce w
wieczności, i prosić, aby Ona uczyła was służby — wedle służby
swojej. Wtedy macie pewność, iż staniecie się pomocnikami Królowej
waszej w Jej służbie światu. Wtedy Ona przyprowadzi was do Mnie
dostatecznie wcześnie, abyśmy zawarli przyjaźń, abyście — przez Nią
przygotowani — stali się towarzyszami w moich dziełach, które
wśród was prowadzę. Ona, jako Matka, tak was rozumie, że bez
błądzenia i żmudnych poszukiwań staniecie na tym z moich pól, na
którym najwięcej pożytku przyniesiecie — dla własnej waszej radości,
dzieci! Ja świat przemienić mógłbym w jednej sekundzie w królestwo
moje, lecz gdzież byłaby wtedy chwała wasza, wasze szczęście ze
współpracy ze Mną, wasza świadomość, że jesteście Mi mili,
potrzebni i że niezastąpiony jest Mi każdy z was? Chwałą nieba są
moi przyjaciele; a kimże oni są? Waszymi starszymi, dojrzałymi
braćmi, przedtem tak samo jak wy w trudzie borykającymi się ze sobą
i ze światem. Jakże wielu z nich przyprowadziła Mi Matka moja.
Obawiacie się świętości Boga, Jego sprawiedliwości i
majestatu, ale któż by obawiał się Matki? Takiej Matki! Najczulszej,
najtroskliwszej, pełnej współczucia i zawsze wszystko wam
wybaczającej. Ona rozumie was i tłumaczy, wciąż prosi za wami, a im
bardziej chorzy na duchu jesteście, tym usilniejsze są Jej starania. Bo
Maryja wybrana została przez Boga, by zostać najbliższym Mi
człowiekiem na drodze życia ludzkiego. Jakże więc czysta być
musiała, jak subtelna i ofiarna, jak skromna, cicha, głęboko pogrążona
w uwielbianiu Ojca, jak zupełnie pozbawiona miłości własnej, jak
doskonała, aby mogła nade Mną, Bogiem swoim i dzieckiem zarazem,
sprawować opiekę? Ojciec Niebieski Jej miłości zawierzył życie moje.
Czyż wy nie powinniście tym bardziej zawierzać Jej siebie...?
I jeszcze jedno, dzieci. Matka zna najlepiej naturę swego
dziecka. Zna wszystkie jego zalety, jak również wady, nawet te
najszpetniejsze, ale nie brzydzi się go i nigdy nie wyrzeknie, nawet
wtedy, gdy wydawałby się najbardziej zdeprawowany i gdy w jego
poprawę nikt już by nie wierzył. Nikt prócz Matki. Matka ma zawsze
nadzieję. Jeśli nie na ziemi, to jeszcze przed sądem Boga tłumaczy,
usprawiedliwia, szuka nawet najmniejszego dobra w swoim dziecku i
ukazuje je, a jeśli zawiedzie wszystko i syn marnotrawny nic na swoje
usprawiedliwienie nie posiada, wtedy ta Matka, nieugięta w obronie
waszej, oddaje Ojcu Niebieskiemu swój okup: Krew Syna swego,
Krew moją, brata waszego, za was przelaną. Wszelako Ona ma dostęp
otwarty do Serca Boga, była bowiem najdoskonalszą Matką,
służebnicą najwierniejszą, uczestniczyła w Męce mojej i oddała za
wasze grzechy wszystko, co miała najdroższego: Jezusa, Syna
umiłowanego, gdy pod krzyżem konała z boleści wraz z Nim.
Dlatego ofiara Krwi mojej dokonana przez Maryję, kochającą
najdoskonalej z was, inną ma cenę w Sercu Boga — który jest
Miłością — niż ofiary wasze — ludzi grzesznych — i dla Jej błagań
gotów jest przechylić sprawiedliwość swoją na rzecz zmiłowania.
