ROBYNCARR
SŁOŃCEPOBURZY
Tłumaczyła:KlaryssaSłowiczanka
Spistreści
Okładka
Stronatytułowa
ROZDZIAŁPIERWSZY
ROZDZIAŁDRUGI
ROZDZIAŁTRZECI
ROZDZIAŁCZWARTY
ROZDZIAŁPIĄTY
ROZDZIAŁSZÓSTY
ROZDZIAŁSIÓDMY
ROZDZIAŁÓSMY
ROZDZIAŁDZIEWIĄTY
ROZDZIAŁDZIESIĄTY
ROZDZIAŁJEDENASTY
ROZDZIAŁDWUNASTY
ROZDZIAŁTRZYNASTY
ROZDZIAŁCZTERNASTY
ROZDZIAŁPIĘTNASTY
ROZDZIAŁSZESNASTY
ROZDZIAŁPIERWSZY
Mel mrużyła oczy, usiłując coś dojrzeć w deszczu i mroku. Jechała krętą,
wąską drogą przez lasy. W pewnym momencie poczuła, że prawe tylne koło
bmwzjeżdżanapoboczeigrzęźniewbłocie.Samochódstanął.
Nacisnęłanagaz,aleniemogłaruszyć,oponabuksowała.
Notojestemzałatwiona,pomyślała.
Zapaliła światło i spojrzała na komórkę. Straciła zasięg mniej więcej przed
godziną, kiedy skręciła z autostrady w boczną drogę. Powadziła właśnie
ożywionądyskusjęzeswojąsiostrą,Joey,kiedypołączeniesięurwało.
–Niewierzę,żesięnatodecydujesz–mówiłaJoey.–Myślałam,żejednak
nabierzesz rozumu. To niepodobne do ciebie, Mel. Praca w takiej zapadłej
dziurze!Niejesteśdziewczynązprowincji.
– Wszystko wskazuje na to, że będę. Podpisałam kontrakt, sprzedałam
wszystko.Niemamjużodwrotu.
– Może jednak? Mogłabyś pracować w jakimś niewielkim prywatnym
szpitalu.Przemyśltojeszcze.
– Potrzebuję radykalnej zmiany, a nie szpitala. Moim powołaniem jest
odbieranie dzieci właśnie gdzieś w zapadłej, zapomnianej od Boga i ludzi
dziurze, a ta kobieta mówiła, że Virgin River to mała, spokojna osada wśród
lasów.
–Zdalaodświata,wgłuszy,gdzieniemanawetStarbucksa,żebynapićsię
kawy,igdziebędącipłacilijajkamioraznóżkamiwgalarecie!
– Ale nikt mi nie będzie przyprowadzał pacjentek w kajdankach… Oj,
wjeżdżamznowuwlasizarazpewniestracęzasięg.
– Będziesz żałowała. Zobaczysz. Nie rozważyłaś swojej decyzji, działasz
pochopnie.
Naszczęściewtymmomencierzeczywiściestraciłazasięg.Joeymiałarację.
Mel z każdym kilometrem ogarniały coraz większe wątpliwości. Po prostu nie
wiedziała,czydobrzerobi,uciekającnakompletneodludzie.
Drogabyłacorazwęższa,ulewasięnasilała.Dochodziładopieroszósta,ale
szosa tonęła w mroku. Gęste, wysokie drzewa nie przepuszczały nawet tych
resztek światła, które przedzierało się jeszcze przez ołowiane chmury. Musiała
być blisko celu, ale nie miała odwagi wysiąść z zabuksowanego samochodu i
szukaćdomunowejpracodawczyni.Gotowajeszczezabłądzićiwszelkiśladpo
niejzaginie.
Wyjęła z teczki zdjęcia. Miały jej przypomnieć, dlaczego wzięła tę pracę.
Patrzyła na malutką osadę, domki o szalowanych ścianach, z gankami i
mansardowymiokienkami,nastaroświeckibudynekszkoły,kościół,namalwy,
rododendrony, kwitnące jabłonie i zielone łąki, na których pasły się owce. W
osadzie była cukierenka, sklep wielobranżowy, niewielka biblioteka. I śliczna
chatka w lesie, do której miała się wprowadzić. Było to służbowe mieszkanie
przyznanewramachrocznegokontraktu.
Osadę otaczały wspaniałe lasy sekwojowe, dalej zaczynały się łańcuchy
górskieTrinityiShasta.Setkikilometrówparkunarodowego,prawdziwagłusza.
VirginRiver,płynącaszerokim,głębokimkorytemrzeka,odktórejosadawzięła
nazwę, pełna była łososi, jesiotrów i pstrągów. Część zdjęć przesłała jej Hope
McCrea, inne ściągnęła z internetu i była przekonana, że to najpiękniejszy
zakątek świata. Teraz ten najpiękniejszy zakątek świata tonął w deszczu, w
ciemnościachorazbłocie.
Kiedy zdecydowała się wyjechać z Los Angeles, złożyła podanie w
RejestrzePielęgniarekiurzędniczkawskazałajejVirginRiverjakoewentualne
miejsce zatrudnienia. Tamtejszy lekarz, mówiła, starzeje się i potrzebuje
pomocy. Hope McCrea dawała domek i roczny kontrakt. Tyle mogło Mel
zaofiarować Virgin River, w każdym razie na początek. Szukali pielęgniarki i
położnej.
– Przesłałam już faks do pani McCrea z rekomendacją i pani CV –
poinformowałająurzędniczkawRejestrzePielęgniarek.–Proszętampojechać,
porozmawiać,zobaczyć,czyspodobasiępanitomiejsce.
Mel jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniła do Hope McCrea,
rozmawiała z nią przez godzinę, a potem zaczęła likwidować swoje
gospodarstwowLosAngeles.PodwóchtygodniachruszyładoVirginRiver.Co
prawda początkowo myślała o trochę większym miasteczku, jednak
zdecydowałasię.
Byłazdesperowana.NiktwRejestrzePielęgniarekiniktwVirginRivernie
domyślałsięnawet,jakbardzochciałaucieczLosAngeles.Odwielumiesięcy
marzyła, by zacząć wszystko od nowa, żyć w ciszy. Nie pamiętała już, kiedy
ostatnioprzespałaspokojnienoc.Wwielkimmieście,gdziejesttyleprzestępstw,
nieustannie czuła się zagrożona. Pójście do banku czy do sklepu stanowiło
problem.Poprostubałasię,wszędziezdawałosięczyhaćniebezpieczeństwo.
Pracowaławogromnymszpitaluztrzematysiącamiłóżekicodzienniemiała
do czynienia z ofiarami przemocy, z przestępcami dowożonymi przez policję.
Wpadławdepresję.Wracałazpracyikładłasiędopustegołóżka.
Przyjaciółki zaklinały ją, żeby się zastanowiła, czy powinna rzucać Los
Angeles i wyjeżdżać gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc. Chodziła na terapię
grupowąiindywidualną,wostatnichmiesiącachprawiecodziennieodwiedzała
kościół.Nicniepomagało.Jedynerozwiązanie,którewidziała,toschronićsięw
jakimś spokojnym miejscu, gdzie ludzie nie zamykają drzwi domów i gdzie
największym zagrożeniem może być wizyta głodnej sarenki w warzywniku.
Prawdziwyraj,takmyślała.
Siedziaławsamochodzie,oglądałazdjęciaidochodziładowniosku,żejest
kompletną idiotką. Hope McCrea radziła jej, by zabrała tylko praktyczne
ubrania, dżinsy, mocne buty, takie rzeczy. A ona co wzięła? Luksusowe buciki
odStuartaWeitzmanaczyCole’aHaansa,którekosztowałykrocie.
Dżinsy najlepszych firm, Rock and Republics, Joe’s, Luckys, 7 For All
Mankind. Para takich dżinsów kosztowała od stu pięćdziesięciu do dwustu
pięćdziesięciudolarów.Wydawałatrzystanafryzjera,żebyostrzygłjąirozjaśnił
włosyalbozrobiłpasemka.Polatachgłodnychichłodnychwcollege’u,potem
w podyplomowej szkole dla pielęgniarek, wreszcie zaczęła dobrze zarabiać i
polubiła luksusowe rzeczy. W pracy nosiła się oczywiście skromnie, ale kiedy
gdzieśwychodziła,mogłasobiepozwolićnadobrywygląd,odstrzelićsię.
Łososieisarenkibędąpodwrażeniem.Bezwątpienia.
Przezostatniepółgodzinyprzejechałazaledwiejednaciężarówka.
HopeMcCreanieuprzedziłajej,żetutakiekompletnepustkowie,noijakże
niebezpieczna,stromopnącasięnadprzepaściamiikrętaszosa,takwąska,żew
niektórych miejscach samochody pewnie nie mogły się minąć. Poczuła niemal
ulgę,
kiedy
zapadły
ciemności,
bo
przynajmniej
widziała
światła
nadjeżdżającychznaprzeciwkapojazdów.
Jejbmwtkwiłowbłocie,jednymkołemnapoboczu.Westchnęłaisięgnęła
pokurtkęleżącąwpudlenatylnymsiedzeniu.Miałanadzieję,żeHopeMcCrea
będzieprzejeżdżaćkołoniejwdrodzedochatki,wktórejmiałysięspotkać,bo
inaczejspędzinocwwozie.Zcałegoprowiantuzostałyjejdwajabłka,krakersy,
jakiśserek,alenicdopicia.Pocolizostałatylkopustabutelka.Ranobędzieją
trzęsłozbrakukofeiny.
IżadnegoStarbucksawokolicy,takjakpowiedziałaJoey.Mogłapomyśleć,
żebylepiejsięzaopatrzyćnadrogę.
Wyłączyłasilnik,alezostawiłaświatła,wraziegdybyktośnadjeżdżał.
Jeśliniktjejniewyciągniezbłota,doranaakumulatorsięwyładuje.Oparła
sięozagłówekizamknęłaoczy.Pojawiłasięznajoma,takbliskajejtwarz.
Mark. Czasami bardzo tęskniła za tym, żeby raz jeszcze go zobaczyć,
zamienićznimkilkasłów.Zapomnijotęsknocie,powiedziałasobie.
Zapomnij,żechciałaśmiećkogoś,nakimmogłaśpolegać,przykimmogłaś
budzićsięrano.
–Tojużnazawsze,tyija.
Takmówił.
Na zawsze trwało cztery lata. Miała teraz trzydzieści dwa i perspektywę
samotnegożyciaprzedsobą.Markzmarł.Onateżczułasięmartwa.
Ktoś zastukał w szybę. Nie wiedziała, czy przysnęła, czy tylko uciekła we
wspomnienia.
Byłtojakiśstarszypanzlatarkąwdłoni.
–Panienko,utknęłaśwbłocie–stwierdziłrzeczoczywistą.
Odkręciłaszybę.
–Wiemprzecież.Zniosłomnienapobocze.
–Tylkoczytogównoruszy?
Gówno! Akurat. Najnowsze bmw, jeszcze jeden luksusowy wydatek, żeby
zapomniećosamotności.
–Dziękujęzaprzenikliwąuwagę.Bezpananiedowiedziałabymsięotym.
Patrzyłanasiwerzadkiewłosy,wydatnynosiposrebrzonekrzaczastebrwi,
którepodjechałydogóry.
– Proszę siedzieć spokojnie. Mam linę, wyciągnę cię, dziecko. Pewnie
jedzieszdopaniMcCrea.
Tegowłaśnieszukała,miejsca,gdzieludzieznająsiędobrzeiwiedząosobie
wszystko.Chciałamupowiedzieć,żebyuważałnabłotnik,alebąknęłatylko:
–Tak.
–Toniedaleko.Zaraztamdojedziesz.
–Dziękuję.
A więc jednak będzie mogła przespać noc w łóżku, w czystej, świeżej
pościeli. Hope McCrea da jej coś do zjedzenia, o ile ma serce. Poczęstuje
herbatą.Będziemiłoiciepło.Przytulnie.Zaśnieotulonamiękkąkołdrą.
Bezpieczna.Jużtowidziała.
Samochódwyjechałzbłota,byłjużnaasfalcie,starszypanodpiąłlinęidał
jejznak,byjechałazanim.Gdybyznowuutknęła,byłgotówjejpomóc.Ruszyła
posłusznie,chociażbłototakbryzgałospodkółjegosamochodu,żeprawienie
widziaładrogi.
Pokilkuminutachzamigałkierunkowskazwfurgonetceizjechaliwprawo.
Podjazdbyłnierówny,pełenkolein,alejakośdotarła.Cozabuda!
Żadenślicznydomek.Zgankiem,iowszem,któryjednaksprawiałwrażenie,
jakby lada chwila miał runąć. Czarne od starości, liszajowate okiennice. Jedno
oknozabitedyktą.Niepaliłysięświatławśrodku,niepaliłasięlampanaganku,
zkominanieunosiłsiędym.
Zdjęcia kłamały. Złapała je, nacisnęła klakson i wyskoczyła z samochodu,
naciągająckapturkurtkinagłowę.Podbiegładofurgonetki.
Starszypanodkręciłszybę,spojrzałnaniązdziwiony.
–TonapewnodomekHopeMcCrea?–zapytała.
–Napewno.–Gdypokazałamuzdjęcieuroczejchatyzestołemifotelamiw
ogrodzie, coś mruknął do siebie, a potem oznajmił: – Kiedyś może tak to
wyglądało,dawnotemu.
–Nieuprzedzonomnie,żechatajestwtakimstanie.Obiecanomikontrakt
narokidomek.Mampracowaćzdoktorem,aleto…
–Doktor?–zdziwiłsięstarszypan.–Niewiedziałem,żeszukakogoś.
–Tak.Starzejesięimammupomócprzezrok,możedłużej.Okażesię.
–Apanikto?
Podniosłagłos,przekrzykującpluskdeszczu:
–Dyplomowanapielęgniarkaipołożna.
Wydawałsięrozbawionytąwiadomością.
–Naprawdę?
–Panznadoktora,prawda?
–Tuwszyscysięznają.Powinnaśrozejrzećsięnajpierw,zobaczyć,coijak,
dopiero potem decydować, czy chcesz zostać. – Raz mówił jej „pani”, potem
przechodziłnaty,awcześniejnazwał„dzieckiem”.
–Pewniemapanrację.–Sięgnęładotorebki.–Chciałabymzapłacićzato,
żemniepanwyciągnął.
Machnąłręką.
– Nie trzeba. Tutaj ludzie pomagają sobie po sąsiedzku, bez płacenia. –
Uniósłbiałąbrew.–Notosięwrobiłaś–zauważyłzuśmiechem.–Tendomek
od lat stoi pusty. Ale nie będziesz nic płaciła za wynajem. Ha, ha. – W tym
momencie światła nadjeżdżającego samochodu omiotły podjazd. – Oto i ona.
Powodzenia.Tojaznikam.–Zchichotemwsiadłdofurgonetki.
Mel schowała zdjęcie domku do kieszeni i czekała w deszczu, aż
podjeżdżające auto zaparkuje. Mogła schronić się przed ulewą na ganku, ale
wyglądał,jakbyladachwilamiałsięrozpaść.
Terenówka robiła solidne wrażenie. Napęd na cztery koła, raczej nie
utknęłaby w błocie, chociaż była okropnie zachlapana. Kobieta prowadząca
dżipa zostawiła światła włączone, tak że oświetlały domek, i wysiadła. Siwa,
około siedemdziesiątki, gęste włosy, okulary w czarnych oprawkach, zbyt
dużych przy drobnej twarzy. Niska, najwyżej metr pięćdziesiąt pięć, w
kaloszach.Odrzuciłaniedopałekpapierosaiuśmiechnęłasięszeroko.
–Witam.
Melznałajużtengłoszrozmowytelefonicznej.
–Witam?–powtórzyłajakecho.–Witam?–Wyjęłazdjęcie.–Cotojest?
Nietegooczekiwałam.
–No,owszem–przyznałaHopeMcCreazabsolutnymspokojem.–Domek
jesttrochęzaniedbany,aleniemiałamczasusięnimzająć.
– Trochę zaniedbany? Pani żartuje. On się rozpada. To ruina. W pani
prezentacjibyłśliczny.Uroczy.
–Nieuprzedzilimniewpośrednictwiepracydlapielęgniarekipołożnych,że
mapaniskłonnośćdodramatyzowania.
–Amnienieuprzedzili,żepaniopowiadabajki.
–Tarozmowanigdzienasniezawiedzie.Chcepanimoknąćnadeszczuczy
możezdecydujesięwejśćizobaczyć,jakjestwśrodku?
– Najchętniej odwróciłabym się na pięcie, wsiadła do auta i odjechała, ale
obawiam się, że w tym błocku nie zajechałabym daleko bez napędu na cztery
koła.Otym,jakietumaciedrogi,teżmogłamniebyłapaniuprzedzić.
HopeMcCreaweszłanaganek,przekręciłakluczwzamku,apotempchnęła
zcałychsiłdrzwi.
–Napuchłyoddeszczu–wyjaśniłaiweszładownętrza.
Melruszyłazanią,stąpającniepewniepodeskachpochyłegoganku.
Właścicielkazdążyłajużzapalićświatłaiusiłowałastrzepnąćkurzzserwety.
Przesuwała krzesła, próbowała oczyścić klosze lamp stojących, poprawiać
książki na regale. Wszystko naraz. Szalała, ale domek wyglądał po prostu
strasznie,nienadawałsiędozamieszkania.Kanapazwypłowiałymobiciem,nie
lepsze fotel i kozetka. Nędzna półka na książki, skrzynia służąca za stolik do
kawy. Mały aneks kuchenny oddzielony od tak zwanej bawialni blatem i
niesprzątany od lat, kiedy ktoś tu robił ostatni obiad przed zamknięciem domu
na cztery spusty. Otwarte drzwi lodówki, otwarty piekarnik oraz otwarte
drzwiczki kredensu. W zlewie brudne naczynia, w szafkach brudne kubki i
szklanki.
–Przepraszam,aletoniedoprzyjęcia–oznajmiłaMelstanowczymtonem.
–Trochęzabałaganione.
–Wpiekarnikujestptasiegniazdo!–wykrzyknęła.
Hope McCrea w zabłoconych kaloszach nachyliła się, wyjęła gniazdo z
piekarnikaiwyniosłajenapodwórko.Wróciła,poprawiłaokularynanosie.
– Nie ma już gniazda – oznajmiła tonem pełnym wyrzutu, jakby Mel grała
jejnanerwach.
– Nie zostanę tutaj. Jakiś starszy pan wyciągnął mój samochód z błota,
potempilotowałtutaj,aletendomekpoprostunienadajesiędozamieszkania.
Wdodatkujestemgłodna,niemamnicdojedzenia…–Zaśmiałasięgłucho.–
Pani zapewniała, że przygotuje zapas jedzenia na kilka dni, dopóki sama nie
wybioręsięnazakupy.Miałobyćczysto…wysprzątane…
–Mapanipodpisanykontrakt.Musipanizostać.
–Nieoczekujepanichyba,żezaakceptujętomieszkanie.
Hopepodniosłagłowę.
–Dachnieprzecieka.Tojednakwalor.
–Dlamnieniewystarczający.
– Cholerna Cheryl Creighton miała tu posprzątać, ale wykręcała się przez
trzydni.Pewnieznowupije,jaktoona.Wsamochodziemampościel.Zabiorę
cię na kolację. – Gładko przeszła na ty. – Rano wszystko będzie wyglądało
lepiej.
–Mogłabymzanocowaćgdzieindziej.Jesttumożejakiśpensjonat?Motel?
– Pensjonat? – zaśmiała się Hope. – A co to niby, kurort? Do motelu
musiałabyś jechać przynajmniej godzinę, jeśli nie więcej w tym deszczu. Ja
mam duży dom, ale żadnego wolnego pokoju. Strasznie zagracony. Będą go
uprzątalipomojejśmierci.Kanapyniemogłabymcinapewnoprzygotować.
–Musiprzecieżcośbyć…
–JoEllenczasamiwynajmujepokójnadgarażem,aleniechciałabyśsiętam
zatrzymać.Jejmążmalepkiełapy.OdniejednejkobietywVirginRiverdostałw
dziób. Położysz się do łóżka, Jo Ellen zdrowo zaśnie, a jemu coś wpadnie do
głowy.Strasznybabiarz.
Jezu, pomyślała Mel. Gdzie jak trafiłam? To jakieś koszmarne miejsce i z
każdąchwiląwydajesięgorsze.
– Mam pomysł – mówiła dalej Hope. – Włączę kuchenkę i zrobię coś
gorącegodojedzenia.
–Amożepojechałybyśmydocukierniczytejwaszejkawiarni,baru,jaktam
gonazywacie?
–Odtrzechlatjużniedziała.
– Co? Przecież przysłałaś mi zdjęcia, jakbym mogła zjeść tam lunch czy
kolację.Takzrozumiałam.
– To wszystko nieistotne drobiazgi – zbyła ją Hope. – Wskakuj do
samochodu i jedziemy. – Podeszła do lodówki, włączyła ją, ustawiła
temperaturę,poczymzamknęładrzwiczki.
Lodówka ożyła z groźnym brzęczeniem. Mel nie chciała tego słuchać i
uciekła do auta. Terenówka miała tak wysokie zawieszenie, że z trudem się do
niejwspięła.Czułasiętutajznaczniejbezpieczniejniżwdomu,gdziegospodyni
usiłowała uruchomić właśnie bojler w łazience. Bała się, że to cholerstwo
wybuchnieibędzieponiej.
Obejrzałasię.Natylnymsiedzeniuleżałypoduszki,koce,jakieśpudła.
Dlaniejzapewne.HopeMcCreachciałakoniecznieurządzićjąwsypiącym
siędomu.Cóż,jeślinieznajdzienoclegu,prześpisięwsamochodzie.Jestkilka
pledów,niezamarznie.Aoświcie…
Pojawiła się Hope, zamknęła drzwi domku, ale nie przekręciła klucza w
zamku, i szybko podeszła do dżipa. Jak na starszą panią poruszała się
nadzwyczajżwawo.Otworzyładrzwiczki,postawiłastopęnaproguiwskoczyła
za kierownicę. Dziarska dama. Włączyła silnik i sprawnie wycofała wóz z
wąskiegopodjazdu.
– Kiedy rozmawiałyśmy dwa tygodnie temu, byłaś zdecydowana –
przypomniałazagubionejwnowymświecieMel.
– Dalej jestem. Byłam przez ostatnie dwa lata oddziałową w ogromnym
szpitaluwLosAngeles.Naoddzialepołożniczoginekologicznym.Ciężkapraca,
mnóstwo beznadziejnych przypadków, ale robiłam, co mogłam. Wcześniej
pracowałamnanagłychprzypadkachwizbieprzyjęćwtymsamymszpitalu,to
byłojeszczegorsze. Wiesz,kobietana liniifrontu,zawsze musiszbyćgotowa,
taktowyglądało,anitrochęnieprzesadzam.
– Jezus, dziewczyno, chyba naprawdę musisz coś zjeść. Od razu poczujesz
sięlepiej,odetchniesz.
–Pewnietak.–Wduchudodała,żepowinnajaknajszybciejspieprzaćztego
przeklętegomiejsca.NiestetyJoeyjednakmiałarację.
Zamilkły.Melpowiedziałajużwszystko,aterazzpodziwemobserwowała,
jak Hope McCrea w mroku i deszczu sprawnie prowadzi wielką, ciężką
terenówkęnakrętejwąskiejdrodze.Byłatodlaniejjakaśformawytchnieniaod
samotności,cierpienia,lęku.Uciekławreszcieodpacjentek,którebyłyofiarami
przestępstw, uciekła od sprawców tych przestępstw, od kobiet biednych,
pozbawionychnadzieiiśrodkówdożycia.
Kiedyzobaczyłazdjęciamalej,słodkiejosady,pomyślała,żeludziebędąjej
tu potrzebować, może się przydać, będzie egzystować spokojnie i wykonywać
ważnąrobotędlarumianychfarmerek.Ucieknieodsmoguwielkiegomiasta,od
zgiełku, znajdzie się tam, gdzie piękne lasy i dobrzy, prostolinijni, uczciwi
ludzie.Taktowidziała.Nigdydotądniesądziła,żebędzieżyłatakbliskonatury.
Spodobał się jej pomysł odbierania dzieci w Virgin River, praca wśród
nieubezpieczonychkobiet,bowiększośćznichbyłazapewnenieubezpieczona.
Lubiłapielęgniarstwo,alejejprawdziwympowołaniembyłopołożnictwo.
Joey, jedyna osoba z bliskiej rodziny, która jej została, chciała, żeby Mel
przeniosłasiędoColoradoSprings,zamieszkałaznią,jejmężemBillemitrójką
ichdzieci,aleMelmiaładośćżyciawmieście,chociażColoradoSpringsbyło
znacznie mniejsze od Los Angeles. Może powinna była jednak się tam
przenieść.Pojedziechybadosiostry.Tutajsytuacjawyglądałarozpaczliwie.
–Tojesttawaszaosada?–Skrzywiłasię.–Tegoniemiałamnazdjęciach,
któremiprzesłałaś.
–Tak,tojestnaszeVirginRiver–przytaknęłaHopeMcCrea.–Takwłaśnie
wygląda. Znacznie lepiej prezentuje się w dzień. Cholerny deszcz. W marcu
zawszejesttuokropnapogoda.Atodomdoktora,przyjmujetutajpacjentów,ale
mateżdużowizytdomowych.Dalejjestbiblioteka,czynnawewtorki.
Minęły ładny kościółek. Przynajmniej go rozpoznała. Sklep akurat
zamykanyprzezwłaściciela.
Przejeżdżaływłaśniewzdłużpierzeiprywatnychdomów.
