Napaść morska na Danię i Norwegię
Jerzy Pertek
Jak doszło do operacji „Weserübung”
Zamysły opanowania Norwegii przez niemieckie siły zbrojne datują się od jesieni
1939 roku, a więc już z początkowego okresu II wojny światowej, jednakże plany takie
narodziły się po raz pierwszy jeszcze w czasach republiki weimarskiej. Człowiekiem,
który ze sprawy tej uczynił główny kanon koncepcji strategicznych Niemiec, był jeden z
wybitniejszych teoretyków morskich okresu międzywojennego, wiceadmirał w stanie
spoczynku Wolfgang Wegener. Opublikował on mianowicie pracę o „strategii morskiej
wojny światowej”, w której wysunął postulat opanowania Bałtyku jako wstępu do zdoby-
cia morskich baz wypadowych w Danii i Norwegii. Miało to ułatwić dostęp niemieckiej
flocie, zwłaszcza zaś okrętom podwodnym, na Ocean Atlantycki w celu skuteczniejszej
niż w I wojnie światowej walki z tamtejszymi szlakami komunikacyjnymi Wielkiej Bryta-
nii.
Planując inwazję wspomnianych dwóch krajów skandynawskich przywódcy III
Rzeszy realizowali więc postulaty admirała Wegenera, ale nie tylko one legły u podstaw
planu nazwanego później operacją „Weserübung”. Bardzo dużą rolę odegrała też obawa,
ż
e z zamiarem opanowania Norwegii noszą się państwa alianckie, Wielka Brytania i Fran-
cja, i że mogą uprzedzić w tym przeciwnika.
Hitlerowskie plany inwazji na Norwegię
Pierwsze informacje o rzekomych alianckich zamiarach opanowania Norwegii i
założenia tam swych baz zaczęły napływać do Niemiec wczesną jesienią 1939 roku.
Ostrzeżenia te pochodziły od niemieckiego attache wojskowego w Oslo oraz od działają-
cych w Norwegii agentów Abwehry.
Admirał Raeder podaje w swych wspomnieniach, że po raz pierwszy otrzymał te
informacje od szefa Abwehry, admirała Canarisa, już w końcu września 1939 roku. Mniej
więcej w tym samym czasie Raeder otrzymał podobną wiadomość od admirała Carlsa,
głównodowodzącego Grupy Marynarki „Ost”. Równocześnie Carls proponował, aby pod-
ległe Raederowi Seekriegsleitung zajęło się rozpracowaniem tej sprawy. Carls uważał, że
należy zastanowić się nad przeniesieniem baz operacyjnych Kriegsmarine w rejon norwe-
skiego wybrzeża, co oczywiście mogło nastąpić tylko po zajęciu Norwegii.
Cała ta sprawa posiadała ogromne znaczenie dla Niemiec, gdyż ewentualne opa-
nowanie Norwegii przez aliantów było równoznaczne z pozbawieniem Niemiec jednej
trzeciej importu rudy, tak niezbędnej dla przemysłu zbrojeniowego. Trzeba tu wyjaśnić, że
chociaż chodziło o rudę szwedzką, sprowadzaną do Niemiec w łącznej ilości około 10
milionów ton rocznie, to jednak tylko dwie trzecie przywożono z portu Lulea. Jak wiado-
mo, leży on nad Zatoką Botnicką i przez prawie pół roku, od grudnia do maja, jest niedo-
stępny z uwagi na zamarznięcie wód zatoki. Dlatego też w tym okresie Niemcy sprowa-
dzali szwedzką rudę przez, wolny od lodów przez cały rok, norweski port Narvik. Zajęcie
Norwegii przez aliantów byłoby więc równoznaczne z utratą trzech do czterech milionów
ton rudy rocznie.
Równie ważne były też względy strategiczne, gdyż usadowienie się aliantów w
Norwegii oznaczałoby odcięcie niemieckich okrętów nawodnych oraz poważne utrudnie-
nie flocie podwodnej w przedostawaniu się na Atlantyk. Z drugiej natomiast strony zajęcie
Norwegii przez Niemców dałoby im, postulowane przez admirała Wegenera, bazy wypa-
dowe do działań przeciwko Wielkiej Brytanii.
Raeder przedłożył powyższą sprawę Hitlerowi, który wszakże na razie nie zdecy-
dował się na podjęcie jakichkolwiek kroków w sprawie zmiany istniejącego status quo.
Wkrótce jednak głównodowodzący Kriegsmarine otrzymał dalsze atuty przemawiające za
koniecznością zmiany tego stanu rzeczy. Dostarczyli mu je przybyli w grudniu 1939 roku
do Berlina przywódcy norweskiej partii faszystowskiej Albert Hagelin i Vidkun Quisling
(były minister obrony w norweskim rządzie). Ostrzegali oni Raedera przed możliwością
brytyjskiej interwencji w Norwegii, i to za zgodą rządu. Raeder doprowadził więc do
przyjęcia Hagelina i Quislinga przez Hitlera, który tym razem podjął decyzję opracowania
planu inwazji na Norwegię.
W ten sposób w połowie grudnia 1939 roku Oberkommando der Wehrmacht
przystąpiło do wstępnych przygotowań planu inwazji na Norwegię, ukrytego pod krypto-
nimem „Studie Nord”. W tym też czasie zaczęły nadchodzić informacje od niemieckich
agentów w Norwegii o pojawieniu się w ważnych punktach strategicznych tego kraju
alianckich oficerów sztabowych. Równocześnie dała się zauważyć brytyjska presja na ten
kraj w sprawie przyłączenia się do aliantów. Wszystko to skłoniło Hitlera do wydania w
dniu 27 stycznia 1940 roku rozkazu powołania w obrębie OKW specjalnego sztabu, zło-
ż
onego z wyższych oficerów wojsk lądowych, lotnictwa i marynarki; sztab ten miał
spiesznie przygotować plan operacyjny na wypadek podjęcia decyzji okupacji Norwegii.
Niespełna trzy tygodnie później doszło do zatrzymania na norweskich wodach
terytorialnych niemieckiego statku zaopatrzeniowego „Altmark” przez brytyjski niszczy-
ciel „Cossack”. Incydent ten rzekomo utwierdził Hitlera i Raedera w mniemaniu, że rząd
norweski tylko pozornie dotrzymuje neutralności, a w gruncie rzeczy sprzyja jak może
aliantom. Kilka dni po wspomnianym incydencie, 21 lutego, Hitler powierzył generałowi
Nikolausowi von Falkenhorstowi
przygotowanie
operacji
zajęcia
Norwegii i Danii, która otrzymała
nazwę „Weserübung”. Dwa dni
później natomiast Raeder ponow-
nie przedstawił Hitlerowi swój
punkt widzenia na tę sprawę, od-
biegający tym razem dość znacznie
od uprzednio przez niego reprezen-
towanych poglądów. W ogóle
wygląda to absurdalnie i paradok-
salnie, iż człowiek, który przed
kilku miesiącami zwracał uwagę
Hitlera na niebezpieczeństwo brytyjskiej inwazji na Norwegię i dążył do ubiegnięcia w
tym nieprzyjaciela, teraz twierdził, że należałoby za wszelką cenę pozostać przy istnieją-
cym status quo.
Dodatkowym paradoksem była równoczesna zmiana poglądów reprezentowanych
przez admirałów i sztabowców z Seekriegsleitung. Uważali oni początkowo, że nie należy
liczyć się w najbliższym czasie z możliwością brytyjskiej inwazji na Norwegię, dlatego też
nie podzielali poglądu Raedera co do konieczności własnej ingerencji w tym rejonie. Teraz
natomiast byli oni skłonni podzielić ten pogląd, który tymczasem nie był już poglądem
głównodowodzącego Kriegsmarine! Obie strony zgadzały się zresztą z tym, że zamierzona
operacja będzie niezmiernie ryzykowna dla Kriegsmarine. Raeder doszedł nawet do wnio-
sku, że inwazja na Norwegię będzie stała w całkowitej sprzeczności z wszelkimi zasadami
„klasycznego” prowadzenia wojny, gdyż trudno myśleć o jej przeprowadzeniu, nie mając
przewagi na morzu.
Z powyższego względu Raeder oświadczył Hitlerowi, że najlepiej byłoby pozo-
stać przy status quo, a ingerować jedynie w wypadku, gdyby przeciwnik zamierzał zająć
Norwegię. Tymczasem takie właśnie informacje nadeszły do Rzeszy. Zamierzone przez
aliantów wysłanie korpusu ekspedycyjnego na pomoc Finlandii, w toczącej się jeszcze
„wojnie zimowej”, zostało w Niemczech zinterpretowane jako przygotowania do inwazji
na Norwegię. Dlatego też Hitler nakazał przyśpieszyć opracowanie planu ataku na Norwe-
gię (i Danię), a 1 marca wydał dyrektywę dotyczącą operacji „Weserübung”.
W myśl wytycznych, zawartych w tej dyrektywie, wspomniana operacja miała
mieć „charakter pokojowej operacji, mającej za cel zbrojną ochronę neutralności północ-
nych państw”, a żądania wystosowane do rządów tych państw z chwilą rozpoczęcia opera-
cji miały być poparte demonstracją floty wojennej i lotnictwa. Ewentualny opór miał zo-
stać złamany wszelkimi dostępnymi środkami.
Przygotowanie, a potem przeprowadzenie operacji przeciwko Danii i Norwegii
Hitler powierzył dowódcy XXI korpusu armii, generałowi piechoty von Falkenhorstowi.
Biorące udział w operacji siły morskie i lotnicze podlegały nadal głównodowodzącym
marynarki i lotnictwa, ale miały być użyte w ścisłej współpracy z generałem Falkenhors-
tem.
Zarówno operacja przeciwko Danii, jak i lądowanie w Norwegii miały nastąpić
równocześnie, przy czym zakładano, że obydwa te państwa, oraz państwa alianckie muszą
zostać całkowicie zaskoczone.
Ponieważ z Danią Niemcy posiadały granicę lądową, tędy miały ruszyć główne
siły inwazyjne, przeznaczone do zajęcia Jutlandii i Fionii, a potem Zelandii; w tej sytuacji
niemieckiej marynarce przypadały zadania pomocnicze. Atak na Danię otrzymał krypto-
nim „Weserübung Süd”.
Operacja zajęcia Norwegii, ukryta pod kryptonimem „Weserübung Nord’, spo-
częła przede wszystkim na jednostkach Kriegsmarine. Miała ona przejąć przygotowanie i
przeprowadzenie transportu morskiego oddziałów desantowych, jak również sił, które w
dalszym ciągu akcji miały być skierowane do Oslo. Miała ona również zabezpieczyć do-
stawę zaopatrzenia drogą morską oraz zapewnić ochronę norweskiego wybrzeża.
Przy końcu dyrektywy Hitler podał dwa kryptonimy operacji: „Wesertag” – dzień
jej rozpoczęcia, „Weserzeit’ – godzina rozpoczęcia.
Już dwa dni później, tj. 3 marca, Hitler nakazał przyspieszyć opracowanie planu,
opierając się na nadesłanych przez agentów ostrzeżeniach o podobnych przygotowaniach
czynionych przez Anglików. Trudno dziś ustalić, jakie to były informacje. Może dotyczy-
ły one rozmów brytyjskiego ministra spraw zagranicznych z norweskim posłem w Londy-
nie? Anglicy kilkakrotnie zresztą zawiadamiali Norwegów, że będą musieli w taki czy
inny sposób zastopować niemieckie transporty rudy szwedzkiej z Narviku. Szczególnie
konsekwentnie dążył do tego ówczesny Pierwszy Lord Admiralicji Winston Churchill,
jednakże w Foreign Office odnoszono się do tych planów z pewną rezerwą, nie chcąc
zadrażniać stosunków z rządem norweskim, który sprzyjając Wielkiej Brytanii stał na
gruncie zachowania przez swój kraj neutralności w toczącej się wojnie.
Tymczasem niemieckie przygotowania do przeprowadzenia operacji „Weser-
übung” postępowały szybko naprzód. Siły morskie, które miały odegrać główną rolę w
inwazji, obejmowały:
1.
Zespół transportowców zwany Ausfuhrstaffel, składający się z siedmiu średniej
wielkości (od 4800 do 8600 BRT) statków, które miały przewieźć sprzęt bojowy
i amunicję do portów norweskich tuż przed rozpoczęciem inwazji, tak aby mogły
one służyć okrętom i wojskom po jej rozpoczęciu.
2.
Zespół zbiornikowców (Tankerstaffel), złożony z czterech dużych jednostek (od
6000 do 11 800 BRT), które miały spełnić podobne zadanie, co uprzednio wy-
mienione „konie trojańskie”, oraz pięć małych, kilkusettonowych tankowców,
które miały dowieźć paliwo do zdobytych już portów.
3.
Jedenaście grup inwazyjnych, złożonych z okrętów wojennych i pomocniczych,
przewożących oddziały wraz z lekkim sprzętem, a mających za zadanie opano-
wanie głównych baz i portów Norwegii i Danii.
4.
Eskadrę pancerników, która miała osłaniać idące najdalej na północ grupy inwa-
zyjne.
5.
Dwa zespoły transportowców, zwane Seetransportstaffel, w sumie 26 statków
(od 2600 do 7500 BRT), które miały przewieźć żołnierzy, ciężki sprzęt i zaopa-
trzenie do zajętych portów.
6.
Specjalny zespół minowy, który miał tuż przed rozpoczęciem działań inwazyj-
nych postawić wielką zaporę minową na zachód od Skagerraku dla ochrony
konwojów.
7.
Grupę transportowców podwodnych, złożoną z sześciu U – Bootów, które miały
wykonać rejsy do Trondheimu po jego opanowaniu.
8.
Eskadry lotnictwa morskiego, przeznaczone do działań rozpoznawczych nad Mo-
rzem Północnym i Skagerrakiem i do zwalczania okrętów podwodnych w Katte-
gacie.
Osobno można wymienić 37 U – Bootów wyznaczonych do zwalczania przeciw-
nika zarówno w rejonie inwazji, jak i na przypuszczalnych trasach działania nieprzyjaciel-
skiej floty, z chwilą jej przystąpienia do kontrataku. U – Booty wyznaczone do tej opera-
cji, która otrzymała kryptonim „Hartmut”, podzielono na osiem grup, obejmujących 33
jednostki, cztery U- Booty natomiast nie otrzymały przydziału do żadnej z tych grup.
Z wymienionych jedenastu grup inwazyjnych najbardziej niebezpieczne zadanie
przeznaczono okrętom, przewidzianym do zajęcia Narviku. Była to pierwsza grupa (10
niszczycieli) komodora Bontego. Druga grupa (ciężkie krążowniki „Admiral Hipper” i
„Lützow” i cztery niszczyciele) komandora Heyego miała zająć Trondheim. Te dwie,
idące najdalej na północ grupy miały być osłaniane przez eskadrę pancerników („Scharn-
horst” i „Gneisenau”), dowodzoną przez wiceadmirała Lütjensa. Trzeciej grupie (lekkie
krążowniki „Köln” i „Königsberg”, okręt artyleryjski „Bremse”, dwa torpedowce, flotylla
ś
cigaczy z okrętem – bazą „Carl Peters” i dwa pomocnicze trałowce), dowodzonej przez
kontradmirała Schmundta, przypadło zajęcie Bergen. Czwarta grupa (lekki krążownik
Karlsruhe”, trzy torpedowce i flotylla ścigaczy z okrętem – bazą „Tsingtau”) komandora
Rievego, miała za cel opanowanie Kristiansandu i Arendalu. Piąta grupa (ciężki krążownik
„Blücher”, lekki krążownik „Emden”, trzy torpedowce, flotylla kutrów trałowych i dwa
pomocnicze trałowce) kontradmirała Kummetza, miała opanować fordy w Oslofjordzie,
port wojenny Horten i stolicę kraju Oslo. Wreszcie szósta grupa (cztery minowce) otrzy-
mała zadanie zajęcia stacji kablowej w porcie Egersund.
Pięć pozostałych grup otrzymało znacznie łatwiejsze zadanie – opanowanie pobli-
skich portów duńskich, w których nie spodziewano się napotkania poważniejszego oporu.
Dlatego też grupy składały się z mniejszych i słabszych okrętów, częściowo nawet po-
mocniczych; wyjątek stanowiły tylko stare pancerniki „Schleswig – Holstein” i Schle-
sien”. Pierwszy z nich tworzył trzon siódmej grupy, w której skład wchodziły ponadto trzy
stare minowce, sześć pomocniczych trałowców, dwa transportowce i dwa holowniki.
Grupą tą, mającą opanować Nyborg i Korsør, dowodził komandor Kleikamp. Przeznaczo-
na do opanowania Kopenhagi ósma grupa komandora Schrödera, składała się z pomocni-
czego stawiacza min „Hansestadt Danzig” i lodołamacza „Stettin”. Silna była również
grupa dziewiąta komandora Leissnera, której celem były Middelfart i Mały Bełt (opano-
wanie mostu przez cieśninę). Składała się ona ze starego pancernika „Schlesien”, czterech
minowców, okrętu dowodzenia „Rugard”, dwóch patrolowców, dwóch kutrów trałowych,
pomocniczego ścigacza okrętów podwodnych i dwóch holowników. Dziesiąta grupa ko-
mandora Rugego miała opanować Esbjerg i Nordby, a składała się z eskortowca „Königin
Luise”, czterech minowców, ośmiu pomocniczych trałowców i flotylli kutrów trałowych. I
na koniec jedenasta grupa, komandora Bergera, miała opanować Tyborøn. Składała się
ona z sześciu minowców oraz flotylli kutrów trałowych z okrętem towarzyszącym „Von
der Groeben”.
Specjalny zespół minowy wyznaczony do postawienia zapory na zachód od Ska-
gerraku był podporządkowany komandorowi Böhmerowi. W jego skład wchodziły cztery
pomocnicze stawiacze min („Roland”, „Cobra”, Preussen” i „Königin Luise”) oraz cztery
minowce.
„Wesertag ist der 9 april 1940”
W tym samym czasie, w którym w Niemczech po opracowaniu planu operacji
„Weserübung” rozpoczęły się przygotowania do jego realizacji, w Wielkiej Brytanii do-
biegały pomyślnego końca zabiegi Churchilla o podjęcie zdecydowanych kroków w celu
sparaliżowania niemieckich dostaw rudy z Narviku. W dniu 28 marca Pierwszy Lord
Admiralicji otrzymał ostateczna zgodę na wykonanie przez Royal Navy zamierzonego
przedsięwzięcia. Miało nim być zaminowanie przybrzeżnych wód norweskich, którymi
szły do i z Narviku niemieckie rudowce. Plan ten otrzymał kryptonim „Wilfred”. Z uwagi
zaś na spodziewaną kontrakcję niemieckiej floty zaplanowano również drugą operację pod
kryptonimem „R – 4”, przewidująca desant w Norwegii na wypadek gdyby nieprzyjaciel
chciał zrealizować podobną wyprawę.
Plan operacji „Wilfred” przewidywał postawienie min w trzech miejscach. Pierw-
szy zespół – Siły „WS” złożone ze stawiacza min „Teviot Bank” i czterech niszczycieli –
miał położyć pole minowe w rejonie Stadtlandet, drugi – Siły „WB” złożone z dwóch
niszczycieli – miał dozorować postawienie min na zachód od Bud (nieco poniżej Kristian-
sandu), wreszcie trzeci zespół – Siły „WV” składające się z czterech niszczycieli – mi-
nowców i czterech niszczycieli eskorty – otrzymał zadanie postawienia min u południowo
– wschodniego wejścia do Vestfjordu koło Hovden (na północ od Bodoe).
Operacja „Wilfred” została wyznaczona na 5 kwietnia, a 31 marca wyruszył ze
Scapa Flow duży krążownik „Birmingham”, wraz z dwoma niszczycielami, z zadaniem
zaatakowania niemieckich statków rybackich łowiących u zachodnich wybrzeży Norwe-
gii; następnie okręty te miały zapewnić osłonę siłom „WS”.
Niemieckie przygotowania do operacji „Weserübung” były już tak zaawansowa-
ne, że podczas konferencji u Hitlera w dniu 26 marca admirał Raeder zaproponował, aby –
z uwagi na przypadającą 7 kwietnia pełnię księżyca – rozpocząć inwazję właśnie w tym
dniu. Propozycja ta została przez Hitlera zaaprobowana.
Niemieckie okręty podwodne, które w ramach operacji „Hartmut’ miały wspo-
magać działania inwazyjne, atakując brytyjską flotę i żeglugę na Morzu Północnym i
Norweskim, wyruszyły z baz już 21 marca. I właśnie następnego dnia po wspomnianej
konferencji Raedera z Hitlerem jeden z tych okrętów podwodnych, a mianowicie „U –
21”, wszedł na norweskich wodach terytorialnych, niedaleko Kristiansandu, na mieliznę i
nie zdołał z niej zejść. Wykryty przez norweskie patrolowce „U – 21” został zajęty, ścią-
gnięty z mielizny przez holownik i doprowadzony do Kristiansandu. Dwa dni później
internowanie tego U – Boota było jednym z tematów kolejnej rozmowy Raedera z Hitle-
rem. Z uwagi na brak meldunku od dowódcy „U – 21” Raeder nie był w stanie bliżej wy-
jaśnić okoliczności, w jakich doszło do wejścia na mieliznę i internowania tego okrętu.
Sprawa ta była przywódcom III Rzeszy bardzo nie na rękę właśnie z uwagi na
okres, w którym się wydarzyła. Równocześnie bowiem napłynęła do niemieckiego attache
morskiego w Oslo wiadomość, że norweskie jednostki obrony przeciwlotniczej otrzymały
zgodę na otworzenie ognia do obcych samolotów, bez potrzeby konsultowania się z na-
czelnym dowództwem w Oslo. Zachodziła też możliwość, że podobne zezwolenie otrzy-
mały także załogi nadbrzeżnych fortyfikacji. Z tych względów, strona niemiecka postano-
wiła nie interweniować w sprawie zatrzymanego przez Norwegów „U – 21”, gdyż zarów-
no w Oslo, jak w Londynie mogłoby to być uznane za wywieranie presji na rząd norweski,
co w nabrzmiałej sytuacji politycznej było szczególnie niewskazane.
Po zakończeniu oficjalnej konferencji w dniu 29 marca, a wzięli w niej udział
także generałowie Keitel i Jodl, odbyła się prywatna rozmowa Raedera z Hitlerem. Ten
ostatni raz jeszcze podkreślił to, co mówił podczas poprzednich konferencji, że uważa za
konieczne pozostawienie w Narviku i Trondheim, po opanowaniu tych baz, okrętów wo-
jennych w celu artyleryjskiego wsparcia wysadzonych na ląd oddziałów piechoty. Raeder
ponowił swoje zastrzeżenia przeciwko tej decyzji twierdząc, że pozostawione w Narviku
niszczyciele znajdą się w obliczu zagłady przez przeważające siły brytyjskie. Hitler pod-
trzymał jednak swoje zdanie w tej sprawie, godząc się natomiast na późniejsze rozpatrze-
nie kwestii ewentualnego pozostawienia okrętów w Trondheim.
W dniu 1 kwietnia zapadła nowa, tym razem ostateczna decyzja w sprawie rozpo-
częcia inwazji na Norwegię. Podpisany w zastępstwie przez Keitla ściśle tajny rozkaz,
datowany następnego dnia, mówi co następuje:
Führer i najwyższy dowódca Wehrmachtu nakazał przeprowadzenie „Weserübung” i
wskazał na szczególne znaczenie ścisłego utrzymania w tajemnicy nadchodzących poczy-
nań.
Dniem Wezery jest 9 kwietnia 194.
Czasem Wezery godzina 5.15.
Admirał Raeder wydał 1 kwietnia specjalny rozkaz wykonawczy, który miał zostać prze-
czytany całemu korpusowi oficerskiemu na morzu, w drodze do portów inwazyjnych. W
rozkazie tym podkreślono znaczenie, jakie w zamierzonej operacji będą miały działania
okrętów Kriegsmarine, które muszą się liczyć z napotkaniem przeważających sił brytyj-
skich. Warunkami powodzenia operacji będą zaskoczenie i błyskawiczna akcja. „Każda
próba zatrzymania lub opóźnienia postępu naszych sił musi być odparta. Opór należy
złamać bezlitośnie, zgodnie z wytycznymi w rozkazach operacyjnych”.
W dniu 3 kwietnia rząd brytyjski zadecydował przesunięcie terminu operacji
„Wilfred” z 5 na 8 kwietnia. Miało się to okazać brzemienne w skutki. Przyznaje to w
swych wspomnieniach admirał Raeder pisząc, że „tylko dzięki przypadkowemu przełoże-
niu rozpoczęcia operacji ubiegliśmy aliantów z naszym lądowaniem 9 kwietnia o odrobinę
czasu”.
W dniu 5 kwietnia przedstawiciele
Wielkiej Brytanii i Francji złożyli w Oslo i
Sztokholmie noty, w których ich rządy stwierdza-
ją, że państwa alianckie nie mogą się zgodzić na
obecne awantaże Norwegii i Szwecji wobec
Niemiec w postaci dostaw rudy i że postanowiły
bronić swych życiowych interesów. W związku z
tym zastrzegają sobie prawo podjęcia niezbęd-
nych kroków. Władze w Oslo już poprzedniego
dnia otrzymały z Kopenhagi ostrzeżenie o inwa-
zji zamierzonej przez Niemców, o czym będzie
jeszcze obszernie mowa, ale brak wiadomości,
czy i jakie następstwa pociągnęła za sobą ta in-
formacja.
W Wielkiej Brytanii zgodnie z oficjalnie
wyrażonym stanowiskiem i z wyznaczeniem na 8
kwietnia terminu rozpoczęcia operacji „R – 4” i
„Wilfred”, rozpoczęto przygotowania do załadunku wojsk i do przeprowadzenia akcji
minowania norweskich wód. Dnia 5 kwietnia dowódca Home Fleet admirał Forbes polecił
wiceadmirałowi Whitworthowi, aby z krążownikiem liniowym „Renown” i czterema
niszczycielami eskorty („Greyhound”, „Glowworm”, „Hero” i „Hyperion”) udał się ze
Scapa Flow w rejon Vestfjordu w celu ochrony akcji minowania. Równocześnie z tej
samej bazy wyszedł stawiacz min „Teviot Bank”, a rano następnego dnia do eskadry Whi-
twortha dołączyły cztery niszczyciele – stawiacze min z 29 flotylli komandora Bickforda,
eskortowane przez niszczyciele „Hardy”, ‘Hotspur”, „Havock” i „Hunter”, z 2 flotylli
dowodzonej przez komandora Warburtona – Lee.
Tegoż dnia, tj. 6 kwietnia wieczorem, z Wilhelmshaven i Cuxhaven wyszły dwie
pierwsze niemieckie grupy inwazyjne, przeznaczone do zajęcia Narviku i Trondheimu, i
pod osłoną pancerników „Scharnhorst” i „Gneisenau” ruszyły na północ. Dzień później
wyszły z portów następne grupy wyznaczone do przeprowadzenia operacji „Weserübung
Nord”, a 8 kwietnia – okręty mające wziąć udział w opanowaniu duńskich portów, czyli w
operacji „Weserübung Süd”.
Wyznaczone przez Handelmarine grupy transportowe działały niezależnie od
grup inwazyjnych. Wszystkie te statki, które otrzymały zadanie przybycia do wyznaczo-
nych portów norweskich przed rozpoczęciem działań inwazyjnych, wyszły z portów ma-
cierzystych wiele dni wcześniej niż okręty wojenne. I tak jednak, jak się miało okazać,
większość nie nadeszła na czas.
Niestety Brytyjczycy dali się Niemcom ubiec. Wprawdzie w dniu 7 kwietnia w
Rosyth zaokrętowano na ciężkich krążownikach „Devonshire”, „Berwick” i „York” oraz
lekkim „Glasgow” cztery bataliony piechoty przeznaczone do wysadzenia w Stavanger i
Bergen, ale nie wydano rozkazu odkotwiczenia, czekając na upewnienie się, czy Niemcy
zamierzają zaatakować Norwegię! Oczywiście, kiedy oczekiwana wiadomość dotarła,
było już za późno na interwencję.
Podobnie przedstawiała się sprawa dwóch batalionów przeznaczonych do zajęcia
Trondheimu i Narviku. Zostały one bowiem zaokrętowane na dwóch transportowcach w
ujściu Clyde, skąd droga była znacznie dłuższa niż z Rosyth. śaden z tych transportowców
nie wyszedł w projektowanym terminie. Przed południem 8 kwietnia nadszedł rozkaz
wyokrętowania wojsk w Rosyth, gdyż krążowniki musiały się przyłączyć do działań Ho-
me Fleet. Podobny rozkaz otrzymały okręty, które miały eskortować transportowce z
ujścia Clyde.
Ślamazarne, bo trudno użyć tu innego słowa, postępowanie Anglików w realizacji
planów operacji „Wilfred” i „R – 4”, jest zupełnie niezrozumiałe, szczególnie jeśli się
zważy, iż nie brak było oznak na „ziemi i niebie”, że Niemcy przygotowują napaść na
Norwegię. Wspomniano już, że 3 kwietnia zapadła decyzja opornienia o trzy dni (dlacze-
go?) rozpoczęcia wymienionych operacji. Skoro jednak 4 kwietnia nadeszła z Kopenhagi
wiadomość o otrzymanym tam ostrzeżeniu przed niemiecką inwazją, a każdy następny
dzień obfitował w różne wydarzenia potwierdzające, co się święci, to jak można było
zwlekać z wydaniem rozkazu rozpoczęcia operacji „R – 4”?
Przyjmując, ze operacja ta miała dotyczyć wszystkich trzech rodzajów sił zbroj-
nych i że odnośne decyzje zapadały na szczeblu najwyższym, trudno oczywiście obciążać
winą za to kunktatorstwo Brytyjską Admiralicję. Jednakże i ona niewiele lepiej w tej całej
historii zaprezentowała się na własnym „podwórku”. Kiedy bowiem 6 kwietnia nadeszły
bezsporne wiadomości o wyruszeniu na morze dużych zespołów niemieckiej floty i o
ożywionym ruchu żeglugowym na Bałtyku, w cieśninach duńskich i w Zatoce Helgo-
landzkiej, nie zostały podjęte żadne energiczne kroki. Informacja o wyruszeniu pancerni-
ków „Scharnhorst” i „Gneisenau” wywołała jedynie obawy, iż zamierzają one przedrzeć
się na Północny Atlantyk w celu prowadzenia tam działań przeciwko alianckiej żegludze. I
dlatego gros Home Fleet wciąż pozostawało w Scapa Flow, zamiast natychmiast wyruszyć
ku norweskim wybrzeżom, co mogło poważnie pokrzyżować niemieckie plany. Dopiero
wieczorem 7 kwietnia, kiedy nadeszła wiadomość (niestety z czterogodzinnym opóźnie-
niem), że krótko po południu brytyjskie bombowce atakowały (zresztą bezskutecznie)
wychodzącą ze Skagerraku eskadrę, składającą się z trzech ciężkich jednostek i dziesięciu
niszczycieli. Flota Ojczysta opuściła Scapa Flow, udając się na północny wschód. Czy
jeszcze wówczas lordowie morscy w Londynie, a admirał Forbes na swoim flagowym
pancerniku „Rodney” uważali, że chodzi tylko o nieprzyjacielski wypad skierowany prze-
ciw alianckiej żegludze?
O świcie 8 kwietnia brytyjskie radiostacje obwieściły światu, że Royal Navy
przystąpiła do zaminowania norweskich wód. Radiostacje Trzeciej Rzeszy na razie mil-
czały, ale dzień, w którym mogły obwieścić o własnych sukcesach w Norwegii, już nad-
chodził. Niemieckie grupy inwazyjne coraz bardziej zbliżały się do portów docelowych,
od których dzieliła je niecała doba marszu.
Rozpoczęcie inwazji okazało się mimo wszystko zaskoczeniem zarówno dla
Norwegów, jak i Brytyjczyków, chociaż niektóre jednostki inwazyjnej floty natknęły się
na morzu na alianckie okręty. Czym można to wytłumaczyć? Otóż w jednym wypadku
brytyjski niszczyciel „Glowworm” nie zdołał podać dokładnych informacji przed swoim
zatopieniem, w drugim zaś…
Nie ubiegajmy jednak wypadków i zapoznajmy się z nimi po kolei.
Samotny bój „Glowworma”
„Glowworm” wraz z trzema bliźniaczymi niszczycielami stanowił asystę krążow-
nika liniowego „Renown”, skierowanego przez dowódcę Home Fleet na patrol u wybrzeży
norweskich. W dniu 6 kwietnia rano, ratując jednego z członków załogi, który znalazł się
za burtą, „Glowworm” stracił kontakt ze swym zespołem i wskutek złych warunków at-
mosferycznych i nawigacyjnych
nie był już w stanie dołączyć do
zespołu. Siła wiatru dochodziła
do 10 w skali Beauforta, nisz-
czyciel musiał więc ciężko
walczyć z ogromnymi falami na
wzburzonym morzu i płynął ze
znacznie mniejszą szybkością.
W tych warunkach dowódca
„Glowworma” zdecydował się
zawrócić w rejon Wysp Sze-
tlandzkich, aby tam przerwać
ciszę radiową i poprosić o nowe
rozkazy. Otrzymał je po północy 7 kwietnia i w ich myśl miał następnego dnia o godzinie
10:00 rano nawiązać w wyznaczonej pozycji ponowny kontakt z „Renownem”.
Po otrzymaniu tego rozkazu „Glowworm” skierował się całą szybkością na wy-
znaczone miejsce spotkania, jednakże nadal walczyć musiał z przeciwnościami losu. Jak z
rogu obfitości sypały się różne nieprzyjemne incydenty: zmycie za burtę łodzi okręto-
wych, uszkodzenie żyrokompasu, ponowny wypadek z porwanym przez falę członkiem
załogi, który cudem ocalał rzucony między reling i flagsztok. wszystko to przyczyniło się
do opóźnienia marszu i pewnej dezorientacji dowódcy „Glowworma”, zwłaszcza że pogo-
da popsuła się zupełnie i sztorm wciąż jakby jeszcze wzrastał.
O godz. 17:00 tego samego dnia, tj. 7 kwietnia, Admiralicja Brytyjska nadała
sygnał ostrzegawczy dla wszystkich znajdujących się na morzu okrętów, zawiadamiający
o zauważeniu nieprzyjacielskiego krążownika liniowego, dwóch krążowników i dziesięciu
niszczycieli u wybrzeży norweskich w drodze na północny wschód. Pozycja, w jakiej
znajdował się nieprzyjacielski zespół, wydawała się dość odległa od „Glowworma”, cho-
ciaż jego dowódca, kapitan Gerald Roope, wcale nie był pewny aktualnej swojej pozycji i
przypuszczał, że mo-
gło nastąpić pewne
zboczenie
z
kursu,
przybliżające
jego
okręt do kursu nie-
przyjacielskiego
ze-
społu. Dlatego też na
okręcie
zarządzone
zostały wszelkie środ-
ki ostrożności.
Tak
minął
wieczór i noc. Dobie-
gała końca „psia wachta”, kiedy na „Glowwormie” zauważono po lewej burcie sylwetkę
nie rozpoznanego w pierwszej chwili niszczyciela, znajdującego się w odległości ok. 8000
metrów. Na „Glowwormie” ogłoszono alarm bojowy i równocześnie zamigało na nim
ż
ółte światło lampy sygnałowej, tzw. aldisa.
– What name? – pyta „Glowworm”.
Chwila milczenia i tamten odpowiada:
– Svenska destroyer „Goeteborg”.
Ale kapitan Roope nie daje się zmylić przeciwnikowi. Z szybkością 30 węzłów
jego okręt rusza na nieprzyjaciela i za chwilę rozlega się huk działa. Oba okręty niemal
równocześnie otwierają ogień, jednakże salwy są niecelne. Wymiana strzałów trwa dłuż-
szą chwilę i wtedy pojawia się sylwetka drugiego niszczyciela, a nieco później innego,
tym razem wielkiego okrętu.
– What name? – pyta ponownie „Glowworm”.
Odpowiedzią jest salwa ciężkiej artylerii. Napotkanym okrętem był ciężki krą-
ż
ownik „Admirał Hipper”. Rozpoczyna się ostatni bój „Glowworma”.
Niemiecki sprawozdawca wojenny Fritz Otto Busch tak przedstawił początek
walki:
Rummm – wummm, grzmią działa. Gryzący dym leci na zawietrzną stronę, wysokie
słupy wody wytryskują naokoło Anglika. Nieprzyjaciel okrywa się niespod
zasłoną dymną i znika za chroniącą czarną kotarą… Zza niej nagle otwiera na krążownik ogień
ze wszystkich dział.
Ponownie krążownik odpala salwę do Anglika. Przebija ona ściany pomostu nawig
cyjnego, powodując detonacje i pożar. […] Ponownie niszczyciel okrywa się zasłoną dymną. […]
Przez zygzakowanie i okrycie się mgła usiłuje brytyjski dowódca wydostać swój okręt spod
zasięgu artylerii krążownika. Wkrótce widoczne zza mgły są już tylko wierzchołki masztów
niszczyciela, który po chwili wydobywa się zza zasłony i strzelając płynie szybko prosto na
krążownik.
Co się działo w tym czasie na „Glowwormie”? Kapitan Gerald Roope zdawał
sobie doskonale sprawę z beznadziejności sytuacji, w jakiej znalazł si
myślał kapitulować. Wręcz przeciwnie, rozumiał doskonale, że tylko w ataku le
bardzo zresztą nikła, szansa powodzenia i dlatego natychmiast zdecydował si
stać swego jedynego w tej chwili sprzymierzeńca: pomyślnie wiej
kominów i fumatorów „Glowworma” zaczyna się wydobywać gę
się na morzu nieprzeniknioną zasłoną, zwiewaną na nieprzyjaciela.
umożliwić „Glowwormowi” zbliżenie się do krążownika na odległo
go. I chociaż rozwijający teraz 30 węzłów niszczyciel trafiony został dwoma ci
pociskami, to poza masakrą w zamienionym na szpital salonie dowódcy nie wyrz
one szkód mogących zmniejszyć szybkość okrętu.
Kiedy zasłona się rozrzedziła, „Glowworm” znajdował si
metrów od krążownika, który jednak – niestety – zwrócony był do niego dziobem. Pom
mo tego Roope dał rozkaz
odpalenia torped. W chwi-
lę później cała seria z
przednich
wyrzutni
–
poszła… Natychmiast, nie
czekając na wynik ataku
torpedowego,
„Glow-
worm” zawrócił, by po-
wtórzyć manewr. W ciągu
tego
krótkiego
czasu,
kiedy okręt był nieosło-
nięty, został on kilkakrot-
nie trafiony. Jeden pocisk
zniszczył dziobowe działo
120 mm, wybijając obsłu-
gę, drugi ściął przedni maszt, przewracając go na pomost nawigacyjny, inny zniszczył
dalmierz, jeszcze inny – uszkodził syrenę, której przeraźliwe wycie tow
okrętowi niemal do końca. Ani jeden pocisk nie trafił w żywotne cz
okrutnie poharatany „Glowworm” nadal dysponował nie zmniejszon
poczynając następny atak znów zaciągnął gęstą zasłonę dymną.
mmm, grzmią działa. Gryzący dym leci na zawietrzną stronę, wysokie
słupy wody wytryskują naokoło Anglika. Nieprzyjaciel okrywa się niespodziewanie szybko
zasłoną dymną i znika za chroniącą czarną kotarą… Zza niej nagle otwiera na krążownik ogień
Ponownie krążownik odpala salwę do Anglika. Przebija ona ściany pomostu nawiga-
[…] Ponownie niszczyciel okrywa się zasłoną dymną. […]
Przez zygzakowanie i okrycie się mgła usiłuje brytyjski dowódca wydostać swój okręt spod
zasięgu artylerii krążownika. Wkrótce widoczne zza mgły są już tylko wierzchołki masztów
po chwili wydobywa się zza zasłony i strzelając płynie szybko prosto na
działo w tym czasie na „Glowwormie”? Kapitan Gerald Roope zdawał
ci sytuacji, w jakiej znalazł się jego okręt, ale nie
ż
e tylko w ataku leży pewna,
nikła, szansa powodzenia i dlatego natychmiast zdecydował się wykorzy-
lnie wiejący wiatr. Zaraz też z
ć
gęsty, czarny dym, ścieląc
na nieprzyjaciela. Zasłona ta miała
ownika na odległość strzału torpedowe-
złów niszczyciel trafiony został dwoma ciężkimi
w zamienionym na szpital salonie dowódcy nie wyrządziły
, „Glowworm” znajdował się w odległości 5000
zwrócony był do niego dziobem. Pomi-
c go na pomost nawigacyjny, inny zniszczył
liwe wycie towarzyszyło już teraz
ywotne części maszynowni, i
orm” nadal dysponował nie zmniejszoną szybkością, a roz-
ą
. Na niszczycielu było już
wiadomo, że ani jedna z wyrzuconych przy pierwszym ataku pi
nikt nie tracił wiary w możliwość powodzenia nast
Tym razem atak był jeszcze bardziej desperacki. Kiedy „Glowworm” wyłaniał si
zza rzednącej zasłony dymnej, odległość od „Hippera” nie przekraczała 2500 metrów.
Krążownik otworzył wściekły ogień, ale torpedy
ś
miercionośne pociski pruły powierzchnię wody, gdy
dzonych pociskami rurach wyrzutni. W tych trzech torpedach była teraz cała
się rychło okazało – nadzieja Anglików. Niemie
wykonał zwrot dziobem do wystrzelonych torped i unikn
trzymały „Glowworma” w celnym ogniu.
Zniszczeniu uległo drugie działo dziobowe, ale maszynownia niszczyciela była
dalszym ciągu nietknięta. I wtedy kapitan Roope podj
niszczyciel skręca nieco w prawo – „Hipper” znajduje si
tysiąca metrów, zwrócony do niszczyciela praw
napięcia na pokładzie „Glowworma”: okręt cał
idzie na nieprzyjaciela, strzelającego doń ze wszystkich swoich dział.
Pięćset, czterysta, trzysta metrów… Zasypywany ulew
twornych zniszczeń, wśród których rozprzestrzeniały si
płomienie, „Glowworm” przeprowadzał swój trzeci i najbardziej hazardowy, ostatni atak.
Sylwetka niemieckiego krążownika szybko rosła w oczach angielskich marynarzy i teraz
już było jasne, że atak ten uwieńczony zostanie powodzeniem, chyba
„Glowworm” pójdzie na dno, rozerwany na strz
pocisków.
Ludzie padali na okręcie jak muchy, tylko Gerald Roope i towarzysz
pomoście oficer nawigacyjny, lieutenant Ramsey, dziwnym trafem nie byli ranni. Sto
metrów, pięćdziesiąt, trzydzieści – jeszcze chwila
wieściły o udaniu się desperackiego ataku „Glowworma”: niszczyciel wbił si
burtę krążownika na wysokości jego drugiej wie
wstrząs i zanim oficerowie angielscy na pomo
wywołanym zderzeniem okrętów, powtórnie zostali zbici z nóg. To „Glowworm” odczepił
się od krążownika, pozostawiając w jego burcie ogromn
była jednak tragiczna: maszyny stanęły, syrena
kły, tylko pożar z nie zmniejszoną siłą nadal szalał na pokładzie.
– Zdaje się, że nie mamy tu już nic do roboty poza zatopieniem okr
Roope do Ramseya i obaj schodzą ze szczątków pomostu na nie mniej dotkni
niem pokład.
Trudno się tam poruszać, a próba zej
Drzwi i włazy są powyginane, zniszczone, zablokowane. Zewsz
okropne zniszczenia, leżą ciała zabitych, ranni
tym tak ciężko doświadczonym okręcie, przemienionym w j
dwaj ludzie na nowo podejmują walkę. Podoficer Scott z jednym marynarzem uruchami
ją działo na rufie. „Glowworm” oddaje strzał do kr
okręt się nie poddaje. Odpowiedzią jest salwa, piecz
tan Roope wydaje swój ostatni rozkaz:
e ani jedna z wyrzuconych przy pierwszym ataku pięciu torped nie trafiła, ale
powodzenia następnej próby.
Tym razem atak był jeszcze bardziej desperacki. Kiedy „Glowworm” wyłaniał się
ść
od „Hippera” nie przekraczała 2500 metrów.
, ale torpedy zostały odpalone. Jednakże tylko trzy
ę
wody, gdyż dwa pozostałe ugrzęzły w uszko-
dzonych pociskami rurach wyrzutni. W tych trzech torpedach była teraz cała – próżna, jak
nadzieja Anglików. Niemiecki krążownik rozwijając dużą szybkość
wykonał zwrot dziobem do wystrzelonych torped i uniknął trafienia. Jego zaś działa nadal
Zniszczeniu uległo drugie działo dziobowe, ale maszynownia niszczyciela była w
ta. I wtedy kapitan Roope podjął swoją ostatnią bojową decyzję:
„Hipper” znajduje się od niego w odległości niespełna
ca metrów, zwrócony do niszczyciela prawą burtą. Następują chwile ogromnego
ę
t całą mocą swych nietkniętych jeszcze maszyn
ń
ze wszystkich swoich dział.
set, czterysta, trzysta metrów… Zasypywany ulewą stali, ziejąc ranami po-
ród których rozprzestrzeniały się szalejące na całym pokładzie
płomienie, „Glowworm” przeprowadzał swój trzeci i najbardziej hazardowy, ostatni atak.
ownika szybko rosła w oczach angielskich marynarzy i teraz
czony zostanie powodzeniem, chyba że… przedtem
„Glowworm” pójdzie na dno, rozerwany na strzępy detonacjami trafiających w niego
cie jak muchy, tylko Gerald Roope i towarzyszący mu na
Ramsey, dziwnym trafem nie byli ranni. Sto
jeszcze chwila – i potwornej mocy huk i wstrząs ob-
desperackiego ataku „Glowworma”: niszczyciel wbił się dziobem w
ci jego drugiej wieży działowej. Po chwili nastąpił ponowny
s i zanim oficerowie angielscy na pomoście niszczyciela zdołali wstać po upadku
tów, powtórnie zostali zbici z nóg. To „Glowworm” odczepił
c w jego burcie ogromną wyrwę. Na niszczycielu sytuacja
ły, syrena – o dziwo! – przestała wyć, działa zamil-
nadal szalał na pokładzie.
