STUDIA I MONOGRAFIE NR 63
NARCIARSTWO BIEGOWE
1. WPROWADZENIE DO INDYWIDUALNEGO
STUDIUM: Z KASINY PO OLIMPIJSKIE MEDALE
Justyna Kowalczyk
Życie na wsi hartuje. Każdy, kto miał do czynienia od wczesnego dzieciń-
stwa z grabiami, widłami i kopaczką, doskonale wie, o czym mówię. Kiedy
dołączymy do tego dzieciństwo w niedostatnich, wręcz biednych, przełomo-
wych latach dziewięćdziesiątych oraz życie w rodzinie, w której każdy jest
ambitny i uparty, tworzy się charakter, dla którego przeszkody i bariery są
tylko kolejnym wyzwaniem do pokonania.
Byłam chorowitym dzieckiem. Późno zaczęłam chodzić, chyba dlatego,
że przeczuwałam, ile długich i samotnych kilometrów przyjdzie mi przebie-
gnąć w przyszłości. Dzieciństwo miałam piękne, choć nie cierpiałam chodzić
do przedszkola. Prawdziwą zmorą było obowiązkowe leżakowanie. Wiele
razy uciekałam z klasy pod byle pretekstem, choćby wyjścia do toalety. Teraz
pewnie by diagnozowano u mnie ADHD. Odkąd pamiętam, ciągnęło mnie
na rower, chciałam grać w piłkę, odkrywać tajemnice lasów i starych domów.
Praktycznie całe dnie, z przerwą na szkołę, spędzałam w ciągłym ruchu na
świeżym powietrzu. Na pewno miało to niebagatelny wpływ na moje póź-
niejsze podejście do treningu, jak i na poziom siły oraz wydolności.
Wiele osób uważa, iż moim pierwszym trenerem był Tato, mimo że ni-
komu z mojej rodziny do głowy nie przyszło, że mogłabym być sportowcem.
Jednak częste pokonywanie stromego i długiego podejścia, prowadzącego
stokiem zjazdowym z domu do schroniska na Śnieżnicy, gdzie pracował mój
Tato, na pewno pozostawiło ślady w moim organizmie. Wystarczy dodać, że
pierwszy raz samodzielnie pokonałam tę trasę mając zaledwie cztery lata.
Sport, przynajmniej do piętnastego roku życia, nie zajmował w moim ży-
ciu pierwszego miejsca. Choć muszę przyznać, że kiedy chodziłam do trzeciej
klasy i brałam udział w swoich pierwszych zawodach, podczas których zdo-
byłam srebrny medal, od razu „złapałam” bakcyla rywalizacji i zapragnęłam
być najlepszą. To marzenie ziściło się niespodziewanie szybko już po przerwie
wakacyjnej. Mój pierwszy start w biegach narciarskich miał miejsce w Konin-
kach. Chodziłam wtedy do czwartej klasy i pierwszy raz w życiu miałam na
nogach wyczynowe narty. Wygrałam zdecydowanie, mimo paru wywrotek.
8
Justyna Kowalczyk
Satysfakcja była tym większa, że na liście wyników poniżej mego nazwiska
znalazły się nazwiska dziewcząt trenujących regularnie w klubie „Maraton”
z Mszany Dolnej. Klub ten prowadzony przez panów Stanisława Mrowcę
i Feliksa Piwowara, wspomaganych przez Krzysztofa Jarosza, święcił triumfy
w polskim narciarstwie biegowym. W tym czasie jedną z jego najlepszych
zawodniczek była moja siostra Ilona. Zrezygnowała jednak z wyczynowego
uprawiania sportu na rzecz studiów medycznych – jest teraz lekarzem.
Narty nie przekonały mnie jednak do siebie. Bardzo zmarzłam, nie mia-
łam pojęcia o podstawowych zasadach, takich jak zmiana ubioru po zakończo-
nym biegu, napicie się czegoś ciepłego itp. Rozbrat trwał prawie cztery lata.
W tym czasie bardzo aktywnie uczestniczyłam w zawodach lekkoatletycznych,
biegach przełajowych, rozgrywkach piłki ręcznej i koszykowej na różnych
szczeblach. Większość konkurencji indywidualnych wygrywałam, jednak
nie było mowy o jakichkolwiek treningach. Lekcje wychowania fizycznego,
pomoc rodzicom w gospodarstwie i moje wieczne wojaże wystarczyły, aby
kształtować zdolności motoryczne, zwłaszcza wytrzymałość, siłę i szybkość,
którymi się zdecydowanie wyróżniałam.
Szkoła podstawowa to jednak czas, w którym większe znaczenie miała
dla mnie nauka. Wysoko postawiona poprzeczka przez starsze rodzeństwo,
a zwłaszcza przez Ilonę, która była laureatką kilku olimpiad przedmiotowych
i chyba przez całe swoje życie miała stypendia naukowe, a także Mamę, wy-
chowawczynię w szkole – wszystko to nie pozostawiało mi wyboru. Minimum
było ukończenie każdej klasy ze średnią ocen zdecydowanie wyższą niż 5.0.