Matka moja pozostaje Matką waszą i w wieczności, dlatego
również w czyśćcu was nie opuszcza, lecz pomaga. Pomoc Jej mają
przede wszystkim ci, którzy powierzali się Jej za życia lub w godzinie
śmierci. Zależnie od stopnia waszego rozwoju wewnętrznego w
momencie przejścia do świata mojego otrzymujecie Jej czułość,
uspokojenie i pociechę, potem Maryja uczy was, tłumaczy, budzi
nadzieję w pewność mojej miłości. Zwłaszcza nauka miłości jest wam
potrzebna, bo wielu z was nigdy i nikogo nie kochało prawdziwie. Jak
łatwo jest pojąć, czym jest miłość, w obecności osoby kochającej
bezmiernie. W obecności Maryi „prześwietlonej" miłością Boga
chłoniecie Jej miłość tak, jak niemowlęciu udziela się radość i ciepło
uśmiechu matki.
Szczęśliwi, ...którzy Ją naśladowali
Szczęśliwi ci, którzy za Matkę uznali Ją w godzinie śmierci. Po
stokroć szczęśliwsi ci, którzy czcili Ją w życiu. Lecz ci, którzy Maryję
za Matkę wybrali i w Jej obecności starali się żyć, słuchali jej
natchnień i naśladowali, jak mogli — ci są wybrańcami prawdziwie.
Bo Maryja w godzinie ostatecznej próby przyprowadza Mnie. Ja zaś
przybywam jako Syn na wezwanie ukochanej Matki, pełen wzruszenia
i radości, gdyż więź pomiędzy Nami jest nieustającą wymianą miłości.
W tej atmosferze szczęścia zanurzony zostaje umierający człowiek i
jak małe dziecko złożony przez Matkę w moje ręce. Czyż może mu
cokolwiek zagrozić? Wszak zamiast sądu spotyka się z radością,
otoczony jest staraniem, troskliwością, opiekuńczą miłością, bo zaiste,
oto narodziło się nowe dziecko Boże, aby na zawsze połączyć się z
Ojcem swoim.
Jeśli nawet wymagacie oczyszczenia, Matka was już nie opuści.
Dlatego to, co brudne, opada z was szybko, aż „ponad śnieg bielsi"
zostajecie wprowadzeni przez Maryję w bramy nieba, którego jest
Królową.
Wam, Polakom, Matka moja stała się szczególnie bliska. A
darzy was Ona miłością bezgraniczną; stąd tylu waszych świętych,
oddanych Jej dzieci, przy Jej pomocy uzyskało niebo. Myślisz o ojcu
Kolbem, o Stanisławie Papczyńskim... Córko! Liczba twoich rodaków
przez Nią do Mnie doprowadzonych jest ogromna. Wśród nich jest i
twój ojciec. Dziękuj więc Matce mojej i głoś to, co ci teraz
powiedziałem.
Zapewniam, że nikt, kto czcił Maryję i słuchał Jej wskazań, nie
zginął, a otrzymał życie wieczne.
Masz wątpliwości, córko. Pytasz, jaka droga ku Mnie jest
najlepsza (przez Maryję czy bezpośrednia). Otóż najdoskonalszą jest
droga przyjaźni i przeżywania życia ze Mną aż do śmierci. Lecz
właśnie Ona, Maryja, przeszła ją pierwsza — w całości, jak żaden z
was, aż po krzyż — jako Matka, obrońca, wychowawca, przyjaciel,
towarzysz drogi, współuczestnik cierpień i konania. Dlatego Ona
właśnie rozumie Mnie najgłębiej, jak istota stworzona zrozumieć
może Stwórcę swego, i Ona doprowadzi was do Mnie szybciej i
doskonalej, niżbyście sami mogli dojść. Matka moja i wasza każdego
z was powierza Mnie. Wyniesiona ponad najwyższe duchy anielskie,
Królowa wszystkich świętych, Matka ludzkości, pozostaje nadal
Służebnicą Pańską i drogę ku Mnie sposobi na ziemi. W trosce o
wasze dalsze istnienie i zbawienie wasze stara się zwracać wszystkie
serca ku Mnie i Mnie szykuje pracowników na żniwa. Jest Matką
ludzi, nauczycielką i przewodniczką wśród mroków ziemi. Całą
ludzkość ogarnia miłością i pragnie oddać Mnie — Zbawczej Miłości,
Światłości Świata.