ż
nic do roboty poza zatopieniem okrętu - mówi
ą
tków pomostu na nie mniej dotknięty zniszcze-
, a próba zejścia w głąb okrętu w ogóle jest niemożliwa.
powyginane, zniszczone, zablokowane. Zewsząd bucha ogień, wszędzie
ciała zabitych, ranni – rozgardiasz nie do opisania. I wtedy, na
cie, przemienionym w jedno wielkie pobojowisko,
. Podoficer Scott z jednym marynarzem uruchamia-
działo na rufie. „Glowworm” oddaje strzał do krążownika, ostatni strzał na znak, że
jest salwa, pieczętująca los niszczyciela. I wtedy kapi-
– Abandon the ship.
„Glowworm” wolno przechyla się i kładzie na burtę. Kapitan Roope i kilku ludzi,
którzy nie chcą go opuścić, nadal pozostają na kadłubie powoli przesuwającego się wokół
swej osi wzdłużnej okrętu. Wreszcie „Glowworm” zanurza się coraz bardziej, a Roope i
jego towarzysze zmyci zostają przez fale. W tym momencie wypada za burtę marynarz
niemieckiego krążownika, który badał uszkodzenia rozerwanej burty okrętu, i dowódca
„Hippera”, kapitän zur see Helmuth Heye, daje rozkaz zastopowania. Temu zawdzięczać
mogą swe życie niektórzy z członków załogi „Glowworma”, którzy w liczbie trzydziestu
jeden ludzi mieli jeszcze dość siły, aby podpłynąć do krążownika.
W toku mozolnej pracy ratowniczej, którą wysoka fala wydatnie utrudniała, za pomo-
cą szybko wyrzuconych za burtę lin i boi ratowniczych – około 40 ludzi z żyjącej załogi brytyj-
skiego niszczyciela zostało wydobytych, umieszczonych w okrętowym lazarecie i opatrzonych.
Niestety nie udało się uratować dowódcy „Glowworma”, który pływał nieco dalej na wodzie.
Ostatni, gdy wszystkie wysiłki zbliżenia się do rzucanego na wysokiej fali – zawiodły, widziano
jak na pożegnanie kiwał ręką do swych ludzi, po czym wysoka fala przeszła nad kapitanem i
porwała go w głąb.
W maju 1945 roku, w ponad pięć lat od chwili zatopienia „Glowworma”, zostały
opublikowane po raz pierwszy prawdziwe szczegóły bohaterskiego boju stoczonego przez
samotny niszczyciel z nieprzyjacielskimi okrętami. Niemcy zataili bowiem fakt starano-
wania i uszkodzenia krążownika „Admiral Hipper” i dopiero po wojnie powracający z
niewoli członkowie załogi „Glowworma” przywieźli do swej ojczyzny dokładne informa-
cje dotyczące tej akcji. Od nich też pochodzi inna, niż w opisie F. O. Buscha, wersja
ś
mierci dowódcy „Glowworma”, który ponoć zdołał dopłynąć do krążownika i uchwycił
się rzuconej mu liny. Niestety potem siły go opuściły i w trakcie wciągania go na pokład
puścił linę, spadł do wody i zniknął pod falami.
Energiczna i pełna poświęcenia postawa kapitana Geralda Roope’a podczas ostat-
niego boju „Glowworma”, przypłacona bohaterską śmiercią, przyniosła mu pośmiertnie
najwyższy z możliwych dowód uznania w postaci najwyższego brytyjskiego odznaczenia
bojowego, jakim jest Victoria Cross.
„Orzeł” topi „Rio de Janeiro”
Radiogram nadany przez „Glowworma” i mówiący o jego walce z nieprzyjaciel-
skimi okrętami został wprawdzie odebrany zarówno na okręcie flagowym głównodowo-
dzącego Home Fleet, admirała Forbesa, jak i przez dowódcę znajdującej się na wysokości
Narviku eskadry krążowników liniowych admirała Whitwortha, ale stało się to dopiero w
chwili, gdy niszczyciel był już ciężko uszkodzony. Krótko potem „Glowworm” poszedł na
dno, dlatego też drugiego radiogramu się nie doczekano. Informacja o napotkanych okrę-
tach niemieckich sprawiła, że admirał Forbes polecił wprawdzie Whitworthowi rozdzielić
swą eskadrę na dwie części, aby zwiększyć szansę uzyskania kontaktu z nieprzyjacielem,
nie utożsamił jednak jego obecności na Morzu Norweskim z możliwością hitlerowskiej
inwazji.
Tegoż jednak dnia w południe, czyli zaledwie kilka godzin po samotnym boju
„Glowworma”, zaszło inne wydarzenie, które w oczywisty i nie pozostawiający wątpliwo-
ś
ci sposób zdradziło niemieckie zamiary i będącą już w toku inwazję. Było nim natknięcie
się jednego ze statków inwazyjnych na patrolujący okręt podwodny „Orzeł”.
Okręt ten przebywał od kilku dni u wybrzeży południowej Norwegii na swym
piątym patrolu, a zadanie jego polegało na zatrzymywaniu i rewidowaniu statków neutral-
nych płynących z norweskich portów, oraz oczywiście wszelkich statków niemieckich. Te
ostatnie mogły iść nie tylko do lub z południowej Norwegii, ale także do lub z Narviku –
bardzo ważnego portu tranzytowego rudy szwedzkiej, niezbędnej dla potrzeb gospodarki
wojennej III Rzeszy.
W dniu 8 kwietnia przed południem oficer wachtowy „Orła” znajdującego się
wówczas niedaleko portów Lillesand i Kristiansand, dostrzegł przez peryskop ledwie
widoczną na horyzoncie smuż-
kę dymu. Po krótkiej obserwa-
cji stwierdzono, że kurs zauwa-
ż
onej jednostki jest prostopadły
do kursu „Orła”, dlatego też
dowódca okrętu kapitan Jan
Grudziński dał rozkaz zmniej-
szenia szybkości do trzech
węzłów.
Trzy kwadranse później, kiedy odległość między dotąd nie zidentyfikowanym
statkiem a polskim okrętem podwodnym zmniejszyła się na tyle, że można już było rozpo-
znać jego typ, kapitan Grudziński dał rozkaz alarmu bojowego nawodnego. Wkrótce cen-
trala zapełniła się członkami oddziału abordażowego. Grudziński raz jeszcze spojrzał w
wizjer peryskopu, starając się ustalić tożsamość statku. Jego bandera była niewidoczna a
znak armatorski na kominie, nazwa i port macierzysty - zamalowane, ale pomimo tego
Grudziński zdołał wreszcie odczytać napis:
„Rio de Janeiro”.
– Panowie – zawołał do swych oficerów. – Nie ulega wątpliwości, to niemiecki
statek. Wprawdzie nazwa, „Rio de Janeiro”, i port macierzysty zamalowane, ale… Lewo
pięć! Tak trzymać! – Grudziński wydał rozkaz sternikowi, a potem znów mówił, co do-
strzega przez peryskop: – Teraz widać… Hamburg. Hamburg, słabo bestie zamalowali.
Wynurzenie na sterach! Panie poruczniku, niech pan szasuje!
Po wyszasowaniu balastów „Orzeł” wynurzył się na powierzchnię, a dowódca i
towarzyszący mu oficerowie oraz sygnaliści wyszli na pomost. Na maszcie sygnałowym
podniesione zostały flagi międzynarodowego kodu znaczące: „Zatrzymajcie wasz statek,
kapitan z papierami na okręt podwodny”.
Chociaż odległość dzieląca „Rio de Janeiro” od „Orła” nie wynosiła więcej niż
1200 metrów i flagi kodu musiały być na statku widoczne, jednak Niemcy ani myśleli
słuchać rozkazu; wręcz przeciwnie, statek zwiększył szybkość i usiłował ujść. Ale wtedy i
„Orzeł” ruszył całą mocą naprzód. Jego maksymalna szybkość, z górą 19 węzłów, znaczne
przewyższała możliwości niemieckiego statku, na którym rychło spostrzeżono bezcelo-
wość ucieczki. Toteż kiedy na rozkaz kapitana Grudzińskiego karabin maszynowy „Orła”
dał serię ostrzegawczą, początkowo tylko w kierunku statku, a później po jego burcie, ten
zastopował. W tej samej chwili na reję rufowego masztu podciągnięta została chorągiewka
oznaczająca, iż sygnał „Orła” został zrozumiany. Świadczył o tym również ruch na pokła-
dzie. Wkrótce na wodę została spuszczona łódź, do której zeszły dwie osoby: wioślarz i –
jak się domyślano – kapitan statku z papierami.
Minęło kilka dalszych minut. Napędzana jedną parą wioseł łódź odpłynęła kilka-
dziesiąt metrów od burty statku,
ale później jakby stanęła w miej-
scu mimo ruchu wioseł. Na „Orle”
zorientowano się, że ruch ten jest
tylko pozorowany; Niemcy wi-
docznie grali na zwłokę. Docho-
dziła godzina 11:20, a sytuacja nie
ulegała zmianie. „Orzeł” szczerzył
paszczę działa (bezbronnego, bo
bez zamka) w kierunku stojącego
w odległości około siedmiu kabli
„Rio de Janeiro”, łódź kołysała się
na falach, a jej wioślarz udawał, że
wiosłuje. I wtedy, niemal równocześnie, na pomoście rozległy się trzy meldunki.
– Dwa kutry idą na nas od brzegów Norwegii! – zameldował sygnalista.
– W bardzo bliskiej odległości nadawany jest sygnał radiowy w niezrozumiałym
kodzie – napłynął meldunek od radiotelegrafisty.
– Szybkobieżna motorówka od brzegu – zameldował znowu sygnalista.
W odpowiedzi kapitan Grudziński daje rozkaz podniesienia sygnału: „Opuścić
natychmiast statek, za pięć minut strzelam torpedę”.
Po chwili „Rio de Janeiro” podnosi sygnał, że zrozumiano, ale obraz pozostaje
niezmieniony. Na statku nie widać żadnego ruchu, a łódź nadal kołysze się na falach.
Na „Orle” ostatnie przygotowania. Dowódca wydaje decyzję odpalenia na razie
tylko jednej torpedy. Oficer torpedowy ppor. Mokrski melduje gotowość. Kapitan Gru-
dziński spogląda na zegarek i daje rozkaz wykonania pierwszego tempa, to jest zalania
odpowiedniego aparatu torpedowego wodą. Upływa jeszcze dłuższa chwila; tę małą zwło-
kę spowodowała zbliżająca się motorówka, chciano bowiem, by przeszła ona linię strzału.
Gdy to nastąpiło z ust dowódcy pada rozkaz:
– Aparat torpedowy numer dwa, pal! – był to pierwszy atak torpedowy „Orła” i
torpeda chybiła, o co porucznik Piasecki i podporucznik Mokrski mieli później do siebie
wzajemne pretensje. Z kolei odpalono drugą torpedę.
Tym razem torpeda była celna i ze śródokręcia trafionego statku podniosły się
kłęby ognia, dymu i pary. Wywołało to natychmiastową reakcję na opustoszałym, zdawa-
łoby się, statku. Na pokładzie pojawiło się mrowie szarozielonych postaci, które poczęły w
panice opuszczać statek, rzucając przy tym do wody tratwy, koła ratunkowe, belki i inne
przedmioty mające im ułatwić ratunek.
Statek przechylił się nieco na burtę, ziejąc czarnym dymiącym wciąż otworem,
spowodowanym detonacją torpedy, ale najwyraźniej nie tonął. Tymczasem sygnalista
zameldował samolot zbliżający się od lądu, wobec czego dowódca „Orła” nacisnął klak-
son – sygnał zanurzenia. Pomost natychmiast się wyludnił, kapitan Grudziński zamknął
właz i okręt zanurzył się na głębokość peryskopową.
Teraz dowódca „Orła” znów stanął przy wizjerze peryskopu. Samolotu nie było
już widać, natomiast przy storpedowanym statku krążyła motorówka, do której dołączyły
dwa kutry rybackie, i wspólnie wyławiały rozbitków. Następnie przewoziły ich na powrót
do burt „Rio de Janeiro”, skąd wciągano ich na pokład.
– Nie ma czasu do stracenia. Trzeba „Niemcowi” zaaplikować jeszcze jedną
torpedę – decyduje kapitan Grudziński i daje rozkaz przejścia w zanurzeniu po obwodzie
koła, w którego środku znajdował się statek, na jego drugą stronę.
O godzinie 13:15 odpalono kolejną torpedę. O tym, jaki był skutek jej trafienia,
opowiedział odbywający wówczas swój staż na „Orle” podchorąży mar. Eryk Sopoćko:
Mija 10 sekund… 20… minuta. W następnym momencie słychać straszliwy huk przeni-
kający do wnętrza okrętu podwodnego. Wynik jest pewny. Znaleźliśmy cel po raz drugi. Wkrót-
ce mogę poznać rezultaty. Spieszę do kabiny nawigacyjnej.
– Torpeda trafiła w to samo miejsce po drugiej stronie. Statek jest przebity na wylot –
dowiaduję się od oficera torpedowego. – Niech pan przyjdzie do centrali. Dowódca pozwoli
panu z pewnością zobaczyć.
Nie potrzeba mi mówić dwa razy.
– Chciałby pan spojrzeć przez peryskop, sądzę? – pyta mnie chwilę później dowódca.
– Chciałem prosić, jeśli można.
– Niech pan patrzy. A przy okazji, umie pan fotografować?
–Tak jest, panie kapitanie. Robiłem zdjęcia około ośmiu lat – odpowiadam.
– Świetnie! Może pan zrobić kilka moim aparatem. Obawiam się, że sam nie potrafię
zbyt dobrze.
Biorę aparat dowódcy i spoglądam przez peryskop.
Co za widok! „Rio de Janeiro” jest przełamany na dwie części. Dziób jest w trakcie
pogrążania się… nie ma go. Zniknął pod powierzchnią i tylko rufa sterczy, jeszcze wysoko po-
nad wodą. Można widzieć śruby, ster…
Niestety, zdjęcia robione przez Sopoćkę chyba się nie udały, a może nie zostały
wywołane i podzieliły los kapitana Grudzińskiego i okrętu, w każdym razie nigdy ich nie
opublikowano. Musimy się więc zadowolić dokonanym przez Sopoćkę ostatnich chwil
statku. Po jego zatonięciu „Orzeł” odpłynął, kontynuując jednak patrol w wyznaczonym
mu sektorze.
Zatopienie niemieckiego statku inwazyjnego przez polski okręt podwodny ujaw-
niło plany hitlerowskiej napaści na Norwegię, zwłaszcza że norweskie jednostki ratowni-
cze wyłowiły z wody po zatonięciu „Rio de Janeiro” kilkudziesięciu rozbitków noszących
mundury wojskowe feldgrau.
Po dostarczeniu wyłowionych żołnierzy do portowego miasteczka Lillesand miej-
scowy naczelnik policji natychmiast złożył meldunek dowództwu norweskiej marynarki w
Oslo. I teraz dopiero rozegrała się niewiarygodna wprost farsa. Sztab marynarki skierował
urzędnika policji do sztabu generalnego, ale i tam meldunek nie wywołał większego zain-
teresowania. Trudno zrozumieć niedowierzanie, beztroskę czy lekkomyślność (jeżeli nie
był to objaw defetyzmu czy nawet zdrady!) generała, z którym rozmawiał naczelnik policji
z Lillesand, na próżno usiłując przekonać swego rozmówcę, że sprawa jest wielkiej wagi i
ż
e nie chodzi tu o zwykłych rozbitków ze zwykłego statku.
– Oni noszą wojskowe mundury – tłumaczył naczelnik.
– To samo robią wszyscy w Niemczech – brzmiała odpowiedź nieprzekonanego
generała, po której odłożył on słuchawkę.
Naczelnik policji nie dał jednak za wygraną i – pozostawiając już w spokoju
władze wojskowe – połączył się z kolei ze swoją najwyższą władzą, a mianowicie mini-
sterstwem sprawiedliwości. W odpowiedzi otrzymał nakaz rozbrojenia niemieckich żoł-
nierzy, czego na szczęście nie potrzebował czynić, gdyż rozbitkowie – których liczba
kilkanaście razy przewyższała stan personelu komisariatu policyjnego w Lillesand – byli i
tak bezbronni. Ich cały sprzęt bojowy poszedł bowiem na dno razem ze statkiem.
Napaść na Danię i Norwegię
Chociaż wyratowani pod Lillesand żołnierze niemieccy zeznali,, że ich statek
szedł do Bergen i że mieli wziąć udział w zajęciu tej ważnej bazy wojennomorskiej, i
pomimo że oprócz zatopienia „Rio de Janeiro” zaszły tego dnia dwa inne wydarzenia –
przedstawione już zatopienia „Glowworma” przez zespół niemieckich okrętów i storpe-
dowanie niemieckiego zbiornikowca „Posidonia” przez brytyjski okręt podwodny „Tri-
dent” – wskazujące wyraźnie na obecność niemieckiej floty u brzegów Norwegii, ani rząd
brytyjski, ani norweski nie wyciągnęły w porę odpowiednich wniosków.
Dopiero wieczorem rząd norweski – może pod wpływem dodatkowych wiadomo-
ś
ci otrzymanych od Anglików? – zaczął zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji. Zarzą-
dzono mobilizację 9przy czym karty powołania miały być rozesłane 9 kwietnia, z dwu-
dniowym terminem stawienia się powołanych rezerwistów!), a na godzinę przed północą
wydano rozkaz wygaszenia wszystkich świetlnych oznaczeń nawigacyjnych u wybrzeży
norweskich oraz wprowadzono zaciemnienie w całym kraju. Jednak na zorganizowanie
skutecznego oporu zbrojnego było już niestety za późno, bowiem około północy z 8 na 9
kwietnia niemieckie zespoły inwazyjne zaczęły zbliżać się do norweskich fiordów i por-
tów, od Oslo po daleki Narvik.
Do tego samego doszło w najważniejszych portach Danii; ponadto niemieckie
oddziały zmotoryzowane przekroczyły granicę między Szlezwikiem – Holsztynem a Ju-
tlandią.
„Nie strzelać, chyba w wypadku ataku”
Rząd duński został uprzedzony o zamierzonej inwazji pięć dni wcześniej, najcie-
kawsze zaś jest to, iż informacja pochodziła od zastępcy szefa Abwehry, pułkownika
Hansa Ostera. Za wiedzą, a nawet z inicjatywy admirała Canarisa, który uważał operację
„Weserübung” za czyste szaleństwo z punktu widzenia militarnego, a za niewybaczalny
błąd polityczny. Oster przekazał tę najbardziej tajną informację dwom zaufanym cudzo-
ziemcom. Byli to: zaprzyjaźniony z Osterem attaché wojskowy Holandii w Berlinie, puł-
kownik G. J. Sas, i attaché morski Danii komandor porucznik Fritz Hammer Kjølsen.
Kommadndørkaptajn Kjølsen udał się natychmiast do Kopenhagi, aby ustnie powtórzyć tę
wiadomość, która – zgodnie z życzeniem Ostera – została również przekazana do Oslo.
Obydwa rządy, duński i norweski, po prostu zlekceważyły ostrzeżenia. Co więcej,
duńska straż graniczna otrzymała wyraźny zakaz podjęcia jakichkolwiek rowów obron-
nych (takich np. jak postawienie zasieków czy wykopanie okopów) – w obawie, aby
Niemcy nie poczytali tego za dowód nieufności, zwłaszcza wobec istniejącego od 31 maja
poprzedniego roku duńsko – niemieckiego paktu o nieagresji. Inna rzecz, iż żadna siła
ludzka nie była wówczas w stanie przeszkodzić niemieckiej napaści na Danię i opanowa-
niu tego kraju. Dlatego też w Kopenhadze nie chciano stwarzać żadnych zadrażnień ani
ogłaszać zarządzeń, które przez Hitlera mogłyby być uznane za prowokację. W odróżnie-
niu od Norwegii – oddzielonej od Niemiec morzem, na którym brytyjska Royal Navy
zdecydowanie górowała nad Kriegsmarine – Dania była bezpośrednio wystawiona na
niemiecki atak wychodzący ze Szlezwiku – Holsztyna i dlatego rząd duński mógł tylko
łudzić się nadzieją, że podobnie jak w I wojnie światowej, tak i teraz neutralność Danii
zostanie uszanowana.
Złudzenia te podtrzymywano w Kopenhadze nawet wtedy, kiedy 7 kwietnia 1940
roku przeszły przez Wielki Bełt i skierowały się na północ liczne zespoły niemieckich
okrętów wojennych, o czym następnego dnia doniosły duńskie gazety/ Także i wówczas
nie wydano żadnych zarządzeń alarmowych dla wojska i floty. Nastąpiło to dopiero 9
kwietnia o godzinie 4:00 rano, ale i wtedy rozkaz gotowości bojowej wydany przez szefa
duńskiej marynarki wojennej, admirała Rechnitzera, głosił:
NIE STRZELAĆ, CHYBA W WYPADKU ATAKU.
Zgodnie z tym rozkazem okręty spod bandery z Daneborgiem nie oddały ani
jednego strzału, gdy wkrótce do najważniejszych baz wojennych i portów Danii zawinęły
niemieckie grupy inwazyjne, aby wysadzić oddziały żołnierzy w ramach operacji rozcią-
gnięcia „opieki” Niemiec nad Danią na okres wojny. Nie napotykając na opór Niemcy
również nie potrzebowali strzelać. Gdyby natomiast doszło do użycia broni, to duńska
flota – pancerniki przybrzeżne „Niels Juel” i „Peder Skram” (uzbrojone każdy w dwa
działa 240 mm), dziewięć
okrętów podwodnych i
liczne
torpedowce
–
mogłaby zatopić niejeden
z okrętów czy statków
inwazyjnych. Wiadomo
bowiem, że, z wyjątkiem
grupy
„Schleswiga
–
Holsteina”,
pozostałe
składały się z samych
małych,
pomocniczych
jednostek. Ponadto mo-
gły być również zamino-
wane dojścia do niektórych duńskich baz, co zapewne spowodowałoby dalsze straty floty
inwazyjnej.
W rzeczywistości rozkaz admirała Rechnitzera znalazł całkowity posłuch, chociaż
większość jego podwładnych nie zgadzała się z poglądami dowódcy marynarki, czemu
zresztą później dali wyraz. Zupełnie niespodziewanie honor duńskiej floty uratował mały,
posiadający właściwie jedynie symboliczne uzbrojenie (2 działka 20 mm), okręt hydrogra-
ficzny „Freja”. Jego dowódca wziął na pokład żołnierzy z garnizonu w Roskilde, którzy
również protestowali przeciwko okupacji ich kraju, i przedarł się z Helsingør na drugą
stronę Sundu do szwedzkiego porty Hälsinborg.
A oto niemiecka relacja z rejsu do Kopenhagi. Zajął ją batalion piechoty przewie-
ziony na pomocniczym stawiaczu min „Hansestadt Danzig” (w relacji nazywanym trans-
portowcem), który wyruszył z Travemünde o północy z 7 na 8 kwietnia, aby po przebyciu
trzech Bełtów (Fehmarnu, Langelandzkiego i Wielkiego), opłynąć wodami Kattegatu
Zelandię i od północy dotrzeć Sundem do Kopenhagi. Niemiecki Battalions – Komman-
deur opowiada:
Godzinę później zatrzymał nas lodołamacz „Stettin”. Wywołany przez głośnik nasz
kapitan wyszedł na pokład. Krótko potem zjawił się dowódca lodołamacza. Ten oświadczył, że
zauważono brytyjskie okręty podwodne w rejonie Kattegatu i Sundu, i że wraz z dwoma patro-
lowcami otrzymał rozkaz eskortowania nas.
Po krótkim studiowaniu mapy kapitan oświadczył dowódcy lodołamacza:
– Zamierzam płynąć wzdłuż trzymilowej granicy duńskich wód, tak aby utrudnić
ewentualny atak okrętu podwodnego na mój okręt. Pan wraz z dwoma patrolowcami winien
pójść naprzód, aby ustalić wolną od lodu drogę i chronić nas przed wspomnianymi brytyjskimi
okrętami podwodnymi. W odległości pięciu mil morskich od Fortu Trekroner (u wejścia do
kopenhaskiego portu) zakotwiczy pan i zaczeka na nasze przybycie.
Dowódca lodołamacza powrócił na swój statek i odpłynął. My również kontynuowali-
śmy rejs. O świcie nad zimnymi wodami Bałtyku ukazało się bezchmurne niebieskie niebo i
lekka bryza pomarszczyła powierzchnię morza. Chętnie bym pozwolił mym szczurom lądowym
na pojawienie się na górze, aby mogli nacieszyć się taką podróżą, ale nie było to możliwe. Ani
jeden żołnierz nie mógł być widoczny na pokładzie. Nikt nie mógł zobaczyć jaki ładunek jest
przewożony na transportowcu, gdyż od tego zależało powodzenie naszego planu. Dlatego
wbrew osobistemu przekonaniu musiałem dać rozkaz: – Żaden człowiek nie może wyjść na
pokład. Pozamykać luki. – Jest to naturalna konieczność wynikająca z potajemnego charakteru
okupacji. Jota w jotę podobną technikę zastosowano w Norwegii, a powtórzono później na
węglowych barkach w porcie rotterdamskim.
Wkrótce okazało się. Że moje środki ostrożności nie były zbędne. Około godziny 10:00
zobaczyliśmy z pomostu dwa duńskie niszczyciele., które nam towarzyszyły i pilnowały nas
przez półtorej godziny, po czym zawróciły i zniknęły za horyzontem. Czy uważały, że jesteśmy
nieszkodliwi? Czy wzbudziliśmy podejrzenia? Trudno było odgadnąć i mogliśmy tylko mieć
nadzieję, że nie zaobserwowano niczego nadzwyczajnego.
O godzinie 14:00 zwołałem w mesie oficerskiej odprawę mych podkomendnych. […]
– Führer zarządził okupację Danii. Zgodnie z rozkazem dowódcy dywizji nasz oddział
będzie przetransportowany do Kopenhagi, gdzie ma przeprowadzić lądowanie i obsadzić cyta-
delę, aby zapewnić poparcie naszemu ministrowi pełnomocnemu. […]
– A teraz daję szczegółowe instrukcje: okupacja ma być przeprowadzona w sposób
pokojowy. Wszelkie rozmowy z Duńczykami mają być krótkie i zdecydowane. Duńska obrona
ma być złamana wszelkimi rozporządzalnymi siłami. Jeśli do tego dojdzie, opór zostanie prze-
zwyciężony za pomocą eskadry bombowców, która nadleci nad Kopenhagę pół godziny po
naszym wylądowaniu.
Nad ranem znów udałem się na pomost. Wkrótce na prawo i lewo od nas zabłysnęły
światła latarni morskiej. Byliśmy już w Sundzie, gdzie tylko wąski przesmyk morski oddziela
wybrzeża Danii i Szwecji. Światła ukazywały się w regularnych odstępach. Nasza pewność
siebie wzrastała z każdą chwilą. Gdyby Duńczycy i Szwedzi mieli jakiekolwiek podejrzenie co do
naszych intencji, z pewnością wygasiliby światła.
Zbliżyliśmy się do Helsingør, w ciągu dwóch godzin winniśmy dotrzeć do Kopenhagi.
Kazałem obudzić naszych ludzi, a po śniadaniu dałem rozkaz: – Przygotować się do wyokręto-
wania.
Wkrótce przybyliśmy w pobliże Fortu Trekroner. Tu winien czekać na nas lodołamacz.
Wkrótce pokazał się przed nami. Zastopowaliśmy. Jego dowódca obwoływał nas przez mega-
fony i krzyknął:
– Zasygnalizowałem, aby pilot wprowadził nas do portu, ale odmówił. – Była to zła
wiadomość. Czyżby nabrali podejrzeń? Z obawą spoglądaliśmy na duński fiord. Miał już nas w
zasięgu swych potężnych reflektorów i mógł nas zatrzymać. Jak długo będzie jeszcze trwało,
zanim jego ciężkie działa poślą swe pozdrowienia w nasze nie opancerzone burty? Moglibyśmy
sami spróbować oślepić duńskich kanonierów własnymi reflektorami, ale byłoby to bezsensow-
ne postępowanie.
Nasze obawy były coraz większe. Nawet gdyby duńskie działa nadal milczały, to jak
mamy przejść przez pole minowe bez pilota? Czy nie byłoby rozsądniej zawrócić i lądować
gdzieś na duńskim wybrzeżu? Ta myśl szybko przyszła i szybko przeszła. To nie wchodziło w
rachubę. Otrzymane rozkazy mówiły: Oddział „G” musi wywalczyć lądowanie w Kopenhadze – i
trzeba je wykonać bez względu na konsekwencje. W świetle duńskich reflektorów wywiesiliśmy
banderę niemieckiej marynarki. Później dowiedzieliśmy się, że to nas ocaliło. Garnizon Fortu
Trekroner pomylił naszą banderę z duńską i dlatego nie otworzył ognia.
Dowódca lodołamacza otrzymał rozkaz wejścia do portu i przycumowania przy słyn-
nym nabrzeżu Langelinie – miejscu cumowania wielu znanych liniowców pasażerskich. Jego
śruby zaczęły się obracać. Lodołamacz ruszył, a my pozostaliśmy za nim. Fort Trekroner milczał
nadal, w odróżnieniu od norweskich fortów w Oslofjordzie. Wkrótce pozostał za nami. Sylwetka
duńskiej stolicy stawała się coraz wyraźniejsza. Langelinie rosło w oczach, lecz równocześnie z
przeciwnej strony portu ukazały się, spowite poranną mgłą, zarysy duńskiego okrętu. Jego
ciężkie działa, wznoszące się groźnie ku nam, również milczały. Przed nami stał przycumowany
lodołamacz. Kilka minut później, o godzinie 5:20, my również, po kilku manewrach, przybiliśmy
do nabrzeża. Przerzucono trapy, zaczęło się wyokrętowywanie wojska. Najtrudniejsza część
zadania została wykonana. Teraz byliśmy pewni, że Kopenhaga jest nasza.
Jak wynika z powyższej relacji transportowiec mógł być trzykrotnie bez trudu
zatrzymany: raz przez duńskie torpedowce, drugi raz przez Fort Trekroner, a trzeci – przez
stojący w kopenhaskim porcie pancernik obrony wybrzeża. Zatrzymany – to za mało po-
wiedziane, gdyż zarówno duńskie okręty, jak i potężne działa forteczne mogły zniszczyć
niemiecki transportowiec i posłać go na dno wraz z całym batalionem wojska. Jak już
jednak wspomniano, duńskie władze zrezygnowały ze stawiania zbrojnego oporu, z góry
nie widząc żadnych szans skutecznej obrony, równocześnie zaś obawiając się kroków
odwetowych ze strony Niemców.
Podobnie było w innych portach. Jedynie oddziały graniczne oraz żołnierze kró-
lewskiej gwardii w zamku Amalienborg w centrum Kopenhagi stawiali opór napastnikom.
Krótkotrwałe te działania zostały jednak przerwane po przyjęciu przez rząd duński warun-
ków ultimatum przedłożonego przez niemieckiego ambasadora w Kopenhadze, Renthe –
Finka.
Forsowanie Oslofjordu
Tej nocy widoczność nie była najlepsza i stojący na oku marynarz z załogi nor-
weskiego patrolowca „Pol III” dobrze wytężał wzrok, usiłując przeniknąć ciemności panu-
jące nad u wejścia do Oslofjordu. Na domiar złego nad wodą unosiła się – niezbyt zresztą
gęsta – mgła, i nic dziwnego, że w tych warunkach nie sposób było poczynić obserwacji
na większą odległość. Dlatego też obserwator patrolowca zauważył ciemne sylwetki nie-
znanych okrętów wojennych dopiero wtedy, kiedy te znajdowały się już niedaleko.
Na podniesiony alarm natychmiast zjawił się na pomoście kapitan patrolowca,
Welding Olsen, i w oka mgnieniu właściwie ocenił sytuację. Tajemnicze okręty były po-
dobne – o ile w ciemnościach i mgle można było dokonać właściwego rozpoznania – do
niszczycieli, i Olsen doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie mogły to być okręty
norweskie. Chociaż powołany do służby wojskowej z rezerwy, kapitan patrolowca znał
sylwetki jednostek floty norweskiej i wiedział, że duże torpedowce typu „Sleipner” są
jednokominowe, gdy tymczasem napotkane okręty miały po dwa kominy. Dwukominowe
były jednak również szwedzkie niszczyciele, a ich obecność w tej części Skagerraku była-
by zupełnie usprawiedliwiona, jako że południowo – wschodnią część wejścia do
Oslofjordu stanowiło wybrzeże Szwecji. Dlatego też Olsen postanowił upewnić się, jaka
jest przynależność państwowa obcych okrętów i wydał rozkaz:
– Oświetlić okręty reflektorem!
Biały snop światła przenika ciemności i pada na jeden z tajemniczych niszczycie-
li. Na jego burcie nie widać ani znaków rozpoznawczych, ani cyfr, a przecież szwedzkie
niszczyciele są ponumerowane. Na okręcie nie ma tez bandery.
– Oświetlić drugi okręt! – rozkazuje Olsen.
Rezultat jest podobny, a co gorsze – w oddali widać dalsze okręty. Olsen posta-
nawia więc nadać sygnał świetlny:
– Podajcie wasze znaki rozpoznawcze!
Odpowiedzi nie ma, więc kapitan patrolowca daje obsłudze działa rozkaz:
– Oddać strzał ostrzegawczy! – a radiotelegrafiście poleca nadawanie radiogramu:
„Mówi Pol III. Obce okręty wojenne weszły do Oslofjordu. Mówi Pol III. Obce okręty
weszły do Oslofjordu”.
Z działka umieszczonego na dziobie patrolowca pada strzał – pierwszy strzał
oddany przez Norwegów w obronie przed hitlerowską inwazją, chociaż nikt z załogi okrę-
ciku nie uświadamia sobie jeszcze tego, że właśnie maleńki „Pol III” pierwszy przeciw-
stawił się brutalnej napaści na ich kraj.
Tym razem odpowiedź tajemniczych intruzów jest błyskawiczna: ulewa żelaza
zasypuje pokład i nadbudówki patrolowca. Ogień otwierają również inne, teraz dopiero
nadpływające jednostki nieprzyjacielskie, i w kilku chwilach „Pol III” – mały, 214 – to-
nowy eks – wielorybniczy statek łowczy, uzbrojony w jedno działko i szumnie nazwany
patrolowcem – przemienia się w płonący wrak. Ale o dziwo! Działko na jego dziobie
jeszcze strzela, a maszyna pracuje i kapitan Olsen kieruje swój okręcik wprost na najbliż-
szego z wrogów. Odległość jest już coraz mniejsza, a choć ogień broni maszynowej kon-
centruje się na pomoście nawigacyjnym patrolowca, ten płynie dalej. Pada ciężko raniony
Olsen, ale „Pol III” się nie zatrzymuje. Jeszcze chwila – i uderza dziobem w burtę nieprzy-
jacielskiego okrętu.
Następuje silne zderzenie, wstrząs targa obu jednostkami, po czym „Pol III” od-
rywa się od burty niszczyciela i zaczyna tonąć. Norwescy marynarze – ci, którzy przeżyli
krótkie, ale straszliwe ostrzeliwanie patrolowca – opuszczają pokład. Któryś z nich chce
ratować umierającego kapitana, ale ten odmawia przyjęcia pomocy.
– Jeśli wrócicie pomyślnie do domu, powiedzcie… – i kapitan Olsen, pierwszy z
bohaterskich obrońców Norwegii, którzy nie zawahali się stawić czoła potężnej nawale
nieprzyjacielskiej, umiera.
Główną rolę w przeprowadzenie norweskiej inwazji – według zaakceptowanego
przez Hitlera planu operacji „Weserübung” – odegrać miały zespoły okrętów wojennych z
zaokrętowanymi oddziałami piechoty. Najsilniejsze z nich przeznaczono do zajęcia waż-
nych punktów strategicznych: przeładunkowego portu rudy szwedzkiej, Narviku, oraz
portów i baz Trondheim, Bergen, Stavanger i Kristiansand, a przede wszystkim stolicy
Norwegii Oslo oraz pobliskiej bazy marynarki w Horten.
W skład zespołu przeznaczonego do sforsowania Oslofjordu wchodziły: dwa
ciężkie krążowniki „Blücher” i „Lützow” (do niedawna pancernik kieszonkowy „Deut-
schland”),
lekki
krążownik
„Em-
den”,
torpedowce
„Möwe”, „Kondor”
i
„Albatros”,
1
flotylla
kutrów
trałowych, złożona z
ośmiu
jednostek
typu „R – 17”, oraz
dwa
pomocnicze
trałowce (eks – wielorybnicze statki łowcze). Dowódcą zespołu na okręcie flagowym
„Blücher” został kontradmirał Oskar Kummetz, a na port wyjściowy wyznaczono Świno-
ujście. Tam odbyło się zaokrętowanie oddziałów ze 163 dywizji piechoty, dowodzonej
przez generała – majora Engelbrechta, po czym okręty, kutry i dwa pomocnicze trałowce
w dniu 6 kwietnia, a „Blücher”, „Emden” i torpedowce następnego dnia rano – opuściły
port. Około północy do krążowników dołączył w Zatoce Kilońskiej „Lützow”, który we-
dług pierwotnego planu miał wchodzić w skład grupy bojowej przeznaczonej do zajęcia
poru Trondheim, i okręty ruszyły szykiem liniowym – „Blücher”, „Lützow”, „Emden” i
torpedowce – na północ. Droga prowadziła przez Bełt Langelandzki i Wielki Bełt, a na-
stępnie przez Kattegat i Skagerrak.
Rejs przebiegał przy dobrej pogodzie i spokojnym morzu, toteż zarówno przed,
jak i po południu przeprowadzano zajęcia, w czasie których żołnierze ćwiczyli próbne
alarmy, zbiórki na pokładzie i różne próby przygotowawcze do sprawnego opuszczania
okrętu. Dotychczasowy pomyślny przebieg rejsu uległ pewnemu zakłóceniu o godzinie
19:00, kiedy na „Blücherze” podniesiono prawdziwy alarm. Obserwatorzy zauważyli
ś
lady torped wystrzelonych do krążownika przez nie wykryty okręt podwodny. Na szczę-
ś
cie dla załogi „Blüchera” i wiezionych żołnierzy ostrzeżenie przyszło w porę i okręt
zdołał wyminąć torpedy.
Około północy zespół połączył się z idącą przodem 1 flotylla kutrów trałowych, a
krótko potem – u wejścia do Oslofjordu – doszło do spotkania z patrolowcem „Pol III”,
który też zgodnie z wydanym przez Raedera rozkazem działania: „Wszelki opór ma być
bez litości złamany! – został w kilkudziesięciu sekundach posłany na dno.
Zniszczenie maleńkiego patrolowca trwało tak krótko, że okręty grupy bojowej
wcale się nie zatrzymywały i kontynuowały marsz w głąb fiordu. Teraz jednak wyłaniały
się poważniejsze trudności i przeszkody. Przede wszystkim na otrzymany z Oslo rozkaz
zostały wygaszone lampy wszystkich latarń morskich i inne świetlne oznakowania po obu
brzegach fiordu, co zmusiło okręty niemieckie do zmniejszenia szybkości do 7 węzłów.
To zwolnienie tempa marszu mogło jednak mieć fatalne następstwa dla napastników, gdyż
u wejścia do fiordu znajdowały się dwie wysepki – Rauöy i Bolaerne – a na nich silne
baterie artyleryjskie, zdolne do zadania Niemcom znacznych szkód i strat. Niestety, ich
dowódcom zabrakło ducha i determinacji kapitana Olsena, gdyż ograniczyli się do oświe-
tlenia zbliżających się okrętów oraz oddania kilku strzałów ostrzegawczych. Napastnikom
dopisało zresztą szczęście, ponieważ w tym właśnie czasie mgła zgęstniała i zasłoniła
eskadrę Kummetza przed oczyma norweskich artylerzystów.
W ten sposób niemieckie okręty przeszły niebezpieczne miejsce nie wdając się w
wymianę strzałów z norweskimi bateriami. Po minięciu wysepek Kummetz zatrzymał na
pół godziny krążownik i kazał podejść do burt „Blüchera” i „Emdena” czterem kutrom
trałowym, na które przeokrętowano 180 żołnierzy z pełnym uzbrojeniem. Potem grupa
bojowa ruszyła dalej, wspomniane zaś kutry podeszły do Rauöy I Bolaerne od północnej,
nie bronionej strony, i wysadziły na ląd żołnierzy, którzy mieli zlikwidować norweski
opór. Ostatecznie zadanie to zostało wykonane tylko częściowo, gdyż mały garnizon Bo-
laerne stawiał tak zaciekły opór, że Niemcy musieli się z wysepki wycofać i dopiero na-
stępnego dnia podjęli na nowo próbę jej zdobycia. Tyma razem akcja została przeprowa-
dzona przy użyciu większych sił i ostatecznie wieczorem garnizon Bolaerne skapitulował.
Tymczasem Kummetz o godzinie 3:00 nad ranem oddetaszował od swych głów-
nych sił mały podzespół, złożony z torpedowców „Kondor” i ‘Albatros”, dwóch kutrów
trałowych i jednego pomocniczego trałowca, z zadaniem zaatakowania i opanowania bazy
wojennomorskiej Horten, położonej na zachodnim brzegu fiordu, sam zaś podążył z krą-
ż
ownikami i czterema pozostałymi okrętami w dalszą drogę w głąb fiordu.
W bazie Horten znajdowało się kilka okrętów, ale tylko dwa z nich, stawiacz min
(a zarazem okręt szkolny) „Olaf
Tryggvason” i najnowszy trało-
wiec „Otra”, były w pełnej goto-
wości bojowej. Dwa starsze pan-
cerniki obrony wybrzeża „Tor-
denskjöld” i „Harald Haarfagre”
zostały przed kilku miesiącami
odstawione do rezerwy i ich
potężne działa 210 mm nie mogły
teraz wziąć udziału w obronie
bazy. Zresztą i bez nich garnizon
Horten mógł się nie obawiać
zbliżających się na torpedowcach i kutrach 340 niemieckich żołnierzy, gdyż liczebnie
przewyższał napastników blisko czterokrotnie. Niestety, dowódcy bazy również zabrakło
ducha i odporności nerwowej, i dlatego tak łatwo skapitulował, kiedy dowódca oddziału
wyokrętowanego w porcie z kutra „R – 17” zażądał poddania bazy, grożąc zbombardowa-
niem miasta przez niemieckie lotnictwo.
Był to całkowity bluff, gdyż 60 wyokrętowanych z „R – 17” ludzi, którzy wyko-
rzystując zaskoczenie zdołali opanować w mieście dogodnie usytuowany dom prefekta
policji, nie miało łączności ani z wyokrętowanym w innym miejscu oddziałem z kutra „R
– 27”, ani z resztą sił rzuconych do akcji w Horten, nie mówiąc już o łączności z eskadrą
Kummetza. „R – 17” został w trakcie przybijania do mola portu handlowego wzięty pod
ostrzał przez „Olafa Tryggvasona” (który zamierzał właśnie opuścić basen po pobraniu
paliwa) i po kilku trafieniach zatonął wraz z ciężką bronią maszynową wyokrętowanego w
pośpiechu oddziału. Potem norweski okręt odbił od nabrzeża i otworzył ogień do zbliżają-
cych się do portu torpedowców. Celnie ostrzelane musiały one zrezygnować ze sforsowa-
nia wejścia do poru, zwłaszcza że „Albatros” odniósł poważne uszkodzenia.
Tak więc „Olaf Tryggvason” zwycięsko stawił czoła zespołowi rzuconemu prze-
ciwko bazie Horten. Niestety, jego dowódca, komandor Tryggve Briseid, nie mógł zebrać
owoców swego zwycięstwa. Nad ranem bowiem, kiedy sytuacja w porcie była opanowa-
na, a niemieckie torpedowce odpłynęły na bezpieczną odległość, nadeszła hiobowa wia-
domość o kapitulacji admirała dowodzącego bazą i arsenałem Horten, który nie dość że
sam kapitulował z garnizonem arsenału, ale rozkazem poddania się objął też podległe
sobie okręty. W tej sytuacji Briseidowi nie pozostało do zrobienia nic innego, jak wydanie
rozkazu zatopienia swego okrętu. Załoga przeszła więc do szalup, po czym otworzono
zawory denne i nie zwyciężonym przez wroga „Olaf Tryggvason” pogrążył się w falach i
osiadł na dnie.
„Hallo, Andersen, nie spudłuj!”
Już od kilku godzin pułkownik Ericsen i podlegli mu żołnierze twierdzy Oscars-
borg słyszeli odgłosy strzelaniny, dochodzące z południowej części fiordu, i doskonale
zdawali sobie sprawę z tego, że nieprzyjacielskie okręty podążają w kierunku Oslo. Cho-
ciaż ani radiogram zadany z patrolowca „Pol III”, ani ostrzeżenie przekazane przez do-
wódców baterii na wyspach Rauöy I Bolaerne nie precyzowały narodowości nie zidentyfi-
kowanych okrętów, to jednak ani jeden z obrońców Oscarsborga nie wątpił, że napastni-
kami są Niemcy. Pułkownik Ericsen nie posiadał się więc ze zdumienia, kiedy sztab gene-
ralny w Oslo na jego relację o pojawieniu się nieprzyjacielskich okrętów zaprzeczył, jako-
by inwazja była w toku. Nie bacząc jednak na to zaprzeczenie postanowił przyjąć intruzów
tak, jak na to zasługiwali.