Pomimo tej wysoko postawionej poprzeczki nie potrafiłam znaleźć za
dużo czasu na naukę. Lekcje zazwyczaj odrabiałam około piątej rano. Wie-
czorem byłam zajęta hasaniem po okolicach. Niejednokrotnie zresztą dosta-
wałam za to solidne lanie. Temat nart wrócił jak bumerang po zakończeniu
siódmej klasy, kiedy już zdecydowanie wyróżniałam się wśród rówieśników
wydolnością, jak również upartym i zadziornym charakterem. Nie było łatwo
panu S. Mrowcy przekonać mnie i zwłaszcza moją Mamę, której się ani trochę
nie dziwię, biorąc pod uwagę niemiłe zakończenie przygody z nartami Ilony,
i to że bardzo chciałam się uczyć. Jednak jakoś się poukładało. Na wstępie
jednak zaznaczyłam, że do szkoły sportowej pójdę tylko wtedy, kiedy wygram
mistrzostwa Polski młodzików. Warunek ten był wręcz nierealny, zważyw-
szy na to, że był sierpień, a mistrzostwa odbywały się pod koniec stycznia.
Pozostawało tylko sześć miesięcy, a ja nigdy wcześniej nie biegałam „łyżwą”,
zresztą „klasykiem” również.
Nie było łatwo. Od razu trafiam do grupy dziewcząt mocnych i dobrych
technicznie. Pierwsze zgrupowanie szkoleniowe było w sierpniu w Ośrodku
AWF nad Jeziorem Rożnowskim. Bardzo się cieszyłam z powodu wyjazdu,
zwłaszcza że termin przypadał idealnie w czasie żniw. Zbiórka zboża na
9
1. Wprowadzenie do indywidualnego studium: z Kasiny po olimpijskie medale
terenach, gdzie się wychowałam, jest bardzo nużąca i męcząca. Wszystkie
prace wykonuje się ręcznie, zazwyczaj w upale. Na temat ciężkich wysiłków
fizycznych wiem bardzo dużo, bywały nawet krótkotrwale utraty świadomości
czy omamy wzrokowe, ale tylko raz w życiu miałam krwotok z nosa – właśnie
w czasie żniw.
Pozostali zawodnicy przyjęli mnie z różnym nastawieniem, a ja – jak to ja
– niewiele sobie z tego robiłam i starałam się wykonywać wszystko najlepiej jak
potrafię. Starałam się – to trafne sformułowanie, ponieważ wszystko, co miało
związek z nartami, mówiąc najprościej w świecie, mi nie szło. Wiele razy byłam
pośmiewiskiem dla umiejących się poruszać pozostałych zawodników. Parę razy
wywróciłam się na rolkach, przyjechałam do domu cała poobijana. Choć nie
mogłam sobie odmówić jednej wielkiej satysfakcji, we wszystkich treningach
siłowych, jak i związanych z bieganiem na nogach, byłam zdecydowanie najlep-
sza. Wróciłam do Kasiny z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony wiedziałam,
że rywalizacja leży w mojej naturze, z drugiej zaś – doskonale zdawałam sobie
sprawę, że ogrom pracy, który mnie czekał, był niepojęty.
We wrześniu wróciłam do szkoły. Co dwa tygodnie trener Mrowca or-
ganizował dla naszej grupy weekendowe konsultacje szkoleniowe w Nowym
Targu. Uczyłam się szybko i bardzo starałam. Trener to doceniał, faworyzował
i motywował. Jednocześnie przygotowywałam się do olimpiad przedmioto-
wych z matematyki, chemii i języka polskiego. Najdalej doszłam w konkursie
polonistycznym, którego byłam laureatką, co dawało mi wstęp bez egzami-
nów do dowolnie przeze mnie wybranego liceum ogólnokształcącego w kraju.
Zakończyłam edukację w szkole podstawowej ze świadectwem, na którym
była średnia ocen 5.6.
Jesień minęła szybko. Na początku grudnia pierwszy raz od czterech lat,
a drugi w życiu, stanęłam na prawdziwych nartach biegowych. I pierwsze
odczucie, jakie pamiętam, to to że upadki na śnieg nie są ani tak bolesne, ani
drastyczne jak na asfalt. Bardzo mnie to ucieszyło, bo wtedy jeszcze większość
czasu treningowego spędzałam na czworakach.
Po dziesięciu dniach miał nastąpić mój oficjalny debiut – start w Mi-
strzostwach Makroregionu Małopolskiego na dystansie 3 km „klasykiem”.
I wyszedł pięknie – 5 miejsce wśród świetnych wówczas rywalek. „Zaliczy-
łam” tylko sześć upadków na trasie, co było niewielką stratą do zwyciężczyni
i zajęłam najlepsze miejsce pośród dziewczyn z mojego klubu. Z techniką
„łyżwową” daliśmy sobie spokój praktycznie do końca sezonu.