–Agdziejestszkoła?
–Jakaszkoła?–zdziwiłasięHope.
–Dostałamprzecieżzdjęcie.
–Alemyniemamytuszkoły.Jeszcze.
–OJezu–jęknęłaMel.
Jechałydośćszeroką,pustą,pozbawionąlatarniulicą.
Ciekawe,skądHopewzięłazdjęcia,któreprzesłaładopośredniaka?
Zatrzymała samochód naprzeciwko domu doktora, przed budyneczkiem z
dużym podjazdem, sporym gankiem, neonem i napisem „Otwarte”.
Najwyraźniejbyłtojakiśbar,knajpka….
–No,chodź–zachęciłaznękanąMel.–Zjeszcoś,rozgrzejeszsięiodrazu
nastrójcisiępoprawi.
–Dziękuję.–Starałasiębyćuprzejma.Umierałazgłoduinaprawdęchciała
cośzjeść,chociażniespodziewałasięniczegoszczególnego.
Spojrzałanazegarek.Byłasiódma.
WproguHopezdjęłapłaszczprzeciwdeszczowy,aleMelmiałatylkokurtkę
nagrzbiecie.Niemiałateżparasolkiicuchnęłajakzmokłaowca.
Wnętrze miło ją zaskoczyło, przestronne, ciepłe, z wielkim kominkiem.
Lśniące podłogi. Nęcące zapachy… Wielka wyprawiona ryba nad półką z
alkoholami,naprzeciwnejścianieskóraniedźwiedzia.Ipięknerogijelenie.Jak
w chacie myśliwskiej. Jakieś dwanaście stolików i tyko jeden gość przy barze.
Starszypan,którywyciągnąłjązbłota,popijałdrinka.
Za barem stał wysoki mężczyzna w zwykłej, płóciennej koszuli o
podwiniętych rękawach. Właśnie wycierał kieliszek. Mógł mieć pod
czterdziestkę,jakoceniała.Szatynokrótkoostrzyżonychwłosach.Uniósłbrwi,
uśmiechnąłsięnapowitanie.
–Siadaj–powiedziałaHopeMcCrea,wskazującstoliknajbliżejkominka.–
Zarazcośzamówię.
Mel zdjęła kurtkę i powiesiła ją na oparciu krzesła, by wyschła, Zaczęła
rozcieraćdłonie,wysuwającjewstronęognia.Poczułasięwreszciedobrze.Bar
byłprzytulny,zaciszny,miły.Płomienienakominku.Chatamyśliwska,notak,
oczywiście.Zarazdostaniecośdojedzenia.Niemusiałacoprawdajadaćmięsa,
ale jeśli człowiek przyjeżdża na tereny łowieckie, może się spodziewać dobrej
dziczyzny.
– Proszę. – Hope podała jej kieliszek ze złotym alkoholem. – To cię
rozgrzeje.Jackzarazpodapotrawkę.Odrazupoczujeszsięlepiej.
–Cotojest?–zapytałabezsensu.
–Brandy.Wypij,proszę.
Mel wychyliła zawartość kieliszka i poczuła miłe ciepło w żołądku. Na
moment zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, zobaczyła, że barman, czy też
właścicielbaru,zniknął.
–Tenfacet–wskazałanajedynegogościa,starszegopana–wyciągnąłmnie
zbłota.
–ToprzecieżdoktorMullins.Musiszkonieczniemusięprzedstawić.
–Apoco?–bąknęłaMel.–Powiedziałamci,niemamzamiarutuzostać.
– W porządku – odparła Hope zmęczonym głosem. – W takim razie
przywitaszsięznimipożegnasz,oznajmiając,żestądspadasz,boniespecjalnie
spodobałacisięokolica.–Westchnęłaipodeszładodoktora.
– Dok, to jest Melinda Monroe, jeśli jeszcze się nie zorientowałeś. Panno
Monroe,doktorMullins.
Doktorpodniósłwzrokznadszklaneczki.
–Dziękuję–powiedziałaMel–żemniepanwyciągnąłzbłota.
Kiwnąłnieznaczniegłową.Otourocza,przyjacielskaatmosferamałejosady,
pomyślała.
Hopewróciładostolika.
–Przepraszam–dodałajeszczeMelistarydoktorściągnąłbrwi.Byłprawie
łysy.Tylkotekrzaczastesiwawebrwi.
– Miło poznać. Zatem chce pani u nas pracować? – rzucił prawie wrogo. –
Takczynie?
–Słyszałam,żepotrzebujepanpomocy.
– Niekoniecznie – burknął. – To ona usiłuje znaleźć mi pomoc za wszelką
cenę.
–Dlaczego?–zapytałaMel,niemogącsiępowstrzymać.
– Nie wiem. – Spuścił wzrok. – Może po prostu mnie nie lubi. Ja jej też
zresztąnielubię–oznajmił.
Barman, właściciel zapewne, wyszedł z kuchni z gorącym daniem i
zatrzymałsię,widząc,żeMelwdałasięwrozmowęzDokiem.
– Proszę się nie martwić – oznajmiła. – Nie zostanę tutaj. Zupełnie inaczej
przedstawionomitomiejsce.
–Dlamnietożadnezmartwienie.Wyglądanato,żezmarnowałapanitylko
czas.
– Najwyraźniej. Mówiono mi, że potrzebujecie pielęgniarki i położnej w
jednym.
–Owszem,hrabstwoszukatakiej.
Melwestchnęła.PojedziedoColorado,tamznajdziepracę.
Zkuchniwyszedłmłodychłopak,krótkoostrzyżonynastolatek.
SpojrzałnaMelizacząłustawiaćszklankinapółce.Miałnasobiedżinsyi
flanelowąkoszulę.Ładnydzieciak,pomyślała,patrzącnajegotwarz.Prostynos,
mocno zarysowana broda, ciemne brwi. Nagle znieruchomiał, otworzył na
momentustaizagapiłsięnaMelzaskoczony.Odwróciławzrok,odeszłaodbaru
iposzładostolika,przyktórymczekałaHope.Barmanpostawiłprzedniątalerz,
podał sztućce oraz serwetkę i cofnął się, jakby na coś czekał. Potężny facet,
okołometradziewięćdziesięciu,oceniła.Szerokiebary.
–OkropnapogodajaknaprzywitaniewVirginRiver–zagadnął.
–Melindo,toJackSheridan.Jack,topannaMelindaMonroe.
Mel miała ochotę powiedzieć im, że nie jest żadną panną, tylko panią
Monroe,alenieodezwałasię,boprzecieżniebyłojużpanaMonroego.
DoktoraMonroego.
–Miłomipoznać–rzuciłatylko,przysuwającpotrawkę.
–Przyładnejpogodziejestunaspięknie–zapewniłJackSheridan.
–Wierzę–mruknęła,niepodnoszącwzroku.
–Niechpanitylkopoczekadzieńalbodwa.Spróbowałapotrawki.
–Pyszna–pochwaliła.
– Z wiewiórki. – Gdy Mel zatchnęła się, uśmiechnął się szeroko. –
Żartowałem.Porządnawołowina.
–Wybacz,alezabrakłomipoczuciahumoru–rzuciłapoirytowana.–Mam
zasobądługiiraczejmęczącydzień.
–TomożejeszczekieliszekRemyMartin?–Wróciłzabar,odwróciłagłowę,
przezchwilęrozmawiałzchłopcem,pewniesynem.
–Czemusiętakwściekasz?–odezwałasięzkoleiHopeMcCrea.–Kiedy
rozmawiałyśmy przez telefon, byłaś rozluźniona. – Wyjęła z torebki paczkę
papierosówiwyciągnęłajednego.
–Musiszpalić?–zapytałaMel.
–Niestetymuszę.–Zaciągnęłasię.
Melpokręciłatylkogłową.Nicniepowiedziała.Podjęładecyzję.
Postanowiła przespać się w samochodzie i wyjechać rano. Do Hope chyba
jużtodotarło.
Zjadła pyszną potrawkę i poczuła się trochę lepiej z pełnym żołądkiem, na
lekkimrauszyku.
Dziewięć miesięcy minęło od śmierci Marka. Skończył nocny dyżur i w
całodobowymsklepiechciałkupićmlekodopłatków,naśniadanie,azarobiłtrzy
kulkiwpierś.Takzginął.Itakskończyłasięjejmiłość.
Nocwsamochodzieprzytamtejtragediitobyłnaprawdęśmiesznydrobiazg.
Jackpodałjejdrugikoniak,aleodmówiłajużdokładkipotrawki.
Wrócił za bar, a ona złym okiem patrzyła na palącą Hope. Zaśmiał się pod
nosem. Ta kobieta miała temperament. I była ładna. Drobna blondynka o
żywych,błękitnychoczach,niewielkichustachiślicznejpupieopiętejdżinsami.
Kiedypaniewkońcuwyszły,odezwałsiędodoktoraMullinsa:
–Dzięki.Mogłeśodpuścićdziewczynie.Dawnoniebyłounastakładnego
stworzenia,wkażdymrazieodczasu,gdyumarłzłotyretriwerBradleya.
–Głupiżart–mruknąłdoktor.
Rickystanąłzabarem.
–Coztobą,doktorze?Niemógłbyśczasempomyślećoinnych?
–Spokojnie,chłopcze–zaśmiałsięJack,kładącrękęnaramieniuchłopca.–
Onaniedlaciebie.
–Dlaciebieteżnie–odciąłsięRick,szczerzączęby.
– Możesz iść, dzieciaku. Nikt już raczej nie przyjdzie. Pustki. Weź trochę
potrawkidlababci.
–Dobrze,dzięki.Dojutra.
KiedyRickwyszedł,Jacknachyliłsiędodoktora.
–Przydałabycisiępomoc.
–Niepotrzebujępomocy,obejdziesię.
–Nowłaśnie.Zawszetosamo.–DoktorodrzucałwszelkiesugestieHopew
kwestii pomocy. Taki już był, po prostu najbardziej uparty człowiek w
miasteczku. Przy tym rzeczywiście się starzał, cierpiał na artretyzm, coraz
wolniejpracował.
– Deszcz mnie wykańcza, czuję go w kościach. – Spojrzał na Jacka. –
Wyciągnąłemsamochódtejmałejzbłota.
Nalał doktorowi następnego burbona i odstawił butelkę na półkę. Dbał o
starego, wiedział, ile może wypić. Nie za dużo. Nie chciałby go potem
odprowadzaćwdeszczuprzezulicę.Doktornietrzymałalkoholuwdomu.Jeśli
pił, to tylko u Jacka, który dzięki temu mógł kontrolować ilość. Nie dziwił się
Dokowi.Byłprzepracowanyisamotny.Aczasaminieznośny.
–Mogłeśzaproponowaćjejnocleg.Hopeniewyszykowałachatynaczas,to
jasne.
–Niechciałembraćjejdosiebie–burknąłDokipodniósłwzrok.–Takcię
obchodzi?
–Widać,żejestzagubiona.Miłaiładna.
–Jakośniezauważyłem.Iniewydajesię,żebyrwałasiędoroboty.
Natomiast Jack zauważył. Była naprawdę śliczna. Drobna blondyneczka o
błyszczącychoczach.Iteusta…
– Wiesz, mogłeś jednak być dla niej sympatyczniejszy. Przydałaby się taka
kobietawmiasteczku.Byłobymilej.
ROZDZIAŁDRUGI
Wchaciebyłoznaczniecieplej,aleoczywiściesamasięniewysprzątała.
–Kiedyrozmawiałamztobąprzeztelefon,niezorientowałamsię,żejesteś
takapedantycznaidrobiazgowa–powiedziałaHope.
–Niejestem.Oddziałpołożniczy,naktórympracowałam,wcaletakznowu
niebłyszczał.–Uderzyłoją,żetam,wzamęciewielkiegoszpitala,jakoślepiej
ogarniała sytuację niż tutaj. Tu czuła się zagubiona. Zagubiona i oszukana.
Zresztą jakkolwiek wyglądał wielki oddział położniczy, po pracy wracała do
czystego,wygodnegodomu.
Hopezostawiłajejkoce,poduszkiiręczniki.
Posłała sobie na starej, zakurzonej kanapie, uznawszy, że lepiej spać w
brudzie niż w zimnym samochodzie. Przebrała się w miękki bawełniany dres,
włożyłaskarpety,owinęłasiękołdrąiułożyłanapoduchach.Zostawiłaświatło
włazienceiuchylonedrzwi,wraziegdybychciaławstaćwnocy.
Zmęczonadługąpodróżą,dotegopodwóchkieliszkach,zapadławgłęboki,
spokojnysen,bezbudzeniasięibezkoszmarów.Deszczjąukołysał.
Obudziła się o świcie wypoczęta i z pustą głową. Przez całą noc nawet się
nieporuszyła.
Rzadkasprawa.
Leżała przez chwilę, nie dowierzając, że to możliwe. Czuła się dobrze, a
potem znowu przed oczami pojawiła się twarz Marka. Dziewczyno, czego się
spodziewałaś?Nieucieknieszprzedsmutkiem,przedrozpaczą.
Kiedyś rano, zaraz po obudzeniu, otwierała oczy i słyszała muzykę w
głowie.Zupełniejakzradia.Wyraźne,czystedźwięki.Zakażdymrazembyłato
innamelodia.
Mark budził się, opierał na łokciu i pytał, co słyszy, ona mówiła, że na
przykładBegintheBeguinealboDeepPurple,aonsięśmiałiśmiał.
PośmierciMarkamuzykazniknęła,umilkła.
Usiadłaowiniętakołdrąipotoczyławzrokiempozapuszczonejchacie.
Zaoknamićwierkałyptaki.Podniosłasięipodeszładodrzwi,otworzyłaje.
Ranek był słoneczny, cudownie jasny. Wyszła na ganek, ciągle owinięta
kołdrą.Spojrzałanaświerkiisosnywysokienapiętnaście,dwadzieściametrów,
niektórejeszczewyższe.Wciążmokrepodeszczu,zszyszkamitakdużymi,że
strach było pomyśleć, co by było, gdyby z takiej wysokości któraś trafiła
człowieka w głowę – murowane wstrząśnienie mózgu. I paprocie, dorodne,
okazałe. Doliczyła się czterech typów, od rozłożystych jak wachlarze do
delikatnych,niemalkoronkowych.Wszystkowyglądałoświeżoizdrowo.Ptaki
śpiewały,przeskakiwałyzgałęzinagałąź.Spojrzaławbłękitneniebo,poktórym
płynęły lekkie chmurki. Takiego nieba nigdy nie widziała w Los Angeles, jak
tammieszkaładziesięćlat.Przeleciałwspaniały,szerokoskrzydłyorzełizniknął
zadrzewami.
Wciągnęłagłębokowpłucarześkieporannepowietrze.Wiosennepowietrze.
Szkoda,pomyślała,żechatadoniczego,starydoktorantypatyczny,bootoczenie
byłocudowne.Nieskalane.Chciałosiężyć.
Nagle rozległ się trzask. Deski ganku, który od pierwszej chwili budził jej
nieufność,zapadłysięiMelwylądowaławbłocie.
–Cholera!–Wykaraskałasięzkałużyibrudna,mokrawróciładodomu.
Zamknęławalizkę.
Dośćtego.
Przynajmniej było widno i nie musiała się bać, że samochód znowu
ugrzęźnienarozmytympoboczualbostoczysięwprzepaść.
Podjechała do miasteczka, żeby przynajmniej wypić kawę przed podróżą,
chociaż instynkt podpowiadał jej, żeby stąd wiać jak najszybciej i kawę wypić
gdzieś po drodze. Podejrzewała, że bar o tak wczesnej godzinie będzie jeszcze
zamknięty. Mogła zapukać wprawdzie do doktora i poprosić o kawę, ale nie
miałaochotywidziećjegoskwaszonejminy.
Domdoktorawyglądałnazamknięty,jakbystarywyjechałjużdopacjentów.
Ulice puste, bar nieczynny, a ona bez kawy nie potrafiła zacząć dnia. Podeszła
dodrzwiipchnęłaje.Odziwoustąpiłyiznalazłasięwprzytulnymwnętrzu.Na
kominku palił się już ogień. Tak, było tu miło, jeśli nie liczyć biednych
zwierzaków, ryby, skóry ściągniętej z misia… poroża, które było smutnym
wspomnieniempodumnym,dorodnymjeleniu.
Trochę zaskoczona spojrzała na potężnego, łysego mężczyznę za barem, z
kolczykiemwuchu,wczarnymT–shircie,ztatuażemnaramieniu.
Byłwielkiiwyraźnienieprzyjazny.
–Podaćcoś?–zagadnął,opierającręcenabarze.
–Mogłabymdostaćkawę?
Odwróciłsię,wziąłkubek,chwyciłdzbanek.
Najchętniej uciekłaby do najdalszego stolika, ale bała się obrazić faceta,
więcusiadłanastołkuprzybarze,gdzieczekałajużjejkawa.
–Dziękuję–bąknęła.
Kiwnął głową i cofnął się, oparł o półkę, skrzyżował ręce na piersi.
Wyglądałjakbramkarzwklubienocnymalboochroniarz.DrugiJesseVentura,
zapaśnik,aktorigubernator.
Upiła łyk gorącego, pachnącego napoju. Uwielbiała kawę, nie wyobrażała
sobiebezniejżycia.Dawałajejnapęd,energię.
–Świetna–pochwaliła.
Wielkoludnieodpowiedział.
Idobrze,pomyślała.Niemiałaochotynapogawędki.
Minęłachwila,otworzyłysiębocznedrzwiiwszedłJackznaręczempolan.
Na widok Mel uśmiechnął się, prezentując równe, białe zęby. Miał na sobie
niebieską koszulę dżinsową, pod którą widać było napięte muskuły. Niósł w
końcusporyciężar.Wąskiebiodra,gładkowygolonatwarz.
Poprzedniegowieczorumiałlekkizarost,przypomniałasobie.
–Dzieńdobry.–Podszedłdokominkaiodłożyłpolana.
Melpatrzyłazpodziwemnaszerokie,muskularneplecy,naślicznąpupę.
WielkoludchciałdolaćMelkawy.
–Jatozrobię,Proboszcz–powiedziałJackiwielkoludzniknąłwkuchni,a
JacknapełniłkubekMel.
–Dlaczegogotaknazywasz?Proboszcz?
–NaprawdęnazywasięJohnMiddleton,alewszyscyzwracająsiędoniego
Proboszcz.NaJohnanawetbyniezareagował.
–Skądtakaksywka?
–Boniepije,nieprzeklina,nieinteresujągokobiety.
–Jesttakpotężny,żemożewystraszyćczłowiekasamymwyglądem.
–Muchynieskrzywdzi–powiedziałJack.–Jakminęłanoc?
–Ujdzie.–Melwzruszyłaramionami.–Niemogłamtylkozacząćdniabez
kawy.
–NależałobyzabićHope.Niepomyślałanawetokawiedlaciebie?
–Jakośniepomyślała.
– Przykro mi, że tak zostałaś przyjęta. Musisz myśleć o nas teraz okropne
rzeczy.Możezjeszśniadanie?Proboszcztoświetnykucharz.
–Nieodmówię.–Uśmiechnęłasię.
–Proboszcz,śniadaniedlapani–huknąłJack,podchodzącdodrzwikuchni,
poczymwróciłdoMel.
– Przynajmniej tyle możemy dla ciebie zrobić, dobrze cię nakarmić przed
drogą.Chybażezdecydujeszsięzostaćkilkadni.
– Niestety to niemożliwe. W chacie nie da się mieszkać. McCrea
wspominałacośokobiecie,któramiaładoprowadzićdomdoładu,alepodobno
pije.Takzrozumiałam.
–Ach,Cheryl.Rzeczywiściemaproblemzalkoholem.Hopepowinnabyła
zatrudnić kogoś innego. Nie brakuje tu rąk do pracy, jest sporo kobiet, które
chętniezarobiłybyparęgroszy.
–Teraztojużbezznaczenia–powiedziałaMel.–Pysznakawaalbomiałam
złydzieńiterazwszystkomniecieszy.
– Nie, naprawdę robimy dobrą kawę. – Zmarszczył czoło i dotknął jej
włosów.–Coto?Błoto?
– Zapewne. Stałam sobie, zachwycałam się pięknym porankiem, i nagle
ganeksięzawalił,ajawpadłamwobrzydliwąkałużę.Nieodważyłamsięwziąć
prysznica.Łazienkajestzarośniętabrudem.Myślałam,żeusunęłamcałebłocko.
– O Jezu! – Jack wybuchnął śmiechem. — Naprawdę paskudnie zaczęłaś
dzień. Możesz skorzystać z mojego prysznica. U mnie jest czyściutko.
Dostaniesznawetpachnąceręczniki.
– Dzięki, ale powinnam już ruszać w drogę. Zatrzymam się w motelu,
zafundujęsobieporządnąkąpiel,anakoniecspokojnywieczór,możejakiśfilm.
–Brzminieźle.WracaszdoLosAngeles?
Pokręciłagłową.
Nie mogłaby już tam wrócić. Los Angeles przesycone było bolesnymi
wspomnieniami:szpital,dom,wszystkobudziłoból.Niepotrafiłabytamjużżyć.
Pozatymzlikwidowałamieszkanie,rzuciłapracę,niemiaładoczegowracać.
–Potrzebujęzmiany,alenajwyraźniejzaszłapomyłka.Mieszkasztutajcałe
życie?
–Ja?Odniedawna.WychowałemsięwSacramento.Szukałemspokojnego
miejsca. Trafiłem tutaj, przerobiłem ten domek na bar, dobudowałem
mieszkanie, małe, ale wygodne. Proboszcz mieszka na górze, ma pokój nad
kuchnią.
– Co cię tu trzyma? Nie chcę być niegrzeczna, ale przecież to straszna
dziura.
– Mógłbym ci pokazać, jak tu jest pięknie. Osada liczy sześciuset
mieszkańców,sporoludzimadomyletniskowenadrzeką.Cisza,spokój,można
wędkować.Niemazbytwieluturystów,aleregularnieprzyjeżdżająwędkarzei
myśliwi.Proboszczjestdoskonałymkucharzem,amójbartojedynemiejscew
miasteczku,gdziemożnacośzjeśćiwypićpiwo.Wpobliżusąlasysekwojowe,
niezwykłe, majestatyczne. Latem przejeżdża tędy sporo wycieczkowiczów w
drodze do parku narodowego. Pojawia się trochę amatorów biwaków. Takiego
powietrzaitakiegoniebanieznajdzieszwżadnymmieście.
–Twójsyncipomaga?
–Syn?–Jackzaśmiałsię.–Ricktomiejscowychłopiec,dorabiaumniepo
szkole.Dobrydzieciak.
–Maszrodzinę?
– Siostry w Sacramento, zamężne, z dziećmi. Ojciec jeszcze żyje, matka
umarłakilkalattemu.
PojawiłsięProboszczipostawiłprzedMeltalerzzomletemserowym.Były
też kiełbaski, frytki, tost… Jack podał serwetkę i sztućce. Pojawiła się woda z
lodeminowakawa.
Melspróbowałaomletuiprzymknęłaoczy.
– Pycha. Jadłam tu wczoraj, jem dzisiaj i muszę powiedzieć, że nie
próbowałamchybalepszychdań.
– Jakoś nam się udaje. Proboszcz ma prawdziwy talent, chociaż dopiero u
mniezacząłkucharzyć,ajateżnieźlegotuję.
Podniosładoustkolejnykęs.Jackprzyglądałsięjej,nieodchodził.
–CotozasprawazHopeMcCreaidoktorem?
Oparłsięopółkęzabarem,rozłożyłszerokoręce.
– Obydwoje mają swoje zdanie, obydwoje są strasznie uparci i ciągle się
kłócą, w niczym się nie potrafią zgodzić. Doktorowi rzeczywiście potrzebna
byłabypomoc,alesamawidziałaś,jakijest.
Mel coś mruknęła z pełnymi ustami. Nigdy nie jadła tak doskonałego
omletu.
–Tomaleńkaosada.Całymidniaminiktniepotrzebujeopiekimedycznej,a
potemraptemDokmacałąkolejkępacjentów,grypa,trzyrodzące,ktośspadłz
konia albo z dachu, wszystko równocześnie. A on ma już siedemdziesiątkę na
karku,chociażnielubiotymmówić.–Jackpokręciłgłową.–Drugilekarzjest
dość daleko, prawie godzinę drogi stąd, szpital jeszcze dalej. Nie wiem, co
zrobimy,kiedyDokumrze,choćżyczęmu,żebyżyłjaknajdłużej.
Melprzełknęłakęsipopiławodą.
– Co zamyślała Hope, skąd ten pomysł? Naprawdę chciała wysłać na
emeryturędoktoraizastąpićgokimśinnym?
– Nie, to nie tak. Nie zamierza się go pozbywać, chce tylko znaleźć mu
pomoc. Mąż zostawił jej pokaźny majątek, więc stać ją na wiele. Jest
apodyktyczna, ale robi wiele dobrego. Wspomaga publiczną kasę i
współfinansuje pastora, policjanta, nauczyciela, żeby dzieciaki nie musiały
jeździćdoszkołyponaddwadzieściakilometrów.
–DoktorMullinsniedoceniajejwysiłków?–Melotarłaustaserwetką.
– Boi się, że pójdzie w odstawkę. Nigdy się nie ożenił, służył ludziom,
przepracowałtutajcałeżycie,więcwzbierawnimzłośćnaHope.–Zadumałsię
na moment. – Kilka lat temu, zanim tu zamieszkałem, Dok miał dwa groźne
przypadki.Ciężkorannegokierowcęciężarówkiichłopcazzapaleniempłuc,w
krytycznym stanie. Ratował najpierw kierowcę, zatamował krwawienie, ale
zanimdotarłdomałego,byłozapóźno.