Obsady artyleryjskich i torpedowych baterii usytuowanych w rejonie Oscarsborga
były gotowe każdej chwili odpalić śmiercionośne pociski. Ponadto Ericsen, ostrzeżony
przez swych kolegów z Rauöy i Bolaerne, że gdy oświetlono reflektorami nadpływające
okręty, te natychmiast oślepiły ich światłem swoich nadzwyczaj potężnych reflektorów –
postanowił przygotować przybyszom podobną niespodziankę. Aby uniknąć oślepienia
własnych artylerzystów, kazał spiesznie zainstalować silną baterie reflektorów na połu-
dniowej wysepce Kaholm, w miejscu dość odległym od usytuowanej tamże artylerii, na-
tomiast
reflektory
Oscarsborga i innych
fortów miały być użyte
tylko w razie konieczno-
ś
ci, na specjalny rozkaz.
O godzinie 4:00
nad ranem znowu rozle-
gły się strzały w dole fiordu, przy czym tym razem odgłosy dochodziły ze znacznie mniej-
szej niż poprzednio odległości. To „Olaf Tryggvason”, jak się później okazało, bronił
dostępu do bazy Horten, a kanonada, która się tam wywiązała, trwała niemal do świtu.
Szarzało już, kiedy obsady skierowanych w dół fiordu potężnych dwóch dział 280
mm dojrzały zbliżającą się kolumnę okrętów. Szły one szykiem liniowym, jeden za dru-
gim. Prowadził potężny jednokominowe okręt o wielkim, silnie rozczłonkowanym pomo-
ś
cie; za nim szedł inny, podobnie wyglądający kolos. Okręty szły prosto na cieśninę Dröb-
ak, musiały więc przedefilować przed lufami dział Oscarsborga, zanim nie zakryje ich
południowa wysepka Kaholm.
Kiedy odległość czołowego okrętu od dział Oscarsborga wynosiła już tylko około
600 metrów, z brzegu wysepki Kaholm padł snop światła na dziób krążownika – zastępca
dowódcy „Blüchera zanotował godzinę 5:18 – omiótł go do rufy i cofnął się, po czym
zgasł. Niespełna minutę później pułkownik Ericsen dał rozkaz:
– Bateria, ognia!
Huknęły obydwa stare, ale dobrze utrzymane działa, wybudowane przez zakłady
Kruppa blisko pół wieku wcześniej i – jak na ironię – nazwane „Aron” i „Mojżesz”. Jeden
300 kg ważący pocisk trafia w nadbudówkę pomostu, wybijając do nogi obsadę głównego
stanowiska dowodzenia artylerii przeciwlotniczej. Drugi rozbija położony w śródokręciu
hangar dla wodnosamolotu, który natychmiast staje w ogniu i niczym płonąca pochodnia
będzie odtąd oświetlać „Blüchera”, co też stało się pośrednio przyczyną jego zguby. Krą-
ż
ownik odpowiada wprawdzie całą swoją artylerią ciężką, lekką i przeciwlotniczą, ale
niemieccy artylerzyści nie mogą na razie ustalić stanowisk przeciwnika i strzelają na śle-
po, podczas gdy na krą-
ż
ownik pociski padają teraz
ze wszystkich stron.
Trzeba tu może
poświęcić parę słów topo-
grafii terenu, w którym
rozegrać się miała ta pierw-
sza i ostatnia akcja bojowa
„Blüchera”. Prowadzący do
Oslo od Kattegatu fiord ma
ponad 55 mil długości, a u
wejścia 10 do 20 mil szero-
kości; jednakże odcinek na
północ od Horten, to zna-
czy drogę właśnie co prze-
bytą przez niemiecką eska-
drę, stanowi wąziutkie na
około pół mili gardło, u
jego zaś północnego wylotu
leży Oscarsholmen. Jest to
podłużna wysepka, okolona
kilkunastu mniejszymi i
zupełnie maleńkimi wysep-
kami, wokół której fiord
rozwidla się na dwa przej-
ś
cia: wschodnie, od małej
miejscowości położonej na
wschodnim
wybrzeżu
zwane cieśniną Dröbak, i Kanał Zachodni – dalej zaś łączy się ponownie w jedną odnogę
prowadzącą do samej stolicy Norwegii. Jak z tego wynika, Oscarsholmen jest bardzo
ważnym punktem strategicznym broniącym dojścia do Oslo, nic też dziwnego, że rejon ten
został przez Norwegów odpowiednio ufortyfikowany.
Głównym elementem tego rejonu obronnego jest twierdza Oscarsborg, położona
na południowym cyplu Oscarsholmen, panująca swymi 280 mm działami – wspomniany-
mi „Aronem” i „Mojżeszem” – nad rozwidleniem fiordu. Działa to zostały jednak zainsta-
lowane w nieobrotowych wieżach, i dlatego obronę obu dojść do Oslo trzeba było
wzmocnić innymi bateriami. Usytuowano je w Dröbak, na górze dominującej nad fiordem,
w postaci dwudziałowej baterii 150 mm, oraz leżącej u wejścia do cieśniny Dröbak połu-
dniowej wysepce Kaholm, w postaci wbudowanej w skałę i doskonale zamaskowanej
dwururowej wyrzutni torpedowej. Każdy okręt, który zdołał wpłynąć do cieśniny pomimo
ognia artyleryjskiego baterii Oscarsborga i Dröbak, musiał przedefilować prostopadle do
tej wyrzutni, a rezultat tego dla okrętu nieprzyjacielskiego musiał być katastrofalny.
Spotkało to również „Blüchera”. Kiedy krążownik znalazł się poza zasięgiem
„Arona” i „Mojżesza”, przestały mu grozić potężne pociski mogące zniszczyć i zatopić
okręt, jednak nadal trafiały weń salwy sto pięćdziesiątek, walące z góry Dröbak. Ostrzał
ten trwał również tylko kilka minut, ale w tym krótkim czasie trafiło „Blüchera” co naj-
mniej dwadzieścia pocisków, które w większości detonowały w śródokręciu. Potem krą-
ż
ownik wyszedł spod ostrzału tej, również nieruchomej baterii i wpłynął w cieśninę Drö-
bak. Norweskie działa nie strzelały już do niego, tylko otworzyły ogień do następnego w
szyku „Lützowa”, toteż dowódca „Blüchera” wydał rozkaz:
– Wstrzymać ogień!.
Artyleria „Blüchera” przestała ostrzeliwać niewidzialnych właściwie przeciwni-
ków, a na okręcie ze wzmożoną energią usuwano szkody powstałe podczas krótkotrwałe-
go boju. I właśnie wtedy, kiedy zarówno załoga krążownika, jak i znajdujący się na nim
ż
ołnierze zajęci byli walką z szalejącym na okręcie pożarem, nastąpił kolejny, najgorszy
ze wszystkich cios. To dowódca zamaskowanej wyrzutni, kapitan Andersen – uprzedzony
przez pułkownika Ericsena słowami, które ponoć brzmiały: – Hallo, Andersen, uważaj!
Zaraz wpłynie Ci pod lufy tłusty kąsek, ale nie spudłuj! – kazał odpalić dwie torpedy. Po
chwili eksplodowały one poniżej linii wodnej lewej burty krążownika.
Wybuch torped ostatecznie przesądził los okrętu. W panującym zamęcie pobi-
tewnym, walcząc z szalejącym w śródokręciu pożarem, powodującym co chwila wybuchy
pocisków artyleryjskich, granatów oraz skrzynek z amunicją, niełatwo było zorientować
się, co zaszło. Na ogół każdy przypuszczał, że „Blücher” wszedł na miny. Jeden z żołnie-
rzy w relacji swej napisał:
Nowa detonacja, następna, raz słabsza, raz bardzo silna. „Blücher” wyraźnie drży. Z
oddali dochodzący huk milknie. Widocznie nieprzyjacielska bateria już nie strzela. Została
unieszkodliwiona.
Ale „Blücher” także musi być silnie trafiony. Przez minę? Przez torpedę? Tego nie
wiemy, wiemy tylko, że „Blücher” wywalczył sobie przejście.
Teraz jednak okręt przechyla się powoli na bok i nie wyprostowuje się.
Zastępca dowódcy „Blüchera”, komandor Heymann, w swym znacznie później
opracowanym sprawozdaniu mającym stanowić podstawę dla biura historycznego
Kriegsmarine, napisał, co następuje:
W tym momencie dały się odczuć dwa krótko po sobie następujące silne wstrząsy
okrętu, o których początkowo sądziłem, że zostały spowodowane wejściem na zaporę minową,
zaznaczoną na będących do naszej dyspozycji mapach. Dopiero później ustalono, że były to
dwa trafienia torpedami, pochodzącymi ze znajdującej się na wyspie Kaholm, wbudowanej w
skałę, lądowej wyrzutni torpedowej.
Również i adiutant okrętu, korvettenkapitän Kurt Zoepffel w pierwszej chwili
wybuchy przypisał minom, a dopiero później dowiedział się, że nie one były tego przy-
czyną:
Dwa głuche wstrząsy przejęły nas na pomoście strachem. Miny? Torpedy? Okręt
otrzymał lekki przechył na lewą burtę. Maszyny przestały działać. Powoli dryfuje nas dalej na
północ.
Co się stało? Z najbliższej odległości, najwyżej z 400 metrów, z niewiarygodnie dobrze
zamaskowanej, wbudowanej w stromej skale wyrzutni zostały odpalone na przechodzący okręt
dwie torpedy. Nie mogły one nie trafić celu. Były to wprawdzie – jak mogliśmy później stwier-
dzić podczas pobytu w twierdzy – zupełnie przestarzałe modele, ale wykonywały całkowicie
swą powinność i zadały dumnemu okrętowi śmiertelne rany. Przez wielkie wyrwy od detonacji
woda wdarła się strumieniami do okrętu, zmuszając nas do opuszczenia trafionych pomiesz-
czeń.
„Blücher” przeszedł wprawdzie najgorszy odcinek fiordu – gdzie działa i wyrzut-
nie torpedowe mogły go zniszczyć lub przynajmniej uniemożliwić przejście – i z wolna
dryfował naprzód, ale jego chwile były już policzone. Ten najnowszy z wielkich okrętów
Kriegsmarine był już właściwie wrakiem, unoszącym się jeszcze na wodzie, ale coraz
bardziej chylącym się na burtę. Do jego kadłuba wlały się tysiące ton wody, a w śródokrę-
ciu szalał coraz silniejszy pożar. I nie było takiej mocy, która by mogła ogień ten ugasić i
uratować okręt, chociaż załodze
krążownika i wspomagającym
ją żołnierzom przez dłuższy
czas wydawało się, iż zdołają
tego dokonać. Dopiero kiedy o
godzinie
6:30
eksplodowała
komora amunicyjna pocisków
105 mm, dowódca „Blüchera”
rozpoczął przygotowania do
opuszczenia okrętu.
Agonia
„Blüchera”
trwała zresztą całe dwie godziny, a dryf zniósł go w tym czasie w górę cieśniny, w pobliże
wysepki Askholmene. Tam prąd obrócił bezwolny okręt w poprzek cieśniny, tak że odle-
głość rufy od wysepki wynosiła około 300 metrów, a dziobu od lądu stałego o połowę
więcej. Szalejący w śródokręciu ogień podzielił okręt na dwie, nie mające ze sobą połą-
czenia części, i w tej sytuacji ludzie z rufy ratowali się płynąc do wyspy, z dziobu zaś na
ląd stały. Szalupy i kutry krążownika w większości nie nadawały się do użycia i dlatego
olbrzymia większość rozbitków musiała podjąć próbę dotarcia do brzegów wpław, korzy-
stając z tratw, pasów ratunkowych i różnych drewnianych przedmiotów.
Opuszczanie okrętu rozpoczęło się około godziny 7:00 rano, a pół godziny póź-
niej – ściśle o godzinie 7:32 – „Blücher” poszedł na dno. Dokładna liczba ofiar nie została
ogłoszona, ale według alianckich publikacji straty wynosiły około tysiąca dwustu ludzi, z
których większość (w tym liczni gestapowcy przeznaczeni do Oslo) zginęła w lodowatych
nurtach fiordu. Wśród uratowanych znaleźli się natomiast kontradmirał Thiele, generał
Engelbrecht i jeden generał lotnictwa, jak również dowódca „Blüchera”, komandor Wol-
dag”, który zresztą tylko o tydzień przeżył swój okręt, gdyż zginął w katastrofie lotniczej
w drodze powrotnej z Oslo do Niemiec.
Pomimo dotkliwych niepowodzeń, jakie spotkały grupę kontradmirała Kummetza
w Oslofjordzie, stolica Norwegii została zajęta w południe 9 kwietnia w następstwie sil-
nych akcji Luftwaffe, której samoloty zbombardowały niektóre obiekty wojskowe, co
pozwoliło na obsadzenie pobliskiego lotniska Fornebu i umożliwiło lądowanie samolotów
z wojskiem.
O roli odegranej w przygotowaniu napaści na Norwegię, a zwłaszcza w przepro-
wadzenie ataku na Oslo przez członków niemieckiej ambasady świadczy wymownie ofi-
cjalny dziennik niemieckiego attaché morskiego, którym był korvettenkapitän Richard
Schreiber:
9 kwietnia 1940.
04:00 – Jestem w porcie, gotowy do przyjęcia niemieckich okrętów wojennych. Po-
rucznik Kempf znajduje się na niemieckim statku w zatoce, aby służyć jako pilot. Nabrzeża
zostały tak przygotowane, aby nadawały się do przeprowadzenia akcji tak szybko, jak tylko
możliwe. Wszystko co tylko mogę tu uczynić, zostało uwzględnione i przygotowane do naj-
mniejszego szczegółu. Anglicy i Francuzi opuszczają Oslo w godzinach porannych. Ambasado-
rzy Anglii, Francji i Polski podążą za nimi. W ogrodzie angielskiej ambasady pali się tajne papie-
ry.
04:45 – Niemiecki ambasador przedstawia memorandum.
08:00 – krótko po 08:00 pierwszy niemiecki samolot przelatuje nad portem. Norwe-
skie działo przeciwlotnicze otwiera ogień.
09:23 – lotnisko Fornebu – Oslo w niemieckich rękach.
09:30 – Królewski sztandar zostaje zdjęty z zamku. Niemiecki atak powietrzny na
twierdze Akershus i Hovedoeya. Oddziały spadochroniarzy zostały przyprowadzone z Fornebu
przez attaché morskiego i lotniczego w ogniu dział przeciwlotni-
czych i karabinów maszynowych. Przybycie jednostek niemieckiej
floty oczekiwane jest na próżno. Berlin nie odpowiada na sygnały
radiowe. Panika w mieście w następstwie obrony przeciwlotniczej i
ukazania się niemieckich samolotów. W biurze attaché morskiego
częściowo zniszczono najbardziej tajne akta, gdyż sytuacja stała się
napięta wskutek opóźnionego przybycia niemieckich okrętów
wojennych. Jest możliwe, że norwescy żołnierze, policja lub angiel-
skie grupy obronne [?] będą chcieli utorować sobie drogę do domu
[attaché morskiego]. Rozdano rewolwery. Zabezpieczono dom.
Przejechałem nie zatrzymany przez miasto niemieckim samocho-
dem, w mundurze pod cywilnym płaszczem.
12:00 – Około 12:00 pierwsi niemieccy żołnierze lądują w Fornebu, zajmują ambasadę
i najważniejsze punkty miasta. Dowódcą akcji jest pułkownik Pohlmann z Grupy XXI. Połączenia
telefoniczne w mieście przecięte. Łączność telefoniczna pomiędzy biurem attaché morskiego i
niemiecką ambasadą w porządku. Późnym popołudniem lotniczy meldunek donosi, że niemiec-
ki okręt osiadł na dnie u wejścia do Oscarsborga. Porucznik Pusback z biura attaché morskiego
otrzymuje rozkaz odpłynięcia do Oscarsborga. W chwili jego przybycia zadanie było już wyko-
nane, a rozbitkowie przeniesieni na niemieckie okręty. Załoga storpedowanego parowca nie-
mieckiego zbiera się w wielkich grupach w biurach attaché morskiego. W miejsce norweskiego
rządu, który jest w ucieczce, pod wieczór formowany jest nowy rząd Quislinga.
17:00 – Sytuacja w mieście stała się jasna. W ministerstwie obrony nie ma norweskich
oficerów na stanowiskach. Pomagam przybywającym wojskom, rozdając im plany miasta itd.
Moje przeświadczenie, że operacja norweska mogła być przeprowadzona bez jednego
strzału, gdyby zaskoczenie zostało utrzymane w tajemnicy, nie uległo w toku walki zmianie.
Aż do późnego popołudnia 8 kwietnia rządowi i sztabowi admiralicji nic nie było wia-
domo o operacji. Z pewnością dowiedziałbym się, gdyby rząd był gotowy do zwalczania nie-
mieckiej akcji, jeżeli rzeczywiście przypuszczano by, że była ona zamierzona. Nie, nie oczekiwa-
no jej. Jednakże, gdy coraz więcej niemieckich statków specjalnych było torpedowanych i gdy
rozbitkowie z „Rio de Janeiro” oświadczyli, że przybyli chronić Norwegię, wtedy incydent z
„Posidonią” (tankowiec) i „U – 21” stanęły w nowym świetle. W ciągu nocy z 8 na 9 kwietnia
rząd norweski podjął swą ważką decyzję. Król opuścił miasto 9 kwietnia rano.
Plan politycznego podporządkowania Norwegii i uczynienia z tego kraju satelity
III Rzeszy przewidywał zaaresztowanie dotychczasowych ministrów i wywarcie presji na
królu, aby desygnował nowego premiera, Vidkuna Quislinga. Jednakże w opanowanej
przez Niemców stolicy kraju
nie pozostał żaden przedsta-
wiciel legalnej władzy. W
następstwie bowiem podjętej
przez rząd norweski decyzji
stawienia oporu niemieckiej
inwazji Haakon VII, następ-
ca tronu Olaf, przewodni-
czący i ważniejsi członkowie
Stortingu (tak nazywał się
norweski parlament), oraz
rząd z premierem Nygaard-
svoldem i ministrem spraw
zagranicznych Kohtem na
czele opuścili Oslo i udali się
w kierunku granicy szwedzkiej, aby szukać schronienia w sąsiednim kraju. Rząd szwedzki
wyraził jednak zgodę na przyjęcie i pobyt rodziny królewskiej oraz norweskich oficjeli
pod warunkiem niewykonywania ich funkcji urzędowych, wobec czego utytułowani
uchodźcy udali się na północ i usadowili w miejscowości Molde. Stała się ona przejściową
stolicą Norwegii, przybyli tam również akredytowani dyplomaci zaprzyjaźnionych
państw.
W rezultacie knowania Quislinga nie dały zamierzonych wyników, gdyż Niem-
com nie udało się uczynić z Norwegii legalną – przynajmniej na pozór – drogą swego
satelity. Sam Quisling został oskarżony przez rząd królewski o zdradę stanu i zdyskredy-
towany w oczach społeczeństwa. Hitler musiał więc powołać niemieckiego komisarza
Rzeszy dla okupowanych terenów norweskich. Został nim gauleiter Josef Terboven, który
wspólnie z późniejszym admirałem dowodzącym w Norwegii, Hermannem Boehmem,
rządził do końca wojny tym krajem.
Kapitulacja wymuszona podstępem i terrorem
Jak już wspomniano, opanowanie Kristiansandu zostało powierzone IV grupie
inwazyjnej. Tworzyły ją lekki krążownik „Karlsruhe”, którego dowódca, komandor Fried-
rich Rieve, był jednocześnie dowódcą grupy, trzy torpedowce i 2 Flotylla Ścigaczy wraz z
okrętem – bazą „Tsingtau”. Okręty tej grupy (bez ścigaczy) miały przewieźć 1400 żołnie-
rzy: jeden pułk i jeden wzmocniony batalion piechoty, kompanię rowerzystów (przewi-
dzianą do zajęcia portu Arendal), oddziały szturmowe piechoty morskiej, łączności i sape-
rów oraz sztab kontradmirała Schenka, przewidzianego na Admirała Komenderującego
Południowym Wybrzeżem Norwegii.
Gros wspomnianych oddziałów zostało zaokrętowanych w nocy z 7 na 8 kwietnia
w Bremerhaven na krążowniku „Karlsruhe” i okręcie – bazie „Tsingtau”, reszta na trzech
torpedowcach w Wilhelmshaven. Z bazy tej wyruszyło również siedem ścigaczy. Spotka-
nie się wszystkich okrętów grupy nastąpiło nad ranem 8 kwietnia, po czym z krążownika
flagowego został nadany sygnał: „Rozdzielić się zgodnie z planem”.
Tak jak Rieve uprzednio uzgodnił z dowódcą półflottyli torpedowców, komando-
rem Bütowem, i szefem flotylli ścigaczy, komandorem Petersenem, okręty grupy utworzy-
ły trzy formacje, które oddzielnie ruszyły na północ. „Karlsruhe” szedł w asyście torpe-
dowców „Luchs” i „Seeadler”, które miały zapewnić mu ochronę przeciw okrętom pod-
wodnym; rozwijający niedużą prędkość „Tsingtau”, eskortowany przez torpedowiec „Gre-
if”, miał iść płytkimi wodami wzdłuż Wysp Północnofryzyjskich; oddzielnie na pełnych
obrotach silników poszły ścigacze.
Marsz poszczególnych grup przebiegł pomyślnie, chociaż około południa spadła
gęsta mgła i towarzyszyła okrętom przez dalszą część drogi. O godzinie 1:00 po północy
nastąpiło spotkanie koło Horns – Rieff, niedaleko północno – zachodnich wybrzeży Ju-
tlandii. Stąd okręty wyruszyły w poprzek Skagerraku kierując się na Kristiansand. O go-
dzinie 2:00 od grupy odłączył „Greif” i zboczył na północno – północny wschód w kie-
runku Arendalu. Po dalszych dwóch godzinach ostrożnego marszu, grupa komandora
Rievego przybyła w pobliże szerokiego wejścia do fiordu, w którego głębi leży Kristian-
sand. Ciemności i gęsta mgła spowijały całe wybrzeże, światła latarni morskich i boi
ostrzegawczych były wygaszone. Okazało się, że lokalne władze zrozumiały „co się świę-
ci” i nie zamierzały ułatwić wejścia do fiordu niepożądanym gościom.
W tej sytuacji komandor Rieve nie mógł ryzykować przeokrętowania oddziałów
szturmowych na ścigacze, zaatakowania strzegących wejścia do fiordu fortów Odderoe i
Gleodden i w ogóle realizacji wcześniej ustalonego planu zdobycia Kristiansandu przy
maksymalnym wykorzystaniu czynnika zaskoczenia. W pobliżu niemieckich okrętów
pojawił się zresztą wodnosamolot (jak się później okazało: norweski) i z pewnością do-
niósł o ich obecności.
Od chwili przybycia niemieckich okrętów w pobliże wejścia do fiordu upłynęła
godzina, potem druga, a warunki nadal nie ulegały zmianie. Mgła utrzymywała się dalej,
dlatego krążenie na zwolnionych obrotach przysparzało Niemcom niemało trudności,
jednakże Rieve nie odważył się dać rozkazu zastopowania, trzeba było bowiem się liczyć
z możliwością przebywania na tych wodach brytyjskich okrętów podwodnych. W pewnej
chwili, a zaczynało wreszcie nieco się przejaśniać, z mgły wyłonił się statek handlowy
ś
redniej wielkości (Niemcy ocenili go na około 5 – 6000 ton) i – jakby usiłując prześliznąć
się koło zespołu okrętów wojennych – zdążał w kierunku wejścia do fiordu. W nocy
wszystkie koty są szare i podobnie jak na niemieckich okrętach nie można było się zorien-
tować co to za statek przepływa obok nich, tak też na jego pokładzie zapewne nikt nie
zdołał zidentyfikować napotkanych jednostek. Nie ulega zresztą wątpliwości, że żadnej ze
stron nie zależało na takiej identyfikacji, tymczasem – jak się niebawem miało okazać –
mogła ona wypaść jak najlepiej dla wszystkich zainteresowanych.
Na razie, krótko po wejściu nie rozpoznanego statku w głąb fiordu, rozległy się
strzały artyleryjskie stanowiące jakby wstęp do bitwy, która się miała niebawem rozegrać.
Później się okazało, że statek został ostrzelany przez norweski torpedowiec „Gyller” i
stanął w płomieniach. Przypieczętowało to zresztą jego los, gdyż w toku bitwy został on
dodatkowo zbombardowany przez niemieckie samoloty i poszedł na dno. W taki sposób
norwescy marynarze i niemieccy lotnicy przyczynili się wspólnie do zatopienia jednego ze
statków Handelsmarine, który przeprawiał się śmiało z Indii Zachodnich, gdzie zastał go
wybuch wojny, przez Północny Atlantyk i wokół Wysp Brytyjskich, do ojczystego portu.
Załodze tego statku, a nosił on nazwę „Seattle”, udało się sforsować aliancką blokadę, aby
już niedaleko celu swej dalekiej wędrówki paść ostatecznie ofiarą niemieckich bomb.
Tymczasem około godziny 6:30, kiedy zaczęło się rozjaśniać, a mgła nieco się
rozrzedziła, krążownik „Karlsruhe” podszedł do wejścia fiordu. I wtedy baterie fortu Od-
deroe otworzyły do Niemców ogień. Oznaczało to, że napastników oczekuje ciężka walka,
gdyż artyleria wspomnianego fortu dysponowała haubicami kalibru 240 mm oraz działami
210 i 150 mm, czyli znacznie górowała siłą ognia nad artylerią krążownika „Karlsruhe”,
posiadającego 9 dział 150 mm.
W odpowiedzi „Karlsruhe” mógł użyć początkowo tylko dziobowej, trzylufowej
wieży artyleryjskiej. Pojedynek ten nie dawał Niemcom najmniejszych szans powodzenia.
Niewiele więcej zdołali oni uzyskać po wykonaniu zwrotu; dwie rufowe wieże 150 mm
również nie były szczególnie groźne dla haubic i dział fortecznych dużego kalibru roz-
mieszczonych wśród skał. Przeciwnie natomiast, coraz celniejszy ogień Norwegów zmusił
Rievego do wycofania się, gdyż trafienie krążownika pociskami kalibru 240 lub 210 mm
mogło mieć dla niego katastrofalne skutki. Pozostałe okręty niemieckiej grupy nie liczyły
się właściwie w tej walce, „Tsingtau” bowiem miał tylko dwa działa 88 mm, a torpedowce
po trzy działa 105 mm, i zupełnie nie nadawały się do pojedynku artyleryjskiego z silnie
uzbrojonym fortem. W tej sytuacji Rieve zażądał pomocy lotnictwa.
Samoloty 26 eskadry bombowców przeprowadziły koło godziny 7:00 silny nalot,
w wyniku którego został trafiony i wyleciał w powietrze jeden z norweskich magazynów
amunicji. Działa forteczne nie ucierpiały jednak i kiedy zaraz po nalocie krążownik „Karl-
sruhe” ruszył, w asyście pozostałych okrętów, do ponownego pojedynku z fortem Odde-
roe, Niemców spotkała równie zdecydowana i silna odprawa, jak za pierwszym razem.
Mimo kilkuset oddanych strzałów okręty komandora Rievego znów nic nie zdziałały, jeśli
nie liczyć celnych pocisków skierowanych nie na fort, ale na miasto. Jeden z nich zwalił
wieżę kościelną, inne trafiły w budynki mieszkalne, które stanęły w płomieniach. Ludność
w popłochu poczęła uciekać z Kristiansandu.
Rieve ponownie zażądał lotniczego wsparcia, ale nagle spadła tak silna mgła, iż
nie sposób było prowadzić jakichkolwiek działań. Także zamierzony przez Niemców
desant musiał zostać odwołany.
Dopiero kilka godzin później silne
słońce przerzedziło mgłę i niemieckie okrę-
ty ruszyły do ponownego ataku. Przodem
szły dwa torpedowce, za nimi ścigacze,
potem „Karlsruhe”, a na końcu „Tsingtau”.
Ku swemu zdumieniu tym razem Niemcy
nie natrafili na żaden opór. Działa forteczne
nie oddały ani jednego wystrzału i wszyst-
kie napastnicze okręty mogły wykonać swe
zadania.
Ś
cigacze
wysadziły
oddziały
szturmowe w wyznaczonych punktach wybrzeża, torpedowce i „Tsingtau” przybiły do
mola, a ‘Karlsruhe” rzucił kotwicę w wewnętrznym porcie. W tym czasie nadleciały nie-
spodziewanie niemieckie bombowce, ale wystrzelone w porę rakiety uprzedziły lotników,
iż Kristiansand został opanowany.
Co się jednak stało, że Norwedzy zaprzestali oporu? Dlaczego zamilkły działa
fortu Odderoe, panującego do niedawna całkowicie nad wejściem do fiordu? Dlaczego
obrońcy Kristiansandu skapitulowali, chociaż wcale nie zostali pokonani przez napastni-
ków?
Sprawa przedwczesnej kapitulacji nie została dotąd wyjaśniona w nie wzbudzają-
cy żadnych wątpliwości sposób, a każda ze stron podaje inną wersję. Zdaniem Norwegów
dowódca
fortu
otrzymał
sygnał następującej treści:
BRYTYJSKIE I FRANCU-
SKIE NISZCZYCIELE IDĄ
WAM NA POMOC. NIE
OTWIERAJCIE OGNIA!
Sygnał
ten
był
nadany po norwesku i sto-
sowanym szyfrem, tak że
jego
wiarygodność
nie
wzbudzała ponoć żadnych
wątpliwości.
Gdy
więc
pojawiły się wkrótce dwa
niszczyciele (a niemieckie
torpedowce mogły uchodzić
za małe niszczyciele), załoga
fortu była przekonana, iż są
to zapowiedziane alianckie okręty. Dlatego też działa forteczne milczały, a kiedy również i
„Karlsruhe” zawinął do portu, znajdował się już poza zasięgiem wspomnianych dział…
Niemiecka wersja jest krańcowo odmienna. Według niej przyczyną zaniechania
oporu przez Norwegów była panika oraz ucieczka mieszkańców Kristiansandu, spowodo-
wane rzekomo tylko jedną i to przypadkową salwą, która padła na miasto, trafiając wieżę
kościelną i jeden dom. Cóż, kto chce niech wierzy w tę przypadkową salwę i w to, że
miała ona spowodować panikę o tak daleko idących skutkach…
Jak powiedziałem, obie strony obstają przy swej wersji. Może więc obie wersje
zawierają prawdę, a przyczyną norweskiej kapitulacji był zarówno podstępnie przesłany
sygnał, jak też fakt sterroryzowania cywilnej ludności bombardowaniem miasta?
Tak czy owak IV Grupa Inwazyjna zdobyła Kristiansand, a niebawem do portu
przybył „Greif”: przywieziona przez ten torpedowiec kompania rowerzystów opanowała
Arendal. Mimo więc początkowych kłopotów, operacja zakończyła się dla Niemców jak
najlepiej. W dodatku w Kristiansandzie wpadł w ich ręce norweski torpedowiec „Gyller”
oraz trzy okręty podwodne: dwa norweskie i jeden… niemiecki. Był to wspomniany na
początku „U – 21”, który kilkanaście dni wcześniej ugrzązł na mieliźnie niedaleko Kri-
stiansandu, po czym został przez Norwegów ściągnięty z mielizny i doprowadzony do
portu na internowanie.
Postój niemieckich okrętów w Kristiansandzie trwał zaledwie kilka godzin, gdyż
w obawie przed nalotami brytyjskich samolotów „Karlsruhe” i trzy torpedowce opuściły
wieczorem port i wyszły z powrotem do Niemiec. Tym razem droga miała prowadzić
przez Kattegat, gdzie było wyznaczone spotkanie z okrętami wracającymi z Oslo. Zanim
jednak do tego doszło, o godzinie 20:00 dnia 10 kwietnia „Karlsruhe” został zaatakowany
przez jeden z patrolujących w Skagerraku i Kattegacie brytyjskich okrętów podwodnych
„Truant”. Wystrzelił on z odległości 600 metrów trzy torpedy; dwie z nich krążownik
zdołał wymanewrować, trzecia jednakże trafiła w śródokręcie, detonując w turbinowni.
„Karlsruhe” niezwłocznie dostał przechyłu i został unieruchomiony. Próba opanowania
groźnej sytuacji zawiodła, a okręt nabierał coraz większego przechyłu. Torpedowce nie
mogły podjąć się holowania krążownika, musiały bowiem tropić przebywający gdzieś w
pobliżu nieprzyjacielski okręt podwodny. Gdy zaś okazało się, że zawezwany na pomoc
pełnomorski holownik może przybyć dopiero za 24 godziny, zapadła decyzja przeokręto-
wania załogi krążownika na torpedowce, po czym „Greif” dobił go torpedą. O godzinie
22:00 „Karlsruhe” zatonął.
Komandor Rieve niedługo cieszył się więc sukcesem swej grupy. Raz jeszcze
okazało się, że na wojnie zwycięstwo i klęska chodzą często w jednej parze.
„Zdążam do Bergen na krótką wizytę”
Bergen odgrywał ważną rolę jako port handlowy, którego znaczenie jeszcze
wzrosło po wybuchu wojny. Korzystały bowiem z niego obie strony walczące, a Brytyjska
Admiralicja zorganizowała nawet z początkiem listopada 1939 roku stałą obsługę konwo-
jową trasy prowadzącej z Methil w północno – wschodniej Szkocji do Bergen. Między
innymi polski okręt podwodny „Orzeł” jeden jedyny raz wziął udział w eskorcie konwoju
właśnie do Bergen i z powrotem na przełomie lat 1939 i 1940.
Alianckie konwoje kursowały na tej trasie aż do kampanii norweskiej. Ostatni
konwój z Methil, ON – 25, wyszedł 5 kwietnia, ale dwa dni później Brytyjska Admiralicja
nakazała mu zawrócić do portu
wyjściowego. Równocześnie jed-
nak wydała nie bardzo uzasadnio-
ny wobec rozwoju sytuacji rozkaz,
aby konwój z Bergen, AN – 25, nie
wychodził w rejs.
Rozkaz ten został wydany
nieco za późno, bowiem wspo-
mnianego konwoju nie było już od
kilkunastu godzin w Bergen, jed-
nakże po otrzymaniu sygnału z
Londynu „przewodnik konwoju”, a
był nim statek „Fylingdale”, kazał
zawrócić w stronę norweskiego
wybrzeża. Na szczęście poprowa-
dził on statki nie na powrót do
Bergen, tylko do jednego z fiordów na północ od tego portu, gdzie spędziły noc na kotwi-
cach. Dzięki temu nie zostały one zauważone przez niemieckie okręty III Grupy Inwazyj-
nej kontradmirała Huberta Schmundta, które niewiele godzin później wpłynęły do
Korsfjordu, w drodze do Bergen.
Kontradmirał Schmundt dowodził jedną z najlepszych grup inwazyjnych. W jej
skład wchodziły lekkie krążowniki „Köln” i „Königsberg”, okręt artyleryjski „Bremse”,
torpedowce „Leopard” i „Wolf”, flotylla ścigaczy wraz z okrętem – bazą „Carl Peters” i
dwa uzbrojone trawlery. Okręty III Grupy wiozły 1900 żołnierzy, którzy mieli obsadzić
ważniejsze obiekty w Bergen.
Grupa Schmundta musiała – po przebyciu nocą Morza Północnego – opłynąć w
ciągu dnia południowo – zachodnie wybrzeże Norwegii, a to narażało ją na poważne nie-
bezpieczeństwo ze strony patrolującej w pobliżu brytyjskiej eskadry krążowników. Gdyby
pogoda była w dniu 8 kwietnia lepsza, to niemieckie okręty zostałyby niechybnie wypa-
trzone przez brytyjski samolot rozpoznawczy, a jego meldunek mógłby ściągnąć w ciągu
dwóch godzin odległe w pewnej chwili zaledwie o 60 mil krążowniki i niszczyciele admi-
rała Edward – Collinsa. W tej sytuacji doszłoby do bitwy, w której niemiecki okręt – baza
ś
cigaczy „Carl Peters” i okręt artyleryjski „Bremse” stałyby się – z powodu swej małej
szybkości – przysłowiową kulą u nogi lekkich krążowników „Köln” i „Königsberg”,
uniemożliwiając całej grupie zarówno przedarcie się do poru przeznaczenia, jak i wycofa-
nie.
Na szczęście dla Niemców gęsta mgła uniemożliwiła skuteczne rozpoznanie
lotnicze i okręty Schmundta niepostrzeżenie odeszły w stronę południowo – zachodniego
wybrzeża Norwegii, a potem zapadł zmrok. Około godziny 2:00 po północy weszły do
prowadzącego do Bergen Korsfjordu, i dopiero tam natknęły się na norweski patrolowiec.
Oświetlił on reflektorem czołowy okręt grupy i zażądał prezentacji. Krążownik „Köln”
odpowiedział angielskim sygnałem:
– British cruiser „Cairo”. I am proceeding to Bergen for a short visit.
Dowódca patrolowca dał się wprowadzić w błąd, chociaż podobieństwo “Kölna”
do „Cairo” polegało właściwie tylko na tej samej liczbie kominów, i niczego nie podej-
rzewając pozwolił „brytyjskim” okrętom iść dalej.
O godzinie 4:30 nastąpiło ponowne spotkanie tej grupy z norweskim okrętem,
tym razem z torpedowcem. Niemcy znowu posłużyli się wypróbowanym już sygnałem i
mistyfikacja znowu się powiodła. Rzekome brytyjskie okręty mogły bez przeszkód konty-
nuować marsz do Bergen, podczas gdy norweski torpedowiec poszedł własną drogą.
Rozjaśniło się, gdy napastniczy zespół znalazł się u wejścia do Byfjordu, ostat-
niego odcinka drogi do Bergen, i teraz mistyfikacja mogła się w każdej chwili wydać.
„Köln” oraz torpedowce „Leopard” i „Wolf” zastopowały, a dowódca 69 dywizji piechoty,
której oddziały znajdowały się
na okrętach tej grupy, dał
rozkaz wyokrętowania części
wojsk, chcąc uderzyć od tyłu
na bateria Kvarven. Atak ten
się powiódł i generał major
Tittel mógł triumfować. Pozo-
stałe okręty grupy: „Königsb-
erg”, „Bremse” i „Carl Peters”
dostały się jednak pod silny
ogień dział 210 mm i wszyst-
kie trzy odniosły mniej lub
bardziej poważne uszkodze-
nia. Ostatecznie jednak i one
zdołały wyokrętować wiezionych żołnierzy i około godziny 9:00 ważna baza morska
Bergen znalazła się w ręku Niemców.
W porcie nie było żadnych statków alianckich. Zdążający do Bergen konwój ON
– 25 otrzymał, jak już wspomniano, rozkaz powrotu do Methil, konwój AN – 25 kotwiczył
zaś we fiordzie na północ od Bergen, gdzie oczekiwał na przybycie obiecanej eskorty.
Krótko po południu 9 kwietnia kapitan Pinkney ze statku „Fylingdale”, wyznaczonego
„przewodnikiem konwoju”, dowiedział się od przepływającego statku szwedzkiego o
przeprowadzonym przez Niemców ataku na Bergen. Dlatego też o godzinie 14:00 konwój
ruszył w drogę do Methil. Po przebyciu około 20 mil morskich zauważono na horyzoncie
okręty wojenne i Pinkney, w obawie przed Niemcami, dał rozkaz złamania szyku i pójścia
w rozproszenie. Na szczęście nie był to nieprzyjaciel, tylko opóźniona eskorta i pod jej
opieką 37 statków pomyślnie dotarło do szkockiego portu.
Tak więc mimo poważnego niebezpieczeństwa, jakie u wstępu podróży mogło
zagrozić konwojowi AN – 25, nie utracił on żadnego statku. Zresztą również na samej
trasie mogło dojść do napotkania nieprzyjacielskich okrętów podwodnych, które Niemcy
w ramach operacji „Hartmut” zgromadzili u wybrzeży Norwegii, na Morzu Północnym i
Norweskim, wspomniany konwój miał jednak wyjątkowe szczęście.
Wręcz przeciwnie natomiast stało się z konwojem ON – 25. Nadany wieczorem 7
kwietnia sygnał Brytyjskiej Admiralicji, nakazujący powrót do Methil, nadszedł w bardzo
niekorzystnym momencie, gdy silny sztorm spowodował rozerwanie się konwoju na kilka
części. Dlatego też 24 statki, do których nie dotarł rozkaz, kontynuowały rejs, co spowo-
dowało tragiczne następstwa. Ponad połowa statków (a mianowicie 13) została bowiem
zatopiona bądź wpadła w ręce nieprzyjaciela.
W tym samym czasie, w którym zespół admirała Schmundta przystępował do
walki o Bergen, o 90 mil morskich na zachód od tej bazy znajdowały się potężne siły
brytyjskie, rdzeń Home Fleet (pancerniki „Rodney” i „Valiant”, lekkie krążowniki „Shef-
field” i „Glasgow” oraz sześć niszczycieli), jak również eskadra wiceadmirała Laytona
(duże krążowniki „Manchester” i „Southampton”, i siedem niszczycieli). Anglicy wiedzie-
li już, że „spóźnili się na autobus” (żeby użyć słów wypowiedzianych później triumfalnie
przez Hitlera) i zarówno admirałowie sprawujący dowództwo na morzu, jak i zebrani w
gmachu Brytyjskiej Admiralicji w Londynie zastanawiali się nad możliwością jak naj-
szybszego kontrataku.
Ostatecznie Admiralicja skierowała do dowódcy Home Fleet, admirała Forbesa,
polecenie przygotowania planów zaatakowania niemieckiej eskadry inwazyjnej w Bergen.
Należało również zabezpieczyć dojście do tego portu, Abu uniemożliwić przybycie nie-
przyjacielskich posiłków. Niezależnie od tego polecono Forbesowi zaplanowanie podob-
nego ataku na niemieckie okręty w innej ważnej bazie, Trondheim.
Admirał Forbes otrzymał niemal w tym samym czasie bezpośrednią informację
od wysłanego na rozpoznanie samolotu Coastal Command. Podczas przelotu nad Bergen
obserwator samolotu zauważył trzy niemieckie krążowniki. W związku z tym dowódca
Home Fleet postanowił skierować tam eskadrę Laytona, wzmocnioną o krążowniki
„Glasgow” i „Sheffield”. Niestety wyjątkowo zła pogoda i bardzo wzburzone morze nie
pozwoliły niszczycielom dotrzymać prędkości krążownikom i eskadra musiała niemal o
połowę zwolnić tempo marszu. W rezultacie zamiast wczesnym popołudniem Layton
przywiódł swój zespół dopiero gdy zaczynało się zmierzchać.
Zgodnie z planem atak miał być przeprowadzony przez niszczyciele wspierane
artylerią krążowników, które zajęły pozycje po obu stronach wejścia do fiordu. Wysłany
na zwiad wodnosamolot z flagowego okrętu eskadry doniósł, iż w porcie znajdują się dwa
niemieckie krążowniki. Była to pomyślna wiadomość, gdyż poprzednie rozpoznanie mó-
wiło o trzech krążownikach. W gruncie rzeczy liczba dużych okrętów niemiecki w Bergen
nie uległa zmianie, różnica wynikła natomiast z niewłaściwej identyfikacji okrętu artyle-
ryjskiego „Bremse”, który podczas
porannego rozpoznania został uznany
za krążownik. Teraz jednak nastąpiła
rzecz co najmniej dziwna. Zamiast
przystąpić do wykonania zadania
Layton przekazał otrzymaną informa-
cję Admiralicji, skąd nadeszła wkrót-
ce decyzja odwołująca zaplanowany
atak. Eskadra admirała Laytona wy-
cofała się z fiordu i rozpoczęła patrolowanie przybrzeżnych wód w tym rejonie.
Zadanie zaatakowania nieprzyjacielskich okrętów w Bergen powierzono dwom
dywizjonom bombowców: jeden składał się z 12 samolotów typu Handley – Page „Hamp-
den”, drugi z tyluż maszyn typu Vickers „Wellington”. Samoloty te przedstawiały w
owym czasie szczytowe osiągnięcie brytyjskiego przemysłu lotniczego. Były to dwumoto-
rowe bombowce rozwijające szybkość marszową
ponad 300, a maksymalną do 400 km/godz. i
zabierały 1500 do 1800 kilogramów bomb. Bry-
tyjscy lotnicy nie mieli jednak w początkowej
fazie wojny dostatecznej praktyki w zwalczaniu
celów morskich. Wprawdzie krążowniki admirała
Schmundta stały w porcie i stanowiły łatwiejszy cel aniżeli na morzu, w marszu, jednak
ż
adna z rzuconych bomb nie trafiła. Nalot zakończył się fiaskiem, a jeden z bombowców
został zestrzelony.
Pomimo nieudanego nalotu admirał Schmundt nie chciał ryzykować ponownej
tego rodzaju próby i dlatego nakazał opuszczenie miejsca postoju najwartościowszemu ze
swych okrętów, którym był nie uszkodzony przy zdobywaniu Bergen krążownik „Köln”.
Wyszedł on więc z portu i schronił się w jednym z wewnętrznych fiordów. Decyzja ta
najprawdopodobniej ocaliła krążownik przed zbombardowaniem go następnego dnia rano.
Kolejny atak na Bergen miał być wykonany przez samoloty lotnictwa morskiego
bazujące na lotnisku Hatston, na jednej z Wysp Orknejskich. Właśnie główny obserwator
z Hatston uczestniczył w locie rozpoznawczym nad Bergen rano 9 kwietnia i na jego suge-
stię Admiralicja wytypowała stacjonujące tam dwa dywizjony do przeprowadzenia nalotu.