Na początku stycznia w Bukowinie Tatrzańskiej odbyły się ogólnopolskie
zawody, tzw. OZN-eny. Zjechały się wszystkie młodziczki z kraju. Zaliczyłam
jedną tylko wywrotkę i wygrałam. Wiele osób nie mogło się nadziwić patrząc
na mój „bieg”. Wspominają, że zdecydowanie szybciej przebiegłabym tę trasę
na nogach niż na nartach. Jak Justyna Kowalczyk wspomina swoje pierwsze
10
Justyna Kowalczyk
poważne zwycięstwo? „No, w końcu!” Potem było parę mniej ważnych
startów i znów ogólnopolskie zawody – SMS-y. Byłam trzecia, przegrałam
o 3 sekundy. Na ostatnim kilometrze upadłam trzy razy. W ten sposób stałam
się jedną z głównych faworytek mistrzostw Polski. Pojechaliśmy do Ustrzyk
Dolnych trzy dni wcześniej. Tam również, jak w całej Polsce, nie było wtedy
śniegu. Zawody odbyły się w Ustianowej, na szerokiej drodze. Trzeba był biec
w górę 1,5 km, a potem był nawrót i z powrotem łatwym zjazdem do mety.
Dla mnie – bajka. Wygrałam. Druga na mecie, koleżanka klubowa Ewelina
Tromiczak, straciła 25 sekund. Moja przyszłość związana z wyborem szkoły
właśnie została przesądzona. Do końca sezonu było jeszcze parę startów,
wszystkie „klasyki” wygrywałam.
W sierpniu wyjechałam na pierwszy obóz z zakopiańską szkołą sportową
do Mrągowa. Trenowałam z rodowitymi zakopiankami Kasią Mikołajczyk
i Agnieszką Popieluch. Naszą niewielką grupę prowadziła trenerka Barbara
Sobańska. Byłyśmy jedynymi biegaczkami przyjętymi w tym roku. Na tym
obozie trenowali z nami także nowo przyjęci chłopcy: Dawid Szeliga (najbar-
dziej spośród nas utytułowany), Robert Plewa, Michał Murzyn, Kuba Mąka
i Krzysiek Pęksa. Agnieszka i Dawid są moimi najlepszymi przyjaciółmi do
dziś. Ta przyjaźń to największa wartość, jaką otrzymałam dzięki zakopiańskiej
Szkole Mistrzostwa Sportowego.
Trenowaliśmy dobrze, tak dobrze, że przyjechałam do domu z zapaleniem
ścięgna Achillesa. Nie było to dla mnie żadnym problemem, bo bardzo chcia-
łam trenować. Spodobało mi się. Pomijając oczywiście idiotyczne „chrzty”
i nazywanie nas kotami. Było w porządku… do czasu pierwszej nocy, którą
spędziłam w internacie.
Już w Mrągowie przeczuwałam, co się święci, nie przypuszczałam jednak,
że niechęć starszych koleżanek osiągnie aż takie rozmiary. Byłam bardzo wesołą
i pewną siebie nastolatką. Rodzice wychowywali mnie, wpajając na każdym
kroku szacunek do ludzi – wszystkich! Sytuacja, w której się znalazłam, nagle
postawiła pod znakiem zapytania wartości, które uważałam za ważne. Pomijam
tu szczegóły, ale po paru dniach wróciłam do domu, wbiegłam na poddasze
i zagroziłam, że jeżeli rodzice nie zabiorą mnie stamtąd, to po prostu rzucę się
w dół. To jedyne takie zdarzenie w moim życiu. Mam bardzo mocną psychikę
i dopiero teraz mogę pojąć, jak bolesne musiały być dla mnie tamte interna-
towe przeżycia, skoro chciałam się posunąć aż do tak desperackiego kroku.
W okolicznych liceach nie było już miejsc. Rodzice skontaktowali się wówczas
z trenerką Sobańską i trenerem Mrowcą. Ci obiecali zmiany i przekonali mnie,
abym przynajmniej do końca semestru została na próbę. Zostałam.
W ciągu kilkunastu dni z wesołej dziewczyny stałam się płaczliwym,
przygarbionym odludkiem. Nie jestem mistrzynią aklimatyzowania się do
nowych warunków. Sytuacja pogorszyła się wraz z nadejściem zimy. Jasne
11
1. Wprowadzenie do indywidualnego studium: z Kasiny po olimpijskie medale
stało się wtedy, że pod względem sportowym poczyniłam wielkie postępy.