–Okropne.Ciężkopotemżyćztakimdoświadczeniem.
– Nikt go nie wini. Uratował wielu ludzi, ale coraz częściej myślimy, że
potrzebna mu jest pomoc. Pojawiłaś jako pierwsza kandydatka. – Uśmiechnął
się.
Dokończyła kawę. W tej samej chwili drzwi się otworzyły i weszło dwóch
mężczyzn.
–Harv,Ron,cześć–przywitałichJack.
Usiedliprzyoknie,aJackwróciłdorozmowyzMel.
–Dlaczegotuprzyjechałaś?–zapytał.
–Wypaliłamsię.Wiesz,miałamdoczynieniazofiaramiprzestępstw,znałam
chybawszystkichpolicjantówwLosAngeles.
–Jezu…
–Wiesz,cotojestwojna?
–Wiem.
– Widzisz, tak właśnie wygląda szpital w wielkim mieście. To walka na
pierwszejliniifrontu.Przezwielelatpracowałamnaizbieprzyjęć,zajmowałam
sięnagłymiprzypadkami.Przestępcy,ludziewamoku,którychmusiałotrzymać
trzech,czterechpolicjantów.Ranni,osobywciężkiejtraumie,przedawkowania,
postrzały, ofiary wypadków. Wszyscy ci nieszczęśnicy trafiali do nas. To był
chybanajgorszyszpitalwLosAngeles,najtrudniejsiętampracowało.Mieliśmy
najcięższe przypadki. Centrum bólu i traumy, tak to można nazwać.
Równocześnierobiłamdyplompołożnej.Niezrozummnieźle,wiedziałam,jak
bardzo jesteśmy potrzebni. Pracowałam ze świetnymi ludźmi, najlepszymi,
jakich ma Ameryka. – Przerwała na chwilę. Zakochała się wtedy w przyszłym
mężu. Pracowała z oddaniem, z poświęceniem, czuła się spełniona. Pokręciła
głową. – Zdobyłam dyplom, z nagłych przypadków przeszłam na oddział
położniczy. Zawsze tego pragnęłam. Być akuszerką, pomagać rodzącym
kobietom. To moje prawdziwe powołanie. Chyba nie ma cudowniejszego
doświadczenia. Ale było też gorzko. – Zaśmiała się smutno. – Moją pierwszą
pacjentkę przywiozła policja. Walczyłam z nimi jak wściekły rottweiler, żeby
zdjęlijejkajdanki.Draniechcieli,byrodziłaprzykutadołóżka.
–WVirginRiverniemamyanijednychkajdanek–pocieszyłjąJack.
– Nie zdarzało się to często, ale jednak. Byłam oddziałową, odpowiadałam
zapersonel,musiałampodejmowaćdecyzje.Chcęsięopiekowaćkobietami,ale
wtymtempiepracowaćjużniemogłam.Ogromnyoddziałwielkiegoszpitalaw
wielkimmieście.Tomnieprzerosło.Pragnęczegośinnego,spokoju.
–Rzeczywiściemusiałobyćciciężko.Jechałaścałyczasnaadrenalinie.
–Tak,mówiononawet,żeinaczejjużniepotrafię,aletoczęstaprzypadłość
upielęgniarekodnagłychprzypadków.Chcęodpocząć.
–Mieszkałaśkiedyśwmałymmieście?–zapytał,dolewającjejkawy.
–Najmniejszeliczyłomilionmieszkańców.UrodziłamsięwSeattle,potem
przyjechałamdoKalifornii,tuposzłamdocollege’u.
– Małe miasteczka są miłe, ale też czają się w nich różne zagrożenia i
zdarzająsiędramaty.
–Jakie?
– Pożary. Powodzie. Myśliwi, którzy nie przestrzegają zasad. Czasem jakiś
kryminalista.Alboktoś,ktouprawiatrawkę,chociażakuratwVirginRivernie
ma chyba nikogo takiego, w każdym razie nie słyszałem o czymś takim. W
wielkimmieściejestinaczej.
–Zależałominazmianie,alenieażnatakradykalnej.Chybaprzesadziłam
w
swoich
poszukiwaniach.
Może
powinnam
przenieść
się
do
kilkudziesięciotysięcznegomiasta.GdziejestStarbucks.
CoonaztymStarbucksem?ToprzezJoey.
– W Starbucksie na pewno nie dostaniesz tak dobrej kawy jak ta, którą
właśniepijesz.
Zaśmiałasię.
– Rzeczywiście świetna. Za to drogi górskie są okropne. Wąskie, kręte,
niebezpieczne. – Wzdrygnęła się. – Wracam na autostrady. Tutaj człowiekowi
sercestajezestrachu.Gdybymzostała,towyłączniedlatwojegojedzenia.
Oparłdłonienabarze,nachyliłsię,wbiłwniąspojrzenie,zmarszczyłbrwi.
– Mogę się postarać, żeby chata Hope raz dwa stała się zdatna do
mieszkania.Tożadenproblem.
Położyładłońnabarze,aonjąuścisnął.
– Mówiłeś już, że to dałoby się zrobić. Dziękuję, Jack. Spotkanie z tobą i
twój bar to jedyna miła rzecz w całym tym eksperymencie. – Wstała i zaczęła
szukaćportfela.–Ilepłacę?
–Nakosztfirmy.Tyleprzynajmniejmogędlaciebiezrobić.
–Dajspokój.Akuratnietytuzawiniłeś.
–WobectegowyślęrachunekHope.
W tym momencie na sali pojawił się Proboszcz z owiniętym w serwetkę
talerzem, zapewne przykrytym drugim talerzem, bo jakżeby inaczej. Podał
zawiniątkoJackowi.
–ŚniadanieDoka.Wyjdęrazemtobą–zuśmiechemoznajmiłJack.
–Dobrze–zgodziłasię.
– Mogłabyś się jeszcze zastanowić – powiedział, podprowadzając ją do
samochodu.–Mówięcałkiemserio.
–Nie,Jack,toniedlamnie.Wybacz.
– Wiesz, nie mamy tutaj specjalnego urodzaju na piękne kobiety. Szkoda.
Jedź bezpiecznie. – Uścisnął jej łokieć, przytrzymując drugą ręką śniadanie
Doka.
Mógł się podobać. Prawdziwe mięsko czy też ciacho. Miał mnóstwo
seksapilu, ciepłe brązowe oczy, mocno zarysowaną brodę, a w niej niewielki
dołek.Ibyłujmującywobejściu.Chybaniewiedział,jakijestprzystojny.
Ktośpowiniengozagospodarować.Amożejużzagospodarował?
Popatrzyła,jakprzechodziprzezulicę,zmierzającdodomuDoka,iwsiadła
do samochodu. Zawróciła i ruszyła przed siebie trasą, którą przyjechała. Jack
stał przed drzwiami doktora, nachylił się, coś oglądał, śniadanie postawił na
stopniach. Machnął, żeby się zatrzymała. Był wyraźnie wstrząśnięty. Mel
wysiadła.
–Wszystkowporządku?
–Nie.
Wbiegłanaganekizobaczyłapudło,awpudleniemowlę.
–Jezusieświęty!
–ToraczejnieJezusek–mruknąłJack.
Podniosła pudło, poprosiła, by Jack porządnie zaparkował jej samochód, a
potemkilkarazynacisnęładzwonek.
Pochwilipojawiłsiędoktorweflanelowymszlafroku.
– Ach, to ty. Jeszcze nie wyjechałaś, co? Natrętne dziewczynisko.
Przyniosłaśmojeśniadanie?
– Znacznie więcej niż śniadanie. Znalazłam to pudło na pana schodach.
Domyślasiępan,ktomógłzostawićmaleństwo?
Doktorodchyliłkocyk.
– Dziecko musiało się urodzić dzisiaj, nie dalej niż kilka godzin temu –
ocenił.–Wnieśjedodomu.Tonietwoje?
–Oszalałpan?–Poprzedniegodnianiezauważył,żeraczejniebędzierodzić
wnajbliższychgodzinach,adzisiajnieraczyłodnotować,żeniezachowujesię
jak położnica. Tetryk. – Gdyby to było moje dziecko, na pewno nie
zostawiłabymgopodpanadrzwiami.–Absurdalnakonwersacja.
Minęła doktora, weszła do domu i wiedziona wyczuciem skierowała się
przezmałąpoczekalnięprostodogabinetu.Postawiłapudłonastole.
Noworodekwyglądałzdrowoinajpewniejniewymagałszczególnejpomocy
medycznej.Zdjęłakurtkę,umyłaręce,wzięłastetoskopiosłuchaładziecko.
Zdrowadziewczyneczka.Wyjęłająostrożniezpudłaipołożyłanawadze.
– Trzy kilogramy czterdzieści pięć – oznajmiła, kiedy doktor pojawił się w
gabinecie.–Wdobrymstanie,urodzonaoczasie.Pracasercawnormie,oddech
również. – Dziecko zaczęło płakać. – Ma mocne płuca. Ktoś pozbył się
absolutnie zdrowego, ślicznego malucha. Trzeba zawiadomić ludzi ze służb
socjalnych.
Doktorzaśmiałsięnatesłowa,awgabineciepojawiłsięJack.
–Ajakże,przyjadąwtepędy.
–Copanwtakimraziezamierza?
–Nakarmićpodrzutka.Mamcośdlaniemowląt.
Wyszedłzgabinetu.
– Postaraj się go zrozumieć – poprosił Jack. – To nie Los Angeles, gdzie
służbysocjalnezjawiająsięwkilkaminutpotwoimtelefonie.Tutajnajczęściej
musimyradzićsobiesami.Tonaprawdęodludzie.Niemamyposterunkupolicji,
aszeryfhrabstwaraczejciniepomożewtejsytuacji.Manaprawdęsporyobszar
pod swoją jurysdykcją. Jeśli nie meldujesz mu poważnego przestępstwa, nie
przyleci na skrzydłach. Przyjadą w swoim czasie, spiszą protokół, zawiadomią
służbysocjalne,tamktośbędzierozpatrywałsprawę,szukałrodzinyzastępczej,
którazajęłabysiętymmałym…–Odchrząknął.–Ot,problemem.
–Dodiabła,tylkonienazywajdzieckaproblemem.–Zaczęłaprzeszukiwać
szafki,wyciągaćszuflady.–Gdziejestkuchnia?
–Tam.–Jackwskazałnalewo.
–Poszukajgazyalbotetry–poleciła.
–Cochceszzrobić?
– Muszę ją umyć. – Wyszła z gabinetu z małą w ramionach i dotarła do
przestronnej,czystejkuchni.Jackdostarczałposiłki,zatemdoktorprzesadniez
niejniekorzystał.Rozłożyłaścierkę,położyłamałąnapodłodze,potemwymyła
zlewozmywakinapełniłagowodą.Dziewczynkazaczęłaznowupłakać.
Melpodwinęłarękawyizanurzyłająwciepłejwodzie.Małaucichła.
–Awidzisz,spodobałacisiękąpiel?
Do kuchni wszedł doktor Mullins z pudełkiem mleka w proszku, a za nim
Jackzmiękkątetrą.
Meldelikatnie,fachowoobmywałaniemowlęzkrwiporodowej.
–Niedomyślasiępan,kimjestmatka?
–Niemamnajmniejszegopojęcia.–Doktorzacząłprzygotowywaćjedzenie
dlamałej.
–Ktobyłwciąży?
– Ja odbieram porody w Virgin River. To musiała być jakaś dziewczyna z
innegomiasteczka.
–Rozumiem.Cowtakimraziepanzamierza?–zapytałapowtórnie.
–Założyćjejpieluchę,nakarmić,apotemsięzirytować.
–Jużpanjestwystarczającozirytowany.
–Ajakiemamwyjście?
–Niemawmiasteczkujakiejśkobiety,któramogłabypomóc?
–Może,alewograniczonymzakresie.
–Trzebaznaleźćdomdlategodziecka.Panpowinientozrobić.
–Przyjechałaśtudopracy.Tyzajmijsięmałą.
Skończyłamyćdzieciakaipołożyłanamięciutkiejtetrze.Jacksprawniego
owinąłiwziąłnaręce.
–Dobryjesteś–powiedziałazpodziwem.
–Mamosiemsiostrzenic.–Przytuliłdziewczynkędopiersi.–Zdarzyłomi
sięparęrazytrzymaćdzieckowramionach.Tojak,zostanieszkilkadni?
–Problemwtym,żeniemamgdziesięzatrzymać.Chatanienadajesiędla
mnie samej, a już niemowlęcia nie można tam lokować w żadnym wypadku.
Ganekzapadłsiędziśrano.Przydrzwiachkuchennychniemaschodów.Czarna
rozpacz.
– Ja mam pokój na górze – powiedział doktor. – Możesz go zająć.
Zaopiekujesz się małą, zapłacę ci. – Spojrzał na Mel surowo zza okularów. –
Tylko się do niej nie przywiązuj, bo matka na pewno oprzytomnieje i odbierze
ją.
Jackwróciłdobaruizkuchnizadzwonił.
–Cheryl?
–Jack?
–Potrzebujęprzysługi.Natychmiast.
–Ocochodzi?
– McCrea prosiła, żebyś zrobiła porządek w chacie, prawda? Pielęgniarka
matamzamieszkać…
–Owszem,alewiesz…rozchorowałamsię.Miałamgrypę.
Grypę,któranazywasięSmirnoff,pomyślał.
– Mogłabyś zacząć dzisiaj? Ja tam jadę naprawić ganek i byłoby dobrze,
gdybyś i ty się pojawiła. Trzeba zrobić porządek. Ona już przyjechała.
Zatrzymałasięchwilowoudoktora.Musigdzieśmieszkać.
–Jedziesztam?
– Tak. I zostanę pewnie cały dzień. Myślałem o kimś innym, uznałem
jednak,żenajpierwzadzwoniędociebie,alemusiszbyćtrzeźwa.Towarunek.
–Jestemtrzeźwa.
Podejrzewał, że i tak pojawi się z flaszeczką, ale musiał zaryzykować.
Wiedział, że Cheryl wykona robotę porządnie. Była naprawdę dobra. Miała do
niegosłabośćodchwili,gdypojawiłsięwosadzie,więcniezawalitymrazem.
–Jedźtam–poprosił.–Chatajestotwarta.Jabędęzachwilę.
–Pomócci?–zagadnąłProboszcz,kiedyJackodwiesiłsłuchawkę.
– Tak. Zamykamy bar i zabieramy się do chaty Hope. Może Melinda
zdecydujesięzostać.
–Jeślitegowłaśniechcesz.
–Jesttupotrzebna.Jestpotrzebnamiasteczku.
–Pewnie–przytaknąłspokojnieProboszcz.
Gdyby Mel miała inną specjalizację, pewnie oddałaby małą doktorowi,
wsiadładosamochoduiodjechała,alepołożnaniemożezrobićczegośtakiego.
Nie może zostawić porzuconego noworodka. Doktor był stary, trochę już
nieporadny i przygłuchy, mógłby nie usłyszeć płaczu małej. W dodatku
oczekiwała, że może jednak matka się objawi. Kobieta w połogu często
potrzebuje pomocy, a ona wiedziała, jak pomóc, kształciła się przecież w tym
kierunku.
Pokójzaoferowanyprzezdoktoraokazałsięzupełnieznośny,urządzonyjak
mała,wygodnaizbaporodowa:dwałóżkaszpitalne,stojaknakroplówkę,butlaz
tlenem,fotelnabiegunachdlanowejmamy,stółdoprzewijaniadziecka,nawet
pojemnik z pleksi dla noworodka. Dom doktora był małym szpitalikiem.
Poczekalnia,recepcja,gabinet,pokójzabiegowy.
Jadaćdoktormusiałwkuchniprzyniewielkimstole,oilenieszedłakuratdo
Jacka. I tutaj było szpitalne wyposażenie: autoklaw do sterylizacji narzędzi,
szafkanaleki,szpitalnalodówka,nawetniewielkizapaskrwiorazplazmy.
Na górze znajdowały się tylko dwa pokoje, sypialnia doktora i pokój
szpitalny,możenienazbytwygodny,alenieporównanielepszyodbrudnejchaty
Hope, tyle że surowo urządzony, zimny. Drewniana podłoga, chodniczek,
pościel z grubego płótna i zabezpieczone trzeszczącym okropnie plastikiem
materace. Tęskniła za satynową pościelą, miękkimi ręcznikami, grubą
wykładzinąnapodłodze.Nocóż,chciałazmiany,miałazmianę.
Przyjaciółkiisiostraodwodziłyjąodtegopomysłu,jednakbezskutku.
Przeszłatraumatycznedoświadczenie,oddającwszystkierzeczyMarka,jego
ubrania. Zachowała zdjęcia, zegarek, platynowe spinki do mankietów, które
podarowała mu na ostatnie urodziny, oraz obrączkę. Kiedy pojawiła się
możliwość pracy w Virgin River, sprzedała wszystkie meble, także dom, ich
dom,wystawiłanasprzedaż.Potrzechdniachznalazłsiękupiec.
Spakowałaulubioneksiążki,płyty,zdjęcia,innedrobiazgi.Pecetazostawiła
przyjaciółce,zabrałatylkolaptopiaparatcyfrowy.Częśćciuchówupchnęłado
trzech walizek, resztę rozdała. Pozbyła się wieczorowych sukien oraz
seksownychkoszulnocnych,którekupowałazmyśląoMarku.
Byłaabsolutniezdecydowanazacząćwszystkoodpoczątku.
Zlikwidowałaprzeszłość,niechciała,bycokolwiekjeszczełączyłojązLos
Angeles.WVirgin Riversprawyułożyły sięcałkiemna opak,alepostanowiła,
żezostaniekilkadniipomoże,apotempojedziedoColorado.
Będziebliskosiostry,jejmęża,ichdzieciaków.Tamzacznienoweżycie.
Joey była cztery lata od niej starsza. Przed piętnastu laty wyszła za Billa.
Matkazmarła,kiedyMelmiałaczterylata,prawiejejniepamiętała,praktycznie
została jej tylko siostra. Ojciec, znacznie starszy od matki, odszedł spokojnie,
gdydobiegłsiedemdziesiątki,comiałomiejsceprzeddziesięciulaty.
Rodzice Marka żyli, mieszkali w Los Angeles, ale nie miała z nimi nigdy
dobrego kontaktu. Zawsze byli wobec niej chłodni i sztywni. Śmierć Marka
trochę ich zbliżyła do siebie, ale to ona do nich dzwoniła, ona pytała, jak się
czują. W końcu przestała dzwonić, nie powiedziała im nawet, że wyjeżdża z
miasta.
Miała wspaniałe przyjaciółki, wierne i lojalne dziewczyny ze szkoły
pielęgniarskiej i ze szpitala. Te odzywały się regularnie, wyciągały ją z domu,
słuchały jej opowieści, pozwalały się wypłakiwać. Kochała je, ale po jakimś
czasie poczuła, że zbyt kojarzą się ze śmiercią Marka. Ilekroć się z nimi
spotykała, widziała w ich oczach współczucie i wtedy cały ból wracał, znów
pogrążała się w żałobie, rozpaczy. Dlatego tak bardzo chciała zacząć wszystko
odpoczątku.Gdzieś,gdzieniktniewiedział,jakbardzopustebyłojejżycie.
Wieczorem przekazała małą doktorowi, a sama poszła wziąć prysznic i
wyszorowaćsięporządnie.Potemwłożyładługąkoszulęnocną,kapcieizeszła
nadółponoworodka.
Doktorszerokootworzyłoczynawidokjejstroju.
–Nakarmięjąipołożęspać–oznajmiła.–Chybażemapanwobecniejinne
plany.
–Ależskąd.–OddałmałąMel.
Wróciła do siebie na górę, nakarmiła dziewczynkę. Łzy napłynęły jej do
oczu.Niktniewiedziałotym,żeniemożemiećdzieci.ObojezMarkiemprzez
długiczasszukalipomocy.Miaładwadzieściaosiemlat,kiedysiępobrali,Mark
trzydzieści cztery. Byli z sobą od dwóch lat, nie chcieli dłużej czekać. Nie
stosowałapigułki.Kiedyciągleniezachodziławciążę,zaczęliszukaćpomocyu
specjalistów. Z Markiem było wszystko w porządku, to ona miała kłopoty.
Zaczęła brać hormony. Codziennie mierzyła temperaturę, sprawdzała, kiedy
jajeczkuje.Inic.Zdecydowalisięwkońcunakosztownezapłodnienieinvitro,
zaktórezapłacilipiętnaścietysięcydolarów.IwtedyMarkzginął.
Gdzieś w lodówkach Los Angeles czekały zapłodnione jajeczka, ale nie
miałajużsiłyciągnąćtegoprocesu.
Została sama. Tak bardzo pragnęła dziecka. I teraz trzymała w ramionach
porzuconegonoworodka.Ślicznądziewczyneczkęoróżowejskórzeiciemnych
włoskach.Jakmiałaniepłakać?
Mała była silna, zdrowa, chętnie zjadła i zasnęła, niepomna płaczu pani,
którasięniązaopiekowała.
Doktor Mullins słyszał płacz, słyszał, jak ta kobieta cierpi, chociaż
pokrywałabólsarkazmem.
Nicniejesttakie,jaksięwydaje,pomyślał,gasząclampkęnocną.
ROZDZIAŁTRZECI
Ranoobudziłjądzwonektelefonu.Podniosłasięzłóżkaizajrzaładomałej.
Dziewczynkabudziłasiętylkodwarazywnocy,pozatymspałaspokojnie.
Melwłożyłakapcieizeszłanadół,żebyprzygotowaćsobiekawę.Wkuchni
zastaładoktora.Byłjużubranyigotowydowyjścia.
–MuszęjechaćdoDriscollsów–oznajmił.–Jeananiemaatakastmy.Tutaj
zostawiamkluczdoszafkizlekarstwamiinumermojegopagera.Komórkiunas
niedziałają.Jeślipojawisięjakiśpacjent,zajmijsięnim.
–Pacjenci?Myślałam,żemamtylkoopiekowaćsiędzieckiem.
–Przyjechałaśtudopracy,prawda?
–Apanpowiedział,żeniepotrzebujemojejpomocy–odcięłasięostro.
–Tyteżsięnanasobraziłaśichciałaśwyjeżdżać.–Włożyłkurtkęisięgnął
potorbę.
–Mapandzisiajjakieśumówionewizyty?
– Umówione wizyty mam tylko w środy. W inne dni po prostu przychodzą
pacjencialbojajadędokogoś,jakteraz.
–Niebędęwiedziała,ileliczyć.
– Ja też często nie wiem. Nic nie licz. Większość to biedni ludzie, bez
ubezpieczenia.Zapisztylko,ktoprzyszedłicodałaś,ajajużsobieporadzę.Nie
wiemnatomiast,czytysobieporadzisz,boniewyglądasznaspecjalniebystrą.
– Pracowałam z różnymi dupkami, naprawdę strasznymi dupkami, ale pan
jestnajwiększymdupkiem,jakiegospotkałamwżyciu.
–Przyjmujętojakokomplement.
–Niechpansobieprzyjmuje–zakończyłautarczkę.–Przynajmniejmiałam
spokojnąnoc.
Nicniepowiedziałstarykozioł,tylkoruszyłkudrzwiom,biorącpodrodze
łaskę.
–Panutyka?
– Artretyzm. – Wyjął z kieszeni tabletki i zażył jedną. – Oraz zgaga. Masz
jeszczejakieśpytania?
–Skądże!
–Todobrze.
Mel przygotowała butelkę, wstawiła ją do mikrofalówki i poszła się ubrać.
Dziewczynkajużniespała.Przewinęłają,wzięłanaręceiszepnęła:
– Moja słodka Chloe, moje maleństwo… – Gdyby ona i Mark mieli
córeczkę,napewnonazwalibyjąChloe.ChłopczykdostałbynaimięAdam.Co
onawłaściwiewyprawia?–Musiszprzecieżdokogośnależeć,dzieciaku.
ZeszłazChloenaparteriwtejsamejchwiliJackotworzyłdrzwiwejściowe.
Wjednejręcemiałzapakowaneśniadanie,wdrugiejtermos.
–Doktorjużwyjechał–poinformowałago.
–Todlaciebie.Zajrzałpodrodzedobaruipowiedział,żeśniadaniedobrze
cizrobi,bostraszniesięwściekasz.
Roześmiałasię.
–Jasięwściekam,tak?TencałyDokjestjakjedenwielkiwrzódnadupie.
Jaktygowytrzymujesz?
–Przypominamimojegodziadka.Jakminęłanoc?Małaśpi?
–Śpi.Budziłasięwnocytylkodwarazy.Właśniechcęjąnakarmić.
–Jająnakarmię,atyzjedzśniadanie.
–Skądsiębiorątacyfacecijakty?–Wyjęładwakubkidokawy.–Świetnie
sobie radzisz z dziećmi. No tak, siostrzenice w Sacramento. – Wręczyła mu
butelkę.–Byłeśkiedyśżonaty?–Natychmiastpożałowałaswojegopytania,bo
przecieżonzapytaotosamo.
–Byłem.ZMarineCorps–zakpił.–Tobyłastrasznazdzira.
–Ilelatsłużyłeśwmarines?–zaciekawiłasię.
–Prawiedwadzieścia.Byłemsmarkaczem,jaksięzaciągnąłem.Aty?
–Niesłużyłamwmarines.
Jackparsknąłśmiechem.
–Byłaśmężatką?
Niepotrafiłaspojrzećmuwoczy.
–Tak,poślubiłamszpitaliteżokazałsięstrasznąsuką,jaktwojemarines.–
Nie było to do końca kłamstwo. Mark pracował na nagłych przypadkach.