Dywizjony te składały się z samolotów typu Blackburn „Skua” – jedynych bombowców
nurkujących posiadanych wówczas przez brytyjskie lotnictwo. Niestety maszyny te były
zaplanowane do wykonywania różnych zadań jako samoloty myśliwskie i bombardujące,
co okazało się chybionym pomysłem, gdyż w żadnej z tych ról nie spełniły pokładanych w
nich nadziei. Jako myśliwce okazały się za wolne (362 km/godz.) i za słabo uzbrojone (1
ckm), jako bombowce zabierały zbyt mały ładunek bomb (dwie bomby po 200 kg). W
pierwszych miesiącach wojny właśnie samoloty „Skua” były używane do zwalczania
nieprzyjacielskich samolotów zwiadowczych, wysyłanych nad główną bazę Royal Navy w
Scapa Flow. Podyktowane to było chyba
głównie tym, iż lotnisko w Hatston
znajdowało się w bezpośrednim sąsiedz-
twie tej bazy i dlatego wspomniane
samoloty mogły zjawić się nad nią na
każde zawołanie. Odniesione przez nie
wyniki były jednak raczej nikłe. Teraz
miały być po raz pierwszy użyte do
poważnego zadania i to w charakterze
bombowców nurkujących, do czego
zresztą ich piloci byli w pierwszym
rzędzie szkoleni.
Odległość z Orknejów do Bergen wynosi około 600 kilometrów, co oznaczało, że
port był niemal na granicy zasięgu samolotów typu „Skua”. Dobrze się więc stało, że oba
dywizjony były prowadzone przez człowieka, który poprzedniego dnia znajdował się nad
Bergen i mógł bez zbędnego kluczenia poprowadzić je do ataku. I tak jednak wyprawa
okazała się bardzo trudna i niebezpieczna, gdyż nad Morzem Północnym szalał sztorm i
widoczność była bardzo zła. Wystarczyłoby więc zboczenie z trasy i trudności z szybkim
odnalezieniem celu, aby brytyjskim Samolom zabrakło paliwa na powrót do bazy.
Na szczęście jednak piloci szesnastu samolotów z 800 i 803 dywizjonu w Hatston
przeprowadzili zadanie po mistrzowsku i krótko po godzinie 7:00 oczom brytyjskich lot-
ników ukazał się norweski brzeg, po czym okazało się, że trasa samolotów prowadzi
wprost na Bergen. Niebawem znalazły się nad portem na wysokości około 7000 metrów.
Na dole widać było kilka okrętów i statków, z których jeden wyróżniał się wielkością: był
to „Königsberg”.
Atak nastąpił tak niespodziewanie, że na niemieckim krążowniku podniesiono
alarm dopiero wtedy, gdy pikował pierwszy bombowiec prowadzony przez jednego z
dowódców dywizjonu. Bomby padły w niewielkiej odległości za rufą okrętu, następne zaś
okazały się jeszcze celniejsze. Bombowce atakowały teraz już przy akompaniamencie
silnego ognia przeciwlotniczego, prowadzonego przez działka przeciwlotnicze i broń
maszynową krążownika „Königsberg” oraz innych okrętów i statków stojących w porcie,
jak też przez baterie ustawione przez Niemców na wzgórzach okalających port. Trzy bry-
tyjskie samoloty zostały trafione pociskami, ale nic już nie mogło odwrócić losu krążow-
nika.
W sumie 15 bomb obramowało cel bądź nawet trafiło krążownik wprost. Pięć
bomb upadło za rufą okrętu w odległości 10 do 25 metrów. Wielkie fontanny wody zalały
rufę, a grad odłamków obsypał znajdujące się tam działa. Drugie pięć bomb detonowało
na molo, przy którym stał „Königsberg”, i natychmiast tumany dymu i kurzu spowiły
okręt. Dwie bomby padły tuż pomiędzy krążownikiem a nabrzeżem. I wreszcie trzy trafiły
bezpośrednio w cel. Jedna uderzyła w dziobową wieżę artyleryjską, druga trafiła w lewą
burtę okrętu bliżej rufy, trzecia wprost pomiędzy kominy okrętu.
Rychło też „Königsberg przemienił się w płonący wrak, na którym straty musiały
być bardzo ciężkie. Okręt z wolna przechylał się na burtę. Jego załoga w desperacki spo-
sób usiłowała ratować
krążownik, ale było to
beznadziejne.
Kiedy
ostatni
z
brytyjskich
samolotów
odlatywał,
potężna detonacja roze-
rwała magazyny krą-
ż
ownika i wysoko w
powietrze wzniósł się
nad jego śródokręciem
słup
jasnobrązowego
dymu. Wkrótce „Kön-
igsberg” przełamał się wpół, na moment obie połówki wzniosły się dziobem i rufą do
góry, a potem przewróciły, tak że było widać sterczące ku niebu śruby okrętowe. Jeszcze
chwila i obie części krążownika poszły na dno, a nad miejscem ich zatonięcia wzniosły się
kłęby pary. Od chwili rozpoczęcia nalotu upłynęło 50 minut,
Tymczasem brytyjskie samoloty, po ostrzelaniu z broni maszynowej innych nie-
przyjacielskich jednostek morskich oraz wspomnianych baterii przeciwlotniczych, obrały
kurs na zachód, do bazy. Po czterech i pół godzinach lotu oba dywizjony powróciły do
Hatston, przy czym niektóre z 15 samolotów nie miały w swych zbiornikach po wylądo-
waniu ani kropli paliwa. Jeden z samolotów nie powrócił do bazy: ciężko trafiony nieprzy-
jacielskim pociskiem spadł do wody we fiordzie i poszedł na dno.
Wspomniany nalot okazał się sukcesem bez precedensu, gdyż przyniósł on po raz
pierwszy w dziejach II wojny światowej zatopienie tak dużego okrętu wojennego przez
samoloty. Równocześnie była to świetna wskazówka i ostrzeżenie przed niebezpieczeń-
stwem grożącym okrętom ze strony samolotu atakującego z lotu nurkowego. Jak dotąd
tylko niemieckie Stukasy uzyskały bezpośrednie trafienia, jednakże nie zatopiły do tej
pory żadnego dużego okrętu wojennego. Z zatopienia „Königsberga” przez bombowce
nurkujące właściwe wnioski wyciągnęli tylko Niemcy. Anglicy natomiast zupełnie zlek-
ceważyli ten sukces, a samoloty typu „Skua” zostały nawet niebawem wycofane w ogóle
ze służby.
Powracając jeszcze do okrętów grupy admirała Schmundta to można dodać, że
zarówno „Köln” jak „Carl Peters”, „Bremse” i oba torpedowce zdołały potem powrócić do
Niemiec.
Sukces niemiecki w Trondheim
Szczęście dopisało również grupom okrętów, które otrzymały zadanie zdobycia
Trondheim I Narviku. Pierwszy z nich miał być zajęty przez ciężki krążownik „Admiral
Hipper” w asyście czterech niszczycieli, drugi – przez dziesięć niszczycieli, a obie te gru-
py szły pod osłoną eskadry krążowników liniowych „Scharnhorst” i „Gneisenau”, którą –
w zastępstwie chorego dowódcy floty, admirała Marschalla – dowodził wiceadmirał Lüt-
jens.
W opisanej na początku książki bitwie z „Glowwormem” niemiecki krążownik
odniósł wprawdzie okupione uszkodzeniem zwycięstwo, ale równocześnie stracił dużo
czasu i nie zdążył już nawiązać utraconej łączności z resztą zespołu. W tym stanie rzeczy
eskadra krążowników liniowych osłaniała idące do Narviku niszczyciele, a w odległości
kilku godzin drogi za nimi podążał „Admiral Hipper” w asyście swoich czterech niszczy-
cieli. Doznane uszkodzenie spowodowało zmniejszenie szybkości krążownika, a co za tym
idzie – obniżenie jego wartości bojowej i szans w ewentualnym spotkaniu z groźniejszym
niż „Glowworm” przeciwnikiem. Niebezpieczeństwo takiego spotkania było zaś duże,
gdyż na sygnał z „Glowworma” dowódca brytyjskiej Home Fleet, znajdującej się w tym
czasie na północny wschód od Wysp Szetlandzkich, a na południowy zachód od pozycji
alarmującego niszczyciela, oddetaszował część okrętów, aby próbowały nawiązać kontakt
z przeciwnikiem. Także flagowiec admirała Whitwortha, „Renown”, zawrócił na południe,
idąc z pomocą „Glowwormowi”.
Ani jedna z tych brytyjskich prób nie została uwieńczona powodzeniem. Oddeta-
szowany zespół – składający się z krążownika liniowego „Repulse”, krążownika lekkiego
„Penelope” oraz czterech niszczycieli – znajdował się już w niewielkiej odległości od
„Hippera” i jego niszczycieli, kiedy niemieckie okręty zostały wypatrzone na wysokości
Trondheim przez patrolujący samolot brytyjski. Zameldował on, że nieprzyjacielski zespół
w sile jednego krążownika liniowego (!), dwóch ciężkich krążowników (!) i niszczycieli
idzie kursem zachodnim, wobec czego brytyjski zespół zmienił kurs z NE na NW, zwięk-
szając równocześnie szybkość. Zamiast jednak natrafić na Niemców, Brytyjczycy uderzyli
w próżnię, a równocześnie otworzyli nieprzyjacielowi drogę do Trondheim. W chwili
bowiem zauważenia ich przez brytyjski samolot, „Admiral Hipper” i cztery niszczyciele
rzeczywiście szły kursem zachodnim, ale był to jedynie manewr, mający wykluczyć
przedwczesne (tzn. przed oznaczoną w planie operacji godziną) przybycie do Trondheim.
Krótko potem niemiecki zespół uczynił zwrot o 280 stopni i położył się na przeciwny kurs,
a wieczorem tego dnia (8 kwietnia) zbliżył się do fiordu prowadzącego do Trondheim.
O świcie 9 kwietnia niemieckie okręty weszły w głąb fiordu prowadzącego do
Trondheim. Groziło im tam poważne niebezpieczeństwo, gdyż forteczne działa dużego
kalibru panowały nad wąskim długim torem wodnym. I tu jednak, podobnie jak w innych,
ważnych strategicznie punktach norweskiego wybrzeża, napastnikom udało się dokonać
mistyfikacji, podając się za Anglików. Dowódca ciężkiego krążownika „Admiral Hipper”,
a równocześnie całej grupy mającej za zadanie opanowanie bazy w Trondheim, komandor
Heye, twierdzi wprawdzie, że nadawano jedynie wprowadzające w błąd sygnały, aby
zyskać na czasie…
Jak było tak było, pozostaje wszakże faktem, że norweskie baterie otworzyły
ogień kilkadziesiąt sekund za późno. Salwy pocisków, które winny były zatrzymać intru-
zów, padały za rufami krętów, po przebyciu przez nie najbardziej niebezpiecznego odcin-
ka farwateru. „Admiral Hipper” odpowiedział wówczas ze swych dział, a płynące tuż za
nim niszczyciele położyły zasłonę dymną. Artyleria norweskich fortów nie zagrażała już
zresztą niemieckim okrętom, które zbliżyły się do leżącego w głębi fiordu portu.
Wkrótce było po wszystkim. Norweski stawiacz min „Fröya” został zatopiony.
Wyokrętowane oddziały zajęły port i miasto nie napotykając na najmniejszy opór. Trond-
heim wpadło w ręce Niemców.
Pomimo tego niewątpliwego sukcesu sytuacja była jeszcze bardzo niejasna, bo-
wiem forty u wejścia do fiordu stawiały zażarty opór, ponadto zaś trzeba było liczyć się z
rychłą ingerencją brytyjskiej floty i lotnictwa. Co gorsze: z czterech wysłanych do Trond-
heim niemieckich statków zaopatrzeniowych, które winny tam oczekiwać na przybycie II
Grupy Inwazyjnej, nie było w porcie żadnego. Trzy z nich wiozły broń i amunicję, pojaz-
dy mechaniczne, żywność i inne zaopatrzenie dla 2000 żołnierzy przetransportowywanych
przez zespół Heyego, czwarty natomiast statek miał dostarczyć paliwo. Było ono bardzo
potrzebne
wyokrę-
towanym wojskom,
niezbędne zaś okrę-
tom,
zwłaszcza
niszczycielom, gdyż
zasięg
pływania
jednostek typu „Le-
berecht Maass” był
stosunkowo nieduży.
Komandor Heye zdawał sobie sprawę z groźby zagłady, jaka zawisła nad jego
zespołem, i dlatego kierując bezzwłocznie de Seekriegsleitung w Berlinie meldunek o
zajęciu Trondheim dołączył zapytanie i ponaglenie: GDZIE JEST TANKOWIEC? PA-
LIWO PILNIE POTRZBNE!
Tankowiec „Skagerrak” miał, wskutek defektu maszyn, duże opóźnienie w dro-
dze i dlatego Kierownictwo Wojny Morskiej obawiając się, aby nie został zagarnięty przez
eskadry Home Fleet kazało mu na razie wstrzymać się z dalszym marszem do Trondheim i
pozostać na pozycji wyczekującej. Tankowiec zakotwiczył więc w jednym z fiordów na
północ od Bergen. Tam został wszakże zauważony w południe 9 kwietnia przez brytyjski
statek „Fylingdale”, który był „przewodnikiem” powracającego z Bergen do Szkocji kon-
woju AN – 25, o czym była mowa w innym miejscu. Wiadomość o zauważonym statku
nieprzyjacielskim naprowadziła na jego trop okręty Royal Navy i właściwie przypieczę-
towała jego los.
Dla dowódcy niemieckich okrętów inwazyjnych w Trondheim informacja o
opóźnieniu w marszu „Skagerraku” była oczywiście bardzo niepokojąca, pomimo wszyst-
kiego jednak istniała nadal nadzieja, że tankowiec dotrze do celu z kilkudniowym opóź-
nieniem. Dlatego też Heye postanowił czekać na statek z tak potrzebnym paliwem, cho-
ciaż zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa grożącego jego okrętom w zdobytym por-
cie.
Oblężenie norweskich fortów trwało nadal i niemieckie okręty wspierały atakują-
ce oddziały ogniem swych dział. Nad wieczorem 10 kwietnia pojawił się wszakże brytyj-
ski samolot zwiadowczy, co zdaniem komandora Heyego stanowiło zapowiedź zaplano-
wanego ataku – morskiego? powietrznego? – na Trondheim. Dlatego też powziął decyzję
niezwłocznego opuszczenia tego portu. Z czterech niszczycieli dwa miały poważne defek-
ty maszyn (a jeden z nich był nawet nieuruchomiony), trzeci zaś nie dysponował odpo-
wiednim zapasem paliwa, wobec czego Heye postanowił pozostawić je w Trondheim. Tak
więc krążownikowi „Admiral Hipper”
towarzyszył tylko jeden niszczyciel. Korzy-
stając z nocnych ciemności okręty te, nie
dostrzeżone przez brytyjskie patrole, zdoła-
ły wyjść na pełne morze i opuścić niebez-
pieczny dla nich akwen, udając się na pół-
nocny zachód.
Niewiele godzin później nad nie-
dawnym miejscem postoju krążownika
pojawiło się 18 samolotów typu Fairey „Swordfish”, które wystartowały z lotniskowca
„Furious”. Nadleciały one o świcie, kiedy zaś piloci nie znaleźli głównego obiektu wy-
prawy wyruszyli do ataku na niszczyciele. Jeden z nich był, jak wspomniano, unierucho-
miony. Mówi o tym w swej relacji oficer tego okrętu, Kapitänleutnant Peter Erich Cremer:
Strömmenvik jest to niewinna norweska nazwa małej zatoki, która dla nas zachowa
znaczenie i swój wyraz na całe życie. Z uwagi na to, że fortyfikacje Trondheim nie były jeszcze
gotowe do obrony przed Anglikami, a Trondheim należało utrzymać za wszelką cenę, został
wydany rozkaz osadzenia na dnie niszczyciela „Theodor Riedel” jako pływającą twierdzę. Co to
oznacza umyślnie osadzić swój okręt na dnie może zrozumieć tylko ten, kto długo pływał na
morzu, kto przeżył troskę i zmartwienie o swój okręt, kto zrósł się z nim i kocha go. […]
Obie maszyny zastopowały, okręt jeszcze szedł naprzód, szarpnięcie, coś trzeszczy i
trzaska, ogólne poruszenie rozchodzi się po okręcie, tak jakby musiał po raz ostatni mocno i
głęboko zaczerpnąć oddechu na długie leżenie na twardej skale.
Obsługa maszynowni wykonała swój obowiązek – teraz żołnierze będą potrzebni
pilnie na lądzie, wyokrętowuje się więc 60 – osobowy oddział do pomocy w doprowadzeniu
baterii do gotowości bojowej. Równocześnie urządza się na lądzie posterunek sygnalizacyjny i
organizuje oddział do obsadzenia patrolowców przejętych od Norwegów.
„Anglik” może przyjść, wszystko jest gotowe, aby go godnie przyjąć. Pojawiają się –
atakuje nas angielska eskadra torpedobombowców! Jak wielkie ptaki, zręcznie biorą wiraże
strzelając do unieruchomionego okrętu. Odpowiada im całoburtowa salwa artylerii i broń
maszynowa. Ogień i obłoczki dymu przeplatają się ze sobą. Okręt drży i lekko dygocze przy
odrzucie dział. Anglicy trzymają się na dużej odległości. Torpedy uderzają w wodę, pędzą na-
przód, samoloty zawracają. Naraz z przodu i z tyłu, w takt silnej detonacji, wyrastają przed
okrętem ogromne słupy wody, wysokie jak kominy fabryczne, i łamiąc się lecą z wolna w dół.
Jesteśmy uratowania. Torpedy uderzyły w znajdujące się przed nami podwodne skały.
A potem, jak dalej pisze Cremer, przychodzi rozkaz ponownego uruchomienia
okrętu, który przy pomocy dwóch silnych holowników zostaje ściągnięty ze skały.
Powracając do ataku brytyjskich samolotów trzeba nadmienić, że o jego niepo-
wodzeniu zadecydował głównie fakt, iż niemieckie okręty kotwiczyły w bardzo płytkim
miejscu. Rzucone przez „Swordfishe” torpedy uderzyły w dno i detonowały zanim ich
przyrządy głębokościowe zdołały uruchomić odpowiednie mechanizmy napędowe.
Krótko po nieudanym nalocie doszło w Trondheim do bardzo ważnego dla na-
pastników wydarzenia, utrwalającego ich pierwotny sukces. Po dwudniowym oporze
kapitulowały załogi fortów i Niemcy uzyskali niczym nie skrępowany dostęp do portu.
Dzięki temu niszczyciel, który towarzysząc krążownikowi „Admiral Hipper” nie mógł
dotrzymać mu tempa na wzburzonym oceanie i został odesłany na powrót do Trondheim,
zawinął tam bez przeszkód w południe 11 kwietnia.
Niemiecki krążownik miał ogromne szczęście, gdyż nie został wypatrzony ani
przez brytyjskie samoloty, ani przez okręty, chociaż jego kurs kilkakrotnie krzyżował się z
kursami zespołów Home Fleet. Rano 12 kwietnia w odległości 80 mil morskich na połu-
dniowy zachód od Egersundu doszło do spotkania „Hippera” z pancernikami „Scharn-
horst” i „Gneisenau”, którym udało się powrócić z Dalekiej Północy, i trzy największe
okręty Kriegsmarine skierowały się do Wilhelmshaven. Późnym popołudniem dołączył do
nich idący z Bergen lekki krążownik „Köln”, o północy wszystkie zawinęły pomyślnie do
bazy.
Z czterech statków zaopatrzeniowych, które miały dotrzeć do Trondheim, przybył
tam w dniu 12 kwietnia tylko jeden, „Levante” (4800 BRT). Pozostałe zostały zniszczone.
„Sao Paulo” (5000 BRT) wszedł niedaleko Bergen na minę i zatonął. „Main” (7600 BRT)
został zatrzymany przez mały torpedowiec norweski „Draug” i jako pryz podążał do An-
glii. Potem pojawiły się wszakże niemieckie samoloty i zatopiły statek. „Draug” samotnie
dotarł do celu. Wreszcie wspomniany już „Skagerrak” (6000 BRT) natknął się 14 kwietnia
na brytyjski krążownik i uległ samozatopieniu.
Można jeszcze dodać, że wszystkie niemieckie niszczyciele zdołały wkrótce
powrócić z Trondheim do Niemiec, po naprawie zdefektowanych maszyn i po zaopatrze-
niu w paliwo ze zdobytych zapasów norweskich.
„Mam rozkaz… Będę stawiał opór”
Daleko na Północy Niemcy również odnieśli sukces: Brytyjczykom nie udało się
przeszkodzić nieprzyjacielowi w zajęciu Narviku – niezmiernie ważnego portu, przez
który obie strony walczące sprowadzały szwedzką rudę.
Zdążający w kierunku Vestfjordu zespół admirała Whitwortha: krążownik linio-
wy „Renown” z trzema niszczycielami (czwartym był znany już Glowworm”) – zawrócił
na kontrkurs i ruszył na pomoc zaatakowanemu przez przeważające siły niszczycielowi.
Sygnał „Glowworma” został przejęty także przez inne brytyjskie zespoły. Dowódca Floty
Ojczystej, Admiral Forbes, oddetaszował od swych sił, znajdujących się w tym czasie na
północny wschód od Wysp szetlandzkich, szybki zespół złożony z krążownika liniowego
„Repulse”, krążownika lekkiego „Penelope” i czterech niszczycieli, z zadaniem udzielenia
pomocy „Glowwormowi”.
Wkrótce jednak okręt ten zamilkł, co mogło oznaczać tylko jedno, iż został zato-
piony. Dlatego Forbes polecił Whitworthowi powrócić na dawny kurs, a równocześnie
rozkazał Siłom „WV” (w sumie 8 niszczycieli), aby dołączyły do Whitwortha. Dowódca
Home Fleet wiedział już o tym, że jedna z niemieckich grup inwazyjnych ma zadanie
dotarcia do Narviku i chciał, aby Whitworth jej w tym przeszkodził. Nie zdawał sobie
sprawy wszakże z tego, iż w jej skład wchodzą inne okręty, niż te, które walczyły z
„Glowwormem”. Wysłana kilka godzin później na zwiad łódź latająca wykryła nieprzyja-
ciela na wysokości Trondheimu i zameldowała, że zespół ten (1 krążownik liniowy, 2
lekkie i 2 niszczyciele) idzie kursem zachodnim. W rzeczywistości był to zespół komando-
ra Heyego: „Admiral Hipper” i 4 niszczyciele. Forbes na próżno usiłował przechwycić te
okręty, które nad ranem następnego dnia zaatakowały Trondheim, o czym już mówiliśmy.
Tymczasem „Renown” połączył się z siłami WV” i przed północą z 8 na 9 kwiet-
nia powrócił do wejścia do Vestfjordu. Było już jednak za późno, gdyż kilka godzin wcze-
ś
niej eskadra admirała Lütjensa przybyła wraz z niszczycielami do Vestfjordu i tam się
rozdzieliła: dziesięć niszczycieli komodora
Bonte (z dwoma tysiącami strzelców alpej-
skich generała Dietla na pokładzie) ruszyło w
górę fiordu, do Narviku, oba zaś krążowniki
liniowe Lütjensa poszły na pełne morze, aby
uniknąć ewentualnego spotkania z brytyjskimi
okrętami, które – jak Lütjens przypuszczał –
również zdążały do Narviku.
Uchodząc
przed
nieprzyjacielem
niemieckie krążowniki liniowe szły najpierw
na zachód, a potem dokonały zwrotu na połu-
dnie, i to właśnie zetknęło je z okrętami Whitwortha krótko po godzinie 3:30 rano 9
kwietnia. Wprawdzie przewaga była raczej po stronie Lütjensa, który miał dwa krążowniki
liniowe po 32 000 ton (każdy uzbrojony w 9 dział 280 mm, szybkość ponad 30 węzłów),
podczas gdy równy im wielkością „Renown” (uzbrojony w 6 dział kalibru 381 mm, szyb-
kość 29 węzłów) musiał przeciwnikom stawiać czoła samotnie, bowiem towarzyszące mu
niszczyciele nie na wiele mogły się zdać wskutek szalejącego sztormu i wysokiej, oce-
anicznej fali, ale Niemcy nie zdołali tej przewagi wykorzystać. Przeciwnie, gdy trafiony
dwoma pociskami (które jednak nie wyrządziły większych szkód), „Renown” zrewanżo-
wał się flagowemu okrętowi niemieckiemu, którym był „Gneisenau”, niszcząc jego głów-
ny dalocelownik, Lütjens zarządził oderwanie się od przeciwnika, tym bardziej że widząc
na horyzoncie wybłyski ognia strzelających niszczycieli przypuszczał, iż ma do czynienia
nie z jednym, lecz z kilkoma okrętami liniowymi. Zanim nastąpiło zerwanie kontaktu
bojowego, a potem optycznego, „Gneisenau” został trafiony jeszcze dwukrotnie, i to
utwierdziło niemieckiego admirała w przeświadczeniu o słuszności powziętej decyzji.
Zresztą także Whitworth nie dążył do kontynuowania bitwy, mając jeden stary – i to słabo
opancerzony – krążownik liniowy przeciwko dwom nowoczesnym, lepiej opancerzonym
okrętom nieprzyjaciela.
Tak więc mniej więcej w dwie godziny od chwili nawiązania kontaktu okręty
znikły sobie z oczu i było po bitwie. Po bitwie było w tym czasie również w głębi Vest-
fjordu, gdzie dwa stare norweskie pancerniki obrony wybrzeża daremnie usiłowały stawić
opór napastnikom przybyłym w celu opanowania Narviku.
Zanim jednak do tego doszło dziewięć niemieckich niszczycieli (dziesiąty, „Erich
Giese”, miał defekt maszyny i został nieco w tyle) musiało – w panującej wciąż złej,
sztormowej pogodzie i przy zrywającej się od czasu do czasu zadymce śnieżnej – przejść
wody Vestfjordu, a potem
długiego i głęboko wrzynające-
go się w ląd Ofotfjordu. Wła-
ś
nie kiedy prowadzący cały
szyk flagowy niszczyciel 3
flotylli „Diether von Roeder”
zbliżał się do latarni morskiej i
stacji pilotów Tranöy, niemiec-
cy radiotelegrafiści odebrali
sygnał norweskiego dowódz-
twa, nakazujący wygaszenie
wszelkich świateł na wybrzeżu.
Znaczyło to, że w Oslo posta-
nowiono przedsięwziąć pewne
ś
rodki ostrożności. W praktyce
jednak okazało się, że wszelkie decyzje były bardzo spóźnione, a te i inne rozkazy nie
wszędzie dotarły na czas…
Koło wyspy Baröy dostrzeżono idący z głębi fiordu statek, który okazał się nor-
weskim parowcem pasażerskim, kursującym między Narvikiem i Bodö. Dowódca zespołu
niszczycieli komodor Friedrich Bonte dał rozkaz przepuszczenia statku. A wtedy ten nadał
otwartym sygnałem informację przeznaczoną zapewne dla swych władz: OSIEM OKRĘ-
TÓW WOJENNYCH WCHODZI DO OFOTFJORDU.
W grupie Bontego znajdowało się w tej chwili dziewięć niszczycieli, gdyż wspo-
mniany „Erich Giese” pozostał w tyle. Niedokładność ta nie miała jednak znaczenia:
osiem czy dziewięć niewielka to różnica. Najważniejsze, iż do Narviku dotarło ostrzeżenie
o wchodzących okrętach.
Gdy niszczyciele zbliżały się do wejścia do Ofotfjordu Bonte zwrócił się do kapi-
tana Hansa Erdmengera, dowódcy swego okrętu flagowego, „Wilhelma Heidkampa”:
– Przekażcie do „Diethera von Roedera”: do wszystkich okrętów. Należy iść
ś
ladem torowym poprzednika. Zapalić światła pozycyjne. Szybkość 27 węzłów. Reszta
zgodnie z planem.
Zgodnie z planem niszczyciele „Hans Lüdemann” i „Anton Schmitt” miały po-
dejść do brzegu w najwęższym miejscu Ofotfjordu i wysadzić na motorówkach strzelców
alpejskich. Zadaniem tych strzelców było – przy wsparciu ogniem artyleryjskim obu okrę-
tów – opanowanie baterii w Ramnes na północnym i w Hamnes na południowym brzegu
fiordu. Trzeci niszczyciel, „Wolfgang Zenker”, miał ubezpieczać tę akcję.
Ku ogromnemu zdziwieniu, ale i nie mniejszemu zadowoleniu Niemców, znale-
ziono puste kazamaty i wybetonowane podłoża, natomiast armat ani śladu! I w ogóle
niebyło tam żywego ducha.
W połowie fiordu „Diether von Roeder’ natknął się na dwa małe patrolowce
norweskie: „Michael Sars” i „Kelt”. Ich uzbrojenie było symboliczne (działka kalibru 47
mm), dlatego też dowódcy obu okręcików nie myśleli nawet o stawianiu oporu, poprzesta-
jąc na przesłaniu sygnału radiowego do Narviku.
Komodor Bonte dawno już zdał sobie sprawę z tego, że czynnik zaskoczenia
odpadł, postanowił więc zachować poprawne stosunki z gospodarzami, występując w roli
przyjaciela Norwegów, broniącego ich neutralności przed pogwałceniem jej przez Angli-
ków. Było to zresztą zgodne z otrzymanymi z Berlina wytycznymi. Rozkaz admirała Rae-
dera mówił wyraźnie, że ewentualny opór ma być bezwzględnie złamany – tu zaś nie
zachodziła tego potrzeba. Dlatego też na polecenie Bontego dowódca „Diethera von Ro-
edera”, po zbliżeniu się do norweskich patrolowców na odległość głosu, nakazał im na-
tychmiastowy powrót do Narviku. „Michael Sars” i „Kelt” zawróciły, Niemcy nie mogli
jednak zajmować się nimi dłużej, bowiem szybkość nowoczesnych niszczycieli kilkakrot-
nie przewyższała szybkość małych i starych patrolowców.
Kiedy niemieckie okręty przebyły dwie trzecie Ofotfjordu, Bonte przekazał nowy
rozkaz „Dietherowi von Roederowi”:
– Rozkaz dla 3 Flotylli. Wejść do Herjangsfjordu i udać się do Elvegaardsmoen.
Tam wyokrętować żołnierzy zgodnie z uprzednimi ustaleniami.
Trzy niszczyciele – „Diether von Roeder”, „Erich Koellner” i „Hermann Künne“
– zboczyły niebawem na północny zachód. „Wilhelm Heidkamp”, „Georg Thiele” i
„Bernd von Arnim” podążyły wprost, w kierunku Narviku.
Utrudniająca marsz przez większą część nocy śnieżna zadymka teraz zelżała.
Rozjaśniło się, jak przed świtem, i z odległości ponad tysiąca metrów na flagowym nisz-
czycielu Bontego zauważono duży okręt. Był to jeden z dwóch norweskich pancerników
obrony wybrzeża, stacjonujących w rejonie Narviku, „Eidsvold”.
Wieczorem poprzedniego dnia komandor Per Askim, dowódca pancernika obrony
wybrzeża „Norge”, a równocześnie morski komendant Narviku, otrzymał rozkaz bronienia
tego portu wszelkimi posiadanymi siłami. O godzinie 22:00 postanowił rozdzielić swą
eskadrę: sam pozostał w Narviku, a drugi pancernik skierował na redę. Około północy
otrzymał z Oslo uzupełnienie rozkazu, zgodnie z którym należało otworzyć ogień do
Niemców, ale nie do Anglików.
Kiedy dowódcy „Eidsvolda”, komandorowi Willochowi, zameldowano o zauwa-
ż
eniu niemieckich okrętów, natychmiast kazał odpalić strzał ostrzegawczy przez dziób
czołowego niszczyciela. Zaraz też na główny maszt pancernika wzniosły się flagi między-
narodowego kodu oznaczające: – Natychmiast zastopować.
Z „Wilhelma Heidkampa”, który zastosował się do wezwania, odpowiedziano
alfabetem semaforowym:
– Wysyłam łódź z oficerem.
Dwa pozostałe niszczyciele skierowały się w stronę wejścia do portu.
Przybyły za chwilę na pokład pancernika wysłannik komodora Bontego wezwał
dowódcę do poddania się i lojalnej współpracy z rządem III rzeszy.
– Dyrektywy otrzymuję od własnego rządu – odpowiada na to Norweg.
– Wszelki opór jest bezcelowy – perswaduje niemiecki Kapitänleutnant. – nasze
siły obsadziły już główne bazy i punkty strategiczne waszego wybrzeża. Nie pozostaje
wam nic innego, jak poddać się.
Norweski komandor kręci przecząco głową, wreszcie mówi:
– Proszę o dziesięć minut czasu. Muszę się porozumieć z moim starszym kolegą
w Narviku.
– Dobrze – odpowiada Niemiec; odwraca się na pięcie, podchodzi do trapu i
opuszcza pokład „Eidsvolda”’ aby w motorówce odczekać na wynik narady.
Po kilku minutach dowódca „Eidsvolda” zbliża się do relingu i kiwa ręką do
wysłannika.
– Mam rozkaz swego rządu. Będę stawiał opór – mówi spokojnym głosem i salu-
tuje na pożegnanie swego rozmówcę.
Ten odpowiada salutem i daje znak swym marynarzom, aby odpływali. Potem
bierze do ręki rakietnicę i wznosząc ją ponad głowę, strzela. W niebo wzbija się czerwona
raca: umówiony sygnał dla komodora, że rozmowy spełzły na niczym.
Chwilę potem, zanim norweski pancernik mógł użyć swych potężnych dział 210
mm, z rufowej wyrzutni niszczyciela zostaje odpalona torpeda. Odległość obu okrętów od
siebie wynosi zaledwie 800 metrów i z tak bliskiego dystansu trudno nie trafić. Dowodzi
tego słup wody, pary i ognia, który wytryska przy śródokręciu pancernika. „Eidsvold” w
kilku sekundach przewraca się do góry dnem i tonie, zabierając ze sobą w głębię fiordu
niemal całą załogę, włącznie z dowódcą i jego zastępcą, komandorami Willochem i Jense-
nem. Z około 270 ludzi załogi uratowało się zaledwie kilku marynarzy.
Wkrótce też został zniszczony drugi norweski pancernik przybrzeżny „Norge”.
Na rozkaz komandora Askima otworzył on wprawdzie ogień do napastników, ale padający
ś
nieg utrudniał norweskim artylerzystom, korzystającym z przestarzałych urządzeń
optycznych, oddanie celnych salw. Pierwsza była za krótka, druga nieco za długa. Tym-
czasem „Bernd von Arnim” odpalił do przeciwnika wiązkę torped. Dwie z nich trafiły, co
spowodowało niezwłoczne zatonięcie starego okrętu.
Straty choć poważne, nie były tym razem aż tak wielkie, jak przy zatopieniu
„Eidsvolda”. Akcja ratunkowa, w której wzięły udział szalupy kilku stojących w pobliżu
pancernika statków handlowych, zakończyła się uratowaniem znacznej części załogi pan-
cernika, włącznie z komandorem Askimem. Zdołał on zresztą wkrótce przedostać się do
Londynu, gdzie opublikował pierwszą dokładną relację z przebiegu niemieckiej napaści na
Narvik.
Dwie bitwy pod Narvikiem
Szalejąca przez całą noc zadymka śnieżna zaczynała ustawać właśnie wtedy,
kiedy nie opodal ukazał się pogrążony w ciszy i we śnie port. Dość jeszcze ciemna szarzy-
zna przedświtu z wolna ustępowała rozjaśnieniom nadchodzącego dnia. Widoczność po-
prawiła się na tyle, że z pomostu prowadzącego szyk brytyjskich okrętów flagowego nisz-
czyciela „Hardy” można już było dość wyraźnie rozróżnić stojące na kotwicach okręty i
statki. W głębi portu centralny niejako punkt stanowiły trzy zgrupowane koło siebie jed-
nostki. Były to dwa niszczyciele stojące po obu burtach dużego statku.
Nie było ani chwili do stracenia, gdyż w każdej sekundzie nieprzyjaciel mógł
podnieść alarm – aż dziw, że do tej pory jeszcze tego nie uczynił! – i komandor warburto-
na – Lee dał rozkaz rozpoczęcia ataku.
Rozległ się cichy plusk i okręt lekko zadygotał. To torpedy opuściły swe wyrzut-
nie i podążyły w kierunku wyznaczonych im celów.
Po chwili z głośnym hukiem przemówiła artyleria „Hardy’ego”, a zanim zupełnie
zaskoczeni Niemcy zdołali zorientować się w czym rzecz, potwornej mocy detonacje
rozerwały ciszę przedświtu. To eksplodowały ładunki wybuchowe torped, które dotarły do
miejsca swego przeznaczenia.
Nad portem w Narviku wzniosły się wysoko w niebo słupy ognia, dymu i pary…
W pułapce bez wyjścia
Podobnie jak w kilku innych kluczowych punktach strategicznych norweskiego
wybrzeża, tak i w rejonie Narviku okręty Kriegsmarine wykonały powierzone im zadanie
złamania napotkanego oporu, wyokrętowania przywiezionych wojsk i opanowania zaata-
kowanej bazy. Co więcej nawet, zespołowi niszczycieli, którym dowodził komodor Bonte,
poszło lepiej niż można było przypuszczać. Bazujące w Narviku stare pancerniki obrony
wybrzeża zostały, jak już wspomniano, zniszczone właściwie bez walki, a co za tym idzie
– nie zadając napastnikom żadnych szkód i strat.
Oczywiście „Eidsvold” i „Norge” nie były równorzędnym przeciwnikiem dla
dwóch flotylli nowoczesnych, silnych niszczycieli, jednakże trudno nie oprzeć się wraże-
niu, że odpowiednie przygotowanie narvickiej bazy do obrony przed wtargnięciem okrę-
tów nieprzyjaciela w głąb Ofotfjordu mogło dać zupełnie inne rezultaty, niż to miało miej-
sce w rzeczywistości. Zabrakło tam jednak takich stałych punktów oporu, artyleryjskich i
torpedowych, jakie były zainstalowane np. w Oslofjordzie, a konkretnie w Dröbak, cho-
ciaż ukształtowanie terenu dawało co najmniej równie dobre szanse na skuteczne po-
wstrzymanie nieprzyjacielskiej floty, która by chciała dotrzeć w głąb fiordów albo Narvi-
ku. Również zupełnie nie wykorzystano poważnego atutu w postaci silnej artylerii obu
uprzednio wspomnianych okrętów obrony wybrzeża, które, przy odpowiednim usytuowa-
niu i zabezpieczeniu sieciami przeciwtorpedowymi, mogłyby – nie obawiając się bezkar-
nego ich zatopienia jedną celną salwą torpedową – zadać duże straty niepożądanym przy-
byszom.
Niestety zupełnie nieprzygotowanie Norwegii do odparcia napaści w tym waż-
nym punkcie strategicznym zostało przez Niemców bezlitośnie wykorzystane. Niewiele
również brakowało, aby daleki zagon do Narviku zakończył się całkowitym sukcesem
napastników. Jednakże wbrew pozorom, osiągnięty dzięki zaskoczeniu wielki triumf nie-
mieckich niszczycieli okazał się bardzo rychło sukcesem iście pyrrusowym, a leżący w
głębi Ofotfjordu Narvik – pułapką bez wyjścia, w której miały zginąć wszystkie okręty
zespołu.
Zatopienie, niemal bez walki, obu norweskich pancerników przybrzeżnych umoż-
liwiło niemieckim niszczycielom wyokrętowanie przywiezionych strzelców górskich,
którzy szybko zajęli Narvik oraz miejscowości Bjerkvik i Elvegaards, leżące nad pobli-
skim Herjangsfjordem. W Narviku stacjonował wprawdzie batalion norweskiej piechoty,
którego dowódca, pułkownik Sundlo, otrzymał od dowodzącego w północnej części kraju
generała Fleischera rozkaz stawiania oporu Niemcom, jednakże w praktyce nie miał on
możliwości tego rozkazu wykonać. Napastnicy przeważali liczebnie, a ponadto dowódca
niemieckich strzelców górskich generał Dietl zagroził, że obróci w gruzy całe miasto, jeśli
Norwegowie nie złożą broni. W tej sytuacji Sundlo postanowił skapitulować. Natomiast
jedna z podległych mu kompanii, której oficerowie zdołali połączyć się bezpośrednio z
gen. Fleischerem, wprowadziła Niemców w błąd i wycofała się z Narviku w kierunku
granicy szwedzkiej.
Przybycie niemieckich okrętów do Narviku zaskoczyło tam około 25 statków
handlowych różnych bander, w ogromnej większości przybyłych po szwedzką rudę. W
połowie były to frachtowce państw dotychczas w tej wojnie neutralnych, głównie norwe-
skie i szwedzkie, w połowie zaś – obu głównych belligerentów. Jeżeli jednak obecność
kilku statków brytyjskich w Narviku można było uważać za rzecz zupełnie normalną, to
skomasowanie tam aż dziesięciu niemieckich frachtowców musi – zwłaszcza w świetle
przeprowadzonej w tym czasie napaści na Norwegię – budzić co najmniej podejrzenia, iż
nie zwykłe zapotrzebowanie na rudę oraz nie zbieg okoliczności sprawiły, że niemiecka
bandera była w dniu 9 kwietnia 1940 roku najliczniej reprezentowana w tym porcie.
Zaraz po jego zajęciu Niemcy obsadzili brytyjskie statki załogami pryzowymi,
natomiast neutralne frachtowce otrzymały zakaz opuszczania Narviku. Zresztą nawet
gdyby nie ten zakaz, to sam bieg wydarzeń przeszkodziłby w normalnym funkcjonowaniu
portu i korzystających z niego statków. Jako ciekawostkę można dodać, że kapitan jedne-
go z niemieckich rudowców, nie orientując się w sytuacji, jak zapanowała nad ranem 9
kwietnia, kiedy niemieckie niszczyciele przypuściły atak do norweskich pancerników,
wysadził swój statek na mieliznę sądząc, że Narvik został zaatakowany przez brytyjskie
okręty.
W porcie znajdował się również przebudowany ze statku wielorybniczego nie-
miecki tankowiec „Jan Wellem”, skierowany do Narviku specjalnie w ramach operacji
„Weserübung”. Zawinął on do portu poprzedniego dnia, nie wywołując – co musi się nam
wydać co najmniej zastanawiające – żadnej reakcji ze strony miejscowych władz. Osta-
tecznie bowiem sytuacja polityczna była już na tyle napięta, że przybycie zbiornikowca z
kilkoma tysiącami ton paliwa musiało nasunąć choćby najprostsze pytanie, dla kogo ów
niebagatelny ładunek ropy jest przeznaczony. Jeśli jednak norwescy urzędnicy portowi nie
postawili takiego pytania 8 kwietnia, to wydarzenia porannych godzin następnego dnia
same przyniosły odpowiedź.
Fakt zastania w Narviku statku z ładunkiem ropy winien ucieszyć dowódcę ze-
społu niszczycieli, które w tym dalekim rejsie na północ zużyły większość posiadanego
zapasu paliwa i bez jego uzupełnienia nie były w stanie powrócić do macierzystych por-
tów. Tymczasem komodor Bonte był najwyraźniej zmartwiony obecnością tylko jednego
zbiornikowca, i to właśnie przebudowanego z bazy wielorybniczej „Jana Wellema”, nie
posiadającego ani tak dużego ładunku paliwa, jak normalny tankowiec, ani też odpowied-
nio sprawnych i wydajnych urządzeń do jego przepompowywania. „Jan Wellem” mógł
równocześnie obsłużyć tylko dwa niszczyciele, przy czym przepompowanie ropy odbywa-
ło się w bardzo wolnym tempie. A przecież każdy niszczyciel potrzebował ponad 500 ton
ś
wieżego paliwa!
Tę niepomyślną dla Niemców sytuację spowodował fakt nieprzybycia tankowca
„Kattegat”, który w myśl planu miał zaopatrzyć w paliwo cały zespół komodora Bontego.
Tankowiec „Jan Wellema” miał posłużyć do uzupełnienia zapasów ropy niszczycieli, lub
innych niemieckich okrętów, gdyby zaszła taka potrzeba. W rzeczywistości jednak sytu-
acja ukształtowała się inaczej.
Bonte przypuszczał wprawdzie, że tankowiec Kattegat” może nadejść z opóźnie-
niem, jednakże mogło się to okazać przysłowiową musztardą po obiedzie. Pozbawione
zapasu paliwa niemieckie niszczyciele nie mogły być uważane za pełnosprawne okręty i
dlatego Bonte wydał rozkaz bezzwłocznego przepompowywania ropy ze zbiorników „Jana
Wellema”. Inna rzecz, iż od samego początku zdawał sobie sprawę z tego, że obsłużenie
wszystkich dziesięciu niszczycieli, i to zaledwie po około 300 ton ropy na jednostkę, po-
trwa co najmniej dwa dni.
Jak się zresztą później miało okazać, wydarzenia wojenne przeszkodziły w pełnej
realizacji także i tego zamiaru. „Kattegat” zaś nigdy nie przybył do Narviku, zatrzymany
bowiem został po drodze (niedaleko Bodoe) przez mały norweski okręt strażniczy „Nord-
kapp”. Wprawdzie kapitan tankowca na próżno usiłował przekonać norweskiego dowódcę,
ż
e Niemcy przybywają jako przyjaciele Norwegów i że, zgodnie z rozkazem nowego
premiera rządu norweskiego, Vidkuna Quislinga, królewska marynarka Norwegii ma
współpracować z Kriegsmarine, ale Norweg nie dał się zbałamucić frazesami niemieckie-
go kapitana i w odpowiedzi pozostawił załodze tankowca dziesięć minut na opuszczenie
statku. Po upływie tego terminu patrolowiec dał strzał ostrzegawczy, a potem rozpoczął
ogień do tankowca z działka 47 mm. Niemiecka załoga, widząc, co się święci, otworzyła
zawory denne i zeszła do szalup. Niebawem „Kattegat” poszedł na dno.