Kiedy starsze dziewczyny-kadrowiczki, startowały na tym samym dystansie
stylem klasycznym, mój czas był niejednokrotnie najlepszy. Ale potem, w in-
ternacie, te starsze odpłacały mi się z nawiązką. Dla nikogo, a zwłaszcza dla
młodej juniorki, nie jest przyjemnością przejście z ulicy Kasprowicza (była
w połowie nieoświetlona) na Krupówki listopadowym wieczorem po zdjęcia
dla koleżanki, podobnie jak „poligony” urządzane w czasie największej ule-
wy. Codzienne znęcanie się psychiczne było normą. Wynoszenie śmieci – to
drobiazg. Miarka się jednak przebrała, kiedy tydzień przed Mistrzostwami
Polski starsza koleżanka wysłała mnie do sklepu w zawieruchę – zaraz po
treningu i umyciu przeze mnie włosów. Odchorowałam to następnego
dnia. Trenerka przyjechała wtedy do internatu i zaczęła mi wyrzucać, że nie
dbam o siebie, i to w takim momencie, gdy byłam zdecydowanie najlepsza
(wygrywałam w cuglach wszystkie starty). Nie wytrzymałam i wszystko
jej opowiedziałam. Do akcji wkroczyli również rodzice. Podczas Ogólno-
polskiej Olimpiady Młodzieży wygrałam dwa biegi. Zakwalifikowałam
się również do reprezentacji na Europejskie Dni Młodzieży. Była to moja
pierwsza styczność z wielkim bieganiem. Zajęłam 23 miejsce i straciłam do
zwyciężczyni, Rosjanki Anastazji Kazakoul, grubo ponad 5 minut. Anastazja,
pochodząca z Magadanu, jest teraz moją serdeczną koleżanką, jednak nasze
lokaty na listach wyników zdecydowanie się zmieniły – dziś ona traci ponad
3 minuty na 10 kilometrów.
Podczas tych Europejskich Dni Młodzieży miało miejsce jeszcze jedno
ważne dla mnie wydarzenie. Jeden z naszych biathlonistów stanął wtedy na
podium. Kiedy wieczorem byłam na dekoracji, przyrzekłam sobie, że kiedyś
też zdobędę medal. Przypomniałam sobie tę sytuację, gdy parę lat później,
jako pierwsza Polka, stałam na podium mistrzostw świata juniorów. Uśmiech-
nęłam się również, kiedy właśnie na olimpijskim podium w Turynie wróciło
to wspomnienie.
Zima się skończyła. Trenerka i Rodzice wywalczyli dla mnie i dla biath-
lonistki Jadzi Staszel osobny pokój (nareszcie nie mieszkałam ze starszymi).
Mama sprawę poruszyła na wywiadówce. Oczywiście tajemnicą poliszynera
stało sie w internacie, że Justyna to skarżypyta. Dziewczyny od wychowaw-
czyń z internatu dowiedziały się o wszystkim. Ale miałam w końcu spokój.
Znowu zaczęłam się uśmiechać.
Internatu jednak szczerze nienawidziłam i nienawidzę do dzisiaj. Wszyst-
kie przykre słowa na ten temat piszę z pełną świadomością. Gdybym miała
jeszcze raz wybierać, nigdy bym tam nie mieszkała. Do tej pory nie mogę
zrozumieć, jak wielka pustka musi być w głowach tych, którzy urządzają
tzw. falę. Jak niskie musi być ich poczucie własnej wartości? Jak płytkie są
zasady, którymi kierują się w życiu? Jaki brak szacunku względem innych
12
Justyna Kowalczyk
prezentują? Wiem, że później sytuacja w zakopiańskim internacie poprawiła
się zdecydowanie, i to dzięki znacznym staraniom Pani Dyrektor, Trenerów
i Pedagogów.
Wiosna była super. Chodziłyśmy z Agą, Kasią i Trenerką na długie rajdy,
na wycieczki rowerowe. Niestety Trenerka w czerwcu miała dla nas nie naj-
lepszą wiadomość: postanowiła ubiegać się o fotel dyrektora SMS. Szkoła
potrzebowała takiej dyrektorki. Było tam wiele do zrobienia. My jednak
zostałyśmy same.
Rok szkolny również skończył się sukcesem. Jako jedna z dwójki
uczniów SMS otrzymałam świadectwo z wyróżnieniem. Sympatii w środo-
wisku mi to oczywiście nie przysporzyło. Ale to nie było ważne, wybrałam
już swoją drogę.
Z nadejściem września nadeszło wiele zmian. Polski Związek Narciarski
zatrudnił na stanowisku trenera kadry biegaczy i biegaczek Rosjanina Alek-
sandra Wierietielnego. Urodził się on w Finlandii, a młode lata spędził w Ka-
zachstanie. Tam zajął się sportem, a zwłaszcza biathlonem i studiował. Potem
doktoryzował się w Moskwie, a przed ponad 20 laty zamieszkał w naszym
kraju mając polskie obywatelstwo. Zanim rozpoczął pracę w Związku Nar-
ciarskim, przez długie lata prowadził polską kadrę narodową biathlonistów,
z którą zdobył między innymi brąz MŚ w biegu drużynowym i indywidualne
mistrzostwo świata Tomka Sikory oraz 5 miejsce w biegu sztafetowym na
ZIO w Nagano (1998 r.). Po tym ostatnim wyniku Polski Związek Biathlonu
podziękował mu za współpracę.