Skończył nocny dyżur i wszedł do sklepu kupić mleko. Trafił na napad.
Zadrżała.PodsunęłakubekJackowi.–Walczyłeś?
–Owszem.WSomalii,Bośni,Afganistanie,Iraku.
–Nicdziwnego,żepotemzaszyłeśsięwspokojnymmiejscu,gdziemożna
wędkować.
– Dwadzieścia lat służby w marines z każdego zrobi szukającego spokoju
wędkarza.
–Jesteśzbytmłodynaemeryta.
–Skończyłemczterdzieścilat.Kiedydostałempostrzałwtyłek,uznałem,że
porasięwycofać.
–Aj.No,aledoszedłeśdosiebie.
–Doszedłem.Zostałaniewielkablizna.Chceszzobaczyć?–Ustadrgnęłymu
wuśmiechu.
–Dzięki,alenie.Dokzostawiłmnietutaj,powiedział,żemamprzyjmować
pacjentów. Nie wiem, jak sobie poradzę. Powiedz mi, gdzie jest najbliższy
szpitaliczymożnawezwaćambulanswrazieostrychprzypadków?
–NajbliższejmamydoValleyHospital.Możnawezwaćkaretkę,aledojazd
trwa długo, około godziny. Dok zwykle sam odwozi pacjentów swoją starą
furgonetką. Oczywiście możesz wzywać ambulans z Grace Valley, to trochę
bliżej,aleichszpitalikmaznaczniemniejsprzętu,wiesz,raptemdwóchlekarzy.
Wykonują tylko lekkie zabiegi. Od kiedy tu mieszkam, ani razu nie widziałem
żadnego ambulansu. Raz przyleciał helikopter po faceta z wypadku. Było
pamiętnewydarzeniedlacałegoVirgin.
–Jezu.Mamnadzieję,żeniktsiętuniepojawidopowrotudoktora.–Mel
zaczęła jeść omlet hiszpański, równie pyszny jak ten, który Proboszcz
przyrządził poprzedniego dnia. – Doskonały – pochwaliła. – Mam kłopot.
Komórki tu nie działają, a ja chciałam zawiadomić rodzinę, że jestem cała i
zdrowa.Mniejwięcejcałaizdrowa.
–Tak,mamyproblemyzsygnałem.Lasy,góry…Zadzwońzestacjonarnego
iniemartwsiękosztami.Rodzinaczylikto?
– Siostra w Colorado Springs. Ona i jej mąż okropnie panikują, że
wyjechałamzLosAngeles,zupełniejakbymzaciągnęłasiędoKorpusuPokojui
delegowałagdzieśzniebezpiecznąmisją.Byćmożepowinnamichposłuchaći
jednaktunieprzyjeżdżać.
–Dobrze,żeprzyjechałaś.Wieleosóbbędziesięcieszyć.
–Jestemuparciuchiniesłuchamdobrychrad.
Uśmiechnąłsięnatakiewyznanie.
Uspokójsię,dziewczyno,zgromiłasięnatychmiast.Niechnieprzychodząci
głupie myśli do głowy. Masz przecież męża. Nie ma znaczenia, że jest
nieobecny.
A jednak ujmował ją ten facet. Około metra dziewięćdziesięciu i z
osiemdziesiątkilogramówsamychmuskułów.Ijakdelikatniepotrafiłobchodzić
sięznoworodkiem…LódwsercuMeltajałgwałtownienatenwidok.
–Pojadędziśdosupermarketu–powiedział.–Cokupić?
–Pieluchy.Pampersydlanoworodków,najmniejsze.Ipopytajwmiasteczku,
ktomógłbyzaopiekowaćsięmałą.Znasztuwszystkich.
Powinnaznaleźćdom.NiemożetkwićuDoka.
–Prawda,onsięniąniezajmie,atychceszwyjechać.
– Mogę zostać najwyżej kilka dni, Jack. Nie będę przeciągać pobytu w
nieskończoność.
– Popytam – obiecał i natychmiast pomyślał, że mógłby o tym zapomnieć,
każdy przecież bywa czasami roztargniony. Co tu dużo gadać, nieźle by było,
gdybyMelzostaławmiasteczku.
Maleńka Chloe zasnęła spokojnie po porannej butli. Trzydzieści minut
późniejpojawiłasiępierwszapacjentka,hożawiejskadziewczynawroboczych
drelichach i zaawansowanej ciąży. Z dwoma słoiczkami konfitury, bo chyba to
byłakonfitura.Postawiłasłoiczkinapodłodze.
–Panijestnowąlekarką?Słyszałamjuż.
–Niejestemlekarką,tylkopielęgniarką.
–Oj,szkoda.–Byławyraźnierozczarowana.–Miłobyłobymiećprzysobie
paniądoktor,kiedyprzyjdzieczas.
–Czas?–zagadnęłaMel.–Mówiszoporodzie?
–Noo…LubięDoka,niechmniepaniźleniezrozumie,ale…
–Nakiedymasztermin?Przesunęładłoniąpowydatnymbrzuchu.
–Nibyzamiesiąc,alenigdynicniewiadomo.–Nosiłaroboczebuty,żółty
sweterek pod kombinezonem, a ciemne włosy związała w koński ogon. Nie
mogłamiećwięcejniżdwadzieścialat.–Tomojepierwsze.
– Jestem dyplomowaną pielęgniarką oraz położną. – Gdy Mel to
powiedziała, twarz dziewczyny rozświetlił uśmiech. – Muszę cię jednak
uprzedzić,żeniezamierzamtuzostawać.Wyjadę,jaktylko…–Przerwała,nie
chcąc opowiadać o dziecku, i zapytała: – Kiedy robiłaś ostatnie badania
kontrolne?
–Kilkatygodnitemu.
– To trzeba zrobić kolejne. O ile znajdę to, czego potrzebuję. Jak się
nazywasz?
–PollyFishburn.
– Rozumiem, że masz tu swoją kartę. – Mel przeszła za kontuar recepcji i
otworzyłapierwszązbrzeguszufladęsegregatora.Pochwilimiałajużwłaściwą
kartę.–Kiedyrobiłaśostatniebadaniedopochwowe?
–Razjeden,jaktylkozaszłam.
Melpomyślałaoartretycznychpalcachdoktora.RozumiałaoporyPolly.
– Pozwolisz, że ja cię zbadam? Zobaczymy, jak to wygląda. Rozbierz się,
włóżtękoszulkęizarazzajmęsiętobą.
Melzajrzaładokuchni,stwierdziła,żemałaśpispokojnie,poczymwróciła
dopacjentki.
Polly była w doskonałej kondycji. Miała dobre ciśnienie, ciąża przebiegała
absolutnieprawidłowo.
– Jesteś trochę rozwarta, ale to wszystko – powiedziała Mel, zdejmując
rękawiczki.–Imaszskurcze.TakzwaneskurczeBraxtona.Czujeszje?
–Kiedyurodzę?
– Może za dwa, może za trzy tygodnie, tak to wygląda, ale nie potrafię
precyzyjnieokreślić.
–Apaniodebrałabyporód?
–Dziecko,mówiłamci,żechcęstądjaknajszybciejwyjechać,alejeślibym
zostałaiDokbysięzgodził,tooczywiście,żebędęprzytobie.Terazsięubierz,
czekamwrecepcji.
Kiedywyszłazgabinetu,poczekalniabyłajużpełnałudzi.
Wsumieprzyjęłaokołotrzydziestupacjentów.Większośćchciałapoprostu
zobaczyć„nowądoktorkę”,przywitaćją.Przynosilidrobneprezenty.
Z jednej strony było to duże zaskoczenie, z drugiej czegoś takiego się
spodziewała,przyjmującpropozycjępracywVirginRiver.
Oszóstejzupełniewyczerpanawzięłamałąnaręceizaczęłakołysać.
–Jadłpancoś?–zagadnęładoktoraMullinsa.
–Anibykiedy?–Niestetypytanieniezabrzmiałoażtaksarkastycznie,jak
zamierzył.
– Nakarmię Chloe i pójdę na spacer. Muszę zaczerpnąć powietrza. Wyjść
stądnachwilę.Zjeśćcoś.Odśniadanianiemiałamnicwustach.
–Chloe?
Melwzruszyłaramionami.
–Jakośprzecieżmusisięnazywać.
Doktorodebrałodniejmałą.
–IdźdoJacka,idźnaspacer,jasięzajmędzieckiem.Odetchnij.
Chwyciła kurtkę i wybiegła z domu. Wciągnęła w płuca cudownie czyste
powietrze.NieznałatakiegowLosAngeles.
Inaczejniżpoprzedniegowieczoru,uJackabyłotrochęludzi.Dwiekobiety,
które poznała już wcześniej, to znaczy Connie ze swoim mężem Ronem i jej
przyjaciółka Joy z mężem Bruce’em. Bruce, to już wiedziała, rozwoził pocztę,
aleteżwraziepotrzebydostarczałpróbkidoanalizydolaboratoriumwValley
Hospital.Ronnatomiastprowadziłsklepwielobranżowynarogu.PoznaliMelz
CarrieiFishemBristolamiorazzDougiemiSueCarpenterami,dwomainnymi
parami,którepojawiłysięuJacka.Przybarzesiedziałokilkumężczyzn,dwóch
przy stoliku w kącie grało w karty. Drelichowe kamizelki wskazywały, że to
wędkarze.
Melodwiesiłakurtkę,obciągnęłasweteriusiadłanastołkuprzybarze.
Nie zdawała sobie sprawy, że się uśmiecha. I że oczy jej błyszczą. Ludzie
witali ją w miasteczku, pytali o radę. Dawali znać, że jest im potrzebna. To
napełniałojąpoczuciemsatysfakcji.Tobyłoszczęście,acznieodważyłasiętego
powiedzieć.
–Słyszałem,żemiałaśdzisiajdużopacjentów–powiedziałJack,wycierając
kontuar.
–Atyzamknąłeśbarnacałydzień.
–JaiProboszczmieliśmyinnezajęcia,tozamknąłem.Zwyklestaramysię,
żeby bar był czynny, ale jak wypada coś pilnego, otwieramy dopiero w porze
kolacji.
–Copilnegomożewamwypaść?
– A wędkowanie, na ten przykład – oznajmił Proboszcz, postawił tacę ze
szklaneczkamipodbaremizniknąłwkuchni.
Rickysprzątałnaczyniazestolików.NawidokMeluśmiechnąłsięszeroko.
–PannaMonroe.Jeszczepaniniewyjechała–ucieszyłsię.–Niesamowite.
–Iteżzniknąłwkuchni.
–Miłydzieciak.
–Niemówmutego–ostrzegłJack.–Gotówsięwtobiezadurzyć.Totaki
cielęcywiektaszesnastka.Nacomaszochotę?
–Napiłabymsiędobrzeschłodzonegopiwa.–Ipiwopojawiłosięprzednią
wjednejchwili.–Coproponujesznakolację?
–Pieczeńzpureeziemniaczanym,jakiegowżyciuniejadłaś.
–Niemaciedańzkarty,prawda?
– Nie. Serwujemy to, co akurat Proboszczowi wpadło do głowy
przygotować. Poczekasz chwilę z jedzeniem i wypijesz piwo, czy już mam
podawać?
Upiłałyk.
– Daj mi chwilę. – Upiła kolejny łyk. – Poznałam dzisiaj pewnie z połowę
miasteczka.
– Nie, jeszcze nie, ale poznasz niebawem, bo ludzie gadają o tobie. Miałaś
prawdziwychpacjentówczytylkociekawskich?
– Kilkoro rzeczywiście było chorych. Dwoje, nie, troje. W domu mam już
niezłyzapasjedzenia.Właściwieniemusiałamdociebieprzychodzić.Przynosili
ciasto,mięso,chlebwłasnegowypieku.Wreszciepoczułam,żejestemnawsi.
Jackzaśmiałsię.
–Uważaj,bozaczniemykorzystaćztychtwoichzapasów.
–Możechceszkonfiturę?Pacjentkazapłaciłamidwomasłoiczkami.
– Pewnie. Proboszcz upiecze placek z konfiturą. Nikt nie piecze takiego
pysznego.Nicniewiadomoomatcemałej?
–Nie,wciążnic.NazwałamjąChloe.–Bałasię,żełzypopłynąjejzoczu,
aleodziwoniepopłynęły.–Mamtylkonadzieję,żetakobietadobrzesięczuje,
bopoporodzieróżniebywa.
–Dziwnasprawa,botutajprzecieżwszyscysięznają.
–Musiałaprzyjechaćzinnegomiasteczka.
–Wyglądasznaszczęśliwą–zauważył.
– I tak się czuję. Dziewczyna, która dała mi konfitury, prosiła, żebym
odebrała jej dziecko. To miłe, tyle że mieszkam akurat w salce szpitalnej
doktora.Jeślizostanędłużej,będędzieliłapokójzpołożnicą.
–MówiszoPolly.Niedługobędzierodzić.
– Skąd wiesz? – Machnęła ręką. – No tak, wszyscy się znają i wiedzą
wszystkoowszystkich.
–Samawiesz,żeniemamyażtakiegozatrzęsieniaciężarnych.
Mel obróciła się i rozejrzała. Było przynajmniej tuzin gości, śmiali się,
rozmawiali z ożywieniem, wymieniali plotki i zajadali pieczeń rzymską
przygotowanąprzezProboszcza.
–Maszdzisiajsporyruch.
– Przestało padać, ludzie wyszli z domów, chcą pogadać ze znajomymi,
wypićszklaneczkę,więcspotykająsięumnie.Ciąglemyśliszowyjeździe?
Upiłałykpiwa.Nicjeszczeniezjadłaiczuła,żekręcisięjejjużwgłowie.I
byłotobardzomiłeuczucie.
– Muszę wyjechać choćby dlatego, że nie ma tu fryzjera, który zrobi mi
pasemka.–Czknęłaiobojeparsknęliśmiechem.
–DotSchumanmazakładfryzjerskiwswoimgarażu.
–Intrygujące.–Melpodniosławzrok.–Jestemjużchybanarauszu.Może
poranawasząpieczeń.
OsiódmejpojawiłasięHopeMcCreaiodrazuusiadłaobokMel.
–Słyszałam,żepoznałaśjużmnóstwoludzi–powiedziałanapowitanie,po
czymwyciągnęłaztorebkipapierosy.
Chwyciłajązarękę.
–Poczekajprzynajmniej,ażzjemkolację.
– Okropna jesteś – fuknęła Hope, ale odłożyła paczkę. – To, co zawsze –
rzuciła do Jacka, a potem zapytała Mel: – Jak minął pierwszy dzień? Dok cię
przerażaczydasięznieść?
– Straszny staruch, ale mimo wszystko da się znieść. Pozwolił mi nawet
założyć komuś szwy. Nie zdobył się na to, żeby mnie pochwalić, ale też nie
krytykował. – Nachyliła się do Hope. – Wygląda na to, że daje mi kredyt. A
tobiechybasięudało.Wpewnymsensie.
–Zostaniesz?
–Przezparędninapewno.Jestkilkasprawdozałatwienia.
–Wiem.Noworodek.
JackpostawiłprzedHopeszklaneczkę.
–JackDaniels,takjaklubisz.
–Domyślaszsię,ktomożebyćmatką?–indagowałająMel.
– Nie, ale gdyby mieszkała w Virgin River, wszyscy by wiedzieli. Długo
będzieszbawićsięztąpieczenią,bochciałabymwreszciezapalić?
–Powinnaśrzucićpalenie.
Hope posłała Mel niesympatyczne spojrzenie, skrzywiła się i poprawiła
wielkieokulary.
–Cotoma,dodiabła,zaznaczenie?Itakżyjęwystarczającodługo.
–Gadaszbzdury.Zawszemożeszpożyćparęlatdłużej.
–Onie,Bożeuchowaj!
Jack parsknął śmiechem, Mel też. Hope przez chwilę nerwowo bawiła się
zapalniczką,potempołożyłapieniądzenabarzeizsunęłasięzestołka.Śpieszyła
się,jakbyczekałynaniąjakieśniezwyklepilneobowiązki.
–Bądźwkontakcie.Mogęcipomóc,jeśliidzieomałą.
–Dzięki,aleniemożeszpalićprzynoworodku–żachnęłasięMel.
–Niepowiedziałam,żebędęprzyniejczuwałagodzinami.–IHopewyszła,
zatrzymując się jeszcze na krótko przy stolikach, żeby zamienić kilka słów ze
znajomymi.
–Kiedyzamykasz?–zapytałaMelJacka.
–Aco,myśliszokieliszkunadobranoc?
– Na pewno nie dzisiaj. Jestem wykończona. Tak pytam, na wszelki
wypadek.
– Zwykle około dziewiątej, ale jeśli ktoś chce posiedzieć dłużej, to może
siedzieć.
– Najmilsza restauracja, jaką znam. – Spojrzała na zegarek. – Powinnam
wracaćdoDoka.Majużpewniedośćzajmowaniasięmałą.Dozobaczeniarano.
–Dozobaczenia.
Wzięła kurtkę i podobnie jak Hope zatrzymała się przy kilku stolikach, by
powiedziećdobranocludziom,którychtegodniapoznała.
–Myślisz,żezostanie?–zwróciłsięProboszczdoJacka.
Jackzasępiłsiętrochę.
– Myślę, że jak ktoś ma taką śliczną pupę, powinien mieć zakaz sądowy
noszenia obcisłych dżinsów. – Spojrzał na Proboszcza. – Dasz sobie radę?
Skoczyłbym na piwo do Clear River. – To był kod. W Clear River mieszkała
pewnadama…
–Damsobieradę–odparłProboszcz.
WdrodzedoClearRiver,ajechałosiętamprzynajmniejpółgodziny,Jack
nie myślał o Charmaine, co budziło w nim pewną skruchę. Myślał o kimś
zupełnie innym. O ślicznej blondynce, która mogła facetowi kompletnie
zawrócićwgłowie.
KilkalatwcześniejrzeczywiściepojechałnapiwodotawernywClearRiver
i wdał się w rozmowę z kelnerką Charmaine, rozwódką, matką dwojga
dorastających dzieciaków. Porządna, ciężko pracująca kobieta. Przy tym
zabawnaiotwarta.
PokilkuspotkaniachzaprosiłaJackadodomu.Taksięzaczęło.
Powiedziałjejnasamympoczątku,żeniechcesięwiązaćiżeniepowinna
nanicliczyć,bowtedynatychmiastsięwycofa.
–Dlaczegosądzisz,żemiałobymizależećnatrwałymzwiązku?–zapytała
wtedy. – Ledwie udało mi się uwolnić od faceta. Mam już dość rozczarowań i
nie chcę następnych. – Uśmiechnęła się. – Po prostu czasami każdy czuje się
trochęsamotnyichce,żebyktośgoprzytulił.
Widywali się rzadko. Raz na tydzień, raz na dwa tygodnie. Czasami mijał
dobry miesiąc. Nie wiedział, czy Charmaine spotyka się z kimś jeszcze, choć
nigdynieznalazłnajmniejszegośladuobecnościinnegomężczyznywjejżyciu.
Ani w barze, ani w domu. Kondomy, które trzymał w jej szafce nocnej, nie
znikały w tajemniczy sposób. Być może był tylko on. Dość miła myśl.
Przestrzegałzasady,żejeślikobieta,tojedna.Nigdyniesypiałzkilkoma.Czy
znajomość trwała rok, czy kończyła się na kilku nocach, po prostu tylko tak
potrafił. Dzisiejszego wieczoru rzecz miała się trochę inaczej. Może nie do
końcatrzymałsięswojejzasady,aleniemożnateżbyłopowiedzieć,żejąłamał.
NigdyniespędziłnocywClearRiverinigdyniezaprosiłCharmainedoVirgin
River.
Lubił moment, kiedy wchodził do tawerny i widział radość na twarzy
Charmaine.Podejrzewał,żebardziejjejnanimzależało,niżchciałatookazać.
Owszem,byłzniąjakośtamzwiązany,lubiłją,wielemudawała,aleniechciał
sięgłębiejangażować.Czasamiwpadałdoniejtylkonapiwo.
Czasamiprzywoziłjakieśniewielkieprezenty,klipsyalboapaszkę…
Usiadłterazprzybarzeipoprosiłopiwo.Poprawiławłosy.
Rozjaśniałajeiniewiedział,jakiegosąnaprawdękoloru.Niewiedziałteż,
ilemalat,alepodejrzewał,żepodpięćdziesiątkę.Zawszenosiłaobcisłesweterki
ibluzkipodkreślającedużepiersi.Robiławrażeniemożenawetnietandetnejczy
pospolitej, raczej prostej, ale była bez wątpienia dobrym człowiekiem. Kiedyś
musiała być naprawdę atrakcyjną dziewczyną. Nadal była atrakcyjna, tyle że
biodrazabardzosięzaokrągliły,awokółoczupojawiłysięzmarszczki.
–Hej–przywitałago.–Dawnosięniepojawiałeś.
–Ejże,byłemdwatygodnietemu.
–Nie,minęłyprzynajmniejcztery.
–Couciebie?
–Mnóstworoboty.Widziałamsięzcórką.Skarżysięnamęża,aleczegosię
spodziewać, moje małżeństwo też było nieudane, wychowałam się w takim
domu.
–Rozwodzisię?–zapytał,aczniewielegotoobchodziło.Nigdyniepoznał
jejdzieci.
–Nie,chociażpowinna.Przepraszamcię,mamnowychgości,zarazwrócę.
Klientów było niewielu, nieduży ruch. Kiedy właściciel baru, Butch,
zobaczyłJacka,domyśliłsię,żeCharmainebędziechciaławyjśćwcześniej.
Jackpoczekał,ażwrócizabar.
–Wpadłemtylkonachwilę.Mampoważnąrobotę–powiedział.
–Cotakiego?
–Remontchatydlapewnejkobietyzmiasteczka.Trzebanaprawićpołamany
ganek,zrobićnoweschodykuchenne…
–Ładna?
–Ładna,jaknaswojąsiedemdziesiątkę.
Charmainewybuchnęłaśmiechem.Lubiłasięśmiaćirobiłatoodserca.
–Wobectegoniemuszębyćzazdrosna.Odprowadziszmniedodomu?
–Odprowadzę,aleniebędęwchodził.–Dokończyłpiwo.
–Wporządku.Wezmętylkokurtkę..
Kiedy wyszli, wzięła go pod ramię i zaczęła opowiadać, jak upłynęły
ostatnietygodnie.Lubiłjejgłos,niski,lekkoochrypnięty.Otakimgłosiemówi
się „whisky”, chociaż ona akurat nie piła wiele. Opowiadała o pracy, o
znajomychzmiasteczka,oswoichdzieciach,otym,cosobieostatniokupiła,co
przeczytała. Rano przed pracą oglądała wiadomości w CNN, a potem
wypowiadałaswojeopinienatematnajważniejszychwydarzeńnaświecie.
Dbała bardzo o swój domek. Zmieniała tapety, malowała ściany, to znów
kupowała nowe sprzęty. Odziedziczyła go po kimś z rodziny, był spłacony i
mogłasobiepozwolićnatrochęwydatków.
–Spadam,Charmaine–powiedziałpoddrzwiami–alepojawięsięniedługo.
– Dobrze, Jack. – Podniosła głowę, czekając na pocałunek. Pocałował ją,
musnąłwłaściwie.–Tożadenpocałunek–marudziła.
–Wiesz,niedzisiaj.
–Musiszbyćokropniezmęczony.
Pocałowałjąjeszczeraz,trochęgłębiej,noiprzygarnąłdosiebie.Położyła
mudłonienapupie,apotemprzesunęłanarozporek.
–Mójmały.Cholera!
– Okey, wejdę na chwilę – mruknął. Otworzyła drzwi i wciągnęła go do
środka.
–Wiesz,todobryśrodeknasenny.
Zrzucił kurtkę, przyciągnął Charmaine i zaczął całować. Poprowadził ją do
sypialni.Założyłgumkę,aleniezdjąłnawetbutów.
– Jack, co z tobą? – zapytała, kiedy zszedł z niej. – Nigdy się tak nie
zachowywałeś.
Jezu, pomyślał, nie można tak traktować kobiety. W ogóle nie myślał, co
robi.Ot,czystachuć.Tak,właśnietak.
–Przepraszam,Charmaine,naprawdęprzepraszam.Wszystkowporządku?
–Wporządku,owszem,alezdejmijmożejednakbutyiprzytulmnie.
Miałochotęwyjść,uciec,aleniemógłjejtegozrobić.Rozebrałsię,poszedł
do łazienki, a potem przygarnął Charmaine. Tulił ją, całował. Raz jeszcze się
kochali, ale tym razem już spokojnie, łagodnie. Była pierwsza w nocy, kiedy
zacząłszukaćmajtek.
–Mógłbyśzostać.
– Nie mogę – mruknął, wciągnął gatki, odwrócił się i pocałował ją w
policzek, uśmiechnął się. – Zaśniesz spokojnie. Pomyśl, że to był proszek
nasenny.
W drodze powrotnej do Virgin River zdecydował, że to koniec. Nie mógł
tegodalejciągnąć,kiedyśktośinnyzajmowałjegomyśli.
ROZDZIAŁCZWARTY
Podjechałpodchatęzkolejnymizakupami.Pracowaliciężkoodtrzechdni.
NanowymgankupojawiłasięCherylześcierkąwdłoni.
–Cześć–zawołał.–Jaksobieradzisz?
–Możeskończędowieczora,aletonicpewnego.Strasznysyf.Będziesztu
jutro?
–Muszępomalowaćganekizrobićschodkiprzydrzwiachkuchennych,bo
terazłatwomożnasobienogipołamać.