A tymczasem w Narviku niemieckie niszczyciele pobierały paliwo z „Jana Wel-
lema”. Komodor Bonte zdawał sobie oczywiście sprawę z tego, że również Anglicy nie
będą zasypiać gruszek w popiele, ale choć nie wszystkie jego okręty zdołały w ciągu tego
dnia pobrać przypadającą na nie część paliwa, to jednak mógł się czuć jako tako bezpiecz-
ny. W Vestfjordzie bowiem patrolowały trzy niemieckie okręty podwodne i było mało
prawdopodobne, aby przeciwnik mógł nie zauważony przez nie wejść na wody Ofotfjordu.
O tym zaś, że brytyjskie niszczyciele weszły do Vestfjordu Bonte dowiedział się z radio-
gramu dowództwa Grupy „Nord” i precyzującego, że chodzi tu o okręty klasy „H”, które
wchodziły w skład eskorty krążownika liniowego „Renown”.
Informację tę potwierdził sygnał otrzymany wieczorem od znajdującego się w
Vestfjordzie na patrolu „U – 51”. Dowódca niemieckiego okrętu podwodnego donosił, iż
zauważył pięć brytyjskich niszczycieli idących kursem południowo – zachodnim, a więc
oddalających się od Ofotfjordu i leżącego w jego głębi Narviku.
W tym stanie rzeczy Bonte był przekonany, iż przynajmniej do następnego dnia
jego okrętom nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. W celu zabezpieczenia się przed
ewentualnym brytyjskim atakiem lotniczym postanowił zdekoncentrować swe siły i dlate-
go na noc skierował okręty 4 flotylli niszczycieli do pobliskich fiordów. „Georg Thiele”
(„Z -2”) i „Bernd von Arnim („Z – 11”) zakotwiczyły w leżącym na południowy zachód
od Narviku Ballangenfjordzie; trzy inne okręty: „Wolfgang Zenker” („Z – 9”), „Erich
Giese” („Z – 12”) i „Erich Köellner” („Z – 13”) – na północy, w Herjangsfjordzie. Okręty
3 Flotylli Niszczycieli pozostały w Narviku: „Diether von Roeder” („Z – 17”) patrolował
w pobliżu wejścia do poru, „Hans Lüdemann” („Z – 18”) i „Hermann Künne” („Z – 19”)
stanęły po obu burtach tankowca „Jan Wellem” w celu pobrania paliwa. „Anton Schmitt”
(„Z – 22”) i flagowy „Wilhelm Heidkamp” („Z – 21”) zakotwiczyły w porcie.
Zarówno komodor Bontem jak i wszyscy nie pełniący wachty jego podwładni na
okrętach obu flotylli udali się teraz na spoczynek, aby nabrać siły przed oczekującymi ich
następnego dnia trudami. Tym większe musiało być zaskoczenie pogrążonych we śnie
ludzi, kiedy o godzinie 4:30 rano potwornej mocy detonacje rozdarły ciszę pogrążonego
we śnie Narviku, a cały port i liczne znajdujące się w nim okręty oraz statki stanęły w
ogniu.
Flotylla brytyjskich niszczycieli, która według posiadanych przez Niemców in-
formacji winna znajdować się w zachodniej części Vestfjordu, lub nawet poza jego obrę-
bem, nieoczekiwanie – jak grom z jasnego nieba – uderzyła na Narvik.
„Zamierzam atakować o świcie!”
Jak wiemy, 2 Flotylla Niszczycieli, którą dowodził komandor Warburton – Lee,
została po bitwie stoczonej przez krążownik liniowy „Renown” z niemieckimi pancerni-
kami oddetaszowana na patrol u wejścia do Vestfjordu. W czasie wykonywania tego zada-
nia Warburton – Lee otrzymał (przed południem 9 kwietnia) sygnał od dowódcy Floty
Ojczystej, nakazujący posłać kilka niszczycieli do Narviku w celu upewnienia się czy nie
ma tam sił nieprzyjacielskich. Krótko potem dowódca 2 Flotylli otrzymał bezpośredni
sygnał Admiralicji, przedstawiający tę sprawę w nieco inny sposób i konkretyzujący zada-
nie, jakie warburtona – Lee miał wykonać. Nowy sygnał głosił co następuje: INFORMA-
CJE PRASOWE DONOSZĄ O PRZYBYCIU DO NARVIKU JEDNEGO NIEMIEC-
KIEGO OKRĘTU I WYOKRĘTOWANIU MAŁEGO ODDZIAŁU. UDAĆ SIĘ DO
NARVIKU I ZATOPIC LUB ZDOBYC NIEPRZYJACIELSKI OKRĘT. POZOSTAWIA
SIĘ DO PAŃSKIEGO UZNANIA WYSADZENIE DESANTU, JEŚLI PAN SĄDZI, Iś
MOśE ODBIĆ NARVIK Z RĄK NIEPRZYJACIELA.
Warburton – Lee miał pod swymi rozkazami cztery niszczyciele: „Hardy”, Hot-
spur”, Havock” i „Hunter”, przy czym pierwszy z nich był tzw. przewodnikiem flot tyli,
czyli okrętem flagowym
jednostek swej klasy. W
związku z tym miał on
nieco większą wyporność
i liczbę dział (1505 ton i 5
dział 120 mm) niż pozo-
stałe okręty (1340 ton i 4
działa 120 mm). W sumie
Warburton – Lee dyspo-
nował siłami, które aż
nadto wystarczyłyby do
pokonania jednego niemieckiego okrętu, chyba że byłaby to duża i silna jednostka – krą-
ż
ownik lub może nawet pancernik „kieszonkowy”?
Tak, w tym wypadku stosunek sił wcale nie byłby korzystny dla Brytyjczyków,
gdyż cztery małe niszczyciele nie dysponowały odpowiednim potencjałem bojowym do
pokonania tak silnego przeciwnika. Jedyną szansę mogłoby dać przeprowadzenie zaskaku-
jącego ataku torpedowego, ale trudno było z góry liczyć na to, iż nadarzą się sprzyjające
temu okoliczności. Czy jednak Niemcy ryzykowaliby wprowadzenie w głąb fiordów, do
Narviku, wielkiego okrętu, w dodatku nie zabezpieczonego odpowiednią eskortą?
Sprawa nie była więc jasna i nasuwała sporo wątpliwości. Dlatego też Warburton
– Lee postanowił uzyskać bliższe informacje o ruchu żeglugowym, jaki w ostatnich godzi-
nach panował na tych wodach. W tym celu po przybyciu w głąb Vestfjordu zatrzymał
swój zespół przy stacji norweskich pilotów w Tranöy. Była to szczęśliwa decyzja, gdyż
zastopowanie flotylli koło Tranöy przyniosło brytyjskiemu dowódcy podwójną korzyść.
Nie tylko bowiem otrzymał bardzo cenne wiadomości, ale i „wzbogacił” się o jeszcze
jeden okręt.
W czasie kiedy cztery niszczyciele zatrzymały się przy stacji pilotów nadszedł
piąty okręt flotylli Warburtona – Lee, który uprzednio był oddetaszowany do towarzysze-
nia krążownikowi „Birmingham”. Kiedy zaś krążownik wykonał swa zadanie i został
skierowany do ojczystej bazy, „Hostile” pospieszył do Vestfjordu i zdążył w porę dołą-
czyć do swej flotylli.
Tymczasem Warburton – Lee wysłał dwóch swoich oficerów motorówką do
stacji pilotów przy latarni morskiej w Tranöy. Informacje, jakich Brytyjczykom udzielili
norwescy piloci, były zgoła rewelacyjne, choć wcale nie oczekiwane i bynajmniej nie
pomyślne. Zaobserwowali oni mianowicie przejście w kierunku wschodnim sześciu du-
ż
ych niszczycieli, z których każdy był większy i silniejszy od brytyjskich, jak również
jednego okrętu podwodnego. Oznaczało to, że Anglicy będą mieli do czynienia z przewa-
ż
ającymi siłami nieprzyjaciela, w dodatku zaś Norwegowie wyrazili przypuszczenie, że
wejście do Ofotfjordu zostało zaminowane.
– może który z panów zechciałby nas pilotować? – zapytał porucznik Heppel,
oficer torpedowy „Hardy’ego”.
Norwescy piloci pokręcili głowami, a potem jeden z nich odpowiedział:
– Wcale nie prosiliśmy o wciągnięcie nas w waszą wojnę. Wy i Niemcy możecie
strzelać do siebie tyle, ile pragniecie, ale zostawcie nas z dala od waszych spraw, nas i
nasze rodziny. Mamy co innego do roboty.
– Bardzo rozsądnie – przytaknął sarkastycznie drugi z brytyjskich oficerów, po-
rucznik Stanning. – Trzeba zawsze innym pozwolić się bić.
Powinniście mieć dwa razy tyle okrętów, aby dać radę Niemcom – oświadczyli na
pożegnanie piloci.
Choć Warburton – Lee nie wiedział, iż informacje Norwegów nie są ścisłe i że do
Narviku podążyło nawet dziesięć niemieckich niszczycieli, to i tak postanowił wykonać
zadanie posiadanymi siłami. Na razie wszakże nakazał zwrot i pójście kontrkursem w
kierunku otwartego morza.
Manewr ten oddalał go wprawdzie od celu wyprawy, ale był częścią powziętego
przez dowódcę flotylli planu zaskoczenia Niemców w Narviku. Swoje intencje Warburton
– Lee sprecyzował w przeznaczonym dla Admiralicji sygnale, który został nadany o go-
dzinie 17:51. Przekazując otrzymane od Norwegów informacje Warburton – Lee zakoń-
czył swój sygnał słowami: INTEND ATTACJING AT DAWN, HIGH WATER!
1
To ostatnie zdanie sygnału świadczyło, że
dowódca flotylli chce wykorzystać przypływ, aby
bezpiecznie przejść nad niemieckim polem minowym
(gdyby ono rzeczywiście było postawione), a następ-
nie zamierza zaatakować nieprzyjaciela o świcie,
wykorzystując w ten sposób moment zaskoczenia –
jedyny atut, który pozwalał mu zrównoważyć liczeb-
ną i materialną przewagę nieprzyjaciela.
Na razie brytyjskie niszczyciele szły połu-
dniowo – zachodnim kursem, jak gdyby miały zamiar
opuścić Vestfjord, i wtedy właśnie zostały one za-
uważone przez patrolujący tam „U – 51”. Niemiecki
okręt podwodny natychmiast doniósł o tym spotkaniu
do Narviku, co sprawiło, że komodor Bonte zabrał
przeświadczenia, iż okręty przeciwnika wycofują się
z fiordów na pełne morze.
O godzinie 21:00, kiedy Warburton – Lee dał
rozkaz ponownego zwrotu i położenia się na dawny
kurs, nadeszła zupełnie nieoczekiwana depesza od Admiralicji. Nieoczekiwana tym bar-
dziej, że zawarte w niej polecenia częściowo stały w sprzeczności z praktykowanym w
takich wypadkach zwyczajem. Dla pełnego zaś zrozumienia treści wymienionych depesz
1
Zamierzam atakować o świcie, w porze przypływu! (ang.)
trzeba dodatkowo wyjaśnić kwestię użytego przez dowódcę 2 Flotylli Niszczycieli słowa
Intend.
Zgodnie z od dawna przyjętym w Royal Navy zwyczajem, jeśli oficer w randze
nie admiralskiej decyduje się na samodzielny, raczej niekonwencjonalny sposób przepro-
wadzenia akcji i zamierza jedynie poinformować o tym swe władze zwierzchnie, nie ocze-
kując aprobaty, wówczas rozpoczyna sygnał wspomnianym słowem „Zamierzam”. ozna-
cza to, że wysyłając taki sygnał nie spodziewa się otrzymania odpowiedzi, chyba że mia-
łaby ona być negatywna i dezaprobująca sposób realizacji planu.
Warburton – Lee postanowił więc zignorować pierwszą część sygnału, gdyż
zdawał sobie sprawę z tego, że patrolując u wejścia do Ofotfjordu może być wypatrzony
przez nieprzyjaciela, co odebrałoby mu atut ataku z zaskoczenia. Dlatego też – znajdując
aprobatę w ostatnim zdaniu świeżo otrzymanego sygnału – postanowił konsekwentnie
realizować swój pierwotny zamysł.
Tymczasem zaczął padać śnieg i widoczność w zapadłych już ciemnościach nocy
stawała się coraz gorsza. Brytyjskie okręty po raz trzeci już tego dnia przemierzyły Vest-
fjord i po minięciu Tranöy szły dalej w kierunku Ofotfjordu. O północy nadeszła kolejna
depesza Admiralicji. Tym razem chociaż uprzedzała ona Warburtona – Lee o trudno-
ś
ciach, na jakie może napotkać w Narviku, wyrażała całkowitą aprobatę dla jego poczy-
nań. Treść tej depeszy była następująca: NORWESKIE OKRĘTY OBRONY WYBRZE-
ś
A EIDSVOLD I NORGE MOGĄ BYĆ W NIEMIECKICH RĘKACH. TYLKO PAN
MOśE OSĄDZIĆ, CZY NALEśY PRZEPROWADZIĆ ATAK W TYCH OKOLICZ-
NOŚCIACH. BĘDZIEMY POPIERAĆ KAśDĄ DECYZJĘ, JAKĄ PAN PODEJMIE.
Oznaczało to, że Brytyjska Admiralicja daje komandorowi wolną rękę i swe
„błogosławieństwo”. „Hardy” poprowadził więc flotyllę w dalszą drogę.
Zbliżała się godzina 2:00 po północy
2
, kiedy brytyjskie okręty wśliznęły się
ostrożnie ze stosunkowo rozległych wód Vestfjordu pomiędzy latarniami morskimi
Rotvoer i Baröy (na wysepce tej samej nazwy) do wąskiego – zwłaszcza w zachodniej
części – Ofotfjordu. Prowadził nadal „Hardy”, za nim szły „Hunter”, „Havock” i „Hot-
spur” (dowodzony przez komandora Laymana, drugiego starszeństwem po dowódcy flo-
tylli), zamykał zaś szyk „Hostile”. Ostrożność była uzasadniona, ale na szczęście zbędna,
gdyż pole minowe, przed którym ostrzegali norwescy piloci, w ogóle nie istniało. Inne
niebezpieczeństwa zagrażały jednak podczas nocnego marszu brytyjskich niszczycieli do
Narviku.
Farwater był wąski, a widoczność zła: nadal padał gęsty śnieg, na dobitek zaś –
jakby nie wystarczały ciemności nocy – przechodził chwilami w zadymkę. W tych warun-
kach przydałby się dobrze obznajmiony z lokalnymi warunkami pilot, a tak dowódca
„Hardy’ego” i jego oficer nawigacyjny musieli polegać tylko na własnych siłach. Wkrótce
jednak okazało się, że właśnie te trudne warunki atmosferyczne stały się sprzymierzeńcem
Anglików, chroniąc ich niczym czapka niewidka przed dwoma patrolującymi na wodach
Vestfjordu niemieckimi U – Bootami, które – nie mówiąc o zauważeniu przez „U – 51”
2
Mówiąc o ruchu brytyjskich okrętów autor podaje czas Greenwich, różniący się od niemieckiego (środ-
kowoeuropejskiego) o jedną godzinę.
flotylli, kiedy szła ona zachodnim kursem, co wprowadziło Niemców w błąd – nie zdołały
ponownie wypatrzeć przeciwnika, gdy zawrócił on na wschód. Także podczas przejścia
wodami Ofotfjordu ciemności i zadymka śnieżna sprzyjały realizacji śmiałego planu ko-
mandora warburtona – Lee.
Groziły mu jednak inne niebezpieczeństwa. Wprawdzie norweskie wody, od
Ofotfjordu po Narvik, zostały objęte działaniami wojennymi, ale tu i ówdzie nadal kurso-
wały norweski parowce przybrzeżne i dwukrotnie brytyjska flotylla omal nie zderzyła się
z tymi statkami. Również złe następstwa mogło mieć dla niej zejście z toru wodnego. W
pewnym momencie brzeg fiordu tak raptownie wyrósł przed oczyma ludzi prowadzących
„Hardy’ego”, iż tylko przytomność umysłu dowódcy i wykonanie nagłego zwrotu urato-
wały przewodnika flotylli od wejścia na mieliznę.
Nieco dalej brytyjskie okręty mogły znaleźć się w zasięgu baterii nadbrzeżnej,
jeśli – czego Warburton – Lee się obawiał – Niemcy zdołali ją obsadzić. Na szczęście
obawy te były nieuzasadnione, albowiem pod Ramnes w ogóle bateria taka nie istniała.
Okazało się więc, że zarówno niemieckie, jak i brytyjskie mapy morskie nie były pod tym
względem dokładne.
Po wyjściu na wody rozwidlające się – na południu w Ballangenfjord, na północy
zaś w zatokę Bogen – w swej środkowej części Ofotfjordu, dalsza żegluga nie sprawiała
już kłopotu. Właśnie jednak tam Brytyjczycy musieli być szczególnie czujni, gdyż nie-
przyjaciel z całą pewnością wystawił co najmniej jeden okręt na straży przed Narvikiem.
Napotkanie zaś Niemców przekreśliłoby całkowicie tak niezmiernie ważny czynnik za-
skoczenia.
Ku ogromnemu zdziwieni oficerów „Hardy’ego”, również i na tym odcinku drogi
flotylla nie napotkała żadnego niemieckiego okrętu. Idąc wciąż tym samym szykiem bry-
tyjskie okręty podeszły bezpośrednio w pobliże Narviku. Była godzina 4:36, kiedy zaczęła
ustawać zadymka śnieżna i z pomostu „Hardy’ego” otworzył się widok na port.
– Pół naprzód! – rozkazał Warburton – Lee. „Hardy” wszedł do portu pomiędzy
pojedynczo stojącym frachtowcem (jak się później okazało, był to brytyjski „North Corn-
wall”) a całą grupą statków, potem za rozkaz dowódcy zastopował. Dwa dogodnie usta-
wione, jakby na życzenie Anglików po obu stronach wejścia do kanału portowego, nie-
mieckie niszczyciele zostały wzięte na cel.
– Open fire!
3
– powiedział spokojnie dowódca do tuby przekaźnikowej. „Hardy”
drgnął po odpaleniu torped, chwilę zaś później do głosu doszła artyleria.
Była godzina 4:35. Rozpoczęła się walka, która przeszła do historii jako pierwsza
bitwa niszczycieli pod Narvikiem.
Odważnym szczęście sprzyja
Kiedy jeden z pełniących wachtę podoficerów flagowego niszczyciela „Wilhelm
Heidkamp” zawołał na alarm, było już za późno, aby uchronić się przed ciosem, który w
kilka sekund później dosięgnął niemiecki okręt. Potężna detonacja wstrząsnęła niszczycie-
3
Otworzyć ogień! (ang.)
lem, a niemal równocześnie inna eksplozja rozerwała jedno z jego dziobowych dział. Ze
ś
ródokręcia wzniósł się do góry gigantycznych rozmiarów słup ognia i objął pomost. W
jednej krótkiej chwili zginęli prawie wszyscy znajdujący się tam ludzie, a wśród nich
komodor Bonte, który czuwał w kabinie nawigacyjnej i po ogłoszeniu alarmu wyszedł na
pomost – wprost w objęcia śmierci.
Zaskoczenie było całkowite. Najlepszym dowodem jest to, że w pierwszej chwili
Niemcy absolutnie nie zdawali sobie sprawy z tego, że ich okręty zostały zaatakowane
przez okręty przeciwnika, które zupełnie niepostrzeżenie dotarły do Narviku. Dowódca
niszczyciela „Wilhelm Heidkamp”, Korvettenkapitän Erdmenger, który przedziwnym
trafem ocalał, był głęboko przeświadczony, że Anglicy zaatakowali Narvik z powietrza i
dał temu wyraz wołając:
– Alarm przeciwlotniczy! Zostaliśmy zaatakowani przez nieprzyjacielskie samo-
loty!
To błędne rozeznanie sytuacji nie miało zresztą żadnego wpływu na los zaatako-
wanego okrętu, a ogłoszenie alarmu przeciwlotniczego nie mogło niczego już zmienić z tej
prostej przyczyny, że „Wilhelm Heidkamp” dostał nagłego przechyłu na burtę i zaczął z
wolna tonąć, zanurzając się coraz bardziej rufą. Erdmenger dał więc rozkaz opuszczenia
okrętu, po czym załoga znalazła się w większości w wodzie – na tratwach bądź też ratując
się wpław. Dowódca i kilku ludzi wraz z nim zwlekało z opuszczeniem pokładu, jakby
przeczuwając, że w połowie już zatopiony okręt przestanie się dalej pogrążać w wodzie i
w tej dziwnej pozycji pozostanie więcej niż dobę.
Kotwiczący opodal niszczyciel „Anton Schmitt” otrzymał aż dwie torpedy. Trafi-
ły one w maszynownię okrętu, przy czym detonacja pociągnęła za sobą wybuch kotłów i
okręt został dosłownie rozerwany na dwie części, które w przeciągu dwóch minut zatonę-
ły. Straty na tym niszczycielu były jeszcze większe, niż na flagowym okręcie zespołu.
Inne torpedy spowodowały duże straty i szkody wśród licznych statków handlo-
wych, o czym będzie jeszcze mowa, Reszta stojących w Narviku niemieckich niszczycieli
okazała się pod tym względem szczęśliwsza, chociaż jeden z nich odniósł pewne szkody w
następstwie potwornych detonacji, które spowodowały zatopienie stojącego w pobliżu
„Antona Schmitta”. Był to „Hermann Künne” – jeden z dwóch okrętów przycumowanych
właśnie przy burtach tankowca „Jan Wellem” i pobierających zeń paliwo. Stojący po
przeciwnej stronie „Hans Lüdemann” został natomiast trafiony kilku pociskami artyleryj-
skimi, które zniszczyły jedno działo i wywołały tak poważny pożar na rufie, że trzeba było
zatopić jedną z grodzi wodoszczelnych. Największe szkody od angielskich pocisków
artyleryjskich poniósł jednak piąty ze znajdujących się w Narviku niemieckich niszczycie-
li, a mianowicie „Diether von Roeder”. Najciekawsze zaś jest to, że „Diether von Roeder”
zawinął do portu niespełna 15 minut przed brytyjską flotyllą, gdyż właśnie on był okrętem
wyznaczonym przez komodora Bontego do pełnienia służby patrolowej w ciągu ponad
dwóch godzin poprzedzających świt. I tu dochodzimy do niezupełnie nawet w niemieckiej
historiografii walk o Narvik wyjaśnionej sprawy, mianowicie do luki, jaka zaistniała w
służbie patrolowej pełnionej przez okręty 3 Flotylli Niszczycieli przed Narvikiem.
Każdemu, kto uważnie śledził przebieg wydarzeń, jakie zaszły w nocnych godzi-
nach poprzedzających atak brytyjskich niszczycieli na stojące w Narviku okręty komodora
Bontego, musi nasunąć się zasadnicze pytanie: jak było możliwe, że doszło do całkowite-
go zaskoczenia Niemców? Wspomnieliśmy uprzednio, że Bonte był przekonany, iż w
ciągu nocy jego okrętom nie zagraża żadne niebezpieczeństwo ze strony brytyjskich nisz-
czycieli, gdyż patrolujący w Vestfjordzie „U – 51” zauważył wieczorem 9 kwietnia pięć
brytyjskich niszczycieli, które oddalały się od Ofotfjordu. Pomimo tego niemiecki dowód-
ca wyznaczył okręty, które miały dozorować kolejno we wschodniej części Ofotfjordu i
strzec dojścia do portu. Od godziny 3:00 czasu niemieckiego aż do świtu dozór ten miał
być pełniony przez okręt dowódcy 3 Flotylli Niszczycieli. Był to „Diether von Roeder”.
Okręt ten zastąpił na patrolu „Antona Schmitta”, przez ponad dwie godziny krą-
ż
ył we wschodniej części Ofotfjordu, kiedy zaś nastał świt zawrócił – zgodnie z rozkazem
(jak czytamy w niemieckich relacjach) – do portu. „Diether von Roeder” miał być z kolei
zastąpiony przez „Hansa Lüdemanna”, jednakże okręt ten pobierał jeszcze paliwo z tan-
kowca „Jan Wellem”. W tej sytuacji „Diether von Roeder” powinien był raz jeszcze wyjść
na pozycje patrolową i pozostać na niej do chwili, kiedy „Hans Lüdemann” zakończy
pobieranie paliwa i wyjdzie z portu na patrol. Tymczasem stało się inaczej, co być może
zostało spowodowane niezbyt dokładnym sprecyzowaniem rozkazu: „patrolować do świ-
tu”.
Była godzina 5:25 czasu niemieckiego, kiedy „Diether von Roeder” zastopował w
porcie, czekając na zakończenie pobierania paliwa przez „Hansa Lüdemanna” i zwolnienie
miejsca przy burcie tankowca. A właśnie w tym czasie brytyjska flotylla, której okręty
niezauważenie przeszły przez całą długość Ofotfjordu, doszła do Narviku i przypuściła
atak torpedowy oraz artyleryjski na nieprzyjaciela.
„Diether von Roeder” nie został wprawdzie trafiony torpedą, ale skupił na sobie
wściekły ogień artyleryjski czołowego niszczyciela, a potem dwóch następnych w szyku
okrętów brytyjskiej flotylli. Były one wprawdzie uzbrojone w działa niedużego kalibru
120 mm, ale strzelając z bardzo bliskiej odległości zadały niemieckiemu niszczycielowi
ciężkie ciosy. Na szczęście dla Niemców, w końcowej fazie walki „Diether von Roeder”
zdołał przycumować do mola. Być może uchroniło to niemiecki okręt od zatonięcia. W
każdym razie straty w ludziach były na nim duże, a szkody tak poważne, iż dowódca po-
stanowił ewakuować okręt i szukać bezpiecznego schronienia na lądzie.
Dzięki kompletnemu zaskoczeniu przeciwnika Brytyjczycy odnieśli w tym pierw-
szym ataku ogromny sukces, chociaż w tej pierwszej fazie bitwy wzięły udział tylko trzy
niszczyciele: „Hardy”. „Hunter” i „Havock”. Najlepszą miarą zaskoczenia był początkowy
brak jakiejkolwiek kontrakcji Niemów – przeświadczonych, iż padli ofiarą nalotu i bom-
bardowania z powietrza. Stąd też alarmy przeciwlotnicze oraz strzelanie bez ładu i składu,
co walnie ułatwiło realizację śmiałego planu komandora Warburtona – Lee.
Brytyjski okręt flagowy wystrzelił siedem z ośmiu posiadanych torped. Dwie z
nich trafiły i posłały na dno „Antona Schmitta”, ofiarą trzeciej padł flagowy niszczyciel
Bontego „Wilhelm Heidkamp”, który również poszedł na dno. Pozostałe cztery torpedy
spowodowały duże zniszczenia wśród statków handlowych.
Gdyby dwa następne w szyku niszczyciele brytyjskie wystrzeliły swe torpedy
równie celnie jak ‘Hardy”, to można przypuszczać, że klęska niemieckiej 3 Flotylli Nisz-
czycieli byłaby totalna. Niestety torpedyści „Huntera” i „Havocka” zupełnie się nie popi-
sali, chociaż mieli identyczne szanse, gdyż nieprzyjacielskie okręty były unieruchomione i
nie mogły wykonać manewru unikowego. Dość powiedzieć, że prawdopodobnie żadna z
wystrzelonych przez te okręty trzynastu torped („Hunter” osiem, „Havock” pięć) nie trafi-
ła w cel; w każdym bądź razie żaden niemiecki niszczyciel nie został już storpedowany.
Dużo szkód i strat po stronie niemieckiej zostało spowodowanych celnym ogniem
artyleryjskim Brytyjczyków. Riposta nieprzyjaciela, który zorientował się wreszcie, skąd i
przez kogo został zaatakowany, była dość chaotyczna i nie dała żadnych wyników. Także
odpalone przez „Diethera von Roedera” (przed jego ewakuacją) torpedy okazały się nie-
celne.
W tym samym czasie, w którym „Hardy”, „Hunter” i „Havock” atakowały nie-
przyjaciela w samym porcie, „Hotspur” i „Hostile” miały zabezpieczać im tyły, gdyż
trzeba pamiętać, że według informacji uzyskanych od norweskich pilotów w Tranöy, w
głąb Ofotfjordu weszło sześć niemieckich niszczycieli i jeden okręt podwodny. Ponadto
dwa pozostawione w odwodzie okręty brytyjskiej flotylli miały zadanie zwalczenia nie-
przyjacielskich baterii, gdyby takie zostały postawione na przylądku Framnes, wreszcie
miały one kryć odwrót „Hardy’ego” i jego dwóch towarzyszy, stawiając w razie potrzeby
zasłonę dymną.
Zgodnie z otrzymanym rozkazem „Hotspur” i „Hostile” postawiły taką zasłonę po
przeprowadzeniu przez ich trzech towarzyszy pierwszego ataku na Narvik i wycofaniu się
z portu przy wciąż nasilającym się ogniu nieprzyjaciela. Następnie „Hotspur” odpalił
cztery torpedy w głąb portu. Jak się później okazało, dwie z nich trafiły i zatopiły statki
handlowe.
Komandor Warburton – Lee mógł uważać swe zadanie za wykonane i gdyby
wyprowadził teraz swoją flotyllę z Ofotfjordu, to najprawdopodobniej nie doszłoby do
spotkania i walki z pozostałymi okrętami nieprzyjaciela, przebywającymi poza Narvikiem.
Oczywiście brytyjski komandor nie wiedział, ile okrętów Niemcy wprowadzili w głąb
Ofotfjordu, na pewno zaś nie przypuszczał, iż niszczycieli tych jest aż dziesięć, czyli że
nieprzyjaciel przeważa nad nim dwukrotnie liczbą okrętów, niezależnie od tego, iż każdy z
niemieckich niszczycieli był znacznie większy i silniejszy od brytyjskich.
Ta fałszywa ocena sytuacji miała się niebawem zemścić. Na razie wszakże War-
burton – Lee postanowił przeprowadzić jeszcze jeden atak i o godzinie 5:20 czasu brytyj-
skiego poprowadził swą flotyllę na nieprzyjaciela. Tym razem głównym celem ataku
miały być nieprzyjacielskie baterie lądowe bądź okręty lub statki w samym porcie, gdyby
z ich strony został otworzony ogień do atakujących.
Jaki był wynik tego ataku, trudno dziś powiedzieć, w każdym bądź razie nie
przyniósł on żadnych sukcesów godnych zanotowania. Niszczyciel „Hostile”, który jako
jedyny z okrętów brytyjskiej flotylli nie wykonał jeszcze żadnego ataku torpedowego,
wystrzelił cztery torpedy w głąb portu. Czy któraś z nich trafiła – nie wiadomo, w każdym
bądź razie w brytyjskich sprawozdaniach i relacjach nie ma na ten temat żadnej wzmianki.
Przeciwnie, „Hostile” został trafiony pociskiem artyleryjskim w dziób, ale nie odniósł
poważniejszych uszkodzeń.
Nadeszła pora wycofania się brytyjskiej flotylli, ale poszczególni relacjonujący
nie są zgodni w sprecyzowaniu zamiarów przyświecających w tej chwili Warburtonowi –
Lee. Wydawać by się mogło, że po wykonaniu zadania – a o tym, że zostało ono wykona-
ne świadczyły szkody i starty zadane Niemcom w Narviku – brytyjski dowódca poprowa-
dzi swą flotyllę wprost na zachód, by jak najszybciej opuścić Ofotfjord. Tymczasem zda-
niem dowódcy jednego z ocalałych okrętów, niszczyciela „Havock”, „Hardy” ruszył w
kierunku Rombaksfjordu, a więc na północny wschód od Narviku, być może w poszuki-
waniu owego szóstego (według relacji norweskich pilotów) niemieckiego niszczyciela.
Wkrótce Brytyjczyków miała spotkać przykra niespodzianka.
Audaces fortuna adiuvat
4
głosi wypróbowane rzymskie przysłowie, a wydarzenia,
jakie zaszły od chwili podjęcia przez Warburtona – Lee decyzji zaatakowania w Narviku
nieprzyjaciela o świcie, kilkakrotnie potwierdziły słuszność tego przysłowia. Sprawdziło
się ono po raz pierwszy, gdy meldunek „U – 51” o brytyjskich niszczycielach wycofują-
cych się z Vestfjordu na zachód, wprowadził w błąd komodora Bontego. Po raz drugi
szczęście dopisało Warburtonowi – Lee, gdy jego flotylla uniknęła wypatrzenia przez
patrolujące U – Booty w czasie powrotu wschodnim kursem do Ofotfjordu. Po raz trzeci
Anglikom poszczęściła fortuna w ciągu nocnych godzin 10 kwietnia, kiedy zdołali niepo-
strzeżenie dotrzeć do Narviku, w czym „pomogła” im wspomniana już przerwa w dozo-
rowaniu przez niemiecki niszczyciele dojścia do Narviku. Także pogoda dostroiła się do
potrzeb atakujących, gdyż – o czym już wspomniano – zadymka śnieżna ustała właśnie
wtedy, gdy flotylla Warburtona – Lee zbliżała się do portu, co walnie ułatwiło skuteczne
przeprowadzenie ataku.
Teraz jednak szczęście towarzyszące brytyjskiemu dowódcy nieprzerwanie od
kilkunastu godzin zaczęło go opuszczać. Wycofując się z Narviku – po chyba już niepo-
trzebnym ostatnim ataku – Brytyjczycy dojrzeli nowe okręty nieprzyjaciela wychodzące z
głęboko wrzynającego się w ląd Herjangsfjordu. Wynikało z tego, że otrzymana on Nor-
wegów informacja nie była ścisła i że brytyjsko – niemieckie zmagania pod Narvikiem nie
dobiegły jeszcze końca.
„To już po mnie, Stanning”
„Wolfgang Zenker”, „Erich Giese” i „Erich Koellner” spędziły noc w głębi
Herjangsfjordu, na tyle daleko od Narviku, aby nie zauważyć brytyjskiego ataku, ale wy-
starczająco blisko, aby po otrzymaniu alarmowego sygnału i podniesieniu pary w kotłach
zdążyć na pole bitwy przed odpłynięciem brytyjskiej flotylli. Był to groźny przeciwnik, w
dodatku Warburton – Lee mylnie zidentyfikował niemieckie okręty – o czym świadczył
jego sygnał: 1ENEMY CRUISER AND 3 ENEMY DESTROYERS OFF NARVIK. AM
WITHDRAWING TO THE WESTWARD
5
– i z szybkością 30 węzłów „Hardy” popro-
wadził flotyllę ku wyjściu z Ofotfjordu.
Trzy niemieckie niszczyciele ruszyły w pogoń i rozgorzał zaciekły bój artyleryj-
ski. Niemcy mogli oczywiście strzelać tylko z dział dziobowych, Anglicy zaś z rufowych,
mimo jednak intensywnie prowadzonego ognia żaden z okrętów nie został w tej fazie
bitwy trafiony. Odległość między obu zespołami jak gdyby zaczynała rosnąć, co zwiększa-
ło nadzieje Anglików na pomyślne wydostanie się z Ofotfjordu. Nie wiedzieli oni zresztą
o tym, że nieprzyjacielskie okręty nie zdążyły jeszcze uzupełnić zapasu paliwa i tak czy
owak, rychło musiałyby przerwać pościg i zawrócić do Narviku.
4
Szczęście sprzyja odważnym.
5
1 nieprzyjacielski krążownik i 3 niszczyciele przed Narvikiem. Wycofuję się na zachód (ang.)
Nie minęło nawet 10 minut od chwili rozpoczęcia boju, który szybko zaczął wy-
gasać, i pościgu również dobiegającego już końca, kiedy z zalegającej w tej części Ofot-
fjordu mgły wynurzyły się dwie nowe sylwetki: jeszcze dwa niemieckie niszczyciele prze-
cinały drogę brytyjskiej flotylli. Trzy okręty z tyłu (trzy a nie cztery, jak w pierwszej chwi-
li wydawało się brytyjskiemu dowódcy, i na całe szczęście same niszczyciele, bez krą-
ż
ownika) i dwa z przodu, wszystkie zaś silniejsze od brytyjskich! Doskonała jeszcze do
niedawna sytuacja flotylli Warburtona – Lee, teraz stała się nad wyraz krytyczna.
– A może przecięły nam drogę własne okręty przysłane na odsiecz? – takie pyta-
nie musiało nasunąć się Warburtonowi – Lee, zwłaszcza że spora jeszcze odległość i zła
widoczność uniemożliwiały zidentyfikowanie okrętów. Komandor dał więc rozkaz nada-
nia rozpoznawczego sygnału. Odpowiedzią była dobrze wymierzona salwa, która omal nie
trafiła „Hardy’ego”. Teraz nie było już wątpliwości, tym bardziej, że widoczność nieco się
polepszyła i można było zidentyfikować sylwetki niemieckich niszczycieli, które wycho-
dząc z Ballangenfjordu przecięły kurs brytyjskiej flotylli i przez chwilę były widoczne z
profilu, w całej swej okazałości.
Salwy niemieckich niszczycieli wciąż obramowywały czołowy okręt brytyjskiej
flotylli. Dziobowe działa „Hardy’ego” odpowiedziały ogniem, a po nadaniu przez niego
sygnału nakazującego kontynuować walkę z nieprzyjacielem – również i pozostałe okręty
flotylli zaczęły ostrzeliwać Niemców.
Tymczasem dwa z trzech ścigających brytyjski zespół niszczycieli wyraźnie
zwolniły i zostały w tyle. Szanse zaczęły się wyrównywać, ale celne salwy, które raz po
raz trafiały „Hardy’ego” zupełnie zmieniły obraz bitwy.
Zniszczenia na pomoście brytyjskiego przewodnika flotylli były przerażające. W
oka mgnieniu zginęli bądź odnieśli ciężkie rany wszyscy znajdujący się tam ludzie. War-
burton – Lee padł jak rażony piorunem, podobnie dwaj inni oficerowie: nawigator, kapitan
Gordon – Smith, i oficer sygnałowy, porucznik Cross. Ten ostatni poległ na miejscu, jego
los podzielili też dwaj marynarze. Sekretarz dowódcy
6
, porucznik Stanning, został rzucony
podmuchem na żyroskop i na chwilę stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał i próbował
wstać stwierdził, że ma zranioną i bezwładną nogę, ale z trudem może się poruszać.
Wokół byli sami zabici lub ciężko ranni. Gordon – Smith jeszcze oddychał, rów-
nież dowódca dawał oznaki życia i Stanning pochylił się nad komandorem:
– To już po mnie, Stanning – wyszeptał Warburton – Lee. – Okręt jest chyba
także stracony. Niech pan da rozkaz ewakuacji, trzeba załodze dać szansę uratowania się.
Z położonej poniżej pomostu sterówki nie dochodził żaden znak życia, zaś na
wołanie Stanninga do tuby przekaźnikowej nikt nie odpowiedział. Ciągnąc za sobą bez-
władną nogę porucznik zwlókł się z pomostu do sterówki, w której na kole sterowym leżał
zabity podoficer. Oznaczało to, że płonący na dziobie i w śródokręciu „hardy” idzie na-
przód przez nikogo nie kontrolowany. Stanning natychmiast chwycił ster w swoje ręce,
chociaż jako płatnik nie był w podobnych czynnościach wyszkolony. W tej samej chwili
6
Funkcję sekretarza dowódcy pełni na brytyjskich okrętach oficer – płatnik, do którego należy cała papier-
kowa robota w porcie, na morzu zaś – zwłaszcza w warunkach bojowych – jest on najbliższym pomocni-
kiem dowódcy, pełni rolę szyfranta, prowadzi kronikę wydarzeń itd.
do sterówki nadbiegł podoficer i porucznik przekazał mu swe miejsce, daj
rozkaz wysadzenia okrętu na mieliznę.
Ten rozkaz młodego, nie posiadającego morskiej praktyki oficera
który – zmuszony okolicznościami – przez kilka minut dowodził niszczycielem, został po
jego powrocie na pomost zaaprobowany przez przybiegłego tam oficera torpedowego,
porucznika Heppela, a potem przez zastępcę dowódcy, kapitana Mansella. Obaj, zaj
swych stanowiskach bojowych, nie zorientowali się w porę, że „Hardy” stracił dowódc
oficerów znajdujących się na pomoście. Trafiony kolejnymi salwami okr
na szybkości, ale szedł nadal w stronę zbawczego brzegu. Chwilę
miejscach niszczyciel wszedł na mieliznę i wtedy został przekazany załodze ostatni rozkaz
komandora Warburtona – Lee:
– Abandon ship. Every man for himself. And good luck!
7
Tymczasem między czterema pozostałymi okrętami brytyjskiej flotylli a niemie
kimi niszczycielami trwała nadal zażarta walka, tocząca się ze zmiennym powodzeniem.
Raz po raz celny pocisk trafiał któryś z okrętów, ale kaliber dział nie pozwalał szybko
rozstrzygnąć walki. Inaczej mogło być przy użyciu torped i kiedy nastała sprzyjaj
zja obie strony posłużyły się tą bronią. Gdy niemieckie niszczyciele, które wyszły z Ba
langenfjordu i przecięły kurs brytyjskiej flotylli, a następnie zboczyły na wschód, kład
się na kurs równoległy do obranego przez Brytyjczyków, idących w przeciwnym kierunku,
„Hotspur” i „Hostile” odpaliły swoje ostatnie torpedy.
W swym sprawozdaniu dowódca „Hotspura”, komandor Layman podaje, i
okręt nieprzyjacielski został prawdopodobnie trafiony torpedą, wydaje si
uważony przez Anglików słup ognia, wznoszący się na jednym z niemieckich niszczycieli,
został spowodowany trafieniem pocisku artyleryjskiego. Równie
przez Niemców torpedy okazały się niecelne.
Ogień artyleryjski natomiast przeważnie siedział w celu: trudno było zreszt
trafić z tak małej odległości. Ciężkie uszkodzenia odniósł „Georg Thiele”, a równie
towarzysz z Ballangenfjordu, „Bernd von Arnim”, został wielokrotnie trafiony.
Niemieckie okręty były jednak silniej uzbrojone niż brytyjskie, gdy
ły większym kalibrem dział, a ponadto strzelały chyba celniej. Prowadz
flotyllę „Hunter” został kilka razy trafiony salwami obu mijających go niemieckich nis
czycieli i stracił wyraźnie na szybkości. W tej samej niemal chwili trafiony został płyn
za nim „Hotspur”.
Rzadko kiedy się zdarza, aby trafienie jednym pociskiem, stosunkowo niedu
przecież kalibru, mogło wyrządzić tyle złego i spowodować tak tragiczne nast
Niemiecki pocisk trafił w pomost nawigacyjny „Hotspura” nie robi
obecnych tam ludzi, ale powodując dotkliwe straty materialne. Zniszczone zostały nie
tylko przewody telegrafu maszynowego, ale i wszelkie instalacje przeka
ś
cie. Co więcej, uszkodzona została znajdująca się pod pomostem sterownia (czy
tego samego pocisku?) oraz przerwaniu uległy połączenia koła sterowego z maszyn
7
Opuścić okręt. Niech każdy troszczy się o siebie. I powodzenia! (ang.)
do sterówki nadbiegł podoficer i porucznik przekazał mu swe miejsce, dając równocześnie
cego morskiej praktyki oficera – płatnika,
przez kilka minut dowodził niszczycielem, został po
z przybiegłego tam oficera torpedowego,
dowódcy, kapitana Mansella. Obaj, zajęci na
ż
e „Hardy” stracił dowódcę i
fiony kolejnymi salwami okręt tracił wyraźnie
zbawczego brzegu. Chwilę później płonący w wielu
i wtedy został przekazany załodze ostatni rozkaz
tami brytyjskiej flotylli a niemiec-
ze zmiennym powodzeniem.
tów, ale kaliber dział nie pozwalał szybko
yciu torped i kiedy nastała sprzyjająca oka-
. Gdy niemieckie niszczyciele, które wyszły z Bal-
pnie zboczyły na wschód, kładąc
cych w przeciwnym kierunku,
iu dowódca „Hotspura”, komandor Layman podaje, iż jeden
ą
, wydaje się jednak, że za-
na jednym z niemieckich niszczycieli,
iem pocisku artyleryjskiego. Również cztery wystrzelone
nie siedział w celu: trudno było zresztą nie
eorg Thiele”, a również jego
towarzysz z Ballangenfjordu, „Bernd von Arnim”, został wielokrotnie trafiony.
ż
brytyjskie, gdyż dysponowa-
niej. Prowadzący teraz brytyjską
ą
cych go niemieckich nisz-
ci. W tej samej niemal chwili trafiony został płynący
zdarza, aby trafienie jednym pociskiem, stosunkowo niedużego
ć
tak tragiczne następstwa.
Niemiecki pocisk trafił w pomost nawigacyjny „Hotspura” nie robiąc krzywdy żadnemu z
c dotkliwe straty materialne. Zniszczone zostały nie
tylko przewody telegrafu maszynowego, ale i wszelkie instalacje przekaźnikowe na pomo-
pod pomostem sterownia (czyżby od
czenia koła sterowego z maszyną.
W chwili trafienia „Hotspur” szedł z cał
rażeniem stwierdził, iż jego okręt bardzo szybko zbli
ra”, spowitego kłębami dymu i ognia. Jego rufa rosła wprost w oczach zebranych na p
przekazywanymi rozkazami pokierować okrę
pociski padały na oba złączone ze sobą okręty. Jeden z pocisków trafił w pomost „Hotsp
ra” i rozrywając się pozbawił życia wszystkich, którzy tam przebywali. Tylko dowódca
wygrał pojedynek ze śmiercią.
Po wielu wysiłkach udało się wyrwać
potem zaczął tonąć. „Hotspur” również bardziej przypominał wrak, ni
okręt, ale los „Huntera” mu nie zagrażał. Dwa pozostałe okr
stile”, które ucierpiały bardzo mało, broniły teraz uszkodzonego towarzysza, przenosz
celny ogień z niszczycieli z Herjangsfjordu na przeciwnika z Ballangenfjordu. Niemcy
zresztą nie zdradzali ochoty do kontynuowania walki. Ich okr
paliwa, szkody zaś, jakie poniosły „Georg Thiele” i „Bernd von Arnim”, były powa
tak bitwa dobiegła końca. Trzy brytyjskie niszczyciele pod
okręty zawróciły do Narviku.