Pracuję z Trenerem Wierietielnym już prawie 10 lat i mam stuprocentowe
przekonanie, że prawdziwym powodem nieprzedłużenia kontraktu była jego
nieumiejętność „współpracy” z działaczami. Mogę tylko dziękować byłym
działaczom PZB, a szczególnie byłemu Prezesowi, że pozbyli się takiego fa-
chowca. Dzięki temu pracuję teraz z doskonałym trenerem, który zawsze na
pierwszym miejscu stawia dobro i komfort pracy zawodnika, a nie interesują
go żadne układy z działaczami, korzyści materialne czy medialność.
Z początkiem września rozpoczęło się zgrupowanie szkoleniowe, po
którym Trener miał wybrać z około dwudziestu osób kadry szkoleniowe
liczące 6 kobiet i 6 mężczyzn. Pewne miejsca mieli Dorota Kwaśny Lejawa,
powracająca po urlopie macierzyńskim i Janusz Krężelok. Ja byłam najmłod-
sza spośród tej dwudziestki. Trener miał asystenta, który w tym samym czasie
prowadził także grupę starszych dziewczyn w SMS. Nietrudno się domyślić,
że do jego ulubienic nie należałam.
Dzięki znacznemu wsparciu Trenera Mrowcy i Dyrektor Sobanskiej oraz
drugiemu miejscu, jakie uzyskałam na sprawdzianie biegowym, zostałam
zakwalifikowana do kadry. Trener nie był na początku do tego przekonany,
byłam młodziutka, chciałam wygrywać każdy trening. A na dodatek jego
13
1. Wprowadzenie do indywidualnego studium: z Kasiny po olimpijskie medale
asystent próbował go zniechęcić do mnie z tego powodu, że rezerwową
była jedna z jego zawodniczek. Jednak zostałam. Czułam się wyróżniona,
ale jednocześnie bardzo się bałam. Teraz miałam spędzać większość czasu
w towarzystwie zawodniczek, które rok wcześniej tak mi uprzykrzały życie.
Obawy te okazały się na szczęście przedwczesne. Trener, który przeczuwał,
co się święci, przydzielił mi wspólny do pokój z Dorotą, która chroniła mnie
i nie pozwalała krzywdzić.
Podpatrywałam Dorotę i od niej uczyłam się pierwszych nawyków praw-
dziwej zawodniczki. Jej opowieści otwierały przede mną świat narciarski. Po-
magała mi odnaleźć się w wielu nowych sytuacjach. Imponowała podejściem
i zaangażowaniem w to, co robiła podczas treningów. Choć okazało się, że
pracowała wtedy około 40 procent mniej niż ja teraz, to w tamtych czasach
wydawało mi się, że nigdy bym takiego obciążenia nie wytrzymała.
Trener przekonał się też dość szybko, że obawiał się na wyrost. Moje
zaangażowanie było tak duże, że w jakimś sensie równoważyło znaczne
braki techniczne i bardzo częste choroby. Te ostanie wynikały głównie ze
zbytnich przeciążeń. Zaczął zwracać na mnie zdecydowanie więcej uwagi,
gdyż zauważył, iż mam smykałkę do „klasyka”. Krok po kroku układał moją
technikę biegu. Teraz wielu zagranicznych trenerów uważa mojego „klasyka”
za wręcz wzorcowego, według którego można uczyć innych zawodników.
Niektórzy nasi trenerzy uważają natomiast, że biegam zbyt siłowo, nie mam
odbicia i jestem pogarbiona. Punkt widzenia, jak to często bywa, zależy od
perspektywy, z jakiej się patrzy. Razem z Trenerem patrzymy na wszystko
z perspektywy ścisłej czołówki światowej i nie zamierzamy rychło opuszczać
tego miejsca.
„Klasyk” od początku był w porządku, z uwzględnieniem oczywiście
ówczesnego poziomu umiejętności i przygotowania motorycznego. Jednak
z „łyżwą” ciągle nie mogłam sobie poradzić. Trenerzy nie potrafili znaleźć
optymalnego dla mnie układu ciała. W odróżnieniu od wielu innych biegaczy
mam silniejszą i bardziej wytrzymałą górną partię ciała niż dolną. Z tego po-
wodu zbytnio się pochylałam do przodu, co „dusi” jazdę nart. Trener szybko
zorientował się, że trzeba mi pomocy specjalisty. Zaproponował współpracę
trenerowi łyżwiarstwa szybkiego Wiesławowi Kmiecikowi. Chodziło głów-
nie o nauczenie podstawowych ćwiczeń imitacji łyżwiarskiej, jak również
o wzmocnienie nóg i poprawę całego układu ciała. Nie powiem, żebym pałała
wielką sympatią do tych ćwiczeń. Byłam najgorsza z całej grupy, a to z powo-
du dużych kłopotów koordynacyjnych. Często moje wersje imitacji ćwiczeń
wywoływały salwy śmiechu, kiedy wieczorem oglądaliśmy wspólnie nagrany
przez Trenera materiał z treningu. Powoli jednak zaczęłam robić postępy. Tre-
ner Kmiecik przyjeżdżał do nas kilka razy w roku na kilkudniowe konsultacje
i z wielką cierpliwością motywował mnie do kolejnych ćwiczeń. Treningi te
14
Justyna Kowalczyk
pomogły nie tylko mnie samej, ale i całej grupie, a zwłaszcza Maćkowi Krecz-
merowi, który wcześniej też nie najlepiej sobie radził z łyżwowaniem. Teraz
niestety nie jestem w stanie wykonywać tych wszystkich ćwiczeń. Moje kolana
i kręgosłup nie wytrzymują, mimo to dobre nawyki pozostały i już trzeci rok
systematycznie ćwiczę na specjalnej desce ślizgowej, którą wprowadził dla
nas Trener Kmiecik. Efekty tego są widoczne i odczuwalne.