–Zawszemożnaskoczyć–oznajmiłaCheryl.
– Popatrz, co przywiozłem. – Jack zdjął ze skrzyni furgonetki okazały
drewnianyfotelogrodowyadirondack,wsamraznaganek.
–Alesiędlaniejstarasz.
–Niekoniecznie.Onaniechcetuzostać.Twierdzi,żewyjeżdża,alechatęi
taktrzebadoprowadzićdoporządku.ObiecałemHope,żetozrobię.
– Mało kto zadałby sobie tyle trudu. Fajny z ciebie facet. – Popatrzyła na
skrzynięfurgonetki.Jackprzywiózłnowymaterac,dywandobawialni,pościel,
ręczniki, a nawet geranium w donicach do przyozdobienia ganku. Do tego
jeszczedeskinaschodki,farbę,różnerzeczydokuchni.
– Naprawdę się postarałeś. – Odgarnęła kosmyk z policzka. W jej oczach
byłotylesmutku,żeszybkoodwróciłwzrok.
–Jakdziałać,tonacałego–powiedział.–Niechchatawyglądaporządnie.
Melinda i tak pewnie wyjedzie, ale Hope będzie mogła wynajmować domek
letnikom.
–Notak…
Zdejmował ze skrzyni kolejne zakupy, Cheryl stała z boku i przypatrywała
sięuważnie.Niemiałochotynapogaduszki.
Byławysoka,mocnozbudowana,miałajakieśtrzydzieścilat,alewyglądała
nawięcej.Piłaoddawna,widaćtobyłochoćbypojejoczach,zaczerwienionych
izapadłych.Niezdrowacera,rzadkiewłosy,nadwagaspowodowanaalkoholem.
Czasami przez kilka tygodni, miesięcy nawet, była trzeźwa, po czym znowu
sięgałapobutelkę.Nadalmieszkałazrodzicami,którzyniewiedzieli,jaksobie
poradzić z jej nałogiem. Ale co można zrobić, jeśli człowiek sam nie potrafi
siebieratować?Aonaniepotrafiła.Tegodniajednakjakośsiętrzymała.
Kilka lat wcześniej zdarzył się nieprzyjemny incydent. Cheryl, oczywiście
wstawiona,złożyłaJackowiwizytęwśrodkunocy.Gdyotworzyłdrzwi,rzuciła
sięnaniego,deklarującmiłość.Kilkadnipóźniejspotkałjątrzeźwą.
–Nigdywięcejtegonierób–zażądał.–Żebytosięjużniepowtórzyło.
Nieprzepraszała,nicnietłumaczyła,tylkosiępopłakała.
Na szczęście nie przychodziła do jego baru, piła w domu, zawsze czystą
wódkę, najczęściej z gwinta. Jeśli było to możliwe, kupowała evercleara. To
wyjątkowo mocna wódka, siedemdziesiąt pięć procent, w wielu stanach
nielegalna,alemożnająbyłodostaćspodlady.
–Jatoteżchciałabymbyćpielęgniarką–powiedziała.
–Powinnaśsięuczyć–rzucił,nieprzerywającpracy.Musiałuważać,żeby
nie wchodzić z nią w zbytnią poufałość. Zdjął dywan ze skrzyni furgonetki,
zarzuciłgosobienaramięiruszyłdochaty.
–Niestaćmnienanaukę.
–Byłobycięstać,gdybyśznalazłapracę.Przenieśsiędowiększegomiasta,
zróbcośzsobą,zamiastsiedziećtutajichwytaćdorywczeroboty.
–Kiedymitudobrze.–Szłazanim.
–Naprawdę?Niewydajeszsięzbytszczęśliwa.
–Nie,naprawdęczujęsiędobrze.
– Skoro tak mówisz… – Rzucił dywan na podłogę. – Pomóż mi wnieść
materac.Potemobłóczyszpościel,przywiozłemkilkazmian.
Wspólnymisiłamiwtargalimaterac.Jackzdjąłstaryzłóżka.
–Wyrzucęgopodrodzedodomunawysypisku.
–Słyszałam,żeudoktorajestnoworodek.Ktośpodrzuciłmudzieciaka.
Jackzamarłnamoment.CzyżbytoCheryl?Nie,niemożliwe.Nieprzyszłaby
przecieżsprzątaćdzieńpoporodzie,tylkoleżałabywłóżkuosłabiona.
–Owszem–przytaknąłpodługiejchwili.–Domyślaszsię,czyjetodziecko?
– Nie, ale na pewno podrzuciła je jakaś Indianka. W pobliżu są rezerwaty,
kobietomtamniełatwo,topozbyłasiędzieciaka.
–Tobiałedziecko.
–Wiesz,jakjużtuwysprzątam,mogłabympomócprzytejmałej.
– Nie ma chyba takiej potrzeby, ale dzięki za propozycję. Tak czy siak
powiemDokowi.–Wytaskałstarymateraciwrzuciłgonafurgonetkę.
Obrzydliwy. Mel miała rację, chata była strasznie zapuszczona, wręcz
odstręczająca, nie do zamieszkania. Hope musiała stracić rozum. Co ona sobie
wyobrażała? Że można spać na czymś takim? Czasami zupełnie nie wiedziała,
corobi,jakbydopadałajądemencja.
Zdjąłzautatorbyzpościelą.
–Bierzto,Cheryl,japomalujęganek.Chciałbymwrócićdobaruprzedporą
kolacji.
– Zaraz pościelę, a ty daj mi znać, gdyby mnie Dok potrzebował do opieki
naddzieckiem.
–Jasne.–Onie,pomyślał.TylkonieCheryl.
Wrócił do baru późnym popołudniem, zanim zaczęli napływać goście na
kolację.Otejporze,kołopiątej,niebyłojeszczeklientów.Proboszczkrzątałsię
jużwkuchni,Rickyzwykleprzychodziłpóźniej,kiedyzaczynałsięruch.
Pojawił się jakiś facet. Nie wędkarz, raczej nie. Miał na sobie dżinsy, T–
shirt, dżinsową kamizelkę, baseballową czapkę na głowie. Wysoki, z
tygodniowym zarostem. Usiadł przy barze, ale na samym końcu, na jednym z
ostatnichstołków,jakbychciałzaznaczyć,żeniemaochotynapogaduszkiczy
brataniesię.
–Panprzejazdem?–zagadnąłJack,podchodzącdoniego.–Copodać?
–Możeheinekenaiwhisky?
–Zrobione.
Facet wychylił whisky jednym haustem i sięgnął po piwo, nie patrząc na
Jacka.Jakbygoniewidział.Dobra,niemusimygadać,pomyślałJack.
Miał swoją robotę, zajął się papierkami. Sprawdzenie rachunków, lista
zamówień…
Pokwadransieusłyszał:
–Kolego,jeszczejednego.
–Proszębardzo.–Podsunąłmuwhiskyiznowuzapadłacisza.
Minęły kolejne minuty, Jack robił remanent, liczył butelki, gdy nagle facet
wyrósłwprostprzednim.Potężny,ztatuażemmarinesnaramieniu.Wyciągnął
całyplikdolarów,wyjąłznichjednąsetkę.
–Wydasz?Rozmienisz?
Jack nie chciał nawet dotykać banknotu. Facet cuchnął marihuaną. Było
oczywiste,skądmiałpieniądze.Robiłwtymbiznesie,zarabiałkrocie.Uczciwi
ludzie posługują się kartami. Nadmiar gotówki zawsze wzbudza podejrzenia.
Uprawiali tu różne rośliny, głównie dla celów medycznych, choć nie tylko.
Powiadało się, że marihuana jest nieszkodliwa, ale w oknach sklepów kupcy
umieszczalinapisyKPM–KampaniaPrzeciwkoMarihuanie.
KampanięprowadziłstanKalifornia,przyłączyłsiędoniejszeryfhrabstwa.
W Clear River takich napisów się nie widziało. Tam działali ludzie
uprawiającymarihuanęidilerzy,kasaprzechodziłazrąkdorąk.Charmainetego
nieaprobowała,alejejszef,Butch,niemiałnicprzeciwkobrudnympieniądzom.
W Virgin River było inaczej. Tutaj nie było hodowców, handlarzy, sporów
między nimi i problemów. Jeśli ktoś tu uprawiał trawkę, musiał to robić w
najgłębszymsekrecie.RS
–Wiepanco–odezwałsięJack,patrzącfacetowiwoczy–mapandrinkina
kosztfirmy.
–Dzięki.–Schowałpieniądzeiodwróciłsiędowyjścia.
–Kolego–zawołałzanimJack.–Szeryfichłopakizpolicjiteżzaglądają
tutajnakosztfirmy.
Gośćzaśmiałsięcicho,dotknąłrondaczapeczkiwniemympozdrowieniui
wyszedł.
Jackwyjrzałprzezokno.Facetwsiadłdoczarnegorangerovera.Najnowszy
model, potężna, świetna maszyna z przyciemnionymi szybami i kołem
zapasowymztyłu,jaksięnależywsuperluksusowychterenówkach.Dodatkowe
światła na dachu. Taka zabawka musiała kosztować jakieś sto tysięcy, ale
właścicielnienależałraczejdohobbystów.Jackzapamiętałsobienumery.
Przeszedłdokuchni.Proboszczzagniatałakuratciastonaplacek.
–Mieliśmyprzedchwiląklienta,którychciałwypraćunassetkę,amiałich
diabliwiedząile.Wyjąłcałąrolkę.Musiałbyćmocnoupalony,czułemto.
–Cholera.
– Odjechał najnowszym roverem. Wypasiony wóz. Niezły gość w bryczce
nieśmiganej,jakmówiąmłodzi.
–Myślisz,żemieszkagdzieśwokolicy?
– Nie mam pojęcia, ale musimy uważać. Jak pojawi się zastępca szeryfa,
powiem mu, że coś mi zaśmierdziało, chociaż plik forsy i cud–wóz to jeszcze
niekryminał.
–Facetmusidziałaćnadużąskałę,jeślimiałtylekasyijeździsuperbryką–
stwierdziłProboszcz.
–Miałnaramieniutatuażmarines.
–Kurczę,wpewnymsensietwójkolega.
–Niestety.Pewniezajrzałtusprawdzić,czydasiękręcićinteres.Dałemmu
dozrozumienia,żeźletrafił.Zawiadomiłem,żejadająunaschłopakizpolicji.
Proboszczuśmiechnąłsię.
–Wiesz,powinniśmyrzeczywiścieichzapraszaćikarmićnakosztfirmy.
–Powiedzmy,żeponiższychcenach.Narazienieprzesadzajmy.
Melzadzwoniładosiostry.
– Jezu, jak ja się o ciebie martwiłam! – wrzasnęła Joey. – Umierałam ze
strachu.Dlaczegonieodezwałaśsięwcześniej?
–JestemwVirginRiver,kochanie.Komórkaniemazasięgu,stacjonarnego
nieposiadam.Imiałamróżnesprawynagłowie.
–ChciałamjużdzwonićdoGwardiiNarodowej,żebycięszukali.
–He,he,spokojnie.Nigdybynietrafilinatozadupie.
–Wszystkowporządku?
– Nie do końca. Pewnie się ucieszysz, bo miałaś rację. Wygłupiłam się.
Pojechałampobandzie,cozresztączęstomisięzdarza.
–Ażtakokropnie?
–Zaczęłosięrzeczywiścieokropnie.Domek,gdziemiałammieszkać,okazał
sięruderą,którajeszczestoitylkozprzyzwyczajenia,adoktortostary,złośliwy
pryk. Wcale nie chce żadnej pomocy. Miałam właśnie wynosić się stąd, kiedy,
nigdynieuwierzysz,znaleźliśmynoworodkapoddrzwiamidoktora.Zostanętu
jeszcze kilka dni. Trzeba zająć się tym maleństwem. Stary Dok nie obudzi się
przecież, żeby nakarmić ją w nocy. Pierwsze wrażenie było fatalne.
Antypatyczny, grubiański nawet, ale w Los Angeles pracowałam z
najróżniejszymitypamiijakośsięuodporniłam.
–Daszsobieznimradę?
–Tak,jasnasprawa.Chatanienadajesiędomieszkania,więczaproponował
mipokójusiebie.Jesttuczysto,porządek,aletowłaściwiesalkaszpitalna.Boję
się,żebędęjądzielićzdziewczyną,któraniedługomarodzić.Tymczasemśpię
tamznaszympodrzutkiem.Potrafiszwyobrazićsobietowszystko?
–Gdziesiępodziejesz,jaktamtaurodzi?
– Diabli wiedzą. Jakoś sobie poradzę. Jeśli urodzi w najbliższych dniach,
oczywiściebędęprzyniej.Możerodzinazabierzejązarazdodomu?
–Nieczekajnaporód–rzuciłaJoeystanowczo.–Przecieżjesttamcałyten
doktor.
– Tak, ale ona tak się ucieszyła, że będzie przy niej kobieta, a nie stary
tetryk.
–Mel,wsiadajdosamochoduizwiewaj.Przyjeżdżajtutaj,proszę.Zajmiemy
siętobą.
–Niktniemusisięmnązajmować–rzuciłaześmiechem.–Popracowałam
trochę.Mamjakieśzajęcie.WtedyzapominamoMarku.
–Udajecisię?
Melwestchnęła.
–Tutajniktomnienicniewie.Niktniepatrzynamniezewspółczuciem.To
naprawdępomaga.Trzymamsię.
–Och,Mel.Takbardzochciałabymcośzrobićdlaciebie…
–Joey,cierpiępojegośmierciinatoniemażadnegoratunku.Muszężyćz
żałobą.
– Może nie, Mel. Znam wiele wdów, które ponownie wyszły za mąż i są
szczęśliwe.
– To nie dla mnie – ucięła temat i zaczęła opowiadać o miasteczku, o
ludziach,którzykonieczniechcielijąpoznać.MówiłaoJackuiProboszczuiże
tutajwidaćgwiazdy,boniemaświatełwielkiegomiasta.Wielkomiejskieświatła
to też swoiste zanieczyszczenie środowiska, człowiek przestaje wiedzieć, jak
wyglądaniebo.Opowiadałaogórach,oczystym,rześkimpowietrzu,otym,że
Jack nie chce od niej grosza za jedzenie i że przygotowuje posiłki dla Doka. –
Strasznywygwizdów.Nibydaliśmyznaćomałejsłużbomsocjalnymhrabstwa,
doktor do nich zadzwonił, ale diabli wiedzą, kiedy się odezwą. Naprawdę nie
wiem,jaksobietutajradziłtylelatbezżadnegowsparcia.
–Ludziemili?Niepytamoczywiścieodoktora.
–Ci,którychzdążyłampoznać,bardzomili.Dzwonięprzedewszystkimpo
to, żeby ci powiedzieć, że moja komórka tu nie działa. Masz już w telefonie
numerstacjonarnyDoka,możesznaniegodzwonić.
–Jasne.Cieszęsię,żecięsłyszę.Uspokoiłaśmnietrochę.Maszdobrygłos.
Dawnojużciętakiejniesłyszałam.
– Wiesz, tylu pacjentów się pojawiło… Od razu, pierwszego dnia. Doktor
pojechał na wizyty i zostawił mnie samą. Musiałam zająć się dzieckiem i
przyjmować tych, co przychodzili. Z marszu. Ze trzydzieści osób. Po prostu
chcieli mnie zobaczyć, przywitać się. W moim głosie słyszysz uderzenie
adrenaliny.
–Znowu?Miałamnadzieję,żesięodtegouwolnisz.
Melparsknęłaśmiechem.
–Tozupełnieinnaadrenalina.
–PrzyjedzieszdoColoradoSprings,jakjużtampozamykaszswojesprawy?
–Nicinnegominiepozostało.
–Kiedy?
– Nie wiem jeszcze. Pewnie za kilka dni. Najdalej za dwa tygodnie.
Zadzwoniędociebie,jakjużbędęwiedziała.
–Jasne,czekam.Masznaprawdęfajnygłos,jaktadawnaMelinda.
– Wiesz, tu nigdzie nie da się zrobić pasemek. Podobno jakaś tam jedna
czeszeusiebiewgarażu,wyobraźsobie.Salonfryzjerskiwgarażu!
–OJezu!Przyjeżdżajtutaj,zanimzrobiącisięodrosty.
–Teżotymmyślę.
Środa. Dzień wizyt. Mel przyjęła kogoś ze zwichniętą kostką, było jakieś
przeziębienie, jakieś badanie kontrolne dziewczyny w ciąży, badanie
niemowlaka, jedno szczepienie. Dziesięcioletniemu dzieciakowi trzeba było
założyćszwy,borozbiłsobiegłowę.
–Nieźle–pochwaliłDok,którywtymczasieodbyłdwiewizytydomowe.
PierwszyposzedłdoJackacośzjeść,potemona.Musieliprzecieżpilnować
małej.
Ludzie witali ją bardzo serdecznie, ale wolała ich z góry uprzedzić, że nie
zostaniezbytdługo,żetotylkoczasowypobyt.
–Doktaknaprawdęniepotrzebujepomocy–wyjaśniała.
Poprosiła Connie ze sklepu na rogu, żeby zamówiła pieluchy. Sklep był
niewielki,takiemydłoipowidło.Powiększesprawunkijeździłosiędomarketu,
a tutaj kupowało się codzienne drobiazgi, zachodzili też wędkarze i myśliwi.
Ktośchciałwodęmineralną,ktośinnyskarpetkialbokarmędlapsa.
– Nie wiadomo, czyje to maleństwo – odezwała się Connie. – A ja nie
słyszałam o żadnej dziewczynie z okolicy, która byłaby w ciąży, urodziła i
pozbyłasiędziecka.
–Pomyśl.
Connie,ładna,drobnakobietkaokołopięćdziesiątki,wzruszyłaramionami.
– Różni tu mieszkają, ale Dok by wiedział. Wszystkie kobiety w ciąży do
niegoprzychodzą.Pierwszyrazsłyszę,żebyktośporzuciłdziecko.
–Jaksądzisz,kiedysłużbysocjalnezareagują?
Conniezaśmiałasię.
–Nielicznanie,radzęci.Jakpojawiasięproblem,zwyklemusimyradzić
sobiesami,nieszukamypomocy.
–Rozumiem.Kiedybędzieszmiałapieluchy?
–Ronsprowadzatowarrazwtygodniu,cowypadaakuratjutro.Popołudniu
jużbędą.
Do sklepu weszła nastolatka z plecaczkiem. Musiała właśnie wysiąść ze
szkolnegobusu.
– Lizzie – ucieszyła się Connie. – Mel, to moja siostrzenica Liz. Mieszka
terazzemną.
–Miłomi–odezwałasięMel.
– Hej. – Liz uśmiechnęła się. Miała ciemne, długie włosy, mocny makijaż,
błękitne oczy, ładnie zaznaczone brwi. Seksowna pannica, oceniła ją Mel. W
króciutkiej dżinsowej spódniczce, botkach na wysokich obcasach, w sweterku
odsłaniającymbrzuch,zkolczykiemwpępku.
No,no.
–Chcesz,ciotka,żebymcipomogła?–zagadnęła.
–Nie,skarbie.Odróblekcje.Jakminąłdzień?
–Wporzo–oznajmiłodzieckoizniknęłonazapleczu.
–Śliczna–powiedziałaMel.
Connietrochęsięzachmurzyła.
–Smarkata.Madopieroczternaścielat.
Melzrobiławielkieoczy.
– Czternaście? – powtórzyła prawie bezgłośnie. Panna wyglądała na
szesnaście,siedemnaście,nawetosiemnaście.
–Tak.Siostraniemożesobiezniąporadzić,dlategoprzysłałajądomnie.Tu
jest cicho, spokojnie, dzieciak nie ma gdzie szaleć, inaczej niż w mieście, –
Uśmiechnęłasię.–Gdybyjeszczeniepokazywałapępka,byłobyświetnie.
–Niechmocbędzieztobą–skomentowałaześmiechemMelipomyślała,że
wtymprzypadkunależałobyjednakzastanowićsięnadantykoncepcją.
Kiedyprzychodziładobarucośzjeśćiniebyłoakuratnikogozeznajomych,
toznaczyConnie,Hope,RonaczyJoy,siadałanastołkuirozmawiałazJackiem.
Dowiadywała się coraz więcej o miasteczku, o mieszkańcach, o
przyjeżdżających tu wędkarzach i myśliwych. Jack opowiadał o łowieniu na
muchę,aonachichotała.
Ricky przedstawił ją swojej babci, która przyszła któregoś dnia na kolację.
LydieSuddermiałaponadsiedemdziesiątlat,cierpiałanaartretyzmiporuszała
sięzpewnymtrudem.
–Mapaniświetnegownuka–powiedziałaMel.–Mieszkaciesami?
– Tak. Syn i synowa zginęli w wypadku, kiedy Ricky był jeszcze maleńki.
Dzięki Bogu Jack się nim opiekuje, od kiedy tu zamieszkał, więc jestem
znaczniespokojniejsza.Onwogólepotrafidbaćoludzi,pomagawieluosobom.
–Tak,jużtozauważyłam.
Pojawiły się pierwsze wiosenne kwiaty, pierwsze pąki na drzewach i Mel
przemknęło przez głowę, że latem będzie musiało być tu pięknie, ale zaraz
napomniała się, że przecież nie dotrwa tu do lata. Kilka kobiet zaofiarowało
pomocprzymaleńkiejChloe.
Ani się obejrzała, jak minął tydzień od jej przyjazdu do Virgin. Sypiała
najwyżej cztery godziny na dobę, ale mieszkanie z Mullinsem okazało się
całkiem znośne, bardziej znośne niż mogła się spodziewać. Był okropny, to
prawda, ale bawił się tym i chyba lubił, kiedy nie pozostawała mu dłużna i
zamiastsiępeszyćczyfukaćbezradnie,odpłacałapięknymzanadobne.
Któregoś dnia, kiedy mała spała, nie było pacjentów i nikt go nie wzywał,
zaprosiłMelnapartyjkęgina.
– Nie mam pojęcia, jak się w to gra. Gin kojarzy mi się wyłącznie z
tonikiem.
Wyjaśniłzasadygry,rozdałkartyiwtedyktośzadzwoniłdodrzwi.
Melpoklepałagopodłoni.
–Niechpansiedzispokojnie,sprawdzęktoto.
Na progu stał chudy mężczyzna z długą, siwawą brodą, w brudnym
roboczym kombinezonie i brudnych butach, koszuli o postrzępionych
mankietach.Całyjegoubiórsprawiałwrażenie,jakbynosiłgoodbardzodawna.
Nieśmiałwejśćdodomu,stałpoprostuwproguimiętosiłwdłoniberet.
–Słucham–zagadnęłaMel.
–Jestdoktor?
–Owszem,jest.Zarazgopoproszę.
Zawołała Doka i poszła sprawdzić, jak ma się Chloe. Kiedy wróciła do
kuchni,doktormiałzasępionąminę.
– Musimy jechać z wizytą – oznajmił. – Myślisz, że ktoś mógłby zająć się
dzieckiem?
–O,potrzebujepanmojejpomocy–niemalwykrzyknęłazożywieniem.
–Nienazwałbymtegotakszumnie–burknął–alejedźzemną.
–Ktotobył?
– Clifford Paulis. Mieszka w lesie. Jego córka ciągle ma jakieś problemy.
Chciałbym,żebyśjąobejrzała.
–Dobrze–zgodziłasięMel,niemającpojęcia,ocochodzi.
Żadna z potencjalnych opiekunek nie odpowiadała na telefon, więc Mel
zaniosłamałądoJacka,zostawiłamubutlęipieluchy.
–Poradziszsobie?
–Siostrzenice.Pamiętasz?Wszystkobędzieokey.
–Ilewłaściwiemasztychsiostrzenic?
– Osiem, a siostry są cztery. Jakoś żadna nie potrafiła urodzić syna. A ty
gdziesięwybierasz?
–Niewiemdokładnie.
–JedziemydoPaulisów–oznajmiłdoktor.
Jackażgwizdnął.
–Cotozaludzie?–zagadnęła,kiedywsiedlidosamochodu.–Wszyscyich
znająpozamną.
–Jużcimówię.Mieszkająwtrailerach,tetandetneprzyczepyzastępująim
dom. Biedni, bezrobotni, apatyczni. Handlują wódką. To bardzo nieszczęśliwi
ludzie, ale spokojni, nie sprawiają żadnych kłopotów. Piją, i owszem. Rzadko
pojawiają się w miasteczku. Clifford mówi, że była jakaś awantura i kogoś
trzebapocerować.
–Jakaawantura?
– Widać się pobili, chociaż tacy spokojni. Skoro przyjechał, sprawa jest
poważna.
Leśnądrogądotarlinapolanę,naktórejMelzobaczyładwienędznebudyi
kilka trailerów w tak opłakanym stanie, że żaden samochód już by ich nie
pociągnął. Na zewnątrz stały jakieś meble, stolik, krzesła, stara kanapa. W
pobliżuleżałyopony,zardzewiaławyżymaczka,takichłam.
–OJezu–jęknęła.
– Lepiej nic nie mów – ostrzegł ją Dok. – Pomóż, jeśli dasz radę, ale nie
próbujznimirozmawiać,mogąbyćnieprzyjemni,anawetwrodzy.
Wysiadł z furgonetki, wziął torbę. Pojawili się ludzie. Nie wyszli z bud i
trailerów,raczejzlasu.Kilkumężczyznwnieokreślonymwieku,wznoszonych,
brudnych ubraniach roboczych. Zarośnięci, prostaccy z wyglądu, o długich,
zmierzwionych włosach i ziemistej cerze. Życie na tak zwanym łonie natury
raczejimniesłużyło.Melpoczułasmród.Ciludzieniepostawilinawetszaletu,
samiteżcuchnęli,niemylisię.Małytrzeciświat.