Brytyjską flotyllę prowadził teraz „Hos
ta. Layman – nominalny zastępca, a potem nast
szemu koledze dowództwo, którego sam nie mógł sprawowa
dzenia „Hotspura”. Okręt był kierowany z awaryjnego sta
nia sygnalizacyjne na pomoście zostały całkowicie zniszczone.
Gdy brytyjskie niszczyciele wchodziły w najw
duży statek handlowy wchodzący do fiordu z przeciwnej strony. „Hostile” d
ostrzegawczy przed jego dziób, żądając równocze
komandora Wrighta „Havock” miał zbadać
eskortując uszkodzonego „Hotspura” podążył w dalsz
Okazało się, że to statek nieprzyjacielski. W tym czasie jego załoga spiesznie
opuściła pokład i ratowała się w łodziach. „Havock” podj
W chwili trafienia „Hotspur” szedł z całą szybkością i komandor Layman z prze-
t bardzo szybko zbliża się do swego poprzednika, „Hunte-
bami dymu i ognia. Jego rufa rosła wprost w oczach zebranych na po-
moście „Hotspura”, a nie
było mocy ludzkiej, aby
rozpędzony okręt zatrzymać
lub zmienić jego kurs. Jesz-
cze kilka sekund, jeszcze
chwila… i dziób „Hotspura”
wbił się w rufę „Huntera”.
Silny wstrząs targnął obu
niszczycielami, teraz złą-
czonymi w jeden długi „ka-
dłub”, który nadal – choć już
bardzo wolno – szedł na-
przód.
Komandor Layman
spiesznie zbiegł z pomostu i
podążył na rufę, aby ustnie
krętem. Przez cały ten czas nieprzyjacielskie
okręty. Jeden z pocisków trafił w pomost „Hotspu-
ycia wszystkich, którzy tam przebywali. Tylko dowódca
wyrwać „Hotspura” z rufy „Huntera”, który chwilę
ż
bardziej przypominał wrak, niż pełnosprawny
ał. Dwa pozostałe okręty flotylli, „Havock” i „Ho-
le”, które ucierpiały bardzo mało, broniły teraz uszkodzonego towarzysza, przenosząc
z niszczycieli z Herjangsfjordu na przeciwnika z Ballangenfjordu. Niemcy
nie zdradzali ochoty do kontynuowania walki. Ich okręty goniły już resztkami
, jakie poniosły „Georg Thiele” i „Bernd von Arnim”, były poważne. I
ca. Trzy brytyjskie niszczyciele podążyły na zachód, a niemieckie
prowadził teraz „Hostile”, dowodzony przez komandora Wrigh-
pca, a potem następca Warburtona – Lee – przekazał młod-
szemu koledze dowództwo, którego sam nie mógł sprawować z uwagi na ciężkie uszko-
t był kierowany z awaryjnego stanowiska dowodzenia, a urządze-
cie zostały całkowicie zniszczone.
Gdy brytyjskie niszczyciele wchodziły w najwęższą część Ofotfjordu, zauważono
cy do fiordu z przeciwnej strony. „Hostile” dał strzał
c równocześnie zastopowania statku. Na rozkaz
komandora Wrighta „Havock” miał zbadać statek i jego ładunek, „Hostile” zaś wciąż
ąż
ył w dalszą drogę.
e to statek nieprzyjacielski. W tym czasie jego załoga spiesznie
w łodziach. „Havock” podjął rozbitków, równocześnie
wysyłając motorówkę z obsadą pryzową w celu obsadzenia opuszczonego statku. Ten
jednak zaczął płonąć, widocznie Niemcy podłożył ogień w jego pomieszczeniach. D
wódca „Havocka” natychmiast odwołał motorówkę, obawiając si
statku, który – jak się okazało z wypowiedzi jeńców – przewoził amunicj
niemieckich niszczycieli w Narviku. Na wszelki zaś wypadek dowódca „Havocka”, kap
tan Courage, kazał odpalić do płonącego statku dwie salwy artyleryjskie.
W chwilę później płonący „Rauenfels” dosłownie wyleciał w powietrze, a giga
tyczny słup ognia, dymu i pary wzniósł się na wysokość blisko trzech tysi
eksplozji była tak potworna, że podmuch spowodował drobne uszkodzenia na pokładzie
brytyjskiego niszczyciela, nie powodując jednak żadnych start w ludziach.
„Havock” ruszył następnie całą szybkością naprzód i doł
wysokości Tranöy. Kilkanaście mil dalej doszło do spotkania z zespołem wysłanym przez
admirała Whitwortha w celu „zabezpieczenia” odwrotu flotylli Warburtona
ty trzy okręty flotylli wracały ze zwycięskiej w ogólnym rozrachunku bitwy bez swego
dowódcy, który śmiały atak przypłacił własnym życiem.
Powróćmy jeszcze na chwilę do drugiej fazy bitwy, a konkretnie do wej
ko uszkodzonego „Ha
dy’ego”
na
mielizn
Niemcy strzelali jeszcze
okrę
było jedno działo rufowe
obsługiwane a
tu, w którym został wydano
rozkaz opuszczenia pokł
du. Odległo
ś
niegiem brzegu wynosiła
około 300 metrów, ale
przebycie tego pozornie
niedu
stano
trudn
zważywszy że wszystkie łodzie okrętowe były rozbite. W tej sytuacji olbrzymia wi
załogi musiała ratować się wpław, pozostawiając tratwy dla ciężko rannych.
Przeprawa wpław mogła być zabójcza nawet dla zdrowych i całych członków
załogi, gdyż musieli oni przepłynąć około 100 metrów w lodowatej wodzie, a nast
około 200 metrów brodzić. Ta część drogi była najgorsza, gdyż do
scu podejście do brzegu nie pozwalało płynąć, marsz zaś w sięgają
wał się ponad siły wielu rozbitków, zwłaszcza że po kilku minutach przebywania w lod
watych nurtach fiordu traciło się czucie w rękach i nogach.
Nad słabością i zmęczeniem ciała górowała jednak siła wol
ków, którzy pokonując zmęczenie przezwyciężali własną niemoc i pomagali słabszym,
zwłaszcza tym, których siły opuściły zupełnie. Prawdziwym bohaterem okazał
torpedowy porucznik Heppel, który uratował życie pięciu ludziom, p
razy odległość między okrętem a brzegiem.
w celu obsadzenia opuszczonego statku. Ten
w jego pomieszczeniach. Do-
ą
c się gwałtownej eksplozji
przewoził amunicję i torpedy dla
wypadek dowódca „Havocka”, kapi-
cego statku dwie salwy artyleryjskie.
cy „Rauenfels” dosłownie wyleciał w powietrze, a gigan-
blisko trzech tysięcy metrów. Siła
e podmuch spowodował drobne uszkodzenia na pokładzie
adnych start w ludziach.
naprzód i dołączył do towarzyszy na
cie mil dalej doszło do spotkania z zespołem wysłanym przez
admirała Whitwortha w celu „zabezpieczenia” odwrotu flotylli Warburtona – Lee. Nieste-
skiej w ogólnym rozrachunku bitwy bez swego
do drugiej fazy bitwy, a konkretnie do wejścia cięż-
ko uszkodzonego „Har-
dy’ego”
na
mieliznę.
Niemcy strzelali jeszcze do
okrętu, na którym czynne
było jedno działo rufowe
obsługiwane aż do momen-
tu, w którym został wydano
rozkaz opuszczenia pokła-
du. Odległość do pokrytego
ś
niegiem brzegu wynosiła
około 300 metrów, ale
przebycie tego pozornie
niedużego dystansu miało
stanowić ciężką i bardzo
trudną do pokonania próbę,
towe były rozbite. W tej sytuacji olbrzymia większość
ęż
ko rannych.
za nawet dla zdrowych i całych członków
około 100 metrów w lodowatej wodzie, a następnie
ż
dość płytkie w tym miej-
ę
gającej pasa wodzie okazy-
e po kilku minutach przebywania w lodo-
czeniem ciała górowała jednak siła woli i ducha wielu rozbit-
niemoc i pomagali słabszym,
nie. Prawdziwym bohaterem okazał się oficer
ciu ludziom, pokonując dziewięć
Ciężko ranny komandor Warburton _ Lee został zniesiony z pomostu i umies
czony na noszach, a potem jak najostrożniej opuszczony do zrzuconej na wod
Niestety, krótko po doholowaniu tratwy do brzegu dowódca flotylli zmarł. Wtedy te
Heppel, który jak już wspomniano krążył mię
ciężko rannego w głowę oficera nawigacyjnego, porucznika Gordona
wić na razie na pokładzie. Zachodziła bowiem obawa,
tywnego sposobu przetransportowania go na lą
W sumie około 170 ludzi dotarło do brzegu, ale prawdopodobnie niewielu z nich
zdołałoby przeżyć, gdyby nie to, że w pobli
brzegu, stał dom, a nieco dalej w głąb lądu kilka dalszych. Tam te
marznięci do szpiku kości Brytyjczycy znaleź
Gorzej poszło załodze „Huntera”. Okr
było mowy o tym, aby którykolwiek z rozbitków zdołał dotrze
dysponowali zaś żadną łodzią ani tratwą. Na szcz
Herjangsfjordu, który zapuścił się tak daleko, „Erich Koellner” wyratował szesna
gielskich marynarzy. Reszta podzieliła los okr
Gdy dowódcom zabrakło inicjatywy…
Niezaprzeczalny sukces flotylli Warburtona
dzięki szybko podjętej decyzji oraz wykorzystaniu atutu zaskoczenia nieprzyjaciela, był
sukcesem połowicznym –
zresztą na miarę posiada-
nych sił. Trudno wyma-
gać, aby pięć niedużych
niszczycieli
rozgromiło
doszczętnie
dwukrotnie
liczniejszego, a prawie
trzykrotnie silniej uzbro-
jonego w artylerię prze-
ciwnika
9
.
Niemiecki
zespół stracił jednak dwa
okręty, kilka zaś dalszych
odniosło poważne uszko-
dzenia. W sumie można
było ocenić, iż utracił on około połowę swego potencjału bojowego.
8
Nie wiadomo na jakich źródłach opiera się komandor Donald Macintyre w ksi
1959) pisząc, że Niemcy uratowali 50 ludzi z „huntera”, z których pó
mechanik „Ericha Koellnera” podaje w swych wspomnieniach wojennych, i
rozbitków, wśród których nie było żadnego oficera („Z
rbesatzung. Von Kapitänleutnant (Ing.) August Wilhelm Heye, Berlin 1941).
9
Brytyjskie okręty miały w sumie 21 dział 120 mm i dysponowały salw
gdy niemieckie miały 50 dział 127 mm, a ciężar ich salwy burtowej wynosił ok. 1400 kg.
ko ranny komandor Warburton _ Lee został zniesiony z pomostu i umiesz-
ż
niej opuszczony do zrzuconej na wodę tratwy.
owaniu tratwy do brzegu dowódca flotylli zmarł. Wtedy też
ył między okrętem a brzegiem, podjął decyzję, aby
oficera nawigacyjnego, porucznika Gordona – Smitha, pozosta-
chodziła bowiem obawa, że również i on nie przeżyje prymi-
tywnego sposobu przetransportowania go na ląd.
W sumie około 170 ludzi dotarło do brzegu, ale prawdopodobnie niewielu z nich
e w pobliżu, w odległości zaledwie 200 metrów od
ą
du kilka dalszych. Tam też przemoczeni i prze-
ci Brytyjczycy znaleźli pierwszy ratunek.
Gorzej poszło załodze „Huntera”. Okręt zatonął niemal w połowie fiordu i nie
było mowy o tym, aby którykolwiek z rozbitków zdołał dotrzeć wpław do brzegu, nie
ą
. Na szczęście jedyny z trzech niszczycieli z
tak daleko, „Erich Koellner” wyratował szesnastu an-
gielskich marynarzy. Reszta podzieliła los okrętu
8
.
Gdy dowódcom zabrakło inicjatywy…
Niezaprzeczalny sukces flotylli Warburtona – Lee, odniesiony przede wszystkim
tej decyzji oraz wykorzystaniu atutu zaskoczenia nieprzyjaciela, był
swego potencjału bojowego.
komandor Donald Macintyre w książce pt. Narvik (Londyn
e Niemcy uratowali 50 ludzi z „huntera”, z których później 10 zmarło. Tymczasem oficer –
mechanik „Ericha Koellnera” podaje w swych wspomnieniach wojennych, iż wyratowano zaledwie 16
(„Z – 13” von Kiel bis Narvik. Kriegserleben Zerstöre-
. Von Kapitänleutnant (Ing.) August Wilhelm Heye, Berlin 1941).
ty miały w sumie 21 dział 120 mm i dysponowały salwą burtową wagi 483 kg, podczas
ar ich salwy burtowej wynosił ok. 1400 kg.
W tej sytuacji Anglicy powinni byli działać zdecydowanie i szybko, nie dając
Niemcom czasu na doprowadzenie uszkodzonych okrętów do stanu jako takiej sprawności
bojowej, ani też szansy na podjęcie próby wydostania się z pułapki, jaką dla niemieckich
niszczycieli stały się narvickie fiordy. Czy angielscy dowódcy stanęli na wysokości zada-
nia i sprostali wymogom chwili? Odpowiedź jest niestety negatywna.
Dowódca krążownika „Penelope”, wysłanego naprzeciw wracającym z Narviku
niedobitkom 2 Flotylli Niszczycieli, komandor Yates nie okazał się człowiekiem pokroju
Warburtona – Lee i nie zdecydował się na podjęcie akcji w jego stylu, chociaż dysponował
bardzo pokaźnymi siłami: lekkim krążownikiem i ośmioma niszczycielami. Cztery z nich,
tworzące eskortę krążownika „Penelope”, były dużymi okrętami klasy „Tribal”, cztery zaś
– tworzące użytą do zaminowania wejścia do Vestfjordu flotyllę komandora Bickforda,
podległą Yatesowi – jednostkami podobnymi do okrętów Warburtona – Lee. W sumie
Yates posiadał podobną, jeśli nie jeszcze większą przewagę nad nieprzyjacielem, niż ten
miał nad flotyllą Warburtona – Lee, nie mówiąc o przetrzebionych bitwą załogach uszko-
dzonych niszczycieli niemieckich oraz o zmniejszonym potencjale bojowym okrętów
(wystrzelenie znacznej części amunicji i torped, zużycie paliwa). Wreszcie Yates mógł
mieć po swej stronie także atut zaskoczenia, Niemcy bowiem w żadnym wypadku nie
spodziewali się nowego ataku w niewiele godzin po zakończenie dopiero co stoczonej
krwawej bitwy!
Dowódca krążownika „Penelope” nie miał wszakże zamiaru przeprowadzenia
takiego ataku. Było to częściowo „zasługą” jego bezpośredniego przełożonego, admirała
Whitwortha, który polecał kontratakować nieprzyjaciela, jeśli to będzie potrzebne.
Konieczności takiej nie było, Yates zastosował się więc do końcowej części roz-
kazu, wyznaczającego zadanie patrolowania koło pól minowych u wejścia do Vestfjordu,
aby nie dopuścić dalszych niemieckich sił do Narviku.
W południe nadszedł nowy sygnał od Whitwortha. Podawał on obecną sytuację w
Narviku, gdzie miał znajdować się jeden krążownik, pięć niszczycieli i jeden okręt pod-
wodny, i gdzie prawdopodobnie spodziewano się transportowców z wojskiem. Dlatego też
zadaniem Yatesa miało być niedopuszczenie niemieckich posiłków do Narviku i w tym
celu miał wystawić patrole w poprzek Vestfjordu.
W tym czasie Niemcy byli zajęci doprowadzaniem swych okrętów do maksymal-
nej wartości bojowej. Trzy nie uszkodzone okręty musiały uzupełnić paliwo. „Erich Gie-
se” i „Wolfgang Zenker” stanęły więc przy burtach „Jana Wellema” i zaczęły pobierać
ropę, co miało potrwać do popołudnia. Następnie to samo miał uczynić „Erich Koellner”,
przy czym uzupełnianie paliwa przez ten niszczyciel miało przeciągnąć się do północy.
Z pięciu pozostałych okrętów „Diether von Roeder” tak bardzo ucierpiał w po-
rannej bitwie, iż nie było mowy o uruchomieniu tego niszczyciela. Zapadła więc decyzja
użycia go w charakterze zakotwiczonej baterii artyleryjskiej broniącej portu. Inne okręty
były mniej uszkodzone, ale i tak naprawa znajdujących się w najgorszym stanie niszczy-
cieli „Bernd von Arnim” i „Georg Thiele” wymagałoby co najmniej dwóch dni, zwłaszcza
wobec braku stoczni remontowej i w ogóle przy szczupłości środków, jakimi Niemcy
dysponowali w Narviku. Z tych też względów nie mogło być mowy o całkowitym usunię-
ciu uszkodzeń i przywróceniu najbardziej uszkodzonym niszczycielom ich pierwotnej
wartości bojowej. Chodziło tylko o prowizoryczne załatanie bardziej niebezpiecznych
przestrzelin, naprawienie uszkodzonych maszyn, doprowadzenie w miarę możności do
sprawnego działania artylerii itd.
Po południu 10 kwietnia przychodzi z Berlina do Narviku rozkaz, aby jeszcze
tejże nocy wszystkie zdolne do akcji okręty podjęły próbę opuszczenia fiordów i przedarły
się na południe. Głównodowodzący Kriegsmarine, admirał Raeder, obawiał się, iż w prze-
ciwnym razie Narvik może stać się grobem wszystkich dziesięciu niszczycieli, stanowią-
cych podówczas połowę łącznego stanu okrętów tej kategorii w niemieckiej flocie.
W chwili nadejścia tego sygnału tylko dwa okręty, „Erich Giese” i „Wolfgang
Zenker”, nadawały się do podjęcia takiej próby: były nie uszkodzone i właśnie ukończyły
pobieranie
paliwa.
Dlatego też Fregatt-
enkapitän Erich Bey,
który po poległym
Bontem przejął do-
wództwo
zespołu,
postanowił wykonać
rozkaz Raedera na-
tychmiast po zapad-
nięciu zmroku. Okręty poszły Ofotfjordem na zachód i weszły na wody Vestfjordu. Tam
wszakże Niemcy zauważyli znajdujące się na patrolu brytyjskie okręty: lekki krążownik i
dwa niszczyciele. W tej sytuacji niemiecki dowódca musiał podjąć decyzję przeprowadze-
nia próby wymknięcia się na pełne morze lub też powrotu do Narviku.
Sytuacje lubią się powtarzać i nasuwa się analogia do wydarzeń, jakie zaszły –
lub może słuszniej należałoby powiedzieć: do jakich nie doszło po stronie brytyjskiej.
Gdyby Yates był dowódcą pokroju Warburtona – Lee najprawdopodobniej doszłoby już
do nowego ataku na Narvik, Yates wolał jednak nie ryzykować. Również Bey wolał nie
ryzykować, nie wykazując cech charakteru, jakich nie brakło jego poprzednikowi, komo-
dorowi Bontemu, który właśnie w następstwie dość ryzykownego ataku opanował Narvik.
Przysłowie mówi, że w nocy wszystkie koty są szare. Dwa niszczyciele Beya nie
byłyby łatwe do wypatrzenia przez Anglików, gdyby ten usiłował opuścić Vestfjord ko-
rzystając z ciemności nocy, a trzeba pamiętać, iż angielskie okręty nie posiadały w tym
czasie radaru. Zresztą, jak wiadomo, Yates miał w Vestfjordzie osiem niszczycieli, z któ-
rych cztery duże okręty klasy „Tribal” były dwukominowe (podobnie jak jego okręt fla-
gowy, krążownik „Penelope”, również dwukominowy). Dlatego dwukominowe niszczy-
ciele Beya miały cień szansy, aby wzięto je za okręty brytyjskie, w przeciwnym zaś razie
zawsze pozostawała im możliwość stoczenia nocnej walki i mimo wszystko podjęcie
próby ucieczki. Okręty dysponowały dużą szybkością i miały dobrych nawigatorów. Jak
już jednak powiedziano Bey nie zamierzał ryzykować i wolał powrócić do Narviku, cho-
ciaż musiał sobie zdawać sprawę z tego, że wraca do pułapki bez wyjścia.
Podobnie jak w Berlinie admirał Raeder nastawał na jak najszybsze opuszczenie
przez zdolne do akcji niszczyciele Narviku, tak w Londynie Winston Churchill domagał
się niezwłocznego przeprowadzenia ponownego ataku na opanowany przez Niemców
port. Ówczesny Pierwszy Lord Admiralicji był człowiekiem lubiącym działać szybko i
zdecydowanie, dlatego też pełne wahań, kunktatorskie stanowisko zajęte przez Yatesa i
Whitwortha musiało wywołać jego dezaprobatę. Wieczorem 10 kwietnia z gmachu Brytyj-
skiej Admiralicji wysłano wprost do Yatesa – z pominięciem zarówno dowódcy Home
Fleet, admirała Forbesa, jak i wiceadmirała Whitwortha – rozkaz zaatakowania nieprzyja-
ciela w Narviku jeszcze w ciągu nocy lub rankiem następnego dnia. Niestety wysyłając ten
sygnał lordowie morscy
10
nie okazali się tak bezkompromisowi jak Churchill, który doma-
gał się niezwłocznego przeprowadzenia ataku bez żadnych „ale”, i rozkaz poprzedzili
słowami: „Jeśli w świetle doświadczeń dzisiejszego poranku uważa pan operację taką za
uzasadnioną”. Słowa te otworzyły Yatesowi nową furtkę i w przekazanej przed północą
odpowiedzi oświadczył, że uważa atak za słuszny, chociaż stracono atut zaskoczenia, ale
w nocy trudno będzie go przeprowadzić, gdyż grozi niebezpieczeństwo wejścia na wraki z
porannej bitwy. W zakończeniu swej odpowiedzi zaproponował wykonanie ataku o świcie
12 kwietnia, gdyż aktualne rozmieszczenie niszczycieli na patrolu uniemożliwia realizację
zadania we wcześniejszym terminie.
Można sobie wyobrazić, jak nieprzywykły do negowania swych zaleceń Churchill
przyjął tę odpowiedź, w każdym bądź razie Admiralicja zaaprobowała ostatecznie podany
przez Yatesa nowy termin. Rychło miało się jednak okazać, że i on nie zostanie dotrzyma-
ny.
Do tej nowej zwłoki niechcąco przyłożył ręki admirał Whitworth, któremu Yates
bezpośrednio podlegał i który nie mógł być usatysfakcjonowany wyznaczeniem przez
Admiralicję Yatesowi zadań sprzecznych z tymi, jakie siły Whitwortha miały do wykona-
nia. Chodziło tu, jak pamiętamy, o niedopuszczenie posiłków niemieckich do Narviku i o
skuteczną blokadę znajdujących się tam niszczycieli niemieckich. Teraz dochodziło trze-
cie zadanie i zdaniem Whitwortha należało wyjaśnić sytuację. Straty, jakich zespół Yatesa
mógłby bowiem doznać podczas ataku na Narvik, oznaczałyby osłabienie sił patrolujących
u wejścia do Vestfjordu, z czym w myśl pierwotnych założeń Whitworthowi było trudno
się zgodzić.
Brytyjska Admiralicja podtrzymała jednak swą decyzję w sprawie ataku na
Narvik. Do wyznaczonego terminu pozostawało jeszcze nieco czasu, więcej niż doba,
dlatego też Whitworth postanowił wykorzystać „wolny dzień” na wykonanie akcji zwią-
zanej z głównym jak dotąd zadaniem stojącym przed jego siłami. Według otrzymanych od
Norwegów informacji kilka niemieckich transportowców oraz jeden tankowiec zbliżały się
do wejścia do Vestfjordu. Yates otrzymał więc zadanie udania się rano 11 kwietnia w
kierunku Bodoe, gdyż – jak donosił w swym sygnale Whitworth – zaatakowanie niemiec-
kich transportowców musi mieć pierwszeństwo przed atakiem na Narvik. Zespół Yatesa
obejmował krążownik „Penelope” oraz niszczyciele „Eskimo” i „Kimberley”, a więc siły
zupełnie wystarczające do wyłapania i zdobycia lub zatopienia zasygnalizowanych stat-
ków nieprzyjaciela.
Niestety, akcja zakończyła się kompletnym niepowodzeniem. Od początku zresz-
tą Yatesa prześladował pech, gdyż usiłował on nadaremnie – najpierw w Tranöy, a potem
w innych stacjach – pozyskać norweskiego pilota, bez którego nie chciał się zapuszczać na
10
Mowa tu o admirałach pełniących w Admiralicji funkcje dowódcze w odróżnieniu od urzędników cywil-
nych z Pierwszym Lordem Admiralicji na czele.
usiane bezlikiem wysepek, skał i mielizn południowe odnogi Vestfjordu. Zmuszony jed-
nak koniecznością poszedł wreszcie bez pilota i… wpakował się na podwodną skałę w
pobliżu Bodoe. Na szczęście krążownik „Penelope” nie zatonął i został odholowany przez
niszczyciel „Eskimo” do Skjelfjordu.
Informacja o niemieckich statkach zawierała jednak ziarnko prawdy, gdyż rze-
czywiście w rejonie Bodoe był poprzedniego dnia niemiecki statek zaopatrzeniowy „Al-
ster”. W swej drodze na północ został on już 9 kwietnia wypatrzony przez mały norweski
okręcik strażniczy „Syrian”, który wszakże nie dysponował ani wystarczającym uzbroje-
niem, ani szybkością, aby intruza zatrzymać. Historia powtórzyła się dzień później w
rejonie Bodoe, tym jednak razem norweski patrolowiec „Svalbard II” nadał przez radio
ostrzeżenie o zdążającym na północny wschód statku. Sygnał ten został przejęty przez
jeden ze znajdujących się na patrolu brytyjskich niszczycieli, a mianowicie HMS „Icarus”.
Zdołał on odszukać „Alstera” już na wodach Vestfjordu w porannych godzinach 11 kwiet-
nia. Panująca mgła i związana z tym zła widoczność sprawiły, że załoga niemieckiego
statku została zupełnie zaskoczona, dowódca zaś brytyjskiego niszczyciela, kapitan Maud,
dokonał nie byle jakiej sztuki podchodząc do niemieckiego statku burta w burtę, co umoż-
liwiło obsadzie pryzowej przeskoczenie na pokład „Alstera”. Niemcy otworzyli wpraw-
dzie zawory denne, żeby zatopić statek, ale Anglikom udało się opanować sytuację, uru-
chomić pompy i zażegnać niebezpieczeństwo. Następnie eskortowany przez „Icarusa”
pryz został skierowany do Tromsö.
Zanim wiadomość o zatrzymaniu „Alstera” dotarła do admirała Whitwortha mi-
nęło kilka godzin, a i wtedy admirał nie odwołał akcji Yatesa, gdyż u wejścia do Vestfjor-
du miało się przecież znajdować kilka niemieckich statków, a nie jeden. Prawdziwy obraz
sytuacji Anglicy uzyskali jednak już poniewczasie.
Poważne uszkodzenie krążownika „Penelope” wykluczało oczywiście możliwość
wzięcia przez ten okręt udziału w ataku na Narvik. Dlatego też termin ataku musiał po-
nownie ulec zwłoce i został przesunięty o dalsze 24 godziny. Tymczasem Niemcom udało
się naprawić w Narviku trzy mniej uszkodzone niszczyciele, tak że sześć okrętów mogło-
by podjąć próbę wydostania się na pełne morze, gdyby nie trudności paliwowe. Zapas
ropy na tankowcu „Jan Wellem” powoli się wyczerpywał, żaden zaś z niszczycieli nie
miał dostatecznej ilości paliwa, aby podjąć tak daleki rejs. Dotyczyło to również dwóch
okrętów, z którymi Bey usiłował podjąć ucieczkę w nocy z 10 na 11 kwietnia, jednakże po
dojściu do wschodniego krańca Vestfjordu zawrócił na widok patrolujących jednostek
przeciwnika, i w ten sposób zużył bezproduktywnie część zapasu. Ponaglany przez admi-
rała Raedera, aby raz jeszcze próbował przerwać się z Narviku na czele możliwie jak
najliczniejszego zespołu, Bey nieustannie wysuwał argumenty przemawiające, jego zda-
niem, za koniecznością dalszej zwłoki. Z możliwością zaś zaatakowania Narviku przez
Anglików przy użyciu krążowników, a zwłaszcza pancerników, Bey zupełnie się nie liczy-
ł, gdyż reprezentował pogląd o nieskuteczności działania tak dużych okrętów na trudnych
nawigacyjnie i niewielkich akwenach fiordów. Ponadto uważał (i nie był w tym poglądzie
odosobniony, gdyż podobnego zdania było także wielu sztabowców brytyjskich), że żaden
duży okręt nie zaryzykuje wejścia w głąb fiordu, gdzie może łatwo paść ofiarą torped
niszczyciela lub okrętu podwodnego. O tym zaś, że Niemcy dysponują U- Bootami w
rejonie Narviku, Anglicy wiedzieli nie tylko z informacji otrzymanej od norweskich pilo-
tów w Tranöy, ale i z własnego doświadczenia. Jeden z patrolujących w Vestfjordzie nisz-
czycieli, „Bedouin”, został bowiem zaatakowany torpedami wieczorem 10 kwietnia, tor-
pedy wszakże detonowały nie dochodząc celu.
W nocy z 11 na 12 kwietnia Niemców spotkało dotkliwe niepowodzenie. Odwra-
cając uprzednio cytowane przysłowie można by powiedzieć, że fortuna nie sprzyja kunkta-
torom i Bey przekonał się o tym na własnej skórze. Dwa z trzech nie uszkodzonych nisz-
czycieli niemieckich manewrowały w porcie, aby stanąć przy burtach „Jana Wellema” i
pobrać resztki paliwa. Trudno dziś powiedzieć czy katastrofa, jaka się wydarzyła, była
następstwem złej nawigacji, wadliwie wykonanych manewrów czy też natknięciem się na
nie znanego pochodzenia podwodny wrak lub inną przeszkodę, pozostaje jednak faktem,
ż
e zarówno „Wolfgang Zenker”, jak i „Erich Koellner” doznały poważnych uszkodzeń
stępki. Złamanie pióra jednej ze śrub zmniejszyło szybkość pierwszego z wymienionych
niszczycieli niemal o połowę, gdyż do 20 węzłów. Jeszcze gorzej było z „Erichem Koell-
nerem”, który rozpruł sobie dno, i w rezultacie musiał być użyty jako zakotwiczona bate-
ria.
Przekładanie z dnia na dzień terminu zaatakowania niemieckich okrętów w
Narviku doprowadziło wreszcie do interwencji na najwyższym szczeblu. Nie mogąc do-
czekać się realizacji tego zadania ani przez Yatesa ani przez Whitwortha, Churchill zażą-
dał powierzenia tej sprawy samemu dowódcy Floty Ojczystej, admirałowi Forbesowi,
który podążył już zresztą z własnej inicjatywy spod Trondheim na północ.
Rankiem 12 kwietnia jego siły połączyły się z krążownikami liniowymi Whitwor-
tha koło Lofotów. W sumie Forbes dysponował pięcioma okrętami liniowymi (pancerniki
„Rodney”, „Valiant” i „Warspite” oraz krążowniki liniowe „Renown” i „Repulse”), lotni-
skowcem „Furious”, licznymi krążownikami i niszczycielami. Była to eskadra zdolna
zmierzyć się z całą flotą pancerną Kriegsmarine, Forbes rzucił więc do ataku na Narvik na
razie dwie eskadry samolotów typu „Swordfish”. Przeprowadzone w godzinach wieczor-
nych 12 kwietnia naloty nie dały jednak żądnego rezultatu, gdyż piloci „Swordfishów”
posiadali zbyt małe doświadczenie i praktykę bojową. Samoloty pierwszej eskadry dotarły
wprawdzie nad Narvik i zaatakowały nieprzyjacielskie okręty, ale rzucone bomby okazały
się niecelne. Druga eskadra, która wystartowała w niezbyt już dobrych warunkach, przy
zapadającym zmierzchu i lekkiej mgle, w ogóle nie odnalazła portu.
W tej sytuacji Forbes zarządził przeprowadzenie ataku następnego dnia rano
przez wydzielony zespół, nad którym dowództwo objął admirał Whitworth. Podległe mu
siły składały się z pancernika „Warspite” i dziewięciu niszczycieli.
Zagłada niemieckiego zespołu
Przewidywania komandora Beya, że wielkie okręty przeciwnika nie odważą się
wejść w głąb narwickich fiordów, okazały się chybione, a nadzieje na możliwość wypro-
wadzenia podległych mu, a zdolnych do wyjścia na morze niszczycieli z pułapki, w której
przebywały, płonne. Zapowiedzią szykującego się ataku na Narvik była coraz bardziej
ożywiona wymiana sygnałów radiowych między Brytyjską Admiralicją a admirałem For-
besem, jak również pomiędzy nim a Whitworthem i innymi dowódcami, do jakiej doszło
w dniu 12 kwietnia. Niektóre z tych depesz zostały przynajmniej częściowo rozszyfrowa-
ne przez niemieckich ekspertów, którzy, zwłaszcza w początkowym okresie wojny, odnie-
ś
li na tym polu sporo sukcesów, i z naczelnego dowództwa Kriegsmarine w Berlinie po-
szły do Narviku depesze uprzedzające o zamierzonym ataku. Nie zawierały one wszakże
informacji o tym, że w ataku ma wziąć udział brytyjski pancernik. Widocznie tej wiado-
mości Niemcy nie zdołali przechwycić bądź ustalić, zresztą również w Berlinie nie przy-
puszczano, iż przeciwnik będzie chciał zaryzykować wprowadzenie w głąb Ofotfjordu tak
wielkiej i cennej jednostki. Podobnie jak Bey, tak również sztabowcy berlińscy sądzili, że
rdzeń sił, którym powierzono przeprowadzenie ataku, będzie stanowił w najgorszym razie
krążownik.
Tymczasem admirał Whitworth przeniósł się ze swym sztabem, krótko po półno-
cy z 12 na 13 kwietnia, na pokład pancernika „Warspite”. Wspomina o tym członek załogi
tego okrętu:
To była jedna z tych ciemnych nocy, w których ludzie bardzo starannie zmieniają
wachtę, gdyż pokład jest oblodzony i wystarczy jeden fałszywy krok, żeby wypaść za burtę i nikt
o tym nie wie. Dlatego załogi dział wolą pozostać na swych stanowiskach bojowych i urwać
tam kilka minut snu. Hallo! Okręt zastopował! Co się stało? Wzdłuż burty migoce niebieskie
światełko, a potem ruszamy ponownie w drogę. Wiadomość rozchodzi się szybko; admirał
przybył na pokład.
Przeprowadzone na pełnym morzu, u wejścia do Vestfjordu, przeokrętowania
admirała i jego sztabu za pomocą motorówki z jednego okrętu liniowego na inny, przyspo-
rzyło tak dużych kłopotów, że Whitworth nie omieszkał o tym wspomnieć w swym póź-
niejszym sprawozdaniu dla Admiralicji. Ostatecznie jednak, pomimo bardzo wzburzonego
morza, admirał i jego towarzysze przedostali się zdrowo i cało na pancernik, który w asy-
ś
cie niszczycieli „Cossack”, „Forester”, „Foxhound” i „Hero” ruszył w dalszą drogę w
głąb Vestfjordu. Niebawem też obwieszczono załodze pancernika cel wyprawy: Narvik.
Rano do zespołu dołączyły cztery dalsze niszczyciele: „Bedouin”, „Punjabi”,
„Icarus” i „Kimberley”, a krotko potem „Eskimo”, który przebywał na wysuniętym patrolu
w pobliżu Tranöy. Z uwagi na niebezpieczeństwo grożące ze strony okrętów podwodnych
(„Eskimo” meldował o spotkaniu i zaatakowaniu – bez konkretnych jednak rezultatów – U
– Boota), jak również w obawie przed minami, zespół szedł w szyku zapewniającym mak-
symalne ubezpieczenie pancernika przed wszelkimi niespodziankami. Przodem szły nisz-
czyciele „Icarus”, „Hero” i „Foxhound” z wystawionymi trałami dziobowymi typu „para-
wan”, za nimi zaś „Warspite” ubezpieczony pozostałymi niszczycielami. „Cossack”,
„Kimberley” i „Forester” szły torem liniowym po lewej burcie pancernika, „Bedouin”,
„Punjabi” i „Eskimo” – po prawej. Niszczyciele te, których głównym zadaniem w tej fazie
operacji była ochrona pancernika przed U –Bootami, miały rozkaz zachodzić po drodze do
każdego fiordu bądź zatoczki na tyle dużej, aby mógł się w niej ukryć nieprzyjacielski
okręt podwodny, i obrzucić je bombami głębinowymi. Ponadto wszystkie eskortujące
pancernik okręty miały rozkaz natychmiastowego otwarcia ognia do zauważonych nisz-
czycieli nieprzyjaciela, aby uniemożliwić im wykonanie ataku torpedowego.
Kiedy krótko przed godziną 12:00 w południe brytyjski zespół, po przebyciu
Vestfjordu, zbliżał się do wyspy Baröy, z katapulty na pancerniku „Warspite” wystartował
samolot typu „Swordfish” mający przeprowadzić dalekie rozpoznanie, a później ewentu-
alnie zbombardować nieprzyjacielskie okręty. Widoczność była dobra i na wyniki nie
trzeba było długo czekać, gdyż samolot rychło wypatrzył kolejno dwa niemieckie niszczy-
ciele, zbliżające się od wschodu do wąskiej części Ofotfjordu. Niebawem zaś od zachodu
wpłynął na te wody brytyjski zespół.
Informacje o ataku, zaplanowanym przez Anglików na popołudnie 13 kwietnia,
dotarły do Beya dostatecznie wcześnie, aby w miarę możności jak najlepiej przygotować
się do walki. Tymczasem niemieckie okręty nie zostały wysłane w porę na wyznaczone im
pozycje. „Erich Koellner”, który miał stanąć u północnego wybrzeża zachodniej części
Ofotfjordu, został skierowany – w towarzystwie niszczyciela „Hermann Künne” – zbyt
późno, aby przybyć na czas. Tym samym Niemcy nie mogli liczyć na atut zaskoczenia i na
panewce spalił ich plan, aby zamaskowany „Erich Koellner” oczekiwał na przeciwnika w
nadziei na skuteczne odpalenie doń torped. Niemieckie okręty zostały zaskoczone w chwi-
li wchodzenia do wąskiej gardzieli Ofotfjordu i ostrzelane przez idące na czele zespołu
brytyjskie niszczyciele. Odległość przeciwników od siebie wynosiła około 6 mil, a dzięki
temu, że pierwsze strzały brytyjskich niszczycieli nie były celne, Niemcy postawili zasło-
nę dymną i uniknęli bardziej skutecznego ognia. „Hermann Künne” natychmiast wycofał
się na wschód, wracając do Narviku, „Erich Koellner” natomiast – nie mogący, jak wiemy,
rozwinąć większej prędkości niż 20 węzłów – zboczył na południowy wschód i zawinął do
zatoczki Djupvik. Tam niemiecki niszczyciel zakotwiczył, aby w dobrym – z uwagi na
konfigurację terenu – miejscu ukryty przed oczyma przeciwnika, oczekiwać na stosowny
moment do odpalenia torped. Niemiecki plan został jednak pokrzyżowany przez obserwa-
tora wspomnianego już samolotu.
Idące na czele brytyjskiego szyku trzy mniejsze niszczyciele, a po nich trzy okrę-
ty typu „Tribal”, eskortujące pancernik po jego prawej burcie, otworzyły do niemieckiego
niszczyciela ogień z dział i odpaliły torpedy. „Erich Koellner” również odpalił torpedy i
zaledwie jedną salwę z dział; było to wszystko, co w ogniu brytyjskich pocisków jego
artylerzyści i torpedyści mogli zdziałać. Wkrótce też został trafiony przez dwie torpedy
(jedna z nich została prawdopodobnie wystrzelona przez „Bedouina”, drugą zaś wystrzelił
„Eskimo”), gdy tymczasem niemieckie torpedy zostały wymanewrowane. Do płonącego
jak pochodnia okrętu oddał teraz kilka strzałów ze swych najcięższych dział kalibru 381
mm pancernik „Warspite” i za chwilę było po wszystkim. „Erich Koellner” przechylił się
na burtę, przewrócił do góry dnem i poszedł na dno. Tak zatonął pierwszy z ośmiu nisz-
czycieli komandora Beya.
W chwili podniesienia przez Niemców alarmu, tzn. w momencie, gdy idące na
zachód niszczyciele „Hermann Künne” i „Erich Koellner” dostrzegły wchodzące na wody
Ofotfjordu okręty przeciwnika, przebywające w Narviku niszczyciele nie były jeszcze
gotowe do akcji. Dlatego też opuszczały port kolejno: najpierw „Hans Lüdemann”, potem
„Wolfgang Zenker” i „Bernd von Arnim”. Z trzech pozostałych, „Georg Thiele” i „Erich
Giese” podniosły parę w kotłach najpóźniej; ostatni okręt „Diether von Roeder” był, jak
pamiętamy, unieruchomiony i przycumowany do nabrzeża, gdzie miał spełniać rolę baterii
artyleryjskiej i torpedowej.
Wracający w głąb Ofotfjordu „Hermann Künne” zygzakowaniem unikał poci-
sków brytyjskich niszczycieli, a gdy wytryski wody poczęły się wznosić coraz bliżej okrę-
tu położył gęstą zasłonę dymną i nie trafiony dołączył do okrętów, które opuściły Narvik.
Cztery niemieckie niszczyciele utworzyły teraz szyk liniowy i idąc prostopadle do nad-
chodzącego
przeciwnika
otworzyły ogień ze wszyst-
kich dział, odpalając rów-
nocześnie torpedy. Po doj-
ś
ciu
do
Herjangsfjordu
niemieckie okręty zawróci-
ły na południe, co im umoż-
liwiło ponowne podjęcie
ognia ze wszystkich dział.
Jedna z tych salw była
celna i brytyjski niszczyciel
„Punjabi” musiał wycofać
się z akcji. Z wystrzelonych
przez Niemców torped nie
trafiła żadna, chociaż cała
jedna wiązka poważnie zagroziła pancernikowi „Warspite”. Dużą zasługę w wymanewro-
waniu śmiercionośnych pocisków miał krążący nad polem bitwy samolot zwiadowczy,
który – na widok zbliżających się do pancernika smug wywoływanych przez torpedy – w
porę ostrzegł o grożącym niebezpieczeństwie.
Wspomniany samolot z pancernika „Warspite” odniósł duży i zupełnie niespo-
dziewany sukces, kiedy wykonując ostatnie okrążenie nad fiordem wokół Narviku wypa-
trzył w głębi Herjangsfjordu, koło Bjerkvik, wynurzonego U – Boota. Bez chwili namysłu
pilot „Swordfisha” ruszył do nurkowego ataku i rzucił dwie 150 – kilogramowe bomby
przeciw okrętom podwodnym. Obie trafiły w zupełnie zaskoczonego „Niemca” i w prze-
ciągu 30 sekund U – Boot poszedł
na dno.
Tym pierwszym znisz-
czonym w II wojnie światowej
przez samolot okrętem podwod-
nym był „U – 64”, dowodzony
przez kapitana Wilhelma Schulza.
Część załogi zdołała opuścić
tonący okręt i dotarła wpław do
brzegu.
Powróćmy
jednak
do
toczącej się bitwy admirała Whi-
twortha z niszczycielami koman-
dora Beya. Koniczność wykony-
wania uników przed torpedami i kładziona przez niemieckie okręty zasłona dymna spo-
wodowały małą skuteczność brytyjskiego ognia artyleryjskiego, który zresztą ze zrozu-
miałych względów mógł być prowadzony tylko przez dziobowe działa. I tak jednak An-
glikom udało się odnieść kilka trafień; najbardziej poszkodowany okazał się „Hermann
Künne”. Płonąc w kilku miejscach i ciągnąc za sobą długą smugę dymu okręt ten wycofał
się do Herjangsfjordu. Trzy pozostałe niszczyciele zboczyły natomiast na wschód i weszły
do rozciągającego się za Narvikiem Rombaksfjordu.
W tej fazie bitwy doszło do nalotu przeprowadzonego przez samoloty z lotni-
skowca „Furious”. Podobnie jak w dniu poprzednim atak przestarzałych samolotów typu
„Swordfish” zakończył się niepowodzeniem, chociaż tym razem rzucone bomby padły
blisko dwóch niemieckich niszczycieli. Wyrządzone jednak przez odłamki szkody były
minimalne, gdy przeciwnie, niemiecka artyleria przeciwlotnicza – a strzelały zarówno
działa na okrętach, jak i baterie zainstalowane w porcie – zapisała na swym koncie dwa
samoloty.
Wkrótce zostały zatopione trzy dalsze niszczyciele komandora Beya. „Erich
Giese”, w którego kotłach najpóźniej podniesiono parę, opuszczał port w toku dochodzą-
cej do kulminacyjnego punktu bitwy. Trafiony licznymi pociskami, a wśród nich najcięż-
szymi „kuferkami” odpalanymi przez działa pancernika, niemiecki okręt rychło zaczął
płonąć na całej długości swego kadłuba. Załoga na próżno usiłowała zapanować nad roz-
szalałym żywiołem, który ogarnął pokład od dzioba po rufę. Z trzaskiem waliły się nadbu-
dówki; woda wdzierała się do kadłuba licznymi przestrzelinami. W tej sytuacji niemiec-
kim marynarzom, w dużej części rannym, nie pozostawało nic innego jak ratować życie w
lodowatych nurtach fiordu. Opuszczony niszczyciel rychło zatonął, a 87 ludzi załogi po-
niosło śmierć.