Z tego okresu pamiętam naprawdę niewiele. Pracowałam, ile mogłam,
ale dość często zdarzało mi się, że nie trenowałam, i to z powodu zbytniej
nadgorliwości, która z kolei skutkowała częstymi chorobami. Były to dobre
czasy, treningi bez presji. Jak było dobrze – to OK. Jak gorzej, też nic się nie
działo. Nikt wtedy w Polsce nie wierzył, że można osiągać wysokie wyniki,
że można podpisywać kontrakty z firmami sprzętowymi, że można z biega-
nia dobrze żyć. Ten świat, jak sądzono powszechnie, zarezerwowany był dla
Skandynawów, Niemców czy Włochów.
Trenowałam w takim poczuciu dopóty, dopóki nie miały miejsca dwa
zdarzenia. Do pierwszego z nich doszło podczas mistrzostw świata juniorów
rozgrywanych na Słowacji w Szczyrbskim Plesie w 2000 roku. Byłam wtedy
jeszcze juniorką młodszą i zakwalifikowałam się do reprezentacji jako czwarta
z Polek. Bieg na 5 km „łyżwą” ukończyłam na 53 miejscu, a sprint rozgry-
wany tą samą techniką – na 36 miejscu. Było to uznane przez trenerów za
obiecujący prognostyk na przyszłe lata. Jednak największe oczekiwania naszej
reprezentacji były związane ze startem na 15 km rozgrywanym „klasykiem”.
Ja ten dystans zaczęłam biegać dopiero dwa lata później. I o ile mężczyźni
pobiegali dość dobrze – Maciek Kreczmer i Czesław Haratyk znaleźli się
w pierwszej trzydziestce – o tyle dziewczyny radziły sobie bardzo słabo.
Zajęły miejsca przy samym końcu listy wyników. Pamiętam, że wtedy razem
z Trenerem podawałam na trasie picie. Biegła Rosjanka, Ewgenia Kravcova,
późniejsza zwyciężczyni, a Trener załamany biegiem naszych zawodniczek
powiedział: „Po co tyle pracy, kiedy one nawet nie chcą walczyć! Widzisz,
jak ona biegnie, już nie kontaktuje ze światem, a nasze przeszły tędy mało
zmęczone”. Od tej pory, kiedy miałam tylko okazję, przyglądałam się walce
z bólem u najlepszych. Teraz, gdy sama jestem jedną z liderek, doskonale
wiem, jak bardzo boli oraz ile kosztuje zwycięstwo.
Drugie zdarzenie miało miejsce podczas Pucharu Świata w Davos dwa
lata później. Już jako juniorka młodsza zdobyłam wymaganą przez FIS liczbę
punktów, żeby startować w PŚ, jednak Trener przez dwa lata wystawiał mnie
tylko do sprintów (udawało mi się nawet kilka razy wskoczyć do pierwszej
trzydziestki), gdyż uważał, że nie jestem jeszcze gotowa. I była to mądra decy-
zja. Jednak wtedy, w Davos, miała zadebiutować prawie cała polska sztafeta.
Dla mnie był „wystrzał”, czyli początek, Dorota biegła na drugiej zmianie,
Magda Oleksiuk – na trzeciej, a jako ostatnia miała pobiec Kazaszka. Zaczę-
15
1. Wprowadzenie do indywidualnego studium: z Kasiny po olimpijskie medale
łam bardzo dobrze, jednak po około 1,5 km brałam udział w kolizji, z której
się najwolniej wygrzebałam i straciłam kontakt z grupą. Przybiegłam ostatnia
ze stratą 2 minut do prowadzącej. Dorota i Magda straciły kolejne 4 minuty.