Doktorkiwnąłgłowąnapowitanie.Musiałbyćtutajwcześniej,tooczywiste.
Obejrzał się, czy Mel idzie za nim. Weszli do chaty, przed którą stał Clifford
Paulis.Onaciągleniepewna,czujna,oniwobecniejteż.
Wbudzie,przystoleoświetlonymświecą,siedziałotrojeludzi.
Wszyscy około trzydziestki, o napuchniętych twarzach. Kobieta musiała
miećzłamanąrękę,botrzymałająpoddziwnymkątem.
Doktorpostawiłtorbęnastole,otworzyłją,wyjąłrękawiczki.Melstałakrok
zanim.Nigdyniejeździładonikogozwizytamidomowymi,alejejkoleżankito
robiły.ObsługiwałynajbiedniejszedzielniceLosAngeles.
Zwykle jednak wzywano policję, bo najczęściej chodziło o przypadki
przemocydomowej,terazewidentnieteżmielidoczynieniazczymśtakim.
– Pokaż, Maxine, co z twoją ręką – powiedział doktor. – Clifford, przynieś
mi miskę z wodą. Ty – polecił Mel – zajmij się Calvinem, zobacz, czy trzeba
założyćszwy,ajasprawdzę,coztymłokciem.
MężczyznapodniósłgłowęiuśmiechnąłsiędoMel,pokazujączepsutezęby.
Musiałbyćpojakimśnarkotyku,poznałatopoźrenicach.Pewniewużytkubyła
amfetamina.
DoktorzająłsięMaxine,aonaCalvinem.Nietrzebabyłozakładaćszwów.
Miałniegroźnerozcięcienadbrwią,wystarczyłplaster.Iwielkisiniaknagłowie,
którydostrzegładopieropochwili.Maxinemusiałamunieźleprzyłożyć,zanim
złamałjejrękę.
Jęknęłagłośno,kiedydoktornastawiałkość.Byłniezwyklesprawnyjakna
swójwiek.Założyłgips.Melprzyglądałamusięzpodziwem.
Kiedyskończył,zdjąłrękawiczki,wrzuciłjedotorbyiruszyłbezsłowado
wyjścia,Melzanim.
–Cotusięwłaściwiestało?–zapytała,kiedybylijużnazewnątrz.
–Ajakmyślisz?Odpowiedźjestprosta.
–Okropne.
– Owszem, okropne. Po prostu alkoholizm. Ci ludzie piją i tyle. Mieszkają
tutaj, nie mają prawdziwych domów. Clifford odszedł od swojej rodziny
pierwszy, potem pojawili się Maxine, Calvin Thompson. Nie wiem, jak sobie
radzą. Podejrzewam, że Calvin prowadzi jakieś pokątne interesy. I uprawia
marihuanę.Oczywiściemogęsięmylić.Trudnopowiedzieć.
–Okropne–powtórzyłaMel.
–Wokolicznychlasachjestsporoupraw,procedernadużąskalę.Cliffordto
klasycznywłóczęga,prawdziwihodowcymająsięświetnie,zarabiająmiliony.
–Dlaczegozabrałmniepanzsobą?
– Z dwóch powodów. Żebyś zobaczyła, jak wygląda praca lekarza na
zadupiu. I żebyś uświadomiła sobie, że w takie miejsca, jak to, gdzie byliśmy,
nigdy nie powinnaś wyprawiać się sama, nawet kiedy trzeba odebrać poród.
Posłuchajmojejrady.
–Jasne.–Melwzdrygnęłasię.–Chybapowinienpanzawiadomićszeryfa.
Doktorzaśmiałsię.
– Szeryf doskonale wie, że ma tutaj hodowców. Ja jestem lekarzem, a nie
policjantem, i nie będę składał doniesień. To etyka lekarska. Mam nadzieję, że
myśliszpodobnie.
– Oni żyją w okropnych warunkach. Głodni, brudni, najpewniej chorzy.
Korzystają z deszczówki, jeśli w ogóle korzystają. Biją się, piją, umierają od
alkoholu…
–Owszem–skwitowałDok.
Beznadziejna sytuacja, pomyślała Mel, sytuacja, której w żaden sposób nie
możnazaradzić.
–Jakpantoznosi?
–Poprostustaramsięrobić,comogę.Pomagamjakoś.Towszystko.
Melpokręciłagłową.
– To nie dla mnie. Kiedy ktoś taki trafia do szpitala, w porządku, ale tutaj
czujęsiętak,jakbympracowaławjakimścholernymKorpusiePokoju,aniew
służbiezdrowia.
–Sąteżdobrestronytejpracy,tylkomusiszjedopieropoznać.
Przygnębiona,wręczprzybita,popowrocieposzłaodebraćmałą.
–Niewesoło,co?–zagadnąłJack.
–Koszmar.Byłeśtamkiedyś?
–Zdarzyłosię.Kilkalattemuwczasiepolowaniatrafiłemnatęichpolanę.
–Możetrzebabyjednakzawiadomićpolicję?
Wzruszyłramionami.
–Wiesz,toichprawotakżyć.
Zatemniewiedziałomarihuanie.
–Mnieniemieścisiętowgłowie.Mogęiśćdołazienki?Chciałabymumyć
ręce,zanimdotknęmałej.
–Łazienkajestzarazzakuchnią.
Kiedywróciła,wzięławramionapachnącązasypkądlamaluchówChloe.
–Naszczęściemyniemusimyżyćtakjakoni–powiedziałJack.
– Oni też nie powinni. Niech ktoś wreszcie zajmie się nimi, pomoże.
Przynajmniejdostarczyjedzenie,czystąwodę…
– Wiesz, oni mają chyba już całkiem zlasowane mózgi od alkoholu, nie
potrafią się ratować. Nie warto zajmować się beznadziejnymi przypadkami. To
tylkoprzygnębiaczłowieka.
Mel wróciła do baru na kolację. Żartowała z Jackiem, nawet Proboszcz się
uśmiechnął.
– Zapomniałam ci podziękować, że zająłeś się małą – powiedziała w
którymśmomencie,dotykającdłoniJacka.
–Byłaśprzybita.
–Owszem.WszpitaluwLosAngelesbezustanniemiałamkontaktztakimi
ludźmi, biednymi, z marginesu, wykolejonymi. Kąpaliśmy ich, leczyliśmy i
odsyłaliśmydosłużbsocjalnych.Taknaprawdęwiedziałam,żezachwilęznów
zacznąchodzićpośmietnikach,szukaćpuszek,aleniechciałamotymmyśleć,
nie oglądałam tego. Tam sytuacja była inna. Ci ludzie mogli jednak liczyć na
pomoc,jeślijejnaprawdęchcieli,tymtutajniktniepomoże,pozadoktorem.Jest
naprawdębardzodzielny,robiwieledobrego.
–Toprawda–przytaknąłJack.
Meluśmiechnęłasięsmutno.
–Niełatwosiętużyje.
– Bywa trudno, ale jakoś próbujemy sobie radzić. A ci, z którymi się
spotkałaś, niekoniecznie chcą pomocy. Pamiętaj o tym. Reszta żyje inaczej,
spokojnie,zdrowo,szczęśliwienawet.Naprawdęwpadłaśwtakądesperację?
– Myślałam, że znajdę spokój i ciszę. Nie spodziewałam się zetknąć z
sytuacjami,odktórychchciałamuciec.
– Naprawdę żyje się tu spokojnie. Trafiłaś na coś wyjątkowego –
przekonywał.–Musiałabyśpobyćtutrochę,przekonaćsięnawłasneoczy.Nie
kłamię,uwierz.
–Zostanę,dopókimałanieznajdziedomu.Wybacz,aleniepotrafiępodjąć
innychzobowiązań.
– Nie chodzi o to, żebyś się zobowiązywała. Po prostu mówię o
możliwościach.
–Dziękuję,żezająłeśsiędzieckiem.
–Niesprawiałanajmniejszychkłopotów.
Kiedywyszła,JackzwróciłsiędoProboszcza:
–Daszsobieradę?Skoczyłbymnapiwo.
Zdziwiony Proboszcz uniósł brwi, ale nic nie powiedział, nie zapytał,
dlaczegotakszybkoprzychodziczasnakolejnąwizytęwGraceValley.
–Pewnie,żedamsobieradę–mruknąłwkońcu.
Jack czuł, że musi porozmawiać z Charmaine. Mel zajmowała jego myśli,
ladadzieńmogławyjechaćzVirginRiver,aletuchodziłoohonor.
Chciałgraćczysto.
Bał się, że jeśli znowu pójdzie do łóżka z Charmaine, będzie widział
zupełnieinnątwarz.Niemógłdotegodopuścić,bokrzywdziłbyjeobie,obieby
obraził. Kiedy wszedł do tawerny, zaskoczona uśmiechnęła się na jego widok,
aleuśmiechzarazzniknął.Domyśliłasię,żecośmusiałozajść,skoroprzyjechał
takszybkopoichostatnimspotkaniu.
–Podaćcipiwo?
–Chciałemztobąpogadać.Butchmożecięzastąpićnachwilę?
Cofnęła się o krok. W ciemnych oczach pojawił się smutek. Wiedziała, że
tenmomentmusiprzyjść.
–Wystarczycichwila,tak?
–Tak,Charmaine.Niemamwieledopowiedzenia.
–Jestktośinny.
–Nie.Usiądźmyprzystoliku.
Zamieniła kilka słów z Butchem, Jack tymczasem zajął miejsce. Po chwili
usiadłaobokniego.Ująłjejdłonie.
–Byłaśwspaniała,Charmaine.Niemyśl,żetegoniedoceniałem.
–Ale…
–NiebędęjużprzyjeżdżałnapiwodoClearRiver.Cośsięzmieniło.
–Znamcię.Powódmożebyćjeden.Maszprzecieżswojepotrzeby.
Długosięnadtymzastanawiałpodrodze.NiemógłokłamywaćCharmaine.
Melniebyłaprzecież„tąinną”,dlaktórejjązostawiał.Niedawałamużadnych
perspektyw.Wkażdejchwilimogławyjechać,jakmówiła.Nawetgdybyzostała,
nic to by jeszcze nie oznaczało. Nie chodziło o Mel, raczej o to, by nie
oszukiwaćCharmaine.Byładobrym,porządnymczłowiekiem.Niepotrafiłbyjej
zwodzić,czekając,copostanowiMel.
Uporządkował chatę, ale to nie oznaczało, że Mel jest gotowa zostać,
aczkolwiekbardzotegopragnął.
Charmaineniemyliłasię,miałswojepotrzeby,chodziłojednakocoświęcej
niż seks. Długo żył samotnie, nie wiązał się z nikim zbyt blisko. Mel też
zachowywaładystanszpowodów,którychnieznał,niemniejwyczuwałrezerwę.
Ismutek.
Pragnąłjej.Pragnąłjejcałymsercem,całąduszą.
– Owszem, mam potrzeby – przytaknął – ale wszystko muszę zmienić.
Mógłbymtunadalprzyjeżdżać,bobyłaśdlamniebardzodobra,przezostatnie
dwa lata byłaś jedyną kobietą w moim życiu, lecz teraz już nie. Muszę coś z
sobązrobić.
–Jakprzyjechałeśostatnio,czułam,żecośsięzmieniło.
–Tak.Wybacz.Przestałemmyśleć.Zasługujesznacoślepszego.
Odrzuciławłosy.
–Agdybympowiedziała,żetodlamnienieważne?
Chryste,czułsięokropnie.
–Aledlamnieważne–bąknął.
WoczachCharmainepojawiłysięłzy.
–Wporządku,rozumiem–odparładzielnie.
Kiedy wyszedł, wiedział, że długo będzie dochodził do siebie. Zawiódł
Charmaine. Mieli pewien układ, wprawdzie nieformalny, nawet nie został
wyartykułowany, niemniej układ. Ona trzymała się umowy, a on zawiódł,
wycofałsiępaskudnie.
ROZDZIAŁPIĄTY
Rano, po pierwszym karmieniu małej, kiedy Chloe zasypiała znowu
spokojnie,Melrobiłasobiekawęisiadałanagankudoktora.Lubiłapatrzyć,jak
miasteczkobudzisiędożycia.Ludziewychodzilizdomów,trzaskałydrzwi,na
ulicy pojawiały się pierwsze samochody, promienie porannego słońca
przeświecałyprzezgałęziepotężnychsosen.Chłopakrzucałjejpodnogilokalny
dziennik,„HumboldtNews”,nijakniemającysiędo„LA.Times”,alewkońcu
prowincjatoprowincja,nie?
Szkolny autobus zabierał dzieciaki z miasteczka i z okolicznych farm. Na
przystanek podwozili je rodzice, trochę starsze dojeżdżały na rowerach i
przypinałyswojewehikułydopłotów.Potempojawiałsiężółtyszkolnyautobus,
prowadzonyprzezwielką,zawszeuśmiechniętąkobietę.
Dzisiaj akurat Jack wyszedł z baru z wędką w ręku i pudełkiem, w którym
miałhaczyki,muchyiżyłki.Rzuciłcałysprzętnaskrzynięfurgonetki,pomachał
Melnadzieńdobry.Odmachałamu.Jechałnadrzekę.
Po chwili pojawił się Proboszcz z mopem, żeby przetrzeć stopnie
prowadzącenaganek,onteżjąpozdrowił.
Co mówiła o miasteczku? Że nie tak je sobie wyobrażała? O tej porannej
godzinie wydawało się urocze. Słodkie, szalowane domki w najróżniejszych
kolorach: niebieskie, zielone, kremowe. Dom Connie i Rona, obok ich sklepu,
otynkowany na żółto, tak jak sklep. Rick właśnie wyszedł, wskoczył do
samochodu. Miło tu było. Bezpiecznie. Wszyscy pozdrawiali się nawzajem,
przystawali,wymienialikilkasłów.Okazywalisobieżyczliwość.
Od strony kościółka podeszła niepewnym krokiem jakaś kobieta. Mel
podniosłasięnajejwidok.
–Panijestpielęgniarką?–zagadnęła.
–Owszem,pielęgniarkąipołożną.Mogęwczymśpomóc?
–Taktylkopytam,bosłyszałamopani.
Kobieta, dość wysoka, miała cienie pod oczami, senną twarz, tłuste włosy
ściągniętewkucyk.Wyglądałanachorą.
Melwyciągnęładłoń.
–MelindaMonroe.
Kobieta zawahała się, wytarła dłoń o spodnie, dopiero podała, ale jakoś
niezgrabnie.Miałabrudzapaznokciami.
– Cheryl – powiedziała. – Cheryl Creighton. – Cofnęła dłoń i wsunęła do
kieszenimęskichspodni.Pewniezawszetakienosiła.
Ach, pomyślała Mel, to ta Cheryl, która miała wysprzątać chatę Hope, ale
zapiła. Stąd jej zapadnięte oczy i uciekające spojrzenie, niezdrowa cera,
popękanenaczyńkanapoliczkach.
–Napewnoniczegoniepotrzebujesz?
–Nie.Mówią,żepaniwyjeżdża.
– Może nie za chwilę – odparła z uśmiechem Mel – ale rzeczywiście
zamierzamwyjechać,jaktylkouporamsięzkilkomasprawami.
–Mówipaniotymdzieciaku.
Melprzechyliłagłowę.
–Tuchybarzeczywiściewszyscywiedząwszystkoowszystkich.Domyślasz
sięmoże,czyjetomaleństwo?Chciałabym…
–Panimożesobiewyjechać,jakchce.Jazajmęsięmałą.
–Skądtakapropozycja,jeśliwolnozapytać?
–Chcępomóc.
–Niepotrzebujęwtejchwilipomocy,chciałabymnatomiastznaleźćmatkę
dziewczynki.Możebyćchora.Wpołoguróżniebywa.
Melspojrzaławstronębaru.Proboszczodstawiłmopiobserwowałje.
ZdomuwyszedłDok.
–Jaksięmasz,Cheryl.
–Dzieńdobry,doktorze.Mówiłamwłaśniepanipielęgniarce,żemogłabym
pomócprzydziecku.
–Skądtenpomysł?
Wzruszyłaramionami.
– Jack powiedział mi o dzieciaku, no więc tak sobie pomyślałam, że
mogłabymsięprzydać.
–Dzięki–powiedziałdoktor.–Będziemyotobiepamiętać.
– Teraz, jak panią zobaczyłam, to już wszystko rozumiem – oznajmiła
Cheryl.–Miłobyłopoznać.–Odwróciłasięiodeszła.
MelspojrzałanaDoka.
–Ocojejchodziło?
– Wygląda na to, że po prostu chciała cię poznać. Kocha się w Jacku jak
nastolatka.Zadurzonydzieciak.
–Niepowinienjejobsługiwać.
–Inieobsługuje.Jackjestotwartywobecludziiszczodry,alenapewnonie
jestgłupi.Cherylniemożepićuniegowbarze.Tobyłobyjaklaniebenzynyw
ogień. Poza tym nie stać jej, żeby zalewać się u Jacka. Na pewno kupuje
najtańsząwódkęalbosamogon.
–Wykończysię.
–Niestety.
–Niktniemożejejpomóc?
–Onaniechcepomocy.
–Ktośpróbował?Jack…
–Ontunicniemożezrobić,boCherylzaczęłabysobiewyobrażaćBógwie
co,gdybyspróbował.–Doktorodwróciłsięiwróciłdodomu.
Melposzłazanim.
–Myślipan,żeonamożebyćmatkąmałej?
– Wszystko jest możliwe, ale wątpię. – Uniósł siwe brwi. – Uważasz, że
powinienemzadzwonićdoszeryfaizałatwićnakazbadania?
Cozadziwnemiasteczko,pomyślałaMel.
Kiedy Chloe spała, Mel wybrała się do sklepu. Connie wychyliła głowę z
zaplecza.
–Czegocitrzeba?
–Pomyślałam,żeprzejrzępisma.Nudzęsię.
–Jasne.Jakchcesz,możeszobejrzećznamiserial.
Mel podeszła do półki z pismami. Nie było wielkiego wyboru: jakiś
magazynwędkarski,myśliwski,cośobroni,„Playboy”.Wzięła„Playboya”oraz
jakiśtaniromansiprzeszłanazaplecze.ConnieiJoysiedziałyprzedniewielkim
telewizorem z kubkami kawy w dłoniach. Nie mogły bardziej różnić się od
siebie. Connie była ogniście ruda, z doskonale ostrzyżoną czuprynką, drobna,
Joy rosła, tęga, o nijakiej twarzy, z włoskami ściągniętymi do tyłu w mysi
ogonek.Doprawdydziwnapara,aleprzyjaźniłysięoddziecka.
–Siadaj–zaprosiłaConnie.–Nalejsobiekawy,jeślimaszochotę.
Oglądałyoperęmydlaną.Pięknakobietamówiładoprzystojnegofaceta:
–Nigdyniekochałamnikogopozatobą,Brent.Nigdy.
–Kłamie–stwierdziłaConnie.
– Wcale nie kłamie – zaprzeczyła Joy. – Bzykała się z innymi, ale kochała
tylkojego.
–Belindo,todziecko…–odezwałsięaktor.
–Dzieckojesttwoje,Brent.
– Dziecko jest Donovana. – Joy była dobrze zorientowana w losach
bohaterów.
Meloparłasięobiurko.
–Cotojest?
– „Riverside Falls” – odpowiedziała Connie. – Brent i Belinda to główni
bohaterowie.Belindatotakaluźnalaska.
–Lizzieteżtakabędzie,jakdalejbędziesiętakubierać–stwierdziłaJoy.
–Jakwyrośniezeswoichciuchów,kupięjejcośbardziejkonserwatywnego.
Takimamplan.
Joyparsknęłaśmiechem.
–Connie,onadawnowyrosłazeswoichciuchów.
Parabohaterówserialutymczasemznalazłasięwłóżku.
– No, no, dawniej w operach mydlanych nie było momentów –
skomentowałaMel.
–Oglądaszseriale?–zapytałaConnie.
–Cośtamoglądałam,jakbyłamcollege’u.–Odłożyłapismoinalałasobie
kawy.
Głowaaktorkizniknęłapodkołdrą,zsuwałasięniżejiniżej.
–OJezu–mruknęłaMel.
Conniepowachlowałasięzwrażenia.
–Tojejsekretnabroń–stwierdziłaJoyiserialprzerwaływtymmomencie
reklamy.
Spojrzałynasiebieiparsknęłyśmiechem.Podniosłysięzkrzeseł.
– Od wczoraj niewiele się wydarzyło. Dzieciątko pewnie dopiero w
college’usiędowie,ktojestkochanymtatusiem.
–Niewiadomo,czyDonovan.ByłaprzecieżteżzCarterem.
–Nie,zCarterembyładawno,toniejego.
–Odkiedyoglądacietenserial?–zainteresowałasięMel.
–Jezu,chybazpiętnaścielat–jęknęłaConny.
–Przynajmniejpiętnaście.
–Znalazłaśjakieśpismodlasiebie?
Melzgłupiąminąpokazała„Playboya”.
–No,no–mruknęłaConnie.
– A co, miałam wziąć coś o łowiectwie albo wędkowaniu czy broni?
Ciężarówkiteżmniespecjalnieniepasjonują.Niezamawiaszżadnychinnych?
–Powiedz,cochcesz,aRonzamówi.Mamytylkoto,coschodzi.
– Jasne. To logiczne. Mam nadzieję, że nie pozbawiłam jakiegoś faceta
najnowszegonumeru„Playboya”.
– Nie martw się, na pewno nie – uspokoiła ją Connie. – Słuchaj, dzisiaj w
barzerobimyskładkoweprzyjęcieurodzinoweJoy.Przyjdziesz?
–Niemamżadnegoprezentu.
– Nie dajemy sobie prezentów, skarbie – powiedziała Joy. – Po prostu
przyjdź.
– Wszystkiego najlepszego, Joy. Wracam do doktora. O której zaczyna się
impreza?Przynieśćcoś?
– Zbieramy się około szóstej. Nic nie musisz przynosić, starczy nam
jedzenia.Zdzieciakiemnicsięniewyjaśniło?
–Nickompletnie.
–Przeklętahistoria.WkażdymraziematkaniemieszkawVirgin,topewne.
–Teżtakmyślę.–Melwyjęłapieniądzezkieszeniizapłaciłazazakupy.–
Dozobaczeniawieczorem.
WracającdoDoka,przeszłaobokbaru.Jacksiedziałnagankuznogamina
poręczy. Obok stało pudełko wędkarskie ze ślicznymi, kolorowymi muchami,
byłyteżhaczyki,apozatymkombinerki,nożyczkiiinnedrobiazgi.
–Przerwa?–zapytał.
– Zrobiłam sobie dzień wolny. Przewinęłam tylko małą, śpi cały czas, a
doktorniechciałgraćzemnąwkarty,bogostrasznieogrywam.
Jackzaśmiałsię,spojrzałnapismo,naksiążkęiuniósłbrwi.
–Lekkalekturadlazabiciaczasu?
– Nie miałam wielkiego wyboru. Mogłam wziąć to albo coś na temat
łowiectwa,wędkarstwa,broniitakdalej.Pożyczyćci,kiedyjużprzeczytam?
–Nie,dzięki.
–Nielubiszrozebranychkobiet?
–Uwielbiam,aleraczejnienazdjęciach.Tywswojejpracymaszznimina
codzieńdoczynienia.
–Niemiałamcokupić,więczostałmi„Playboy”.Kiedybyłamwcollege’u,
kupowałyśmy go czasami i pokładałyśmy się ze śmiechu, czytając porady
redakcji.Alemieliniezłeopowiadania.Ciąglezamieszczajątekstyliterackie?
–Niemampojęcia,panienkoMelindo.–Jackwyszczerzyłsię.
–Wiesz,cozauważyłam?Tukażdymatelewizjęsatelitarnąibroń.
– Owszem, to taki niezbędny zestaw. Nie ma kablówki, to ludzie instalują
satelitarną.Strzelasz?
–Nieznoszębroni.–Otrząsnęłasię.–Wmoimszpitaluciąglestykałamsię
zludźmipopostrzałach.Tobyłotrudne.–Onnawetniemiałpojęcia,jaktrudne.
Ponowniesięwzdrygnęła.
–Unasużywasięstrzelbiwiatrówek.Ludzieniemająpistoletów.Jaakurat
mam, nawet dwa, kupiłem je wiele lat temu i jakoś nie potrafiłem się pozbyć.
Tutajbrońsłużydopolowań,doodstrzałuchorychzwierząt,równieżdoobrony
przed nimi, bo natura bywa groźna. Mogę nauczyć cię strzelać, wtedy
przestanieszbaćsiębroni.
– Wykluczone. Widzę broń w samochodach. Ludzie nie rozstają się z nią?
Jeżdżąznabitymistrzelbami?
– Jasne. Kiedy atakuje cię niedźwiedź, nie masz czasu załadować broni. A
niedźwiedziełowiąrybywtejsamejrzece,wktórejmyłowimy.
– Ciekawe. Wędkowanie zaczyna nabierać nowego wymiaru. A te
nieszczęsneofiarynaścianachtwojegobaru?
–JeleniaustrzeliłProboszcz.Miśirybatomojetrofea.
Melpokręciłagłową.
– Co wam te biedne zwierzęta zawiniły? Co to za przyjemność zabijać
niewinnestworzenia?
– Owszem, jeleń i ryba nic nie zawiniły – przyznał – ale miś był dość
arogancki.Niedźwiedzica,ściślejmówiąc.Przyszłapodbar,szukałajedzeniaw
śmieciach, próbowała dostać się do środka. Niedźwiedzie zjedzą każde
świństwo. Była z małym. Mały zbliżył się do mnie, co wywołało w matce
agresję.Przestraszyłasięwidać,żemogęzrobićmukrzywdę…
–Uch…Costałosięzmałym?