– Strzelamy jak na ćwiczeniach do celu – mówi dowódca brytyjskiego pancerni-
ka, komandor Crutchley, do admirała Whitwortha i „Warspite” bierze teraz pod ogień
swych dział niemieckie baterie strzelające ze wzgórza nad portem i ze strony jego nabrze-
ż
y. Efekty są piorunujące. Dosłownie zmiecione potężnymi salwami kolejno milkną nie-
przyjacielskie działa. Resztę dzieła zniszczenia admirał pozostawia lekkim okrętom swego
zespołu.
„Eskimo”, wysłany za płonącym przeciwnikiem do Herjangsfjordu, odpala torpe-
dę i „Hermann Künne” idzie na dno. Następnie „Eskimo” dołącza do trzech niszczycieli
wysłanych przez Whitwortha do Rombaksfjordu; nieco później udaje się tam również
„Bedouin”.
Trzy pozostałe niszczyciele – „Cossack”, „Forester” i „Kimberley” – zostały
skierowane przez Whitwortha do portu, podczas gdy „Warspite” zastopował u wejścia.
Admirał nie spodziewał się już żadnego zagrożenia ze strony nieprzyjaciela, gdyż ostatnie
zdolne do akcji okręty niemieckie były w Rombaksfjordzie. Wchodzące wszakże do portu
niszczyciele zostały ostrzelane od strony nabrzeża. To przycumowany „Diether von Ro-
eder” otworzył ogień, kilkakrotnie trafiając „Cossacka” z niedużej odległości. Pociski
wyrządziły sporo szkód na brytyjskim okręcie: detonował dziobowy skład amunicji,
uszkodzone zostały dwa kotły, przestały działać urządzenia sterowe i okręt zaczął dryfo-
wać w stronę zachodniego wybrzeża, gdzie osiadł na mieliźnie.
Tymczasem w wymianę ognia między niszczycielami wdał się „Warspite” i kilka
jego salw wystarczyło, żeby uciszyć nieprzyjaciela. „Diether von Roeder” zaczął się palić,
a załoga opuściła okręt. „Foxhound”, manewrując pomiędzy leżącymi na dnie portu wra-
kami, zbliżył się do nabrzeża z zamiarem opanowania opuszczonego przez Niemców
niszczyciela. Na szczęście dla Anglików, dowódca „Foxhounda” w ostatniej chwili wy-
czuł niebezpieczeństwo i oddalił się od nabrzeża. Uratowało to jego okręt od katastrofy,
potężne eksplozje rozerwały bowiem kadłub „Diethera von Roedera” na strzępy – to
Niemcy sami wysadzili go w powietrze.
Niebawem też dopełnił się los reszty okrętów komandora Beya. Niemcy drogo
kazali jednak zapłacić za swą skórę. Z czterech już tylko okrętów, dwa pozbawione torped
poszły w sam koniec fiordu, gdzie ich załogi otworzyły zawory denne i podążyły w szalu-
pach do brzegu. „Georg Thiele” i „Hans Lüdemann” zajęły natomiast pozycje w quasi –
zatoczce Sildvika, w bardzo dogodnym do wykonania ataku torpedowego miejscu.
Brytyjskie niszczyciele prowadził „Eskimo”, za nim szły cztery podporządkowa-
ne komandorowi Micklethwaitowi okręty. Anglicy musieli sobie zdawać sprawę z niebez-
pieczeństwa, jednakże nie mieli wyboru: aby zniszczyć nieprzyjaciela należało wejść w
głąb fiordu, chociaż w swej wschodniej części ma on zaledwie 400 do 500 metrów szero-
kości, a więc mniej więcej cztery razy tyle, ile wynosi długość dużego niszczyciela. W
tych warunkach możliwości manewrowania są niezmiernie ograniczone, a uniknięcie
trafienia torpedą więcej niż wątpliwe.
Obawy Anglików, a nadzieje Niemców miały się przynajmniej częściowo spełnić.
Gdy „Eskimo” wyłonił się zza zakrętu i wszedł do wąskiej części fiordu, dwa wspomniane
niemieckie okręty otworzyły ogień z dział, a potem odpaliły torpedy. „Eskimo”, za nim
zaś dwa dalsze niszczyciele natychmiast odpowiedziały bardzo silnie i celnie. Pomimo to
krótkotrwały pojedynek miał się zakończyć raczej remisowo. Oba niemieckie okręty zo-
stały wielokrotnie trafione, przy czym „Georg Thiele” w oka mgnieniu stracił niemal
wszystkich ludzi na pomoście. Jego ranny dowódca ostatkiem sił poprowadził swój okręt
na brzeg, tam niszczyciel nadział się na podwodną skałę, przewrócił i zatonął. „Hans Lü-
demann” zdołał natomiast wycofać się jeszcze dalej w głąb fiordu. Niemal w tym samym
czasie jednak niemieckie torpedy miały częściowo wyrównać bilans spotkania.
Trzy
torpedy
wystrzelone przez „Hansa
Lüdemanna” zostały po
mistrzowsku
wymanew-
rowane najpierw przez
komandora Micklethwaita,
a potem przez dowódców
„Forestera”
i
„Hero”.
Trudniej
było
jednak
wyminąć czterotorpedową
salwę odpaloną niemal
równocześnie przez drugi
z niemieckich niszczycieli.
Micklethwait natychmiast dal całą wstecz i „Eskimo” cofnął się pod sam brzeg fiordu, ale
pomimo tego okręt okazał się za długi, a jego dziób znalazł się na drodze jednej z torped.
Potężnym wybuchem torpedy „Eskimo” został pozbawiony niemal całej dziobowej części,
włącznie z przednią parą dział. Obsada następnej pary „kontynuowała jednak wspaniale
ogień, tak jakby się nic nie stało”. Na szczęście okręt zachował wystarczającą pływalność i
na razie nie zagrażało mu zatonięcie. Micklethwait podjął więc próbę wycofania się rufą
naprzód z trudnego do manewrowania zakrętu w wąskiej cieśninie Rombaksfjordu, jed-
nakże w pewnym momencie zwisająca część dziobu okrętu osunęła się jeszcze niżej w
wodzie i osiadła na dnie tak silnie, że „Eskimo” został unieruchomiony.
Dowódca „Bedouina” – kolejny starszeństwem – zameldował Whitwothowi o
przebiegu wydarzeń, donosząc równocześnie o wycofaniu się pozostałych okrętów nie-
mieckich, które – jeśli posiadają torpedy – są w uprzywilejowanej sytuacji, Odpowiedź
admirała brzmiała: TRZEBA STAWIĆ CZOŁA NIEBEZPIECZEŃSTWU TORPEDO-
WEMU. NIEPRZYJACIEL MUSI ZOSTAĆ BEZZWŁOCZNIE ZNISZCZONY. PRO-
SZĘ WZIĄĆ KIMBERLEYA, FORESTERA, HERO I PUNJABI
11
POD SWE ROZKA-
ZY I ZORGANIZOWAĆ ATAK, WYSYŁAJĄC WPIERW NAJLEPSZE OKRĘTY.
JEŚLI TO KONIECZNE TARANOWAĆ LUB ABORDAśOWAĆ.
Po otrzymaniu rozkazu dowódca „Bedouina” komandor McCoy, ruszył w głąb
fiordu, za nim zaś „Hero”, „Icarus” i „Kimberley”. „Forester” i „Punjabi” pozostały wraz z
unieruchomionym niszczycielem „Eskimo” jako jego ubezpieczenie. Po dojściu do za-
toczki Sildvika, gdzie zatonął „Georg Thiele”, brytyjskie okręty skręciły na wschód i
weszły w najwęższą część fiordu. Tutaj wyminięcie torped byłoby już niemożliwością, na
szczęście jednak dla Anglików nie stanęli oni przed potrzebą podjęcia takiej próby. Trzy, a
więc wszystkie niemieckie okręty spoczywały bowiem na dnie, zatopione przez własne
załogi. Zbliżając się do tego miejsca samozagłady, Anglicy widzieli granatowe mundury
nieprzyjacielskich marynarzy, oddalających się w kierunku Narviku.
Z trzech niemieckich niszczycieli jeden osiadł na dnie na równej stępce. Był to,
jak się później okazało, „Hans Lüdemann”. Drugi, również jakby stojący na równej stępce,
zaczął się powoli przechylać na burtę, a potem jedną połową zanurzył się w wodzie. Trwa-
ło to niedługo i oto na oczach zdziwionych Anglików wrak zaczął zsuwać się ze skał, na
których spoczywał, i wkrótce znikł pod wodą. Wtedy można było zobaczyć trzeci okręt –
leżący na burcie tuż przy brzegu, w samym końcu fiordu. Był to „Bernd von Arnim”,
poprzedni zaś – „Wolfgang Zenker”.
Korzystając z tego, że „Hans Lüdemann” sprawiał wrażenie mało zniszczonego
okrętu, komandor McCoy wysłał motorówkę z obsadą pryzową, która weszła na pokład
niemieckiego niszczyciela i nad powiewającą banderą ze swastyką wciągnęła White Ensi-
gn – banderę Royal Navy. Przeszukanie całego wraku w nadziei znalezienia dokumentów
nie dało jednak pozytywnego rezultatu. W tym stanie rzeczy McCoy musiał odwołać od-
dział pryzowy, gdyż nie mogło nawet być mowy o podjęciu próby podniesienia okrętu:
możliwościami takimi Anglicy wówczas w rejonie Narviku nie dysponowali. „Hans Lü-
demann” bardzo krótko pozostawał więc pod brytyjską banderą, która została zdjęta, gdy
marynarze opuszczali pokład po podłożeniu ognia, aby doprowadzić do detonacji pozosta-
łych na pokładzie bomb głębinowych. śeby zaś dopełnić dzieła zniszczenia, jeden z bry-
tyjskich okrętów odpalił do wraku torpedę, po której trafieniu „Hans Lüdemann” położył
się na burtę.
Taki był koniec ostatniego z dziesięciu niemieckich niszczycieli zatopionych w
rejonie Narviku.
11
Okręt ten po prowizorycznej naprawie uszkodzeń powrócił do akcji.
W rejonie Narviku po bitwie
Batalia, jaką w dniu 13 kwietnia 1940 roku stoczył zespół admirała Whitwortha z
niemieckimi siłami okupującymi port i rozlokowanymi we fiordach wokół Narviku, przy-
niosła Brytyjczykom całkowite zwycięstwo. Niszczyciele komandora Beya zostały zato-
pione, a ich załogi poważnie przetrzebione, wystawione na narvickich wzgórzach baterie
artyleryjskie rozbite, wojska generała Dietla rozproszone i zdemoralizowane: wielu strzel-
ców alpejskich rzuciło broń, niektóre zaś oddziały udały się wzdłuż linii kolejowej do
Szwecji z zamiarem pójścia na internowanie. Nic dziwnego, że generał Dietl zdecydował
się na drastyczne środki i zarządził powołanie sądów wojennych, które szybko miały roz-
prawić się z dezerterami. W panującym jednak zamieszaniu i rozgardiaszu niełatwo było
ustalić, kto jest zwykłym uciekinierem, a kto wycofuje się przed nieprzyjacielem. Zarów-
no w Narviku, jak w Elvegaardsmoen czy na wybrzeżach fiordów oprócz rozproszonych
ż
ołnierzy były setki marynarzy z zatopionych okrętów. Ludzie ci często musieli ratować
się wpław i później zdobywali jakie bądź ubrania, przeważnie cywilne, czasem norweskie
munduru, czasem poszczególne części garderoby – i trudno było rozpoznać, kto jest kim i
kto z jakich przyczyn, samowolnie czy zmuszony okolicznościami, znalazł się wśród tej
„cywilibandy”.
Burmistrz Narviku, Theodor Broch, tak wspominał wydarzenia owego dnia:
Grupy wyczerpanych Niemców ciągnęły przez miasto w góry Fagernes. Pracowicie
wydeptywali sobie ścieżkę, torując drogę zygzakami po stromym stoku. Ich ciemne szeregi
odbijały od śniegu jak zwijające się węże.
Pewna stara kobieta zeszła ze wzgórza ze swym materacem na saniach. Posiadała
ona małą chatkę na granicy, ale teraz było tam pełno Niemców. Powiedziała nam, że pytali ją o
drogę do Szwecji…
Prowadzącymi z Narviku drogami i ścieżkami górskimi uchodzili także w głąb
lądu liczni mieszkańcy tego miasta, których wojna wygnała z domostw i którzy uciekali
przed groźbą nieoczekiwanej śmierci. Szukając ochrony przed bombardowaniami i truda-
mi życia w do niedawna cichym mieście, do którego zawitała teraz groza i zniszczenia,
powiększali oni chaos i zamieszanie wśród Niemców. Ci spośród mieszkańców Narviku,
którzy pozostali w mieście, przeżywali ciężkie chwile. Norweżka Martha Hagen napisała
potem do swej córki:
Prawie co dzień towarzyszyła nam muzyka grzmotu i gwizdu pocisków oraz ich wybu-
chów, i huk wszystkich tych granatów i innych narzędzi śmierci, obojętnie jak się tam one na-
zywały. W końcu tak się do nich przyzwyczailiśmy, że nie czuliśmy już potrzeby schodzenia do
piwnicy, z wyjątkiem takich wypadków, gdy było już bardzo źle. Ulokowaliśmy się każdy w
jednym zakątku pierwszego piętra i tam też było nasze schronienie. Sytuacja była gorsza dla
domostw znajdujących się na skraju Framne, Vassvik i Taraldsvik
12
. Były też miejscowości […],
w których wiele gospodarstw zostało podpalonych, a inne mniej lub bardziej zniszczone. Były
zakątki, w których ludzie zgromadzili się w kilka rodzin tam, gdzie sądzili, że są bezpieczni.
W miarę coraz mniej pomyślnego dla Niemców przebiegu bitwy mieszkańcy
Narviku, których zresztą od samego wybuchu działań wojennych nie opuszczał optymizm,
nabrali przekonania, że godzina ich wyzwolenia jest już bardzo bliska. Wszyscy oni liczyli
na to, że lada chwila Anglicy wyokrętują silny desant, aby zebrać owoce odniesionego na
morzu zwycięstwa. Utwierdzało ich w tym sądzie zachowanie się tak butnych do niedaw-
na Niemców, którzy w większości, zupełnie zaszokowani nawałą brytyjskiego ognia, w
nieładzie i popłochu pierzchali w góry.
Nadzieje Norwegów okazały się jednak przedwczesne. Pancernik „Warspite”,
przebywający przez kilka godzin pod eskortą kilku niszczycieli na redzie portu, zamiast –
jak przypuszczano w Narviku – wejść do portu, zaczął wycofywać się na zachód. Co było
tego przyczyną?
Po zakończeniu bitwy admirał Whitworth nadał sygnał przeznaczony dla admirała
Forbesa i Admiralicji w Londynie, w którym zrelacjonował dotychczasowy przebieg wy-
darzeń i aktualny stan rzeczy. „Warspite” przebywał wówczas na redzie Narviku. W po-
bliżu krążył niszczyciel „Foxhound”, kończący akcję wyławiania rozbitków z niszczyciela
„Erich Giese”, na zachodnim zaś brzegu Zatoki Narvickiej stał unieruchomiony „Cos-
sack”. Inne brytyjskie niszczyciele powracały z Rombaksfjordu.
Whitworth zamierzał wykorzystać pogrom niemieckiego zespołu i „pójść za
ciosem”, zanim nieprzyjaciel nie zdoła na nowo zorganizować obrony Narviku. Dlatego
też rozważał możliwość wyokrętowania desantu w porcie i zajęcia miasta. Dysponował
jednakże tylko słabym oddziałem liczącym około 200 ludzi i dlatego „Warspite” musiałby
wesprzeć desant całą potęgą swej artylerii. Tymczasem dowódca „Foxhounda” przekazał
admirałowi informację, która stawiała pod znakiem zapytania bezpieczeństwo pancernika
na redzie Narviku. Oto jeden z wyłowionych rozbitków niemieckich, oficer z niszczyciela
„Erich Giese”, oświadczył, że w głębi Ofotfjordu, a nawet w samym porcie, przebywa
kilka U – Bootów. Niemal w tej samej chwili zauważono 12 niemieckich samolotów, które
nadleciały z zachodu i oddaliły się w głąb lądu, nie atakując wszakże pancernika. Whi-
tworth podjął wówczas decyzję wycofania się, nie chcąc narażać swego okrętu flagowego
ani na atak U – Bootów, ani na naloty powietrzne.
Poniewczasie okazało się, że zagrażające pancernikowi niebezpieczeństwo nie
było tak wielkie, jak sądził brytyjski admirał. Wspomniane samoloty były maszynami
transportowymi, które dostarczały wojskom Dietla uzbrojenie, wyposażenie i żywność.
Jeśli zaś chodzi o niemieckie okręty podwodne, to w chwili brytyjskiego ataku a Narviku
znajdował się tylko „U – 51”. Gdy padły pierwsze salwy dowódca U – Boota, kapitan
Knorr, wziął je za bomby lotnicze i położył swój okręt na dnie. Później, kiedy Anglicy
przestali ostrzeliwać Narvik, wyprowadził swój okręt z portu i nie zauważony przez bry-
12
Są to osiedla otaczające Narvik, na brzegach półwyspu okolonego fiordami.
tyjskie niszczyciele skierował się na zachód, ku wyjściu z Ofotfjordu. Tam też został bez-
skutecznie zaatakowany, o czym będzie jeszcze mowa.
Decyzja Whitwortha była na pozór słuszna, w rzeczywistości jednak dowódca 1
Eskadry Krążowników Liniowych oparł się na mylnych przesłankach. Po pierwsze, infor-
macja niemieckiego oficera o licznych U – Bootach była (zapewne celowo) grubo przesa-
dzona. W narvickim porcie znajdował się w dniu 13 kwietnia tylko jeden okręt podwodny,
wspomniany już „U – 51”. Poza nim nie było w całym Ofotfjordzie, ani też w jego odno-
gach, żadnego innego U – Boota. Po
drugie, 12 zauważonych samolotów
nie stanowiło dla brytyjskiego pan-
cernika żadnego zagrożenia, gdyż
były to maszyny transportowe. Na-
wiasem mówiąc, błędne zidentyfiko-
wanie tych samolotów nie wystawia
Anglikom dobrego świadectwa, gdyż „Ju – 52” wyróżniały się ogromnym, „skrzyniastym”
kadłubem
13
i trzema silnikami, co w niemieckim lotnictwie wojskowym należało do rzad-
kości.
Gros sił Whitwortha rozpoczęło więc odwrót na zachód. Prowadził „Foxhound”,
za nim szedł „Warspite”, z tyłu zaś pancernik był ubezpieczany przez niszczyciele „Be-
douin”, „Hero” i „Icarus”. Dwa niszczyciele pozostały na straży unieruchomionych towa-
rzyszy: „Kimberley” pilnował „Cossacka”, a „Punjabi” – „Eskimo”. Dwa dalsze niszczy-
ciele, bazujące w Skjelfjordzie „Hostile” i „Ivanhoe”, zostały również oddane do dyspozy-
cji Whitwortha, który skierował je do Narviku w celu wzmocnienia tamtejszych sił.
O godzinie 18:40 „Foxhound” uzyskał – na wysokości latarni morskiej Hamnes-
holm, a więc w wąskiej części Ofotfjordu – kontakt azdykowy z okrętem podwodnym.
Atak przy użyciu bomb głębinowych nie dał żadnego rezultatu. Zanurzony nieprzyjaciel, a
był nim uchodzący na zachód „U – 51”, przeczekał atak, a później skorzystał z ciemności i
wydostał się na wody Vestfjordu. Uzyskał tam wprawdzie swobodę manewru, ale nie
zdołał ani razu podejść do często przemierzających ten akwen brytyjskich okrętów na
dogodną pozycję do przeprowadzenia ataku torpedowego. W ogóle działalność U - Bo-
otów w rejonie Narviku, Ofotfjordu i Vestfjordu okazała się całkowicie bezowocna. Z
pięciu U – Bootów, którym wyznaczono ten rejon, tylko jeden („U – 25”) wykonał wie-
czorem 10 kwietnia nieskuteczny zresztą atak torpedowy.
Bezczynność nieprzyjaciela sprawiła, że Whitworth postanowił powrócić po
zapadnięciu ciemności w najszerszą część Ofotfjordu w celu przejęcia na pokład pancerni-
ka wszystkich rannych marynarzy, głównie z „Cossacka” i „Eskimo”, jak również wyło-
wionych rozbitków niemieckich. Krótko przedtem, o godzinie 20:27, nadał sygnał do
dowódcy Home Fleet i do Admiralicji, w którym stwierdził między innymi, że wycofa się
po zebraniu wszystkich rannych, i że zauważono formację składającą się z 12 nieprzyja-
13
Samoloty te nazywano potocznie „Die Kasten – Ju”, co można przetłumaczyć: skrzyniaste Junkersy.
cielskich samolotów, które wszakże nie próbowały atakować pancernika. Bombardowany
był jedynie „Ivanhoe”
14
.
Zanim „Warspite” wyruszył na powrót w głąb Ofotfjordu, admirał wysłał kolejny
sygnał, w którym sugerował przeprowadzenie w Narviku głównego desantu, o czym bę-
dzie jeszcze mowa. Po przybyciu na wyznaczoną pozycję pod 17
o
długości geograficznej
wschodniej, pancernik zastopował. Niszczyciele mające na pokładzie rannych podeszły
kolejno do jego burty, podczas gdy pozostałe krążyły z wszystkich stron pancernika, aby
zapewnić mu maksymalne bezpieczeństwo.
O północy na miejsce wyznaczonego rendez – vous przybył niszczyciel „Punja-
bi”, przywożący rannych z okrętów pozostałych w rejonie Narviku. Tymczasem załogi
obu unieruchomionych tam niszczycieli podejmowały próby zejścia z mielizny.
„Eskimo”, któremu zrazu pomagały „Punjabi” i „Forester”, zdołał ześliznąć się na
głębszą wodę już pod wieczór, jednakże okręt zaczął się powoli zanurzać dziobową, ode-
rwaną częścią kadłuba. W pewnej chwili sytuacja wydawała się tak beznadziejna, że ko-
mandor Micklethwait dał rozkaz zniszczenia księgi szyfrów i wszelkich innych tajnych
dokumentów. Przez cały czas prowadzono jednak prace ratunkowe i nadludzkim wprost
wysiłkiem załogi udało się powstrzymać proces dalszego tonięcia niszczyciela, obciążając
w maksymalny sposób jego rufę. I tak jednak wszystko zależało od tego, czy wytrzymają
grodzie wodoszczelne powstrzymujące napór wody przy oderwanej części niszczyciela.
Wreszcie, a zapadła już noc, najgorsze niebezpieczeństwo zostało zażegnane i sytuacja
opanowana. „Eskimo” pozbył się dziobowego trymu i komandor Micklethwait postanowił
podjąć próbę opuszczenia fiordu.. powoli, rufą naprzód, ciężko uszkodzony i dziwacznie
wyglądający okręt, bo „kończący się” na pomoście, za którym widoczna była tylko druga
wieżyczka dział, zaczął opuszczać Rombaksfjord. Eskortowany wciąż przez „Forestera”
uszkodzony niszczyciel dotarł przed południem następnego dnia do Skjelfjordu.
Próby uruchomienia „Cossacka” trwały również wiele godzin, od wieczora nie-
mal do rana. Wielokrotnie ponawiane usiłowania zejścia z mielizny okazywały się darem-
ne. Ani o własnych siłach, ani z pomocą niszczyciela „Kimberley”, „Cossack” nie mógł
zejść na głębszą wodę. Wreszcie jednak pomoc przyszła z zewnątrz: nadeszła duża fala
przypływu i dopiero wtedy „Cossackowi” udało się uwolnić z uwięzi. Idąc, podobnie jak
„Eskimo”, rufą naprzód, także i ten niszczyciel dotarł do Skjelfjordu, gdzie u boku znajdu-
jącego się tam warsztatowca został poddany prowizorycznym naprawom.
Zwycięska bitwa w dniu 13 kwietnia przyniosła uwolnienie z opresji rozbitków z
zatopionych trzy dni wcześniej niszczycieli „Hardy” i „Hunter” oraz załóg brytyjskich
statków handlowych zatrzymanych przez Niemców w Narviku.
Rozbitkowie z „Hardy’ego” znaleźli schronienie najpierw w norweskich chatkach
przybrzeżnych, a później w szpitalu w miasteczku Ballangen. Załogi brytyjskich frach-
towców zostały w dniu 10 kwietnia zgrupowane na statku „North Cornwall” i tam trzyma-
ne pod strażą. W toku kolejnej bitwy i chaosu, jaki wkradł się w niemieckie szeregi pod-
czas bombardowania podjętego przez pancernik „Warspite”, brytyjscy marynarze zdołali
14
Atak ten został wykonany przez samolot nie należący do tej formacji, składającej się jak wiadomo z
maszyn transportowych typu „Ju – 52”.
uwolnić się i uszli do Ballangen, gdzie połączyli się z załogą „Hardy’ego”. W nocy udało
im się nawiązać kontakt z przebywającym niedaleko południowego brzegu Ofotfjordu
niszczycielem „Ivanhoe” i przedostać się nań w szalupach. Lżej ranni zostali następnie
przekazani na pancernik „Warspite” (ciężko ranni musieli pozostać w szpitalu w Ballan-
gen, zdrowi zaś – rozdzieleni na niszczyciele. Potem eskadra admirała Whitwortha wyru-
szyła na wody Vestfjordu. Przed Narvikiem pozostały na patrolu niszczyciele „Kimberley”
i „Ivanhoe”.
Marynarze z „Huntera”, wysadzeni na ląd po ich wyratowaniu przez „Ericha
Koellnera”, byli również zatrzymani pod strażą. Kiedy wszakże „Warspite” począł ostrze-
liwać Narvik, a Niemcy musieli wycofać się z portu i miasta, pozostawieni własnemu
losowi Anglicy udali się wzdłuż linii kolejowej w kierunku szwedzkiej granicy. Bez prze-
szkód, choć z niemałymi kłopotami dotarli do Szwecji, skąd później powrócili do ojczy-
zny.
Jak pamiętamy, owoce sukcesu odniesionego przez Warburtona – Lee w pierw-
szej bitwie pod Narvikiem nie zostały wykorzystane wskutek niezdecydowanej postawy
innych brytyjskich dowódców, między innymi Whitwortha, któremu zresztą Admiralicja
dała zbyt wiele zadań do wykonania na raz. Obecnie natomiast sam Whitworth stał się
rzecznikiem jak najszybszego przeprowadzenia lądowania w Narviku i w tym duchu zre-
dagował wieczorem 13 kwietnia sygnał do admirała Forbesa i Admiralicji. Raz jeszcze
powtarzając, jak bardzo nieprzyjaciel ucierpiał w następstwie działalności pancernika
„Warspite”, Whitworth zaproponował zajęcie Narviku przez główne siły desantowe. To
samo admirał powtórzył następnego dnia rano stwierdzając, że desant może lądować bez
obawy napotkania silnego oporu ze strony nieprzyjaciela – dodajmy od siebie: wtedy
jeszcze zaszokowanego klęską odniesioną poprzedniego dnia, rozproszonego i nie goto-
wego do akcji.
Projekt Whitwortha nie mógł
być jednak zrealizowany, gdyż brytyjskie
siły ekspedycyjne przewidziane do dzia-
łań w północnej Norwegii dotarły tam w
większości dopiero 15 kwietnia. Ponadto
ich portem docelowym nie był Narvik,
tylko Harstad. Wprawdzie nowo wyzna-
czony brytyjski głównodowodzący w
rejonie Narviku, admirał floty lord Cork
and Orrery, który przybył do Skjelfjordu
na lekkim krążowniku „Aurora” wieczorem 14 kwietnia, już w drodze nakazał przybycie
tam również krążownikowi „Southampton”, wiozącemu pierwsze oddziały sił ekspedycyj-
nych. Rozkaz ten nie dotarł do adresata, wobec czego lord Cork and Orrery sam pospie-
szył do Harstad, dokąd przybył równocześnie z konwojem, który przywiózł większość
oddziałów 24 Brygady Gwardii. Głównodowodzącego admirała spotkała tam jednak przy-
kra niespodzianka, gdyż dowódca sił ekspedycyjnych generał Mackesy oświadczył mu, że
wojska nie są gotowe do operacji desantowej w obliczu nieprzyjaciela, tylko do „pokojo-
wego lądowania” na terytorium sojuszniczym. Dodatkowo okazało się, że zadania i rozka-
zy, jakie udając się do Norwegii otrzymali lord Cork and Orrery i generał Mackesy były
diametralnie od siebie odmienne. W tym stanie rzeczy nie mogło być na razie mowy o
wykorzystaniu zwycięstwa odniesionego przez Whitwortha i o niezwłocznym uderzeniu
na Niemców w Narviku.
Pomimo dwóch zwycięstw odniesionych przez brytyjską flotę pod Narvikiem,
ważny ten port pozostał więc w rękach przeciwnika, który w dodatku uzyskał teraz czas na
zorganizowanie skutecznej obrony.
Polacy w kampanii norweskiej
W walkach w Norwegii wzięli udział polscy strzelcy podhalańscy i marynarze.
Lądowe walki Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich nie wchodzą w zakres tej
książki, przedstawimy natomiast pokrótce działalność naszych trzech niszczycieli i trzech
transatlantyków, służących jako transportowce wojsk.
Niszczyciele otrzymały rozkaz udania się do Narviku 19 kwietnia 1940 roku. W
związku z tym polskie władze zwierzchnie postanowiły przywrócić zaniechaną od kilku
miesięcy organizację własnego dywizjonu. Nowym dowódcą dywizjonu został mianowany
komandor porucznik Stanisław Hryniewiecki, który na swój okręt flagowy obrał dowo-
dzonego kiedyś przez siebie „Groma”.
Wyjście polskiego dywizjonu ze Scapa Flow do Narviku przedstawił zaokrętowa-
ny na „Błyskawicy” ówczesny porucznik marynarki Wieńczysław Kon.
Tym razem nasze okręty prowadził „Grom”, na którym był zaokrętowany nasz własny
„na użytek wewnętrzny” dowódca dywizjonu, komandor porucznik Hryniewiecki. Lubił on ostrą
jazdę, dlatego z miejsca ruszyliśmy szybkością 20 węzłów. Wielka, przeciwna i długa fala przy
dużej szybkości „Błyskawicy” rzucała okrętem w gorę i w dół, czego w żadnym wypadku nie
można było nazwać kołysaniem/ O uśnięciu nie było mowy, dlatego bez żalu opuściłem pięć
przed dwunastą klatkę kabiny, udając się na pomost.
[…]. Przede mną szedł „Grom” i moją główną troską było pilnowanie ciemniejącej
plamy jego sylwetki to wznoszącej się na wierzchołki wodnych wałów, to prawie ginącej z oczu
w dolinach wodnych. Niskie chmury i zła widoczność wydłużyły tę noc i pogłębiły jej ciemność.
Marsz taką szybkością i przy tak złej sztormowej pogodzie okazał się ponad siły
najsłabszej z trzech okrętów „Burzy”. Nie mogąc dotrzymać tempa dwom większym,
silniejszym i szybszym okrętom – została ona niebawem odesłana do bazy. Wydając ten
rozkaz komandor Hryniewiecki nawet nie zdawał sobie sprawy, iż być może ratuje „Bu-
rzę” przed niechybną zagładą. Następnego dnia bowiem w południe dwa pozostałe okręty
stały się obiektem ataku torpedowego wykonanego przez niemiecki okręt podwodny,
jednakże magnetyczny detonator torpedowy wybuchł przedwcześnie w wodzie. „Burza”,
której sztorm uszkodził urządzenie demagnetyzujące, prawdopodobnie padłaby ofiara
takiego ataku.
21 kwietnia „Grom” i „Błyskawica” przybyły do Skjelfjordu na Lofotach i odtąd
rozpoczęła się ich działalność skierowana przeciwko niemieckim pozycjom i bateriom
rozmieszczonym wokół Narviku, głównie zaś na brzegach Rombaksfjordu. Gdy jeden
okręt pobierał w Skjelfjordzie paliwo bądź amunicję czy też poddawany był doraźnym
naprawom, drugi przebywał na bojowej pozycji ostrzeliwując niemiecki linie łączności i
zaopatrzenia, niszcząc tory kolejowe, mosty i tunele, bombardując niemieckie bunkry i
miejsca postoju, szukając gniazd oporu broni maszynowej i przemyślnie zamaskowanych
dział.
Zatopienie „Groma” w Rombaksfjordzie
Niemiecki oficer walczący pod Narvikiem, Hermann Laugs, tak pisze w książce
Kampf um die Erzbahn:
Od kilku dni nieprzyjaciel stał się wprost bezwstydny. Wie tak samo dokładnie jak my,
że linia kolejowa jest naszą jedyną drogą dowozową i że w żaden inny sposób nie możemy
otrzymać zaopatrzenia. Kidy spostrzegł, że nie rezygnujemy, że wciąż coś otrzymujemy, odciął
radykalnie drogę. Do tego potrzebuje trzy okręty. Ustawia krążownik w środku przed naszym
tunelem, jeden niszczyciel przy wschodnim, drugi przy zachodnim wyjściu. Wskutek tego sie-
dzimy w środku. Poruszy się gdzieś cośkolwiek w Terenia, niszczyciele strzelają z miejsca, bez
względu na to, kto i ilu ludzi się porusza.
Jest jeden okręt, który się szczególnie wyróżnia: polski. Nasza zawziętość i nienawiść
do niego rośnie z godziny na godzinę.
Nie należy jednak przypuszczać, że na działalność „Groma” i „Błyskawicy” pod
Narvikiem składały się wyłącznie
patrole i akcje bojowe. Jak wspo-
mina
ówczesny
marynarz
na
„Gromie”, kapitan żeglugi wielkiej
Tadeusz Lewandowski, były rów-
nież krótkie chwile przestoju, spo-
wodowane koniecznością oszczę-
dzania paliwa, gdyż nie zawsze
dochodziły na czas konwoje z
tankowcami. Pomimo wyraźnego
zakazu wyprawiania się na brzeg
obrotni polscy marynarze otrzymali
zezwolenie na wypłynięcie szalupą
bez prawa lądowania. Po wpłynięciu w głąb fiordu nie mogli się jednak powstrzymać od
tego, aby nie dobić do brzegu i kupić od norweskich rybaków piękne suszone sztokfisze,
innym zaś razem udali się nawet do pobliskiej wioski, która wydawała się jak gdyby her-
metycznie oddzielona okrytymi białym śniegiem górami od toczącej się tak przecież nie-
daleko bezlitosnej i krwawej wojny. Przypadkowe spotkanie dwóch norweskich malców,
których marynarze poczęstowali czekoladą, jeszcze bardziej uwidoczniło niezwykły para-
doks tej sytuacji i ogromny kontrast pomiędzy spoczywającą w ciszy i jakby w zapomnie-
niu rybacka wioską, a rozgrywającą się w niewielkiej przecież odległości bezpardonową
bitwą o Narvik.
W dniu 29 kwietnia „Grom” zluzował „Błyskawicę” udającą się po paliwo do
Skjelfjordu. Następnego dnia okręty zmieniły się, 1 maja historia się powtórzyła. następ-
nego dnia wieczorem „Bły-
skawica” została trafiona
czterema pociskami z nowo
zainstalowanego na lądzie
działa
przeciwpancernego.
Dowódca „Groma” otrzymał
krótko potem radiowy roz-
kaz
udzielenia
pomocy
uszkodzonemu
„bliźniako-
wi” i o północy „Grom”
dobił do burty „Błyskawicy”
u wejścia do Rombaksfjor-
du. Po krótkiej odprawie
komandora
Hulewicza
u
komandora Hryniewieckiego
„Błyskawica” udała się do
Skjelfjordu na naprawę uszkodzeń, „Grom” zaś poszedł na jej miejsce do Rombaksfjordu.
Po przeprowadzeniu patrolu w głębi fiordu polski okręt zastopował u wejścia, a później
ponownie wszedł na wody fiordu. Wtedy został niespodziewanie ostrzelany przez dobrze
zamaskowane działa, na które odpowiedział celnym ogniem i w krótkim czasie zmusił
nieprzyjaciela do milczenia, niszcząc trzy działa. Również „Grom” został trafiony jednym
pociskiem w prawą burtę, przy czym uszkodzony został znajdujący się na szczęście pod
słabym ciśnieniem kocioł nr 3, pocisk jednak nie eksplodował, a przebite miejsce zostało
prowizorycznie załatane.
Na noc polski okręt wycofał się w stronę wejścia do fiordu, aby rano powrócić na
jego wody i podjąć walkę z nowo wykrytymi działami nieprzyjaciela. Zanim jednak do
tego doszło pojawiły
się dwa niemieckie
bombowce typu He –
111. Leciały one na
wysokości około 3000
jardów (2700 metrów)
i polscy artylerzyści
szykowali się do two-
rzenia ognia. W tej
samej chwili na znacznie większej wysokości około 6000 jardów (5400 metrów) pojawił
się trzeci bombowiec i ledwo został zaobserwowany już rzucił bomby. Jak wielokrotnie
przedtem i potem wykazywała praktyka, okręt będący w ruchu niemal z reguły jest w
stanie wymanewrować rzucone z takiej wysokości bomby. „Grom” nie dysponował tym
atutem, gdyż w chwili niespodziewanego ataku dopiero przygotowywano się na nim do
opuszczenia miejsca, w którym spędził noc, i dlatego jego zdolności manewrowe były
ograniczone. Komandor Hulewicz wprawdzie natychmiast dał rozkaz wykonania zwrotu,
ale było już za późno, aby uniknąć trafienia. Być jednak może, iż wykonany manewr
sprawił, że z wyrzuconej wiązki sześciu bomb trafiły tylko dwie, na nieszczęście – w
ś
ródokręcie. Jedna z nich ugodziła w tylną wyrzutnię torpedową, wywołując detonację
torped, druga rozdarła na znacznej szerokości poszycie prawej burty.
Wspomniany już Tadeusz Lewandowski znajdował się w tym czasie wraz z ma-
rynarzem Daroszem w komorze amunicyjnej nr 2. Oto jak zapamiętał zbombardowanie
okrętu i to, co się wydarzyło w następnych minutach:
Myśląc o dzisiejszym strzelaniu postawiłem sobie podręczną drabinkę i zacząłem
przekładać amunicję 120 – tek z górnych półek na dolne. Właśnie skończyłem układać pierwszy
rząd, kiedy okręt lekko drgnął i przechylił się nieznacznie na lewą burtę. Widać robią zwrot –
pomyślałem i zabezpieczyłem półkę. Jeszcze nie zdjąłem dobrze ręki z drewnianej przegrody,
kiedy okrętem targnęła silna eksplozja, światła wygasły, usłyszałem odgłos butów Darosza na
drabince wyjściowej […].
Zapaliłem lampę awaryjną. Komora amunicyjna była chirurgicznie czysta. Skąd więc
ten kurz? Złapałem za telefon do centrali artyleryjskiej – nie ma odpowiedzi. Czyżby telefon nie
działał? – Halo dalocelownik, dalocelownik, tu komora nr 2, dalocelownik!
Nikt nie odpowiadał tubą głosową. Darosz tymczasem pobiegł do komory nr 1 zapy-
tać, co się stało. Ja nie dawałem jeszcze za wygraną.
– Działo nr 2, tu komora nr 2, działo nr 2! – Znów bez odpowiedzi, dziwne… Okręt stoi
na równej stępce i nikt nie odpowiada ani na telefon, ani na żadną z tub głosowych. Z zadumy
wyrywa mnie glos Darosza. – Tadek, w komorze nr 1 nikogo nie ma, pusto też na korytarzach,
chodź do radiostacji.
Biegniemy korytarzem. W jasnym prostokącie otwartych drzwi na pokład widać, jak
ktoś prawie poziomą drabinką schodzi z działa nr 5. Coś tu nie w porządku, przecież drabina do
działa nr 5 jest ustawiona pionowo. Nie ma co długo się namyślać, w radiostacji wszystko się
wyjaśni. Z korytarza niskiego napięcia wchodzimy do radiostacji. I tu ciemno i pusto. Odszuku-
jemy po ciemku nasze dmuchane pasy ratunkowe i teraz już biegniemy do schronu dowódcy,
gdyż tam powinniśmy zebrać się przed opuszczeniem okrętu. W schronie dowódcy wszystko się
częściowo wyjaśnia. Po trapie z pomostu bojowego sprowadzają bosmanmata Bryłkę. Chłop
jak dąb, teraz wygląda jakby szedł na gumowych nogach. Ustami i nosem płynie mu krew. Za
nim następny, blady, z krwią cieknącą nosem i ustami. Krótka wymiana zdań i wiemy, co się
stało.
To, co działo się w tym czasie na pokładzie, przedstawia porucznik Witold Szu-
ster:
Okręt lekko pochylony na prawą burtę, lecz stoi spokojnie. Marynarze czekają dal-
szych rozkazów. Patrzę na prawą burtę i oczom nie wierzę: pas blachy, około 2o metrów, wy-
darty z burty sterczały nad wodą na wysokości maszynowni. Prawa łódź ratunkowa wisi tylko
na dziobowych klubach do połowy w wodzie. Ta już jest stracona. Na tle płomieni i dymu me-
chanik dywizjonu w pidżamie – pamiętam doskonale: niebieska w białe pasy.
– Żadna gródź wodoszczelna nie wytrzyma takiego ciśnienia wody. Trzeba rozdać
pasy…
Równocześnie słyszę donośny, lecz bardzo spokojny głos dowódcy z pomostu bojowe-
go: – Okręt tonie! Skakać do wody!
Wykonując rozkaz opuszczenia okrętu zdrowi marynarze pomagali rannym, wy-
nosząc ich na pokład i obwiązując pasami ratunkowymi. Nie wszyscy jednak mieli moż-
ność opuszczenia tonącego okrętu. Całe pomieszczenie bosmańskie na rufie zostało zablo-
kowane i wypuszczenie uwięzionych w nim ludzi przerastało możliwości tych, którzy
usiłowali ich ratować. W ostatniej
niemal chwili przed zatonięciem
„Groma” zszedł do maszynowni
drugi oficer mechanik, porucznik
Aleksy Leszek Krąkowski w celu
odstawieniu kotłów, żeby nie wybu-
chły. Tym zaś, którzy usiłowali go
powstrzymać, odpowiedział:
– Ja muszę, tam jest prze-
cież moje stanowisko…
Chęć
ratowania
innych
przypłacił życiem, podobnie jak
torpedysta mający przydział na rufie
własną śmiercią ocalił życie skaczą-
cych do wody kolegów, zabezpie-
czając bomby głębinowe.
Podczas gdy stu kilkudzie-
sięciu członków załogi ratowało swe
ż
ycie w nurtach fiordu, „Grom”
przełamał się wpół, a jego dziób i
rufa wzniosły się na chwilę do góry.
W bulajach zablokowanych po-
mieszczeń widać było głowy tych,
którzy nie zdążyli wydostać się na pokład. Wyciągniętą ręką żegnał swych kolegów star-
szy marynarz Franciszek Pałka, z innego iluminatora wyglądała twarz kolegi Lewandow-
skiego – Zbigniewa Gąsiorowskiego. Jeszcze z innego czyjaś ręka wyrzucała do wody
pasy ratunkowe. W ten sposób ci marynarze, którzy byli już skazani na nieuchronną
ś
mierć, myśleli o ratujących się kolegach, którym pasy te mogły być pomocne.
Wspaniałą postawę załogi potwierdził również dowódca okrętu w następujących
słowach:
Załoga zachowywała się przez cały czas spokojnie. Najmniejszej paniki nie było. Gdy
mówiono do marynarzy, by skakali do wody, pytali się, czy był rozkaz dowódcy do opuszczenia
okrętu. Trudno też sobie wyobrazić większe koleżeństwo jak to, które panowało już w wodzie.
Chłopcy pomagali sobie wszystkimi sposobami. Rannych co do jednego ulokowano na tratwy i
słyszałem jak krzyczano:
– Dowódca jest z nami! Pas ratunkowy dla dowódcy!
Walka o uratowanie życia nie była jednak wcale łatwa, gdyż większość rozbitków
przebywała w lodowatej wodzie fiordu i musiała wytrwać do chwili nadejścia brytyjskich
okrętów. Nie wszyscy z nich mieli zresztą koła lub pasy ratunkowe i niektórzy pływali na
deskach lub szczątkach zatopionego okrętu. Grupka marynarzy skierowała się wpław do
pobliskiej wysepki, niespodziewanie jednak zza wysepki pojawiła się łódź, a znajdujący
się w niej Niemcy otworzyli do rozbitków ogień z karabinu maszynowego. Zauważono to
na brytyjskim krążowniku „Aurora” i pierwszą celną salwą posłał on łódź z Niemcami na
dno.
Ostatecznie akcja ratownicza zakończyła się pełnym powodzeniem. Wśród wyra-
towanych rozbitków znaleźli się niemal wszyscy oficerowie z dowódcą dywizjonu ko-
mandorem porucznikiem Hryniewieckim, dowódcą okrętu komandorem porucznikiem
Hulewiczem i jego zastępcą komandorem porucznikiem Konradem Namieśniowskim na
czele oraz 120 podoficerów i marynarzy. Na „Gromie” zginęli wspomniany już oficer –
mechanik A. Krąkowski oraz 58 podoficerów i marynarzy; strata wielu z nich była dla
polskiej floty na Zachodzie przez długi czas nie powetowana.
Zatopienie „Groma” spowodowało również śmierć brytyjskiego oficera łączni-
kowego, komandora R. R. Grahama – wybitnego oficera, który kilka miesięcy wcześniej
jako zastępca dowódcy krążownika „Exeter” został wyróżniony nadaniem mu Distingu-
ished Service Order za dzielną postawę podczas bitwy z niemieckim pancernikiem „Admi-
ral Graf Spee” u ujścia Rio de la Plata.
Wyratowani przez krążownik „Aurora” i „Enterprise” oraz niszczyciele „Be-
douin” i „Faulknor” rozbitkowie z „Groma” zostali przewiezieni na pokład pancernika
„Resolution”, zakotwiczonego w Herjangsfjordzie. Z kolei rozbitków przejęła „Burza”,
przewożąc 24 rannych na okręt szpitalny „Atlantis”, zdrowych zaś rozbitków na transpor-
towiec „Monarch of Bermuda”, które przewiozły ich do Anglii.