Błogosławieni ludzie, którzy Jej zawierzą.
Błogosławione narody, które Królową swą i Matką Ją
wybierają.
Błogosławiony jesteś, narodzie polski, bo Ona oręduje za tobą
przed tronem Boga. Błogosławiony będziesz przez pokolenia, jeśli
posłuszny pozostaniesz swojej Królowej.
Maryja wciąż was ratuje i Ona wyprosiła wam udział w mojej
służbie. Razem będziemy pracować nad odrodzeniem świata, gdyż Ja
zawierzam Matce mojej i z Jej poręki w obronę was biorę. Dlatego nie
zginiecie, a jako pierwszy naród staniecie się sługą zamierzeń moich.
Naprawicie przeszłe błędy braci waszych, a współczesnemu światu
przedstawicie wizję nową: obraz życia wspólnoty narodu
postępującego drogami Pańskimi, współżyjącego z Bogiem swoim i
budującego nowe przymierze pomiędzy Ojcem a dzieckiem Jego,
człowiekiem.
Błogosławieństwo Boga Najwyższego niech spocznie na tobie i
na twoim narodzie.
TAK BARDZO BOLEJĘ NAD WASZYMI CIERPIENIAMI
2 I 1984 r. Pan powiedział mi:
—
Powiedz Krystynie, twojej krewnej, że o córkę jej Ja się
troszczę, a ona sama niech zwraca się ku Mnie, aby uzyskać siły i
moją pomoc. Ewa nigdy na ziemi nie była taka szczęśliwa, jaką jest w
moim świecie. Oczekuję jej rychło, a miłość moja ją otacza.
8 V 1984 r.
—
Chcesz dowiedzieć się o Ewę, by pocieszyć jej matkę. Ja
silniej tego pragnę. Krystyna jest Mi tak droga jak ty i cierpię nad jej
bólem, opuszczeniem i smutkiem. Dlatego teraz powiedz jej, że tak,
jak to obiecałem jej ojcu, Stefanowi, któremu wiele odpuściłem ze
względu na jego nagłą i przedwczesną śmierć (Stefan, starszy brat
mego ojca, został rozstrzelany jako zakładnik w 1939 r. w Gostyninie),
zabrałem Ewę do siebie w dniu przyrzeczonym (tj. w I niedzielę po
Wielkanocy, Niedzielę Miłosierdzia — według pragnień Pana
wyrażonych siostrze Faustynie Kowalskiej).
Ewa jest ze Mną. Możesz to z pełną odpowiedzialnością
powiedzieć jej matce. Zrób to zaraz!
Niedziela Miłosierdzia
To Ja życzyłem sobie, aby pierwsza niedziela po święcie
mojego Z-martwych-powstania czczona była jako dzień Miłosierdzia
Bożego nad wami, dzień, w którym wszystko stać się może udziałem
tych, którzy zawierzą mojemu miłosierdziu. Zmiłuję się nad każdym,
kto Mnie wezwie i mojej miłości zaufa. Któż z was zaś bardziej Mi
ufa niż ci, którzy już zmiłowania dostąpili i oczekują w tęsknocie i
pragnieniu spotkania z Miłością, skruszeni, świadomi swoich win i
zaniedbań i opłakujący je?
Niczego bardziej nie pragnę, aniżelibyście żyli w prawdzie —
nie w kłamstwie. Kiedy przechodzicie w świat duchowy, stajecie
wobec prawdy o was samych i o waszym stosunku do mojej miłości,
którą odkrywacie w waszym istnieniu i o mojej dla was pomocy i
trosce, teraz poznanej i zrozumianej. Jeśli tylko otworzycie się na tę
prawdę i zapragniecie całą mocą ducha odpowiedzieć miłością na
miłość, którą was ogarniam, szczęście moje jest tak wielkie, że
zapominam wam wszystko zło całego waszego życia i przygarniam do
Serca. Jestem zawsze tym samym Ojcem synów i córek
marnotrawnych. Radością moją jest mieć was przy sobie.