– Przetrzymałem go u siebie, dopóki nie przyjechali ludzie z parku
narodowegoiniezabralizwierzaka.
–Smutne.Onapoprostuchciałagotylkobronić,jakkażdamatka.
–Jateżmusiałemsiębronić,mogłamnierozszarpaćżywcem.Niepolujęna
niedźwiedzie, nie chcę ich zabijać. Na wszelki wypadek noszę przy sobie gaz
pieprzowy,lecztamtegodniazostawiłemgowsamochodzie,astrzelbęmiałem
pod ręką. – Jack uśmiechnął się niespodzianie. – Nie ma co, wielkomiejska
dziewczynazciebie.
–Notak,wielkomiejskadziewczyna.Nielubięoglądaćtruchełnaścianachi
niechtakzostanie.
Wieczoremgościezaczęlizjeżdżaćdobaru.
–DzisiajuJackajestskładkoweprzyjęcieurodzinoweJoy–poinformowała
Mel doktora. – Pójdzie pan? Ja chciałabym wpaść tam na chwilę, złożyć jej
życzenia.Moglibyśmysięwymieniać.
Dok skrzywił się. Miał ochotę wypić szklaneczkę whisky, zjeść coś i
zakończyćspokojniedzień.Melnakarmiłamałąiułożyłajądosnu,coniebyło
wcalełatwe.Potempoprawiławłosy,umalowałausta.Bałasię,żebędzienudno,
alechciałaspotkaćsięznowymiznajomymi.
– Nie zostanę tam długo – obiecała, gotowa do wyjścia dopiero dobrze po
siódmej.
– A zostań choćby do świtu, co mnie to obchodzi – burknął doktor. – Ja
nigdziesięnieruszam.
–Niechpanprzyjdziepomnie,gdybymbyłapotrzebna.
–Tutajniemawieluokazjidozabawy.Korzystaj.Potrafięjeszczenakarmić
iprzewinąćdziecko.Mamtrochęwiększedoświadczenieniżty.
Bar był pełen ludzi. Ktoś uruchomił rzadko włączaną szafę grającą, wybrał
country.JackiProboszczkrzątalisięzabarem,Rickykrążyłmiędzystolikami.
MelodnalazłaJoy.
– Przepraszam, że tak późno przychodzę, ale mała strasznie marudziła, nie
chciałazasnąć.–Zdjęłablezeripociągnęłanosem.–Apetycznezapachy.
–Jestmnóstwojedzenia.Bierztalerziczęstujsię.
Kilka stolików zsunięto razem i ustawiono na nich pysznie wyglądające
dania,główniedomowezapiekanki,tradycyjneamerykańskiecasserole,którym
ludzie uwielbiają się dzielić. Co się zanosi sąsiadom, chcąc sprawić im
przyjemność? Oczywiście casserole, a jak się je skomponuje, to już sprawa
każdejgospodyni.Możliwościjestbezliku,jakwprzypadkupizzy.
Byłteżoczywiścietorturodzinowyześwieczkami.
Mel nałożyła sobie trochę jedzenia. Ludzie podchodzili do niej, witali się:
Fish Bristol, zawołany wędkarz, jego żona, Carrie, Harv, który co rano wpadał
dobaruipracowałdladużejkompaniitelefonicznej,aprzedpracąmusiałzjeść
uJacka.
–Niechcęwyciągaćtakwcześnieżonyzłóżka,żebyrobiłamiśniadanie–
mówiłześmiechem.
W kącie, oparta o ścianę, stała Liz. Miała króciuteńką spódniczkę ledwie
zasłaniającą pupę i wyglądała na okropnie znudzoną. Mel pomachała do niej i
otrzymała wątły uśmiech w odpowiedzi. Ktoś przedstawił jej parę farmerów
hodujących owce, Lilly i Bucka Andersonów. Buck był wysoki, łysawy i
kościsty,aLillydrobna,okrąglutkairumiana.
–Cośsięwyjaśniłozdzieckiem?–zapytałanatychmiastLilly.
–Nic.
–Niemaszzniąkłopotów?
–Żadnych,toprawdziwyaniołek.
–Niktniechcejejadoptować?
–Skądże.Służbysocjalnejeszczesięnieodezwały.
Connieprzyprowadziłaprzyjaciółkę,którąchciałaprzedstawićMel.
–Mel,toJoFitch.Onaijejmążmieszkająnakońcuulicy,wnajwiększym
domuwmiasteczku.
– Tak się cieszę, że w końcu cię poznałam. Nie przypuszczałam, że taka
ładnadziewczyna…
Niezdążyładokończyć,bopodszedłdoniejmężczyznazdrinkiemwdłoni,
objąłjąwpół,zakręciłszklaneczką.
–Noproszę, naszasiostrzyczka.Och, siostro,fatalniesię czuję.– Parsknął
głośnymśmiechem.
–Mójmąż,Nick–przedstawiłagoJotrochęrozdrażnionagłupimdowcipem
męża.
–Miłomi–przywitałasięMeluprzejmie.Nicknajwyraźniejwypiłojeden
kieliszekzadużo.OdwróciłasiędoConnie.–Jedzeniejestświetne.
–Jakcisiępodobawnaszymmiasteczku,siostroMelindo?–ciągnąłNick.
–MówmiMel.Bardzomisiępodoba.Jesteścieszczęściarzami.
– To prawda, jesteśmy szczęściarzami. – Znowu nie wiedzieć czemu
parsknąłśmiechem.
Hopewspominałacośonim.Pijak,kobieciarz,takityp.Niejedenrazzarobił
wtwarzzpowoduswoichlepkichłap.
–Przepraszam,chciałabymwziąćsobiedrinka…
Chwyciłjązarękę.
–Pozwól,żeja…
Strąciłajegodłoń,alenieprzestałasięuśmiechać.
–Nie,nie,dziękuję.–Uciekłaczymprędzej.
Przywitała się z Sue i Dougiem Carpenterami, bywalcami baru, a potem z
matkąPollyFishburnijejojcem.Usiadłaprzybarze,postawiłatalerz,aleJack
niezająłsięniąodrazu,tylkowpatrywałsięwkogośnasalizzasępionąminą.
Wkońcuodwróciłsiędoniej.
–Podajmipiwo,proszę.
–Jużsięrobi.
–Wyglądasz,jakbycościęmartwiło–zauważyła.
– Nie. Po prostu pilnuję interesu, przyglądam się gościom. Dobrze się
bawisz?
– Owszem. Próbowałeś jedzenia? Pycha. Prawie tak dobre jak Proboszcza.
Tutejszekobietynaprawdępotrafiągotować.
–Tak.Sądzielneizaradne.Jaktoinaczejpowiedzieć?Mocne?Twarde?
Nabrałaodrobinęzapiekankinawidelecipołknęła.
– Nie mam się z nimi co równać. Jeszcze jeden powód, żeby wracać do
miasta.
ObokniejwyrósłNick.
–Dlaczegozniknęłaś?
– Przepraszam cię, ale muszę pogadać z innymi. Jestem tu nowa, chcę
poznać ludzi. – Zsunęła się ze stołka i odeszła z piwem, zostawiając na barze
talerzzjedzeniem.
Nickchciałpójśćzanią,aleJackchwyciłgozarękęispojrzałmuprostow
oczy.
–Żonanaciebieczeka–powiedziałzimno.
–Odpuść,Jack–ześmiechemodparłNick.
–Nieprzeholuj,dobrze?
Nickznowuparsknąłśmiechem.Musiałbyćwświetnymhumorze.
– Jack, nie bądź taki zaborczy. Nie możesz zagarniać wszystkich ślicznych
dziewczyn dla siebie. Wyluzuj. Nasze żony szaleją za tobą. Daj człowiekowi
szansę.–Powygłoszeniutegopostulatuwreszcieodszedł.
Jack obserwował gości. Potrafił nalewać drinki i patrzyć na salę. Nick
zachowywałsięjakzadurzonysmarkacz,Melnajwyraźniejgourzekła.
Wodził za nią wzrokiem, ale jakoś sobie radziła, rozmawiała z innymi
ludźmi,niedawałamuprzystępudosiebie,takazwykłataktyka.
Proboszczwiedział,cosiędzieje.
–Mamgonaprostowaćczyodrazudaćmuwnos?–zapytał.
–Zostaw.–JacksamchętnieszturchnąłbyNicka.Jeślitylkowyciągnierękę
wstronęMel,oberwie,pomyślał.
–Jakchcesz–powiedziałProboszcz.–Alejakbyco,przyłożęmu.
SiostrzenicaConniewłożyłapalecwtort,apotemoblizałagobardzo,bardzo
powoli,patrzącznacząconaRicka,którysprzątałnaczyniazestolików.Biedny
chłopakzamarł.
OJezu,jeszczetegobrakowało.
Ktoś zapalił świeczki i Joy usiłowała je zdmuchnąć. Pięćdziesiąt trzy,
niebagatelnaliczba.
Mel trzymała się z boku. Nick stanął za jej plecami. Jack nie spuszczał z
niego wzroku, chociaż nie widział dokładnie, co dzieje się w tłumie. Kiedy
zobaczył,żeMelgwałtowniesięodwraca,wybiegłzzabaru.
Poczuła dłoń na pupie, dłoń zaczęła sunąć niżej. Nie mogła uwierzyć,
osłupiała,apotemkopnęłaNickaztakąsiłą,żewylądowałnapodłodze.
Postawiłastopęnajegopiersi.
–Nigdy,aletonigdywięcejniepróbujczegośpodobnego.–Nieuroniław
czasietejakcjianikroplipiwa.
Jackzatrzymałsięwpółkroku.Aniechmnie,pomyślał.
Nick dalej leżał, zbyt ogłupiały, by się podnieść. W sali zaległa na chwilę
martwa cisza, a potem ludzie gruchnęli śmiechem, ktoś zaczął klaskać, jakaś
kobieta zawołała do Mel, że dobrze mu tak. Mel zrobiło się trochę głupio,
cofnęłasięipodeszładoJacka.Przynimczułasiębezpieczna.
PołożyłjejdłońnaramieniuispiorunowałwzrokiemNicka.
Mel bardzo współczuła Jo Ellen. Co żona może zrobić z takim okropnym
mężem? Zebrała go z podłogi i wzięła do domu. Atmosfera od razu się
poprawiła, wszyscy żartowali, mężczyźni pytali Mel, czy mogą się z nią
spróbowaćnarękę,awoczachkobietzostałaprawdziwąbohaterką.
Opowiadano sobie historyjki o wyczynach Nicka. Ciągle zaczepiał kobiety,
obrywałpotwarzy,alejeszczenigdyniktmunieprzyłożyłażtaksolidnie,ani
żadnazobrażanychkobiet,aniżadenmąż.Byłżałosnymtypem,pośmiewiskiem
miasteczka.Naprzyjęciachupijałsięizaczynałrozrabiać.Miałokropnąopinię.
–Ajednakgozapraszacie–zauważyłaMel,zwracającsiędoConnie.
– To mała społeczność, wszyscy trzymamy się razem – usłyszała w
odpowiedzi.
–Ktośpowinienmuuświadomić,żejakniepotrafisięzachować,niebędzie
miałwstępunażadneimprezy.
– To by oznaczało, że musielibyśmy wykluczyć też Jo, a ona na to nie
zasługuje.Owielebardziejżalmijestjejniżkobiet,któretengłupeknapastuje.
Robi z niej idiotkę. A my jakoś potrafimy sobie poradzić z jego łapami. –
Poklepała Mel po ramieniu. – Ciebie na pewno nigdy już nie zaczepi, możesz
byćspokojna.
O dziewiątej jak na komendę przyjęcie się skończyło. Kobiety zebrały
naczynia,wszyscyzaczęliwychodzić.Melteżgotowałasiędowyjścia.
– Zaczekaj – poprosił Jack, a gdy usiadła przy barze, podsunął jej kawę. –
Nazwałemcięwielkomiejskądziewczyną,prawda?–zapytałzuśmiechem.
–Jużsamaniewiem,kimjestem.Iniemiałampojęcia,żestaćmnienacoś
takiego.
–Mogęspytać,skądteumiejętności?
– Kiedy byłam na ostatnim roku studiów, wybuchła psychoza wśród
studentek.Mówiłosięogwałtachnakampusieidziewczynyzaczęłychodzićna
kursysamoobrony.Prawdępowiedziawszy,nigdyniebyłampewna,czyzdołam
zastosowaćwyuczonechwytywkrytycznejsytuacji.Wiesz,treningwsali,gdzie
masz instruktora, materace, pełen komfort, to jednak coś zupełnie innego. Nie
wiedziałam,czypotrafiłabymsięobronić,gdybynaglejakiśfacetwyskoczyłzza
węgła.
–Terazjużwiesz,żepotrafiszsolidnieprzyłożyć.Niespodziewałsiętakiej
reakcji.Ajazkoleiniezdawałemsobiedokońcasprawyztego,cosiędzieje.
Dopiero gdy zobaczyłem idiotyczny uśmiech na jego twarzy i szok na twojej,
zrozumiałem,żenaprawdęcośjestnietak.
– Chwycił mnie za tyłek. – Zobaczyła, że oczy Jacka pociemniały. –
Spokojnie.Tonietwójtyłek.Cobyśmuzrobił?
–Mógłbymcałkiemsporo.Niepozwolęnatakiezachowaniawmoimbarze.
Toniedopuszczalne.ObserwowałemNicka,widziałem,żemusięspodobałaś.
–Niebyłotoprzyjemne,alejestempewna,żeterazzostawimniewspokoju.
Dziwne, że przyjęcie skończyło się jak nożem uciął – zmieniła temat. – Jakby
ludziesięumówili.
–Oświcietrzebawracaćdopracy,zająćsięzwierzętami…
–Albodziećmi–dodała,zsuwającsięzestołka.
–Odprowadzęcię.
–Niemusisz.
Jackwyszedłjednakzzabaru.
–Pozwólmi.Tobyłciekawywieczór.–Ująłjąpodramię.Mówiłsobie,że
totylkouprzejmość,alebardzochciałjąpocałować,myślałotymodkilkudni.
Wyszli na ulicę zalaną srebrnym blaskiem księżyca. W sypialni Doka
świeciłosięświatło.Jackzatrzymałsięnaśrodkuchodnika.
– Popatrz, Mel. Takiego czegoś nie zobaczysz nigdzie indziej na świecie.
Gwiazdy,księżyciczysteniebo.Naszeniebo.
Podniosła wzrok. Niebo rzeczywiście było cudowne, rozgwieżdżone, nie
potrafiła wyobrazić sobie piękniejszego. Jack stanął za nią, położył jej ręce na
ramionach.
–Wżadnymmieścieniebędzieszmiałatakiegowidoku,zadużoświateł.
–Wiem.Tutajnaprawdęjestpięknie.
– Zanim wyjedziesz, pokażę ci jeszcze lasy sekwojowe i górskie potoki.
Zawiózłbym cię na wybrzeże, żebyś mogła obejrzeć wieloryby, przypływają
teraz blisko. – Oparła się o niego i było to miłe. Wtulił nos w jej włosy. –
Zaimponowało mi, jak sobie poradziłaś z Nickiem, ale przykro mi, że stało się
to,cosięstało.Powinienembyłgoprzypilnować,mamwyrzutysumienia.
–Niemogłeśzareagować.Wszystkodziałosięzbytszybko.
– Niby tak… – Miał wrażenie, że widzi w jej oczach zachętę, zaproszenie.
Nachyliłgłowę.
Melpołożyłamudłońnapiersi.
–Muszęjużiść.–Gdywyprostowałsię,dodałaznieznacznymuśmiechem:
–Niepotrafiłabymcięodrzucić.
– Nie musiałabyś. – Ciągle trzymał ręce na jej ramionach, nie chciał jej
puścić.
– Dobranoc, Jack. I dziękuję za wszystko. Pomimo incydentu z Nickiem
dobrzesiębawiłam.
–Miłomisłyszeć.
Odwróciłasięizopuszczonągłowąruszyładodrzwi.
Odczekał,ażznikniewdomu,poczymwróciłdobaru.Zauważyłsamochód
Ricka przed domem Connie. Cóż, chłopak nie tracił czasu. Nie miał rodziców,
babcia się starzała. Jack opiekował się nim, jak mógł, i wiedział doskonale, że
któregoś dnia będą musieli przeprowadzić tak zwaną rozmowę zasadniczą. Za
jakiśczas.Napewnonietegowieczoru.DzisiajJackmusiałrozmówićsięsamz
sobą.
Proboszczpoustawiałjużkrzesłanastolikachimyłpodłogę.Jackprzeszedł
obokniegopośpiesznie.
–Gdziecisiętakpali?–zagadnąłwielkolud.
–Chcęwziąćprysznic–mruknąłJackponuro.
Connie i Ron bardzo lubili Ricka i nie mieli nic przeciwko temu, że kilka
minutporozmawianagankuzLiz.Ufalimu,chociażniepowinni.
Gdybywiedzieli,cosięznimdzieje,gdypatrzynaLiz,pewniezamknęliby
pannęwdomunaczteryspusty.
A pannica oparła się o balustradę ganku, wyciągnęła papierosa z torebki i
zapaliła.
–Cotyrobisz?
–Przeszkadzaci?–Wypuściładym.
Rickwzruszyłramionami.
–Człowiekpotemśmierdzi.Niktniebędziemiałochotyciępocałować.
Uśmiechnęłasię.
–Aktośmiałbyochotę?
Wyjął jej papierosa z palców, wyrzucił i przygarnął ją do siebie.
Rzeczywiście,pomyślał,cuchnieszpapierosem,aledasięwytrzymać.
Przytuliłasięmocnodoniego.Cholerajasna.Towłaśnieto.Przejściaczasu
dojrzewania.Strasznietoprzeżywał.
–Niepowinnaśpalić–mruknął.
–Może.
–Palenieskracażycie.
–Szkodabybyło.
–Jesteśśliczna,naprawdęśliczna.
–Tyteż.
– Faceci nie są śliczni, tylko przystojni. Chcesz, żebym odwiózł cię do
szkoływponiedziałek?
–Pewnie.Októrejmożeszprzyjechać?
–Osiódmej?
–Dobra.
–Wktórejklasiejesteś?
–Wpierwszejklasieliceum.
Rickoprzytomniałraptownie.
–Masz…czternaścielat?
–Tak.Aty?
–Szesnaście.–Cofnąłsię.–Niechtocholera.
– To znaczy, że mnie nie odwieziesz? – zapytała, obciągając sweterek i
odsłaniającbardziejdekolt.
Rickuśmiechnąłsię.
– Odwiozę. Do zobaczenia w poniedziałek rano. – Już miał odejść, ale
jeszcze ją pocałował. Mocno, głęboko. Z całą pewnością nie wyglądała na
czternastkęiniezachowywałasięjakczternastoletnidzieciak.
ROZDZIAŁSZÓSTY
Doktor tego ranka wyszedł z domu przed śniadaniem, bo miał wizytę
domową.KilkaminutpóźniejpojawiłasięLillyAnderson.Byłamniejwięcejw
tym sam wieku co Connie i Joy, późna czterdziestka, pięćdziesiąt kilka. Miła,
okrąglutka, o krótkich ciemnych włosach lekko przyprószonych siwizną. Nie
nosiła makijażu. Miała ładną cerę, a kiedy się uśmiechała, w różowych
policzkach robiły się dołki. Kiedy poznały się na przyjęciu urodzinowym Joy,
Mel od razu ją polubiła. Było w niej coś, co dawało człowiekowi poczucie
bezpieczeństwaiwzbudzałoufność.
–Ciąglezajmujeszsiętymmaleństwem?–zagadnęła.
–Tak.
–Dziwne,żedotądniezgłosiłsięnikt,ktochciałbyjąadoptować.
–Jateżjestemtrochęzaskoczona.
– Zdrowe, śliczne dziecko. Gdzie ci wszyscy ludzie, którzy nie mogą mieć
własnych?
Melwzruszyłaramionami.
–Możetokwestiabiurokracji.Służbomsocjalnymjakośsięnieśpieszy.
–Wiesz,nieprzestajęmyślećotejmałej,całyczasmamjąwgłowie.Może
mogłabymjakośpomóc?
–Byłobymiło–ucieszyłasięMel.–Mieszkaszwpobliżu,prawda?Dobrze,
gdyby czasami ktoś zajął się nią na kilka godzin, kiedy przyjmujemy akurat
pacjentów.
– Mamy ranczo po drugiej stronie rzeki, to niedaleko. Odchowałam już
własne dzieciaki, są dorosłe, na swoim. Mogłabym wziąć małą do czasu, aż
znajdzie się dla niej dom. Mam różne rzeczy dla malucha na strychu, mogę je
znieść.Możenawetmogłabyzostaćunas.Buck,mójmąż,niemanicprzeciwko
temu.
– Lilly, to bardzo piękna propozycja, ale w tej chwili nikt nie da wam
pieniędzynajejutrzymanie.
– Nie ma takiej potrzeby. Jak można pomóc, to człowiek pomaga, a ja
kochamdzieci.
–Domyślaszsięmoże,ktojestjejmatką?
Lillypokręciłasmutnogłową.
–Niemampojęciainiewyobrażamsobie,jakmożnaporzucićdziecko.Kto
takrobi?Dziewczynawkłopotach,któraniemażadnychśrodkówdożycia?Ja
wychowałamdziękiBogutrzycórki,trzechsynówimamsiedmiorownuków.
–Tomiłe,bojesteśjeszczemłodaibędzieszmogłasięnimicieszyć.
–Toprawda,jestemszczęśliwa.
WoczachLillypojawiłysięłzy,amożeMeltylkotaksięwydało.
– Porozmawiam z doktorem, zobaczymy, co powie. Jesteś pewna, że
mogłabyśjąwziąć?Dałabymciodżywki,trochępieluch,aletowszystko.
–Jestempewna.Powiedzdoktorowi,żenaprawdęchętniezajmęsięmałą.
Kiedy Dok wrócił godzinę później do domu, Mel opowiedziała mu
wszystko.
–LillyAnderson?–Wydawałsięskonsternowany.
–Cośniewporządku?Jeślitak,możemytumałąjeszczezatrzymać.
–Nie.Poprostujestemzdziwiony.–Uciekłdoswojegogabinetu.
Melposzłazanim.
–Nieodpowiedziałpan,corobimy.
– Lilly i Buck to świetni ludzie, trudno o lepszy dom dla małej, będą
wiedzieli,jaksięniązająć,majądoświadczenie.
–Czyliniemusisiępanzastanawiać?
–Niemuszę,alemożetysięjeszczezastanów.
– Nie – odpowiedziała Mel trochę drżącym głosem. – Ja nie muszę się
zastanawiać.Jeślipansięzgadza,jateżakceptujędecyzję.
–Niemniejprzemyśljeszczesprawę.IdęterazdoJacka.Tydobrzewszystko
rozważ.Jakwrócę,możemyjechaćzmałądoAndersonów.
–Dobrze.–Zabrzmiałotobardzosłabo,cichutko.
Mel od chwili przyjazdu do miasteczka, a minęły już trzy tygodnie,
zaprzątała myśli Jacka. Kiedy zobaczył ją pierwszego wieczoru, miał ochotę
przysiąśćsiędostolika,poznaćlepiej,dowiedziećsięoniejjaknajwięcej.
Widywał ją codziennie, prowadzili długie rozmowy, zaprzyjaźnili się, ale
ciągle coś ukrywała. Wiedział, że wcześnie straciła rodziców, wiedział o jej
siostrze, o trudnej, pełnej chaosu pracy w szpitalu, wyczuwał jednak jakąś
tajemnicę.Groźną,niszczącą,Byłowjejżyciucoś,oczymniechciałamówić,
jakieś.bolesne,druzgocącedoświadczenie.Niemiałpojęcia,cotomogłobyć.
Nie potrafił też powiedzieć, co tak bardzo go w niej oczarowało, co
pociągało, bo z pewnością nie tylko uroda. W miasteczku nie było co prawda
żadnejinteresującejsingielki,aleprzecieżniebyłcałkiemsam.AMelniebyła
jedyną seksowną kobietą, na której zdarzyło mu się w ostatnich latach oprzeć
oko.Niebyłprzecieżpustelnikiem,jeździłdomiastnawybrzeżu.Noimiałpod
bokiemClearRiver.
AleMelroztaczaławokółsiebieszczególnąaurę,któragozniewoliła.
Drobna, o pełnych piersiach, ślicznie wykrojonych różowych ustach. Nie
mówiąc już o błyskotliwym umyśle. Najładniejsza była, kiedy zapominała o
swoich smutkach, oczy wtedy jaśniały śmiała się albo uśmiechała, cała twarz
promieniała.Śniłoniej.Czułswojedłonienajejciele,wyobrażałsobie,jakw
niąwchodzi.Słyszałjejsłodkiejęki.Ibum!Budziłsięzlanypotem.
Podobała mu się od samego początku, ale historia z Nickiem przesądziła
sprawę. Ta kobieta to był prawdziwy dynamit. Cudowna, delikatna, i z jakim
ciosem!Cholera.
Smutek w jej oczach ostrzegał go, że powinien być ostrożny. Jeden
nierozważny ruch, a Mel wskoczy do bmw i ucieknie z Virgin River, nie
zważając na nic. Zapomni o miasteczku. Dlatego dotąd nie powiedział jej o
porządkachwchacie.Takstrasznietrudnobyłomusięzniąrozstaćpoprzyjęciu
urodzinowym Joy, kiedy odprowadzał ją do doktora. Miał wielką ochotę
przygarnąćMeldosiebie,zapewnić,żewszystkobędziedobrze,żeonjużsięo
topostara,niechtylkodamuszansę.