Katastrofa. Ja jednak, święcie przekonana, że nic złego się nie stało, śmiałam
się i żartowałam w najlepsze. Wtedy to po raz pierwszy dostałam porządną
burę od Trenera. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że
ton jego głosu przeszedł od wściekłości do bezsilności. A na samym końcu
usłyszałam: „Justyna, czy ty myślisz, że jesteś zbudowana z jakichś innych
mięśni niż tamte dziewczyny?” To jedno pytanie w największym stopniu za-
ważyło na moim podejściu do treningu i walce, jaką podjęłam, żeby dostać
się do grona najlepszych biegaczek świata.
W tym czasie ciągle uczyłam się w zakopiańskim SMS. Choć bywałam
tam bardzo rzadkim gościem, z nauką dobrze sobie radziłam. Coraz bardziej
mi się tam podobało. Zyskałam grupkę wspaniałych przyjaciół. Powoli rów-
nież odzyskiwałam pewność siebie. Zaczęłam się częściej uśmiechać. Zaakli-
matyzowałam się, choć internat był dla mnie tylko miejscem obowiązkowego
spędzania nocy. Moim trenerem w SMS, po obięciu przez Panią Sobańską
stanowiska dyrektora szkoły, został Ludwik Tokarz. Doskonale wspominam
tamte trzy lata współpracy. Nie obyło się oczywiście bez początkowych nie-
porozumień, ale ponieważ i Trener i ja jesteśmy z natury dość uparci, wyni-
kały z tego często śmieszne sytuacje. Na przykład kiedyś dojeżdżałam przez
cztery dni z domu na treningi do Zakopanego. Wstawałam codziennie o 3:45
rano, a wracałam półżywa koło godziny 20 pociągiem i autobusem, tylko
po to, żeby udowodnić, że nie będę siedzieć w internacie w dniach wolnych
od nauki. To była próba charakteru – i moja, i Trenera – z której każde z nas
wyszło zwycięsko i zyskało wzajemny szacunek. Trener Tokarz zawsze we
mnie wierzył i mimo że w mojej ówczesnej ocenie nic tego nie zapowiadało
– powtarzał, że zdobędę worek międzynarodowych medali. Worka jeszcze
nie ma, ale małą siateczkę już zgromadziłam. Zwłaszcza w pierwszych dwóch
latach, kiedy wraz z nadejściem listopada starsi kadrowicze wyjeżdżali na
zawody międzynarodowe, a ja zostawałam w kraju, mogłam liczyć na zaan-
gażowanie i pomoc Trenera Tokarza.
Cztery lata w SMS minęły jak z bicza trzasnął. W tym czasie byłam na Mi-
strzostwach Świata Juniorów w Szczyrbskim Plesie, w Jakuszycach i Shonach
(Niemcy). We wszystkich zawodach radziłam sobie nieźle, biorąc pod uwagę
mój wiek. Z roku na rok czyniłam widoczne postępy. W Shonach bieg na 15
km „klasykiem” zakończyłam na 15 miejscu, a sprinty (z wywrotką) na 13.
Dwa tygodnie później na nieoficjalnych Mistrzostwach Świata U-23 w Val di
Fiemme (Włochy) zajęłam 15 miejsce w biegu łączonym, zdobywając 50 FIS
punktów, co było dla mnie wtedy absolutną rewelacją. Również podczas tych
mistrzostw wylądowałam, jedyny raz w życiu, na ostatnim miejscu. Był to
16
Justyna Kowalczyk
bieg ze wspólnego startu na 15 km rozgrywany „łyżwą”. Narty, przygotowane
na minus 15 stopni, a tu w ciągu godziny, jak to bywa w Val di Fiemme, tem-
peratura podniosła się do zera. Wycofało się wówczas 15 zawodniczek, w tym
Magda Oleksiuk, a mnie na samym finiszu wyprzedziła dziewczyna z Rumunii.
Zawsze chętnie opowiadam o tym starcie i nigdy się tej porażki nie wstydzę,
bo jest ona najlepszym przykładem, jak daleką drogę musiałam przebiec.
Kontuzje niestety mnie nie omijały. Bardzo często odnawiał się kłopot
ze ścięgnem Achillesa i z kręgosłupem, zwłaszcza w odcinku lędźwiowym,
który coraz dotkliwiej dawał znać o sobie. Jednak najgorsze, co mi się w tam-
tym czasie zdarzyło, to naderwanie przyczepu mięśnia czworogłowego uda,
które unieruchomiło mnie na dwa i pół miesiąca. Byłam wtedy w klasie
czwartej i jeździłam na kadrowe obozy, ale moje zajęcia ograniczały się do
siłowni, ćwiczeń na specjalnych trenażerach, pływania (jeszcze wtedy bardzo
nieudolnego) i wykonywania samych odepchnięć, czyli bezkroku na nartach
bądź na rolkach.
W tym czasie również pierwszy raz w życiu przybrałam znacznie na
wadze, do czego nie bardzo mogłam się przyzwyczaić. Jak już wcześniej
wspomniałam, mój Trener – to mądry człowiek. Nigdy nie usłyszałam od
niego, że powinnam się odchudzać. Kiedy widział, że się źle czuję, mówił,
że nie mam się czym przejmować, bo przez trening kilogramy same zejdą.