Moja kuzynka, niestety, mimo że sama pytała, nie chciała nawet
przyjść i przeczytać słów Pana, ponieważ nie wierzy Jak wielką
przykrość zrobiła córce i matce (też niedawno zmarłej)!
Temu, kto prosi Mnie, przebaczam natychmiast
28 VIII 1984 r.
—
Powiedz siostrze swojej, Krystynie, że jestem nieskończenie
miłosierny i przebaczam natychmiast wszystkie zaniedbania,
obojętności całego życia, winy wobec bliźnich i Mnie — temu, kto
prosi Mnie o ich darowanie. Wytłumacz jej, że każdy człowiek
przechodząc przez bramę śmierci, staje przed moją prawdą. Widzi sam
siebie w przebiegu swego życia, jakim ono było w rzeczywistości —
w moim świetle i nie jest możliwe, aby mógł pozostawać w
kłamstwie. Chyba że je wybierze świadomie; wtedy staje się
niewolnikiem ojca kłamstwa na wieczność. Lecz ci, którzy poznając
siebie w moich oczach, takimi jakimi byli w rzeczywistości w
stosunku do miłości do Mnie i do siebie wzajem, żałują i boleją nad
wszelkim popełnionym złem i błędem — już teraz nie do naprawienia
— ci skruszeni otrzymują moją łaskę, przebaczenie i pomoc w
oczyszczaniu się, o ile tego potrzebują.
Ja tak bardzo boleję nad waszymi cierpieniami, że tym, którzy
przychodzą z wielkiego ucisku, otwieram mój dom szybko, jak
najprędzej pragnąc ich uszczęśliwić. Dlatego choroba, cierpienie, zło,
które tak często was prześladuje, bywa często waszym
usprawiedliwieniem.
Ewa jest ze mną od niedzieli, którą ustanowiłem dla was dniem
szczególnego miłosierdzia, dniem przebaczenia i zmiłowania się nad
wami, którzy mojego miłosierdzia potrzebujecie wszyscy. Matka
Krystyny wiele przecierpiała duchem, który znosił długie uwięzienie
w ciele pozbawionym jasności rozumu; jakże mógłbym jej ból
przedłużać? Dałem jej radość prawdy mojej, przebaczając wszystko,
czym kiedykolwiek wobec Mnie zawiniła. Obie są w moim domu
ciesząc się pełnią takiego szczęścia, jakiego nie znały przedtem ani nie
spodziewały się zaznać.
Ja czekam...
Powiedz jednak Krystynie, że cierpienie tych, którzy odrzucali
lub lekceważyli prawa moje znając je, jest bardzo ciężkie, gdyż łamie
się ich pycha, ich fałszywe wyobrażenie o sobie samych i sami nic na
swoje usprawiedliwienie znaleźć nie mogą, gdyż oskarżają ich ci,
którzy mniej ode Mnie otrzymali. Sądzi ich odrzucanie wszelkiego
dobra, którym ich obdarzyłem. Jest nim: wejście w obręb mojego
Kościoła, możliwość poznania Mnie i życia ze Mną w bliskiej
zażyłości, możliwość niesienia Mnie innym, służenia Mi sobą w
obdarzaniu świata moim dobrem, które stawiam dzieciom moim do
dyspozycji. Zaprawdę, wiele cierpienia trzeba wam przejść, aby
miłosierdzie moje przeważyło nad sprawiedliwością. To przekaż jej i
powiedz, że ma jeszcze czas. Niech go wykorzysta dla dobra swej
duszy. Bo dusze jej córki i matki nie potrzebują niczego, gdyż
wszystko otrzymały ode Mnie i nasycone są, Krystyna zaś nie; więc
niech rozważy głód swojej duszy i wróci do Mnie, póki może to
zrobić. Ja czekam...