Działalność „Błyskawicy” i „Burzy”
„Burza”, na której pokład przewieziono wyratowanych rozbitków z „Groma”,
przybyła na wody norweskie w tydzień po zawróceniu jej z pierwszego rejsu. Tym razem
polski okręt odbył daleką drogę razem z brytyjskim niszczycielem „Graf ton” w charakte-
rze eskorty małego konwoju. Ta druga podróż norweska „Burzy” była pomyślniejsza,
chociaż już niedaleko celu wyprawy okręty i statki weszły we mgle w ślepą odnogę Asan-
fjordu, a idący w konwoju ropowiec „Boardale” nadział się na skałę podwodną; rozprute
dno statku stało się później przyczyną jego zguby.
Skierowana do Harstad „Burza” rozpoczęła działalność na norweskich wodach
odpieraniem silnego nalotu na ten port, krótko po jej przybyciu tam w dniu 1 maja 1940
roku. Następnego dnia polski niszczyciel został wysłany na patrol do wschodnich odnóg
wielkiego Vaagsfjordu, na którego zachodnim brzegu leży Harstad, a 3 maja przyjął na
swój pokład w miejscowości Skaaland francuskich strzelców alpejskich. Po wzięciu na hol
barek desantowych „Burza” poszła w głąb Gratangenfjordu, gdzie Francuzi zajęli nowe
pozycje.
Po powrocie do Harstad zjawił się na „Burzy” niecodzienny gość: sam główno-
dowodzący alianckich sił zbrojnych w północnej Norwegii, „czteropaskowy” admirał
floty
15
lord Cork and Orrery. Przybył on w smutnej misji zawiadomienia Polaków o zato-
pieniu tegoż dnia rano „Groma” i złożenia wyrazów współczucia. Nieco później tegoż
dnia „Burza” udała się do Herjangsfjordu, aby z pokładu pancernika „Resolution” przyjąć
rozbitków z „Groma”. Wcześniej wszakże nastąpił niemiecki nalot na port, odparty jednak
bez strat. Po przewiezieniu rozbitków na wspomniane już statki „Atlantis” i „Monarch of
Bermuda” polski niszczyciel został skierowany na służbę dozorową na pobliskich wodach.
A tam okręt stoczył nierozstrzygnięty pojedynek z nieprzyjacielskimi samolotami, w któ-
rym żadna ze stron nie uzyskała, ale i nie odniosła trafień. Po dwóch dniach „Burza” po-
wróciła do Harstad.
Również i „Błyskawica” miała w tym czasie spotkanie z nieprzyjacielskim lotnic-
twem i to na tych samych wodach, na których zginął „Grom”. Jak zresztą zaraz zobaczy-
my, walka „Błyskawicy” z powietrznym wrogiem mogła zakończyć się dla niej równie
tragicznie, jak jej bliźniaczego okrętu. Cofnijmy się jednak o kilka dni. Jak pamiętamy,
uszkodzenie „Błyskawicy” w dniu 2 maja i odesłanie jej do Skjelfjordu w celu naprawie-
nia uszkodzeń pociągnęło za sobą brzemienne skutki: na kolejny patrol poszedł „Grom”,
aby paść ofiarą nieprzyjacielskich bomb. Czy los ten spotkałby „Błyskawicę”, gdyby to
ona owego feralnego poranku znajdowała się u wejścia do Rombaksfjordu? Trudno dać na
to pytanie odpowiedź, w każdym bądź razie ze spotkania z niemieckimi samolotami w
dwa dni po zatopieniu „Groma” wyszła „Błyskawica” zwycięsko. Komandor porucznik
Wieńczysław Kon tak wspomina ów naprawdę gorący dzień:
O godzinie 7:50 dnia 6.5 nadleciał transportowy Junkers i zrzuca na spadochronach
zaopatrzenie dla wojsk w głębi lądu pod szwedzką granicą. Po chwili trzy Heinkle – 111 krążą z
daleka. O godz. 7:55 alarm bojowy przeciwlotniczy. Idziemy wzdłuż lądu ku Herjangsfjordowi,
gdy zza góry z lewej burty wylatuje blisko i nisko He – 111. Zanim artyleria zwróciła się w tamtą
stronę – zwrot i czmych za górę. Poczekaj – pokaż no się! Czekamy, lufy też. Na szczęście jeden
z marynarzy, zwany u nas potem „sokole oko”, dostrzegł daleko, wysoko, przed dziobem w
głębi Herjangsfjordu He – 111 idący do ataku. Zdążyliśmy go przywitać boforsami. Przeszedł
śmiało przez ogień, zrzucił bomby i za rufą już zwinął się w korkociąg i widać było parę spado-
chronów.
Bombardowanie trwało do godz. 18:00 z małymi przerwami. Samolot za samolotem.
Naloty z rufy i z dziobu, wysokość 6000, ponad boforsami. Strzelamy ogniem zaporowym,
samoloty zrzucają po kilka bomb. Powietrze jak kryształ, bomby ani drgną, idą prościutko. To
nam pomogło. Wszystko było jak w zegarku. Samolot z dziobu, my 120 obrotów, prosto, ob-
serwujemy. Bomby wyrzucone, 180 obrotów – kurs bez zmiany. Zajmowałem się obserwacją
bomb przez lornetkę; do połowy lotu bomb można było dobrze ocenić czy idą prosto, czy odchy-
lają się i w którą stronę. Odpowiednia komenda na ster i ani razu pudła w uniku.
15
Admirał floty (Admiral of the Fleet) to najwyższa ranga w Royal Navy odpowiadająca marszałkowi
polnemu w armii lądowej. Odznaką tej rangi są jeden szeroki i cztery wąskie złote paski na rękawach
munduru.
Boforsy rozgrzały się, sprężyny powrotników pękały, trzeba było wymieniać na nowe.
Artylerzyści spoceni. Anteny i sztagi pocięte własnymi pociskami. Bezczynna załoga przypatruje
się i trzyma nerwy na uwięzi. Ani jednego wypadku zdenerwowania. Kmdr Nahorski manewruje
ze spokojem godnym danego mu z powodu opanowania przezwiska „Kamyczek”. Akurat gdy
amunicja się wyczerpała, nalot się skończył. Przez cały czas prawie byliśmy samotni i gdyby coś
się stało, nie miałby nas kto wyciągać z wody. Przez jakiś czas był z nami niszczyciel „Zulu”. Nie
ruszany stał spokojnie, a strzelać nie mógł, bo główne jego działa miały za mały kąt podniesie-
nia, a broń szybkostrzelna – dobra na kaczki.
Spod Narviku „Błyskawica” została skierowana do Harstad, gdzie przybył na jej
pokład brytyjski głównodowodzący, admirał floty lord Cork and Orrery.
Przyszedłem na ten okręt, aby powiedzieć wam, zanim opuścicie Norwegię, jak wielkie
uznanie i podziw mieliśmy dla sposobu, w jaki wykonywaliście w czasie naszej wspólnej służby
wszystkie nałożone na was zadania. Na „Błyskawicy” przeżyliście ciężkie chwile, lecz przynajm-
niej macie na swym rachunku zestrzelony samolot wroga…
Raz jeszcze, w dniu 10 maja „Błyskawica” stała się obiektem silnego nalotu,
ponownie jednak wyszła z niego obronnie.
Tymczasem „Burza”, którą pozostawiliśmy w Harstad po odbyciu służby dozo-
rowej w rejonie Skaaland, miała tam nieoczekiwane spotkanie z żołnierzami Samodzielnej
Brygady Podhalańskiej. Przybyli oni w dniu 7 maja na transportowcach z Anglii. Jeden ze
statków zakotwiczył w pobliżu „Burzy”, a potem kutry zaczęły przewozić żołnierzy do
nadbrzeża. Załoga „Burzy” nie miała pojęcia, że przybyłymi żołnierzami są Polacy, i
dopiero kiedy pierwszy z kutrów odcumował od burty transportowca i w chwilę później
przechodził w pobliżu „Burzy”, marynarze dostrzegli peleryny, hełmy, a na nich orzełki.
Także kuter zbliżył się do okrętu, widocznie ktoś na nim rozpoznał po charakterystycznej
trzykominowej sylwetce „Burzę”. W chwilę później na niszczycielu usłyszano znaną
melodię „Morze, nasze morze, wiernie ciebie będziem strzec…”
O tym, co się działo później, tak pisał ówczesny drugi oficer broni podwodnej
„Burzy”, porucznik mar. Jerzy Tumianiszwili:
Wrzask był ogólny. Oni krzyczeli: „Niech żyje marynarka”, myśmy wrzeszczeli: „Niech
żyje armia, niech żyje brygada podhalańska, bijcie szwabów”. Głosy nam wkrótce pochrypły, a
kuter oddalał się szybko i tylko ręce kiwały i machały, dawały znać, że się rozumiemy. Potem
drugi, trzeci i czwarty kuter poszedł w ślady pierwszego i na każdym to samo, i z każdym to
samo powitanie i radość. Długo staliśmy na pokładzie zachrypnięci i zmarznięci, bo chłód wie-
czorny otulił zatokę białą, unoszącą się znad wody mgiełką.
Kilka godzin później przybył na „Burzę” dowódca wojsk francuskich w Norwegii
gen. Emile Béthouart wraz ze swym sztabem. Zostali oni przewiezieni do Björkvik, po
czym „Burza” powróciła do Harstad. Tam następnego dnia zarówno polski, jak i brytyj-
skie okręty, a także transportowce były obiektem ataków nieprzyjacielskiego lotnictwa.
Widać, Niemcy dowiedzieli się o przybyciu posiłków do tego portu i postanowili zbom-
bardować tę bazę, zdezorganizować wyokrętowanie wojsk i utrudnić ich formowanie do
działań lądowych.
„Burza” sześciokrotnie Brala udział w odpieraniu nalotów na Harstad, a jeden z
nich odbył się podczas wizyty, jaką złożył dowódca Samodzielnej Brygady Strzelców
Podhalańskich, generał brygady Zygmunt Szyszko – Bohusz. Szczególnie zaciekle atako-
wany był stojący w pobliżu „Burzy” brytyjski krążownik „Effingham”, na którym swą
flagę podniósł lord Cork and Orrery. W pewnym momencie zrzucone bomby obramowały
krążownik, jedna zaś z nich padła tuż przed dziobem polskiego okrętu, którego pokład
został zbryzgany fontanną wody.
Generał szyszko – Bohusz podczas tego niebezpiecznego nalotu zachował abso-
lutny spokój, ale schodząc z okrętu powiedział:
– Ja niejeden nalot w tej wojnie przeżyłem, kilka dni leżałem pod ciężkim ogniem
z powietrza, ale ja już tam wolę na lądzie. Zawsze to na lądzie jakoś pewniej.
Po południu tegoż dnia 8 maja, „Burza” otrzymała rozkaz wyjścia do Vaagsfjordu
w celu odszukania załogi strąconego nad wybrzeżem samolotu brytyjskiego. Po pomyśl-
nym wykonaniu zadania polski okręt powrócił do Harstad, skąd następnego dnia wyszedł
na spotkanie konwoju i eskortowanie go do wspomnianej bazy. Celem kolejnego wyjścia
było odszukanie na brzegach Gratangenfjordu francuskiego patrolu oficerskiego; i to za-
danie zostało wykonane z powodzeniem.
W dniu 10 maja, właśnie w czasie goszczenia grupy strzelców podhalańskich,
nadszedł rozkaz odkotwiczenia i przejścia do Vestfjordu, ściślej do jednego z jego małych
rozgałęzień – Skjelfjordu. Tam „Burza” uzupełniła paliwo, po czym w towarzystwie „Bły-
skawicy” i niszczyciela „Grafton”, z którym przybyła do Norwegii, udała się w powrotną
podróż do Anglii.
Dwutygodniowy udział „Burzy” w działaniach wojennych na wodach Norwegii
tak scharakteryzował jeden z zaokrętowanych na tym niszczycielu podchorążych:
Zobaczyliśmy wojnę z bliska i co to znaczy strzelać do nieprzyjaciela; zobaczyliśmy
pierwszych rannych i zabitych naszych i po niemieckiej stronie. Zaczęliśmy uprzytamniać sobie,
że wojna na morzu znaczy bezsenne noce i dni, ciągłą czujność, wilgoć i zimno, i od czasu do
czasu krótką akcję, której rezultaty nawet nie były widoczne.
M/s „Chrobry” tonie pod Bodoe
Jak wspomniano na początku książki, Brytyjczycy (i Francuzi) nie mogli się
pogodzić z faktem korzystania przez Niemców z rudy szwedzkiej, sprowadzanej poprzez
port w Narviku. Dlatego Churchill i Brytyjska Admiralicja planowali kroki zaradcze przy
użyciu Royal Navy, a potem doszło do przygotowywania zbrojnej interwencji sił lądo-
wych. Niemcy jednak ubiegli Anglików i kiedy wyspiarze przygotowywali pierwszy kon-
wój z wojskami przeznaczonymi do przetransportowania do Norwegii, przeciwnik rozpo-
czął już inwazję. Pomimo tego, czy może raczej należałoby napisać: właśnie dlatego,
Brytyjczycy na ten nowy, północno – wschodni teatr wojenny skierowali również swoje
wojska. W tym pierwszym konwoju, oznaczonym nazwą NP – 1, znalazły się polskie
transportowce (eks – transatlantyki pasażerskie) „Chrobry” i „Batory”.
Już na pełnym morzu, w dniu 14 kwietnia, konwój został podzielony na dwie
części: dwa transportowce (brytyjski „Empress of Australia” i „Chrobry”) z osłoną i eskor-
tą zostały skierowane do Namsos, trzy zaś (wśród nich „Batory”) pod osłoną pancernika
„Warspite” i eskortą niszczycieli – do głównego celu wyprawy, Narviku.
Wysadzenie desantu w rejonie Namsos, które otrzymało kryptonimową nazwę
operacji „Maurice”, nie powiodło się. Okazało się bowiem, że w planowaniu jej popełnio-
ny został kardynalny błąd w postaci nieuwzględnienia warunków terenowych, w jakich
miało nastąpić lądowanie. Port Namsos leży bowiem na końcu ostro zakończonego przy-
lądka, wrzynającego się w długi i wąski fiord, sam zaś port posiada tylko jedno kamienne
molo. Nie było więc możliwości wprowadzenia tam dwóch dużych transportowców,
zwłaszcza zaś olbrzymiej „Empress of Australia” o pojemności blisko 22 000 BRT (dwa
razy tyle, ile miał „Chrobry”). Dlatego też zapadła decyzja skierowania obu transportow-
ców o sto mil na pół-
noc od Namsos, do
portu Lilljesona, co
być może uratowało je
przed
zniszczeniem.
Tegoż bowiem dnia
samoloty
Luftwaffe
dokonały bardzo sil-
nego nalotu na Nam-
sos, w którego wyniku miasto i port legły w gruzach. I tak zresztą przed przybyciem do
nowego celu podróży transportowce stały się obiektem ataku lotniczego, niezbyt zresztą
silnego i nieskutecznego. Natomiast artyleria przeciwlotnicza „Chrobrego” odniosła duży
sukces w postaci strącenia jednego z nieprzyjacielskich samolotów.
Brytyjskie dowództwo nie zrezygnowało z wyokrętowania wiezionych żołnierzy
w Namsos, co odbyło się w dwojaki sposób. Część wojsk została przeokrętowana na nisz-
czyciele, które dostarczyły ich do tego portu w nocy na 17 kwietnia, część zaś przewiózł
„Chrobry”. Wejście do tego portu i przybicie do mola było trudne, ale – jak powiedział
kapitan Karol Borchardt, ówczesny I oficer tego statku – W taką dziurę mógł wejść tylko
»Chrobry«, który był bardzo zwrotny i jak gdyby sam wiedział, co ma robić”. Po wykona-
niu zadania polski transportowiec powrócił do Anglii.
Blisko trzy tygodnie później, 7 maja 1940 roku, „Chrobry” wyszedł w swą drugą
norweską podróż, tym razem do znanego nam już portu Harstad. Transportowiec zabierał
oddział angielskiej piechoty i głównodowodzącego alianckimi ekspedycyjnymi siłami
lądowymi generała Claude Auchinlecka wraz z jego sztabem. Po przybyciu 11 maja do
Harstad „Chrobry” stał tam trzy dni, a potem z innymi brytyjskimi oddziałami został skie-
rowany do Bodoe, gdzie wojska te miały być użyte do wzmocnienia alianckich sił próbu-
jących powstrzymać niemiecką ofensywę.
„Chrobry” szedł pod eskortą dwóch brytyjskich okrętów: niszczyciela „Wolveri-
ne” i kanonierki „Stork”. Większą część trasy mały konwój przeszedł pomyślnie. Zapadła
już noc i mogło się wydawać, że i to kolejne zadanie zostanie wykonane z powodzeniem.
Tymczasem krótko przed północą sytuacja uległa raptownej zmianie. Zza gór rozciągają-
cych się wzdłuż fiordu, którego wodami szedł konwój, wyleciały nagle dwa samoloty i
zaatakowały statek. Noc była jasna, ale zaskoczenie całkowite. Zresztą brytyjska obsługa
dział przeciwlotniczych „Chrobrego” wzięła w pierwszej chwili nadlatujące samoloty za
własne. Zanim broń przeciwlotnicza zdążyła się odezwać, „Chrobry” został trafiony przez
dwie bomby, przed i za pomostem nawigacyjnym, ponadto serie z karabinów maszyno-
wych obu samolotów zdziesiątkowały obsługę dział na „Chrobrym”. „Wolverine” i
„Stork”, mające zadanie chronić transportowiec przed niemieckimi okrętami podwodnymi,
były daleko od statku i w ogóle nie wzięły udziału w tej akcji. A tymczasem trafiony bom-
bami „Chrobry” zaczął płonąć.
Jeden z jego członków załogi, Michał Kochańczyk, tak opisał nalot i jego skutki:
O godz. 23:40 z czternastego na piętnasty maja silna detonacja wstrząsa statkiem.
Przebudziliśmy się nagle i któryś zaklął: „Czyżby to koniec?...” Jeszcze nie dokończył słów, gdy
seria bomb wybuchowych i zapalających trafiła statek w sam środek. […].
Przez połamane deski i rumowiska wydostaję się na wyższy pokład do głównego hallu,
gubiąc przy tym jeden but. Susem przeskakuję główny hall i przez najbliższe wyjście wydostaję
się na pokład spacerowy, stale jeszcze nie mogąc pojąć, jakie okropności dzieją się na statku.
Po wąskich schodach wybiegam na pokład szalupowy, gdzie słyszę, jak bosman donośnym
głosem woła: „Szalupy na wodę!”
Teraz dopiero zdaje sobie sprawę z tragedii, jaka się tu rozgrywa wśród szarej nocy
norweskiej. Zbudzeni nagle ze snu żołnierze, Anglicy, Szkoci i Ajrysze
16
wyskakują na pokład w
coraz to większej liczbie, krzycząc i wzniecając popłoch na całym statku. Rzucają się nago do
wody, dochodzi do paniki. Nad nami warczy samolot niemiecki.
Wspomniany uprzednio kapitan Borchardt, który również spał w chwili zbombar-
dowania „Chrobrego”, znalazł się w chwilę później na mostku i stwierdził, że na pokładzie
są dwa wielkie ogniska,
przed i za trzecią ładow-
nią, w której znajdowało
się około 50 ton materia-
łów wybuchowych. W
krótkiej naradzie z olim-
pijsko spokojnym do-
wódcą
transportowca,
kpt. ś. W. Zygmuntem
Deyczakowskim
doszli
do przekonania, że mimo
małych
widoków
na
powodzenie akcji trzeba
podjąć próbę ugaszenia
ognia, a gdyby się to nie udało – spuszczać na wodę łodzie ratunkowe. Niestety plan ten
okazał się nierealny, gdyż bomby musiały przerwać rurociąg, bowiem z hydrantów nie
16
Fonetyczne brzmienie słowa Irish = Irlandczyk.
pociekła ani kropla wody. Trzeba więc było przystąpić do ratowania wojska i załogi za
pomocą szalup; niestety okazało się, że ogromna większość szalup została podziurawiona
na sito nieprzyjacielską bronią maszynową. Na ten widok wśród irlandzkich żołnierzy,
pozbawionych oficerów, którzy zginęli wskutek bombardowania, wybuchła trudna do
opanowania panika. Oszaleli ze strachu żołnierze wyskakiwali za burtę na pewną śmierć,
gdyż sztywnieli w lodowatej wodzie już po kilkuminutowej „kąpieli”. Szczęściem w nie-
szczęściu udało się wreszcie tę panikę zażegnać: 64 – letniemu lekarzowi okrętowemu,
doktorowi Bazylemu Abramowiczowi, który choć nie grzeszył talentem wokalnym zain-
tonował znaną angielską pieśń żołnierską Old soldiers never die
17
, i kapitanowi Borchard-
towi, który przekrzyczał wrzawę, powstrzymując żołnierzy od skakania za burtę. Tymcza-
sem jednak z dolnych pomieszczeń statku zaczął dochodzić okropny krzyk wielu ludzi.
Wspomina o tym kpt. Borchardt:
Naraz usłyszałem krzyk. Nie wiedziałem, skąd pochodzi i kto krzyczy. Żołnierze na
pokładzie uspokoili się, przestali skakać do wody. Większość z nich zeszła na rufę. Krzyk docho-
dził od strony wody, z prawej burty. Na wodzie były widoczne nasze łodzie ratunkowe, tratwy i
ciała gwardzistów irlandzkich, którzy wyskoczyli za burtę. Na szalupach i na tratwach żołnierze
zachowywali się spokojnie, a krzyk potężniał, stawał się coraz bardziej przeraźliwy, przechodził
w ryk ludzi krzyczących w męce lub ze strachu graniczącego z obłędem.
Wychyliłem się za burtę i zrozumiałem wszystko. Niektóre pomieszczenia zostały
odcięte podczas wybuchu bomb i żołnierze nie zdołali przedrzeć się przez ogień. Teraz palili się
żywcem. Dostanie się do nich było niemożliwością. Część wysunęła głowy przez bulaje. Otwory
były jednak za małe, by się przez nie mógł wydostać człowiek. Ci, którzy wysunęli głowy, nie
wołali już pomocy, tylko na ich twarzach widniała potworna męka ludzi płonących żywcem.
Głos, któremu nikt nie pospieszy z pomocą i któremu nikt nie pomoże. Najbardziej tragiczny
głos, jaki zna ludzkość jeszcze sprzed czasów rzymskich: vox clamantis in deserto…
18
Eskortowce ostrzeliwujące teraz krążące nadal w powietrzu samoloty, nie mogły
jeszcze podejść do „Chrobrego”, na którym pozostali żołnierze i członkowie załogi zebrali
się na rufie. Tam zostały rozwieszone siatki, po których rozbitkowie poczęli przechodzić
na niszczyciel „Wolverine”, gdy podszedł on wreszcie do transportowca. Ten liczący 134
ludzi etatowej załogi niszczyciel zabrał dodatkowo 694 ludzi. W czasie tej akcji kanonier-
ka „Stork”, mająca silne uzbrojenie przeciwlotnicze, prażyła ze wszystkich luf do nie-
mieckich samolotów, które wciąż krążyły jeszcze w powietrzu. Potem „Wolverine” opu-
ś
cił pobojowisko i udał się do Harstad. HMS „Stork” pozostał przy płonącym statku i
wyłowił część rozbitków z szalup i tratew. Kiedy wreszcie o godzinie 3:50 nad ranem
również „Stork” odszedł do Harstad, płonący wrak „Chrobrego” nadal trzymał się na
wodzie. Wreszcie samolot torpedowy z lotniskowca „Ark Royal” zadał coup de gráce –
cios łaski niezniszczalnemu, wydawać by się mogło, „Chrobremu”, który dopiero rano
spoczął wreszcie na dnie.
17
Ang.: Starzy żołnierze nie umierają.
18
Łac.: głos wołających na pustyni.
Wyratowani członkowie załogi „Chrobrego” po przewiezieniu ich do Harstad
zostali później zaokrętowani na brytyjskim transportowcu „Ulster Monarch” i pod koniec
maja 1940 roku powrócili do Anglii. Potem szesnastu spośród nich zostało odznaczonych
– jako pierwsi w Polskiej Marynarce Handlowej – Krzyżami Walecznych. W gronie od-
znaczonych znaleźli się też uprzednio już wymienieni kpt. Deyczakowski, kpt. Borchardt i
dr Abramowicz.
Katastrofa „Chrobrego” pociągnęła za sobą śmierć 12 członków jego załogi oraz
bliżej nie znaną liczbę przewożonych żołnierzy – prawdopodobnie co najmniej kilkudzie-
sięciu, a może nawet ponad stu.
Rejsy „Batorego” i „Sobieskiego”
W odróżnieniu od „Chrobrego” drugi nasz transportowiec, „Batory”, miał w
swych wyprawach do Norwegii więcej szczęścia, chociaż i on był w pierwszej z nich
atakowany przez niemieckie bombowce. Miało to miejsce w Harstad, dokąd konwój „Ba-
torego” został skierowany z uwagi na trwające w Narviku walki. Trzykrotnie rzucone w
dniu 16 kwietnia bomby okazały się niecelne i „Batory” następnego dnia opuścił w kon-
woju Norwegię, powracając po pomyślnym wykonaniu zadania do Anglii.
W tym samym czasie, w którym „Chrobry” kończył swój żywot w płomieniach,
„Batory” wraz z „Sobieskim” wiozły z Anglii do Norwegii nowe kontyngenty żołnierzy, z
którymi przybyły do Harstad 17 maja. Już następnego dnia oba polskie statki powróciły do
Anglii, aby dziesięć dni później wyruszyć ponownie do Norwegii. Tym jednak razem
transportowce nie płynęły z wojskiem, ale po wojsko, które po zdobyciu Narviku musiało
– wobec alianckich niepowodzeń we Francji – być ewakuowane z Dalekiej Północy.
Ewakuacja ta odbywała się w czterech konwojach, z których dwa wiozły wojsko,
a dwa ciężkie uzbrojenie oraz inny sprzęt wojenny i zapasy. W pierwszym konwoju płynę-
ły – obok czterech wielkich statków brytyjskich („Monarch of Bermuda”, „Georgic”,
„Franconia” i „Lancastria”) – „Batory” i „Sobieski”.
Zaokrętowanie żołnierzy na statki odbyło się w dniach 5 i 6 czerwca, a wrażenia
Polaków, którzy po kilkuty-
godniowym pobycie w gó-
rzystym
terenie
Narviku
znaleźli się w niemal luksu-
sowych warunkach na na-
szych eks – transatlantykach,
a w dodatku na skrawku
polskiego terytorium, jakim
były płynące pod biało –
czerwoną banderą statki, opisał jeden z uczestników tego rejsu, ppłk Władysław Dec:
Gdy weszliśmy po sztormtrapie na pokład „Sobieskiego”, oszołomił nas luksus. Jakże
odmienny był ten „polski” świat okrętowy od tego wszystkiego, co się przeżyło w ciągu ubie-
głego miesiąca. […] otrzymaliśmy wspaniałą kabinę na dwóch. Obok – łazienka. Był fryzjer i
bar. A w nim bogaty wybór trunków, z polską wódką włącznie. Dopiero po kilkunastu minutach
uświadomiliśmy sobie, że kampania norweska rzeczywiście się skończyła, że jest poza nami, że
wróciliśmy na ten skrawek „pokładowej” Polski z jakiejś dalekiej i koszmarnej podróży.
Rankiem 6 czerwca „Sobieski” podniósł kotwicę. Nocna mgła ustąpiła słońcu. Jeszcze
kilka spojrzeń na śliczną, grającą świeżą zielenią barw zatokę.
Takie było nasze pożegnanie z Norwegią.
Wyszliśmy w pełne morze.
Na „Sobieskim obowiązywał protokół. Obiady i kolacje musiałem jadać z kapitanem
statku. Resztę czasu wypełniały: poranny przegląd oddziałów, spacery po pokładach, sterczenie
na mostku kapitańskim i obserwowanie zygzaków naszego kursu, gapienie się na pióropusze
dymu innych statków oraz na harce niszczycieli biegających wokół konwoju jak mądre owczarki
dookoła stada owiec.
W odróżnieniu od „Sobieskiego”, który wiózł znaczną część Brygady Podhalań-
skiej, „Batory” miał na pokładach żołnierzy brytyjskich i francuskich. Niestety z tego
właśnie rejsu „Batorego” nie zachowała się żadna relacja. Skądinąd jednak wiadomo, że
jego przebieg był
spokojny i właści-
wie bez żadnych
godnych zanotowa-
nia wydarzeń, jeżeli
nie
wspomnieć
dochodzącej z od-
dali głuchej kano-
nady – świadectwa
toczącej
się
tam
bitwy.
Była
ona
wywołana napotka-
niem przez niemiecką eskadrę, złożoną z pancerników „Scharnhorst” i „Gneisenau”, cięż-
kiego krążownika „Admiral Hipper” oraz niszczycieli, duch dużo słabszych grup okrętów
brytyjskich. Po krótkiej walce zostały one zniszczone, o czym będzie jeszcze mowa osob-
no.
Konwój „Batorego” i „Sobieskiego”, który opuścił Norwegię pod ochroną starego
krążownika brytyjskiego „Vindictive” i eskortą niszczycieli, miał więc dużo szczęścia, że
to nie on został wypatrzony przez niemiecką eskadrę, a przynajmniej, że nie nastąpiło to
zanim transportowce znalazły się pod osłoną przybyłego w tym celu z Anglii potężnego
pancernika „Valiant”. Odprowadził on konwój na wysokość Wysp Owczych, po czym
zawrócił w celu osłaniania następnego konwoju, wiozącego resztę ewakuowanego z Nor-
wegii wojska. Natomiast duże transportowce brytyjskie oraz „Batory” i „Sobieski” przy-
były bez przeszkód, jeśli nie liczyć pojawiania się i bezskutecznego ataku pojedynczego
samolotu niemieckiego, do zachodnich brzegów Szkocji. W dniu 10 czerwca 1940 roku
statki weszły w ujście rzeki Clyde, zawijając najpierw do Greenock, a po krótkim postoju
do znajdującego się w głębi ujścia tej rzeki portu Glasgow.
I tak zakończył się udział polskich statków w kampanii norweskiej. Strzelcy
podhalańscy zostali potem przewiezieni do Brestu we Francji, ale to jest już inna historia.
Norweskie podsumowania
W toku operacji „Weserübung”, bądź też podczas powrotu do baz wyjściowych,
niemiecka flota inwazyjna poniosła bardzo dotkliwe straty. Zatopione zostały: 1 ciężki
krążownik („Blücher”), 2 lekkie („Königsberg” i „Karlsruhe”), 1 okręt artyleryjski
(„Brummer”), 10 dużych niszczycieli, 1 torpedowiec i 5 U – Bootów. Uszkodzone zostały:
2 ciężkie krążowniki („Lützow” i „Admiral Hipper”). 1 okręt artyleryjski („Bremse”),
kilka niszczycieli i okrętów pomocniczych. Ponadto Handelsmarine straciła 26 statków
handlowych: zbiornikowców, transportowców i frachtowców, z czego 9 w samym Narvi-
ku.
Straty te zostały jednak zrekompensowane bezspornymi sukcesami oddziałów
desantowych, wydatnie wspieranych nie tylko przez artylerię okrętową, ale i – głównie w
południowej Norwegii – przez eskadry Luftwaffe. W ręce napastników wpadły wszystkie
ważniejsze porty od Oslo poprzez Kristiansand, Bergen, Stavanger i Trondheim do Narvi-
ku, wyjąwszy najdalej na północ położone Harstad, Tromsö i Hammerfest.
Wielka Brytania poniosła w tej wstępnej fazie kampanii norweskiej całkowite
fiasko. Główną przyczyną tego był przede wszystkim brak zdecydowania w działaniu,
wynikający zresztą także z nieprzygotowania do tak poważnej operacji. Gotowe do za-
okrętowania, a nawet już przebywające na transportowcach oddziały zostały zatrzymane i
wyokrętowane. Potem, gdy nadeszły informacje o lądowaniu nieprzyjaciela w wielu punk-
tach norweskiego wybrzeża, było już za późno na skuteczną kontrakcję. Zresztą nawet i te
oddziały, które ostatecznie wysłano do północnej Norwegii, nie były przygotowane do
przeprowadzenia bojowego desantu, a tylko do „pokojowego lądowania”. W odróżnieniu
od nieprzyjaciela Brytyjczycy nie posiadali jednolitego dowodzenia na najwyższym
szczeblu, skutkiem czego Admiralicja robiła swoje, a Imperialny sztab Generalny swoje,
jakby dla zilustrowania popularnego powiedzonka „każdy sobie rzepkę skrobie”.
W tych warunkach Royal Navy robiła co mogła, ale – jak się okazało- niewiele
mogła zrobić. Przebieg kampanii norweskiej wykazał, jak ważną rolę w operacjach desan-
towych odgrywa silne lotnictwo, a tego alianci nie posiadali. Pewne straty zadały niemiec-
kiej flocie inwazyjnej brytyjskie okręty podwodne (wspomnieć tu również warto polskiego
„Orła”), nie miało to jednak wpływu na przebieg operacji. Przy okazji można jednak
stwierdzić, iż działalność U – Boot – Waffe na wodach norweskich zakończyła się zupeł-
nym niepowodzeniem. Niemcy skierowali tam 37 U – Bootów, które miały zdziesiątko-
wać aliancką flotę. W rzeczywistości ich ofiarą padł 1 brytyjski okręt podwodny i 1 frach-
towiec!
Norwegia nie była w stanie powstrzymać inwazji, zwłaszcza wobec nieprzygoto-
wania do zbrojnego oporu. Ostrzeżenia, które wpłynęły w ostatniej chwili, jak np. po
zatopieniu „Rio de Janeiro” przez „Orła”, nie zawsze i nie wszędzie zostały właściwie
wykorzystane. A przecież gdyby baterie nadbrzeżne i okręty norweskiej marynarki wystą-
piły z całym zdecydowaniem, tak jak to miało miejsce w Oslofjordzie, straty napastników
mogły być znacznie większe, a w niektórych punktach wybrzeża niemieckie lądowanie
mogło być nawet odparte.
Próby kontrakcji, podjęte przez Brytyjczyków przy pomocy Francuzów i Pola-
ków, nie dały zadowalających wyników. Alianci utworzyli zresztą przyczółki tylko w
trzech miejscach: w Namsos, Aandalsnes i Harstad, podczas gdy Niemcy zdołali już opa-
nować niemal całą południową część Norwegii aż po Trondheim, a ponadto coraz bardziej
umacniali się w Narviku.
Przewieziony w rejon środkowego wybrzeża Norwegii korpus ekspedycyjny miał
zadanie odbicia zajętego przez Niemców Trondheim. Główny desant został wysadzony
pod Namsos, pomocniczy zaś pod Aandalsnes. Doszło tam do zażartych walk, ale próba
wzięcia Niemców w kleszcze spaliła na panewce. O wyniku walk przesądziły eskadry
Luftwaffe, które najpierw obróciły w gruzy i zgliszcza porty i inne miejscowości obsadzo-
ne przez oddziały alianckie i norweskie, a potem zadały ciężkie straty flocie wspierającej
korpus ekspedycyjny. Pod koniec kwietnia brytyjskie i francuskie transportowce i okręty
wojenne rozpoczęły ewakuację wojsk. Zakończyła się ona w godzinach porannych 2 maja
1940 roku. Przebywający w miejscowości Molde niedaleko Namsos król Haakon VII,
następca tronu Olaf i rząd norweski zostali przewiezieni na krążowniku „Glasgow” do
Tromsö.
Teraz pozostał już ostatni front w rejonie Narviku. Walki trwały tam najdłużej,
gdyż ponad półtora miesiąca. Głównodowodzącym wszystkich sił alianckich, morskich i
lądowych, był admirał floty lord Cork and Orrery. Dowództwo wojsk lądowych sprawo-
wał brytyjski generał Auchinleck, któremu podlegała norweska dywizja generała Fleische-
ra, brytyjska brygada generała Mackesy’ego i francusko – polskie siły ekspedycyjne (bry-
gada strzelców alpejskich, brygada Legii Cudzoziemskiej i Samodzielna Brygada Strzel-
ców Podhalańskich) pod dowództwem generała Béthouarta.
Walki o Narvik były już u nas tyle razy opisywane, że nie ma potrzeby ponowne-
go przypominania ich przebiegu. Można tylko zaznaczyć, że niespodziewany przez alian-
tów obrót wydarzeń kampanii na zachodzie sprawił, iż na początku trzeciej dekady maja
1940 roku w Londynie i Paryżu postanowiono wycofać wojska z Norwegii. Alianccy
dowódcy pod Narvikiem zostali o tym powiadomieni 25 maja, w chwili kiedy wszystko
było gotowe do decydującego ataku. Ze względów prestiżowych zapadła jednak decyzja
przeprowadzenia tego ataku, chociaż z góry było wiadomo, że aliantów oczekuje kilka dni
później ewakuacja. W tych czarnych dla alianckiej sprawy chwilach zwycięstwo było
bardzo pożądane dla podtrzymania nadwątlonego
morale wojsk na innych frontach, ponadto zaś nie
chciano pozbawiać walczących pod Narvikiem
ż
ołnierzy tak bardzo przez nich zasłużonego suk-
cesu.
Ostatecznie francuskie i norweskie od-
działy uderzyły – przy silnym wsparciu artyleryj-
skim brytyjskich okrętów – na Narvik z północy,
po przeprawie przez Rombaksfjord, Polacy zaś
opanowali półwysep Ankenes. Zagrożony z
dwóch stron niemiecki garnizon Narviku począł
spiesznie wycofywać się na wschód. 28 maja o godzinie 17:00 norweski batalion wkroczył
do miasta, a kilka godzin później cały rejon Narviku był oczyszczony z nieprzyjaciela.
Rozbite wojska generała Dietla wycofały się w kierunku szwedzkiej granicy, niestety
alianci nie mogli zebrać owoców zwycięstwa. W dniu 1 czerwca rząd norweski został
powiadomiony o decyzji wycofania się aliantów z tego teatru wojennego. Ewakuacja
trwała do 8 czerwca i objęła większą część sprzętu oraz około 25 tysięcy ludzi brytyjsko –
francusko – polskiego korpusu ekspedycyjnego. Norwescy żołnierze zostali zdemobilizo-
wani zanim ich głównodowodzący, generał Ruge, podjął rozmowy kapitulacyjne. Nato-
miast król Haakon VII z rodziną i rząd norweski przenieśli się do Anglii, dokąd przewiózł
ich z Tromsö brytyjski krążownik „Devonshire”.
Ewakuacja aliancka przebiegała o tyle pomyślnie, że dwa duże konwoje złożone z
transportowców wojska i sprzętu dotarły pomyślnie do portów przeznaczenia. Royal Navy
poniosła jednak pewne straty, gdyż niemiecka eskadra złożona z pancerników „Scharn-
horst” i „Gneisenau” oraz ciężkiego krążownika „Admiral Hipper” zatopiła transportowiec
„Orama”,
zbiornikowiec
„Oil Pioneer” i lotniskowiec
„Glorious” wraz z trzema
eskortowcami.
Pomimo
tego dowódca niemieckiej
floty został ostro skrytyko-
wany
przez
Raedera
i
Seekriegsleitung za niewy-
konanie rozkazów opera-
cyjnych i złe dowodzenie
taktyczne. Zadaniem eska-
dry Marschalla miało być zaatakowanie alianckich konwojów z wojskiem, których nie
zdołała ona odnaleźć, w bitwie zaś z lotniskowcem „Glorious” Niemcy, mimo ogromnej
przewagi sił, nie potrafili zapobiec storpedowaniu „Scharnhorsta” przez brytyjski niszczy-
ciel „Acasta”. Ostatecznie Marschall został zdymisjonowany, a dowództwo floty powie-
rzono wiceadmirałowi Lütjensowi.
Brytyjscy admirałowie również nie popisali się w końcowej fazie kampanii nor-
weskiej. Usprawiedliwia ich jednak w pewnej mierze to, że dowódca Home Fleet admirał
Forbes musiał już w tym czasie myśleć o zabezpieczeniu macierzystego kraju wobec nie-
pomyślnego przebiegu walk na Zachodzie, dowodzący zaś w rejonie Narviku lord Cork
and Orrery nie dysponował odpowiednimi siłami do zabezpieczenia ewakuacji Norwegii.
Na pewno również zły wpływ Ne jej przebieg miała dwoistość dowodzenia, gdyż lord
Cork and Orrery nie podlegał Forbesowi.
Pamięć o Polakach w Narviku.
W 1957 roku jeden z nowych okrętów Marynarki Wojennej PRL otrzymał nazwę
ORP „Grom”. W ten sposób niszczyciel ten kontynuował tradycje swego poprzednika. Na
nowym „Gromie” umieszczono tablicę pamiątkową z nazwiskami poległych pod Narvi-
kiem 59 członków załogi pierwszego „Groma” i corocznie w dniu 4 maja urządzano na
okręcie uroczystość dla upamiętnienia marynarzy, którzy spoczęli na dnie Rombaksfjordu.
Od 25 lat polscy kombatanci II wojny światowej i marynarze następnego pokole-
nia, harcerze i jachtsmeni udają się na pokładach polskich okrętów, statków handlowych i
jachtów sportowych do dalekiego Narviku, aby tam uczcić marynarzy pierwszego „Gro-
ma” i w ogóle polskich żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, którzy
w walce za „wolność naszą i waszą” oddali swe życie w Norwegii. W takiej dalekiej wy-
prawie wziął udział m.in. okręt szkolny Marynarki Wojennej PRL „Gryf” w 1962 roku, a
trzy lata później „Błyskawica”, odwiedzająca miejsca swej wojennej działalności, i drugi
„Grom”.
W rocznicowych uroczystościach tłumnie uczestniczą mieszkańcy Narviku, któ-
rzy nie zapomnieli o bojowym tru-
dzie oraz daninie krwi i życia, jaką
złożyli tam Polacy. Wyrazem tego są
również trwałe ślady upamiętniające
udział Polaków w walkach o Narvik,
nad którymi Norwegowie sprawują
troskliwą pieczę; groby strzelców
podhalańskich na cmentarzu Ha-
akvik, Norweskie Muzeum Czerwo-
nego Krzyża w Narviku z polskimi
eksponatami w postaci mundurów i
hełmów, odznak i uzbrojenia, a także
„Grom’s plass” – plac imienia „Groma” wraz z płytą pamiątkową.
Plac ten znajduje się w nowej dzielnicy Narviku, Taraldsvik, w odległości nie-
spełna pół kilometra od miejsca wiecznego spoczynku „Groma”. Wrak leży na głębokości
około 70 metrów w Rombaksfjordzie i – jak twierdzą mieszkańcy Narviku – przy dobrej i
bezwietrznej pogodzie jest on z placu dobrze widoczny. Głównym punktem polsko - nor-
weskich obchodów w 35 rocznice walk o Narvik było wmurowanie tablicy pamiątkowej
na Placu „Groma”. Na uroczy-
stość tę przybył z Gdyni szkuner
harcerski „Zawisza Czarny” –
statek flagowy Centrum Wyszko-
lenia Morskiego i Wojskowego,
gorąco witany przez mieszkańców
Narviku, a zwłaszcza młodzież.
Po
dalszych
czterech
latach, tym razem na 40 rocznicę
wybuchu II wojny światowej
Narvik wzbogacił się o pomnik na
cześć Polaków, którzy brali udział
w walkach o to miasto i ważny
punkt strategiczny, a zwłaszcza
tych, którzy przypłacili je życiem. Realizacją Pomnika Czynu śołnierza i Marynarza,
projektu warszawskiego rzeźbiarza, prof. Bohdana Chmielewskiego z Akademii Sztuk
Plastycznych, zajęły się – z inicjatywy i pod nadzorem Rady Ochrony Pomników Walki i
Męczeństwa – Pracownie Sztuk Plastycznych w Warszawie. Odlany w brązie w Zakładach
im. Marcelego Nowotki w Warszawie trzymetrowej wysokości pomnik, przedstawiający
polskiego marynarza z pociskiem armatnim w rękach, został w lipcu 1979 roku przewie-
ziony do Narviku przez statek Polskiej śeglugi Morskiej „Górnik”. Równocześnie statek
zabrał cokół z płyt granitowych, zaprojektowany przez mgra inż. arch. Alberta Rosnera.
Na tym właśnie cokole, umieszczonym na placu „Groma” na skalistym wzgórzu nad
Rombaksfjordem, w odległości kilkuset metrów od miejsca zatopienia okrętu, stanął po-
mnik, osłonięty w dniu 1 września 1979 roku.
W tej podniosłej uroczystości, w której udział wzięli norwescy oficjele i przed-
stawiciele polskiej ambasady w Oslo, żołnierze i marynarze królewskich sił zbrojnych
Norwegii oraz władze miejskie i mieszkańcy Narviku, zostało potwierdzone nasze wojen-
ne braterstwo broni i przyjaźń naszych narodów, a także nieustająca wdzięczność i pamięć
Norwegów dla i o tych, którzy przybyli z dalekiej Polski w obronie wspólnej Sprawy i
Wolności przed hitlerowskim zagrożeniem.
Widomym tego wyrazem jest i będzie na zawsze wspomniany pomnik, u którego
stóp widnieje umieszczony na cokole napis w języku polskim i norweski. Głosi on:
POLSKIM śOŁNIERZOM I MARYNARZOM POLEGŁYM W WALCE O
WYZWOLENIE NORWEGII, W 40 – LECIE WYBUCHU II WOJNY ŚWIATOWEJ –
RADA OCHRONY POMNIKÓW WALKI I MĘCZEŃSTWA POLSKIEJ RZECZYPO-
SPOLITEJ LUDOWEJ, NARVIK 1979 R.