Trener ma jedną niepodważalną zasadę – wszędzie, gdzie jesteśmy, wyżywie-
nie musi być super. Jeżeli tak nie jest, jedzie do sklepu i wykupuje połowę
produktów z półek, bo żeby dużo trenować, trzeba dobrze jeść. Za każdym
razem, kiedy widział, że coś „kombinuję” z odżywianiem – a wiedział, że
nic nie wskóra zakazami – w plecaku po treningu znajdowałam to, co lubię
sobie zjeść. A grubość mojej tkanki tłuszczowej od kilku lat utrzymuje się na
poziomie minimum fizjologicznego. Nie walczę z przyrostem mięśni, bo biegi,
a zwłaszcza sprinty, wymagają wysokiego poziomu siły.
Raz w życiu, kiedy byłam już uznaną zawodniczką, przyszło mi do głowy
na wiosnę rozpocząć odchudzanie. I to wbrew sugestiom trenera, przypomi-
nającego co roku, że w tym okresie trzeba nabrać parę kilogramów zapaso-
wego materiału, który zniknie później, podczas ciężkich treningów. Z dużym
wyrzeczeniem w ciągu sześciu tygodni schudłam 8 kg, czyli 15% masy ciała, na
którym prawie nie było tłuszczu. Była to bodaj największa głupota, jaką w życiu
popełniłam. Znajdowałam się na granicy choroby. Na szczęście osoby z mojego
otoczenia szybko zorientowały się w sytuacji i bardzo delikatnie doprowadziły
mnie do normalności. Piszę o tym ku przestrodze młodszych zawodniczek, żeby
odżywiały się racjonalnie. W dniach, gdy nie wykonują bardzo dużego wysiłku,
niech starają się jeść nie za dużo, a po cięższych treningach – normalnie się
odżywiać. Moje pożywienie zawiera przeciętnie 5–6 tysięcy kalorii dziennie.
Ale też ciężko trenuję i podczas tych wysiłków wszystko to spalam.
17
1. Wprowadzenie do indywidualnego studium: z Kasiny po olimpijskie medale
Decyzje o rozpoczęciu treningów narciarskich z trenerem Stanisławem
Mrowcą, potem w zakopiańskiej Szkole Mistrzostwa Sportowego, wreszcie
w kadrze prowadzonej przez trenera Aleksandra Wierietielnego – to jedne
z pierwszych i najważniejszych kroków na drodze prowadzącej mnie do tego
miejsca, do którego doszłam. Te pierwsze decyzje są mniej znane niż następne
i dlatego poświęciłam im tutaj sporo uwagi.
Potem było dużo, bardzo dużo ciężkiej pracy. Całe tygodnie i miesiące
codziennych, trwających nierzadko po 6–8 godzin, treningów. W pracy tej
starałam się i nadal się staram maksymalnie skupiać na tym, co robię. Zdając
sobie sprawę, że z młodych lat pozostało mi wiele braków i niedostatków do
nadrobienia, zwłaszcza w technice i taktyce biegu, staram się poprawiać to
wszystko, co nie wychodzi mi dobrze. Często podpatruję innych, zwracając
uwagę zwłaszcza na to, co robią lepiej niż ja, a potem próbuję zastosować to
wszystko w swoim treningu, a jeśli dobrze wychodzi – także i podczas zawo-
dów. Wiem, że takie postępowanie jest konieczne. Ale też wiem, że jak się
solidnie pracuje i bez reszty poświęca, to wyniki o jakich myślę – wcześniej
czy później – się pojawiają. I wtedy przeżywam chwile wielkiej radości i satys-
fakcji. Okazuje się, że cała moja praca nie idzie na marne, ale owocuje coraz
lepszymi wynikami. Szczególnie ważny był dla mnie rok 2006. Na początku
stycznia w estońskiej Otepaä po raz pierwszy stanęłam na podium zawodów
o Puchar Świata, zajmując 3 miejsce w biegu na 10 km rozgrywanym techniką
klasyczną. Potem były dwa złote medale młodzieżowych mistrzostw świata
(U-23) i wreszcie pierwszy polski medal olimpijski w biegach narciarskich,
czyli brąz w biegu na 30 km „łyżwą”, zdobyty podczas ZIO w Turynie.
Tymi wynikami, jak również i następnymi, a zwłaszcza medalami z mi-
strzostw świata, zdobytymi w 2009 roku w czeskim Libercu (dwa złote, jeden
brązowy), medalami olimpijskimi z Vancouver (złoty, srebrny, brązowy) oraz
zwycięstwami w końcowej punktacji Pucharu Świata (w 2009 i 2010 r.) udo-
kumentowałam, że mam swoje miejsce w ścisłej czołówce światowych biegów
narciarskich. Jeśli tylko zdrowie dopisze, nie zamierzam szybko opuszczać
tego miejsca.