Doktor i Proboszcz grali w karty przy stoliku w kącie. Jack ukroił spory
kawałekszarlotki,przykryłtalerzserwetkąiruszyłnadrugąstronęulicy.Przed
domem Doka stała tylko jego stara furgonetka i bmw Mel. Nie ma pacjentów,
możnawejść,pomyślałisercezabiłomuszybciej.
Mała leżała w swoim śmiesznym łóżeczku z pleksi, a Mel siedziała przy
stole kuchennym. Płakała. Podszedł, postawił talerz z szarlotką na stole i
przyklęknąłobokkrzesła.
–Mel…
Podniosłagłowę.
–Niechtodiabli!Przyłapałeśmnie.Położyłjejdłońnaplecach.
– Co się dzieje? – Może wreszcie to z siebie wyrzuci, pomyślał. Pozwoli
sobiepomóc.
–Znalazłamdomdlamałej.Ktośprzyszedłdomnie,powiedział,żemożeją
wziąć.Doktorsięzgadza.
–Ktototaki?
– Lilly Anderson. – Wielkie łzy spływały po policzkach. – A ja już się do
niejprzywiązałam.–Oparłagłowęnajegoramieniuiznowusięrozszlochała.
Niewiele myśląc, postawił Mel na nogi, sam usiadł na krześle i wziął ją na
kolana.
Objęłagozaszyję,ukryłatwarznajegoramieniuidalejłkała,aongłaskał
jąpoplecach,dotknąłustamijejwłosów.
–Jużdobrze,spokojnie–szeptał.
–Zgodziłamsię–mruknęławjegokoszulę.–Głupietowszystko.Dałamjej
imię.Cojawłaściwiesobiewyobrażałam?
–Dałaśjejimięimnóstwoczułości.Przykromi,żetakciętoterazboli.
Tak naprawdę nie wiedział, czy jest mu przykro, liczyło się tylko to, że
trzymająwramionach,żeczujejejciało.Byłatakadrobna,leciutkajakpiórko,
cały czas obejmowała go za szyję. Pachnące włosy… Zapominał przy niej o
wszystkim.
Podniosłagłowęispojrzałamuwoczy.
–Zastanawiałamsięnawet,czyniepowinnamsamajejwziąć,zabraćzsobą.
Takiemyślichodząmipogłowie.Kompletnewariactwo,Jack.
Otarłłzyzjejtwarzy.
–Spróbujjąwtakimrazieadoptować,jeślinieumieszsięzniąrozstać.
– Doktor mówi, że Andersonowie to porządni ludzie i będzie miała u nich
dobrydom.
–Toprawda,uczciwi,porządniludzie.Sóltejziemi.
– U nich Chloe będzie lepiej. Co ja mogę jej dać? Jestem sama, muszę
pracować, dziecko potrzebuje stałej opieki. Nie ma nawet prawdziwego
łóżeczka,tylkotogłupiepleksi.Istaregodoktoraorazpołożnązaopiekunów.
–Sąróżnerodziny.
– To najlepsze rozwiązanie. – Łzy znowu popłynęły po policzkach Mel. –
Alebardzomiciężko.–Ponownieoparłagłowęnajegoramieniu.
Przytuliłją,aonamocniejobjęłagozaszyję.Zamknąłoczy,czułnatwarzy
jejwłosy.
Melwypłakiwałasięodserca.Wreszcie,porazpierwszyodprawierokunie
byłasamazeswoimismutkami.Ktośtrzymałjąwramionach,pocieszał.Tobyło
dobre uczucie. Jack dawał jej swoją siłę, ciepło. Miękka koszula, mocne uda,
zapachwodykolońskiejorazświeżegopowietrza…
Poczuciebezpieczeństwa.Głaskałjąpoplecachicałowałwłosy.
W końcu trochę się uspokoiła, pociągnęła nosem, podniosła głowę,
popatrzyła na niego w milczeniu. Dotknął wargami jej ust. Delikatnie,
niepewnie.Niemyślałterazoniczym,mózgsięwyłączył.Zamknąłoczy,objął
ją jeszcze mocniej. Oboje zatracili się w pocałunku, świat gdzieś odjechał,
zniknął.
–Nie,Jack–szepnęławkońcu.–Niezadawajsięzemną.
Pocałowałjąjeszczeraz.
–Niemartwsięomnie.
–Nierozumiesz.Niemamnicdozaofiarowania,absolutnienic.
–Oniccięnieproszę.–Pomyślałjednak,żeMelsięmyli.Dawałaibrała,i
byłotowspaniałe.
Aonaporazpierwszyoddawnanieczułasiępusta,wydrążonaodśrodka,
chociażbynachwilęzapomniałaobólu,któryciąglejejtowarzyszył.
Była z kimś złączona, złączona z życiem, ze światem. Zakotwiczona.
Niezwykłe uczucie doświadczać znowu bliskości drugiego człowieka.
Zapomniałajuż,jaktojest,aleciałoprzypominałosobie.
– Jesteś dobrym człowiekiem, Jack – powiedziała cicho. – Nie chcę cię
skrzywdzić,niechcę,żebyścierpiałprzezemnie.Janiejestemwstanienikogo
pokochać.
–Potrafięzadbaćosiebie.
Pocałowałagoznowu,głęboko,namiętnie,gorąco.MałasięobudziłaiMel
ocknęłasię,odsunęła.
–Jezu,cojawyprawiam?Niepowinnam.
Jackwzruszyłramionami.
– Jesteśmy przecież przyjaciółmi. Jesteśmy sobie bliscy. Potrzebowałaś
pociechy…imaszmnie,mojewsparcie.
–Niebrnijmywtodalej.Niepowinniśmy.
– Mel, rozpaczałaś, płakałaś. I tyle. Nie rób z tego problemu i nie desperuj
teraz,żepopełniłaśbłąd.
–Całowaliśmysię!–krzyknęłaniemalzezgrozą.
Jackuśmiechnąłsię.
–Jesteśzbytsurowadlasiebie.Czasamiczłowiekmusicośpoczuć,cośmusi
sięwnimobudzić.Nicwtymzłego.Niemożnabezprzerwysięcenzurować.
–Obiecaj,żetosięwięcejniepowtórzy.
– Skoro nie chcesz, nie powtórzy się, ale jeśli tylko zechcesz, jestem,
pamiętaj.Awieszdlaczego?Bolubięsięcałować.Inierobięsobiespecjalnych
wyrzutów z tego powodu, a ty owszem. Będziesz teraz się katować, że źle
zrobiłaś. Nie rozumiem tego. No cóż… – Postawił ją na nogi. – Sama
decydujesz,chociażmyślę,żewgłębiduszymnielubisz.Ipocałuneksprawiłci
przyjemność, przynajmniej tak mi się zdaje. – Wyszczerzył się w uśmiechu. –
Czułemto,awtychsprawachmamniezłewyczucie.
–Poprostuszukasztowarzystwakobiety.
–Akuratkobietwokolicyniebrakuje.Naprawdęniewtymrzecz.
–Takczysiak,obiecaj.
–Obiecuję,jeślicinatymzależy.
–Bardzo.
Podniósłsięzkrzesła.Przestrzegałprzecieżsamsiebieprzednieostrożnością
ijakostatnigłupekzapomniałoudzielanychsobieprzestrogach.SpłoszyłMel,
więc teraz musi odzyskać jej zaufanie, i to jak najszybciej. Ujął ją pod brodę,
spojrzałwśliczne,smutneoczy.
–Chcesz,żebyśmyrazemodwieźliChloedoAndersonów?Obiecuję,żenie
będęcięjużcałował.
– Pojedziesz ze mną? Muszę zobaczyć, jak mała będzie mieszkała. Nie
chciałabymodwozićjejsama.
Jackrozumiał,żeMelmusidojśćdosiebie,uspokoićsię.Wróciłdobaru.
– Doktorze, jadę z Mel do Andersonów. Chcemy oddać im małą. W
porządku?
–Pewnie,jedźcie.–Niepodniósłnawetgłowyznadkart.
MelspakowałarzeczyChloeikiedypodjechałponią,czekałajużnaganku.
Nie mieli nosidełka ani fotelika, trzymała więc dziewczynkę w ramionach.
Ciąglezbierałosięjejnapłacz,alejakośpróbowałasiętrzymać.
DomAndersonów,zpozoruprostywiejskidom,byłprzestronny,zadbanyi
po prostu tchnął życiem. Lśniące podłogi, czyściutkie okna, wygodne kanapy,
głębokie fotele, kilimy na ścianach, powietrze przesycone zapachem świeżo
pieczonegochleba,ciastostygnącenablaciekuchennym,mnóstwozdjęćdziecii
wnuków.NaChloeczekałajużwiklinowakołyska.
Lillyprzygotowałaherbatęiobiepanieusiadłyprzystolekuchennym,aJack
z Buckiem poszli do korrala, gdzie młodzi Andersonowie zaczęli właśnie
wiosennestrzyżenieowiec.
–Będęztobąszczera,Lilly.Bardzosiędoniejprzywiązałam.
UścisnęładłońMel.
–Rozumiem.Powinnaśdonasprzyjeżdżaćjaknajczęściej,żebynietracićz
niąkontaktu.
–Wiesz,możebyćcitrudno,jeśliktośsięponiązgłosi,pamiętajotym.
WoczachLillypojawiłysięłzy.Obiebyłybliskiepłaczu.
– Masz w sobie tyle czułości. Nie martw się o mnie, Mel. Wnuki
przyjeżdżająiwyjeżdżają,przywykłamjuż,żedzieciakiniezostająwtymdomu
nastałe.Aledopókimałaunasbędzie,przyjeżdżaj,zawszebędzieszserdecznie
witana.
– Dziękuję, Lilly. Wiesz, ja służę kobietom. Kobietom i dzieciom, to moja
praca,całemojeżycie.
–Towidać.Dobrze,żejesteśznami.
–Niezostanętutaj…
–Zastanówsięjeszcze,todobremiejscedozamieszkania.
– Posiedzę trochę, zobaczę, czy coś wyjaśni się w sprawie Chloe. Przyjadę
dowaszakilkadniwziąćjąnaręce,przytulić.
–Możeszprzyjeżdżaćcodziennie.Dwarazydziennie,jeślitylkochcesz.
Mel wyszła z domu i stanęła przy ogrodzeniu korrala, obok Jacka.
Obserwowałaprzezchwilęstrzyżenie.
– Powinniście przyjechać za kilka tygodni zobaczyć jagnięta. Zawsze
strzyżemy owce wcześniej, przed rodzeniem – powiedział Buck. – To dla nich
ulga.
Wracalidoosadywmilczeniu.Melpodziwiałazielonełąki,wzgórza,piękno
tejkrainy.GdyJackzboczyłnaautostradę299,żebypokazaćjejlassekwojowy,
mimoponuregonastrojuMelażzatchnęłasięzzachwytu.
Potężne drzewa, królewskie, majestatyczne, na tle czystego nieba, i
promieniesłońcaprzebijająceprzezgałęzie.
Bardzopowolidochodziładosiebie.
Dwaróżneświatysąsiadującezsobą:ludziemieszkającywprzyczepach,w
leśnych budach, nędzarze bez żadnych szans, i te cudowne lasy sekwojowe z
ogromnymi, majestatycznymi, dumnymi drzewami, najbardziej niezwykłymi,
jakieznała.Tusięczułocałebogactwonatury,zdrowejipięknej.
Jack zatrzymał się nad Virgin River, przy zakolu rzeki, w pobliżu dwóch
wędkarzywobowiązkowychzielonychkamizelkachzmnóstwemkieszeni.
–Corobisz?–zapytała.
–Chcęcipokazać,jaktupięknie,zanimuciekniesz.Toakuratjestulubione
miejsce wędkarzy. Ja też tu często łowię. Zimą przyjeżdżam obserwować, jak
łososie odpływają na tarło. To niezwykły widok. Skoro nie musisz już
opiekować się małą, moglibyśmy pojechać na wybrzeże przyjrzeć się
wielorybom. Wkrótce odpłyną na północ na letni pobyt. Lubią wody Alaski.
Matkimigrujązmłodymi.Będąsięznamiżegnać.Jestcooglądać.Ijestczego
słuchać…Wielorybiepieśni…
Jedenzwędkarzywyciągnąłwłaśniezwodydorodnegopstrąga.
–Wdobrymsezonierybytopodstawamenuwnaszymbarze.
–Złowionegłównieprzezciebie?
– Ja łowię, łowi Proboszcz i Ricky. Praca zamienia się wtedy w zabawę.
Popatrz tam, Mel. – Wskazał gęste zarośla, z których wyszła właśnie
niedźwiedzica z niedźwiadkiem. – Musiała niedawno urodzić, bo to maluch.
Widziałaś kiedyś coś takiego? To nasze baribale. Budzą się z zimowego snu i
wychodzązgawr.
–TylkonaDiscovery.Wędkarzeniezwracająnaniąuwagi?
– Na pewno ją widzą, ale jak nie będą jej drażnić, ona też nie zaatakuje.
Jednak na wszelki wypadek każdy ma przy sobie gaz. Gdyby podeszła zbyt
blisko,ukryjąsięwsamochodachipoczekają,ażodejdzie.Wiesz,wbrewtemu,
cosięmówi,niedźwiedź,gdyzachowujeszsięspokojnie,niezrobicikrzywdy,
ale matka z małym potrafi być niebezpieczna. – Zaśmiał się. – Popatrz, będzie
terazłowiłarybkęnaobiad.
Mel przyglądała się zafascynowana, jak niedźwiedzica próbuje schwytać
smaczny kąsek. Każdy niedźwiedź wypracowuje sobie inną technikę łapania
ryb.
–Dlaczegomnietuprzywiozłeś?
–Kiedyczasamijestmiźle,mamchandrę,przyjeżdżamtutaj,siadam,gapię
się. Jadę na łąki, gdzie pasą się owce czy krowy. Idę między sekwoje. Czuję
wtedykontaktzziemiąirobimisięlżejnaduszy.
Obserwowałwędkarzyiniedźwiedzicę.Całatrójkarówniemocnoliczyłana
jakąśzdobycz.Wędkarzetakbylipochłonięciłowieniem,żeniezwracaliuwagi
naobcysamochódstojącynapolanie.
Jack nie wiedział, co Mel myśli, ale prosił w duchu: „Nie uciekaj tylko
dlatego, że cię pocałowałem, to jeszcze nie koniec świata, bywa naprawdę
gorzej”.
Pojakichśdwudziestuminutachzapaliłsilnikiruszyli.
–Cośjeszczechciałemcipokazać.Nieśpieszyszsię,mamnadzieję?
–Nie,doktorjestnamiejscuiprzyjmiepacjentów,jeśliktośsiępojawi.
Podjechali do chaty Hope McCrea. Niech Mel rozważy decyzję wyjazdu.
Bardzomunatymzależało.
Była zdumiona tym, co zdziałał. Już z zewnątrz na pierwszy rzut oka było
widać,ilepracywłożyłwdoprowadzeniedoporządkuzapuszczonegodomu.
–Chryste–szepnęła.–Jaktegodokonałeś?
–Przyużyciudesek,gwoździifarby.
–Niepowinieneśbył,Jack,boja…
– Wiem, bo zaraz wyjedziesz. Słyszałem to już sto razy w ciągu ostatnich
dwóchtygodni.Wporządku.Zrobisz,cozechcesz,alepomyślałem,żepowinnaś
miećwybór.
Patrzyłanachatę.Nowy,solidnyganekpomalowanynaczerwono,ananim
dwa śliczne drewniane fotele adirondack. Były też białe donice z geranium.
Chatawyglądałaślicznie.Melbałasięwejśćdośrodka.Jeśliwewnątrzwszystko
wyglądało równie pięknie, czy nie najdzie jej przemożna ochota, by tu zostać?
Wiedziała,żezobaczyprzytulnewnętrze.
Bez słowa wysiadła z samochodu i weszła na stopnie. Jack został w
furgonetce.Pozwolił,byobejrzaławszystkosama.Otworzyładrzwi.
Podłogi lśniły, blaty kuchenne również. Umyte okna… Szyby, przez które
niebyłoprzedtemwidaćświata,takczyste,jakbyichniebyło.Gdziewcześniej
była dykta, wstawiono szkło. Kanapy i fotele, wyczyszczone płynem do mycia
tapicerki odzyskały kolor, sprzęty kuchenne wypucowane do połysku. Nowy
dywannapodłodze.
W sypialni nowy wygodny fotel. Nie musiała nawet odchylać narzuty, by
odgadnąć, że na łóżku pojawił się nowy materac, a stare paskudztwo zostało
wyrzucone. Nowa pościel, koło łóżka mięciutki chodnik, w łazience nowe
ręczniki,białeiczerwone,czerwonykubełeknałazienkoweśmieci.
Niezbędne przybory toaletowe. Nowa kabina prysznicowa. Kafelki
wyszorowane, nawet fugi lśniły czystością. W powietrzu czuło się jeszcze
zapachśrodkówczystości.
Nadoleznajdowałysiędwieniewielkiesypialnie,napięterkuteżniewielka,
na razie pusta przestrzeń, gdzie mogłyby się zmieścić łóżko i szafka nocna.
Wszędzieabsolutnyporządek.Wróciładobawialni.Nakominkupaliłsięogień,
obokleżałastertadrewna.Książkinaregalezostałyodkurzone,skrzyniasłużąca
za ławę czy też stolik na kawę wypolerowana do połysku, podobnie jak szafki
kuchenne.Poszarzałepleksiwdrzwiczkachzastąpionoszkłem.Otworzyłajedną
i zobaczyła nowe naczynia. Na blacie kuchennym stał nawet stojak z czterema
butelkamiwina.
W lodówce, lśniącej jak wszystko w chacie, znalazła butelkę białego wina,
sześciopak dobrego piwa, sok pomarańczowy, mleko, masło, chleb, sałatę,
bekon,jajka,ser,majonez,musztardę.Jackpomyślałowszystkim.
Na kuchennym stole przykrytym nową serwetą stała patera z owocami, w
rogublatukuchennegoświece.Wzięłajednądoręki.Zapachowe…Waniliowe.
Wyszła,zamknęłazasobądrzwiiwróciławolnymkrokiemdosamochodu.
W dziwny sposób przygnębiły ją wysiłki Jacka. Nie spodziewała się tego, nie
oczekiwała.Pogodziłasięzfaktem,żepopełniłabłądibyłagotowawyjechaćz
VirginRiver.Niechpozwoląjejnato.Niechzostawiąjąwspokoju…
–Dlaczegotozrobiłeś?
– Hope obiecała ci mieszkanie. Ta chata ci się należy, ale moja robota nie
oznaczażadnychzobowiązań.Decyzjanależydociebie.
–Czegooczekiwałeś?
– Miasteczko cię potrzebuje. Doktor cię potrzebuje, chyba to widzisz.
Pomyślałem,żemożejednakspróbujesz.Żezostaniesztuprzynajmniejjeszcze
kilka tygodni, sprawdzisz, czy potrafisz tu pracować. Ludzie dali ci jasno do
zrozumienia,żecięchcą.
– Liczyłeś na to, że dotrzymam warunków kontraktu? Hope ich nie
dotrzymała,ścięłyśmysię.
–Hopeniebędzieżądała,żebyśliteralniewywiązałasięzumowy–oznajmił
spokojnie.
–Ależtak,będzie.
–Niebędzie.Masznatomojesłowo.To,cozrobiłem,zrobiłemdlaciebie,
niedlaHope.
Melpokręciłagłowązesmutkiem.
–Toniejestmiejscedlamnie.
–Człowiektrafiawróżnemiejsca,różniesięwżyciuplecie.Musisztylkoto
swojemiejscezaakceptować,polubić.
–Jack,spójrznamnie.Moimmiejscemjestmiasto,niestety.Nienadajęsię
nawiejskąakuszerkę.Niepotrafiłabymtutajmieszkać.Wiem,niktmnietunie
odrzucił,alemójświattodrogiebutikiiruchliweuliceLosAngeles.
–Niegadaj–skontrowałześmiechem.
Ukryłanamomenttwarzwdłoniach,przetarłaoczy.
–Nierozumiesz.Tobardziejskomplikowane,niżprzypuszczasz.
–Wyjaśnij.
–Jedenzpowodów,dlaktórychzdecydowałamsiętuprzyjechać,toten,że
nic nie będę musiała wyjaśniać. Przyznaję, to była zwariowana, a nawet chora
decyzja.Naprawdęnienależędowaszegoświata.
–Niechodziłotylkooto,żepoczułaśsięwypalona,prawda?
– Zlikwidowałam wszystko, co trzymało mnie w Los Angeles. Uciekłam.
Chciałamzacząćżycieodnowa.Wariactwo,ból,panika.
–Domyślałemsię,żemogłochodzićomężczyznę,złamaneserce…
–Blisko.
–Wierzmi,Mel,tutajnaprawdęmogłabyśdojśćdosiebie.
–Tobąkierowałypodobnepowody?
–Teżblisko,tylkożejanieuciekałemwpanice.Szukałemtakiegowłaśnie
miejsca.Spokój,dalekoodświata.Rzekipełneryb,lasypełnezwierzyny,czyste
powietrze, proste życie, jasne zasady, zżyci z sobą ludzie, którzy sobie
wzajemniepomagają.
Melodetchnęłagłęboko.
–Myślę,żetojednakniedlamnienadłuższąmetę.
–Niktniekażecipodejmowaćnadecyzjinalata.MożezwyjątkiemHope,
alejejniktniebierzepoważnie.Nieuciekajstądwpanice,jakwpaniceuciekłaś
z Los Angeles. To naprawdę dobre miejsce. Kto wie, może właśnie tu
odnajdzieszspokój,otrząśnieszsięztego,cotamciędręczyło.
– Przepraszam. Powinnam ci podziękować, być wdzięczna, a ja… Ciągle
spuszczamnosnakwintę,wszystkojestźle,nietak…
–Spokojnie.–Jackzapaliłsilnik.–Chciałemtylkocipokazać,żemaszjuż
gdzie mieszkać. Nie musisz korzystać z gościny doktora i tkwić w jego
szpitaliku,baćsię,żeladachwilabędzieszdzielićpokójzjakąśrodzącą.Tylko
tyle.
–Niedźwiedzietuprzychodzą?
– Nie należy trzymać śmieci koło domu. Lepiej wywozić je na wysypisko.
Miśkiściągajądośmieci,szukająwnichczegośdojedzenia.
–Nalitośćboską!
–Niebyłotutajoddawnażadnychniebezpiecznychprzypadków.–Ścisnął
jej dłoń. – Rozluźnij się, uspokój. Zajmij się tym, co cię boli. Zadbaj o siebie.
Mierztemperaturę.Dawajludziompiguły.Ipamiętaj,żeniktniebędzietrzymał
ciętusiłą.
Spojrzała na niego. Wyraziste, mocne rysy, prosty nos, wysokie kości
policzkowe,lekkizarost.Przystojnyfacet,miły,przyjaznyitwardy,tosięczuło.
Takitrochęleśnyczłowiek,drwal…Marknarzekał,żezaczynałysieć,aonmiał
bardzo gęstą, krótko przystrzyżoną czuprynę. Tak gęstą, że należałoby ją
przerzedzić.Odciskinadłoniach.Widaćbyło,żeciężkopracujefizycznie.Noi
przytymczystytestosteron.
Cotakizabójczyfacetrobiwosadzieliczącejsześciusetmieszkańców,gdzie
niebyłodlaniegokobiety?Dałjejtakwiele,aonaniemiałaabsolutnienicdo
zaofiarowania.Nic.Byławydrążona,pusta.Rozumiałto?Domyślałsię?
Wżałobienajgorszejestwłaśnieto,żeczłowiekczujesiętakpusty,myślała,
wchodząc do domu doktora. Powinna się cieszyć, że Jack odnowił chatę,
powinnojejschlebiać,żesięniąinteresuje,bobyłojasne,żesięinteresował.Ale
onaczułatylkosmutek.Nieporuszałajejjużserdeczność,niepotrafiłapoprostu
jej przyjmować, straciła tę zdolność. Ludzka serdeczność ją przygnębiała,
pogłębiała tylko poczucie samotności. Nie potrafiła zareagować na
zainteresowanietegoświetnegofaceta,cieszyćsię.
Czasamipytałasamąsiebie,czytenwiecznysmutektojakiśtrybutpłacony
Markowi?Powinnośćwobecjegopamięci?
Rickyprzychodziłdobarucodziennieposzkole,czasamiwweekendy,jeśli
Jack go potrzebował. Przywoził Liz, zostawiał ją pod sklepem Connie i potem
parkowałswójsamochódnatyłachbaru,obokautJackaiProboszcza.
Akuratmiałwejść,gdyJackwychodził.
–Bierzsprzęt–rzucił.–Pojedziemynadrzekę.
– Nic nie złowimy. Nie ta pora – przestrzegł go Ricky. – Wiosna jest
najgorszanawędkowanie.Proboszczjedzieznami?
–Nie,Proboszczzostajewbarze.
Jack dobrze pamiętał dzień, w którym poznał dzieciaka. Ricky miał wtedy
trzynaście lat, a on sam remontował właśnie domek i urządzał bar. Zobaczył
chudego,pełnegowdziękupiegowategosmarkaczazrozbrajającymuśmiechem.
I tak Ricky zaczął przychodzić do niego, pomagał przy remoncie. Kiedy Jack
dowiedział się, że mały ma tylko babkę, wziął go pod swoje skrzydła,
obserwował, jak dorasta, mężnieje. Nauczył go wędkować i polować. Dzieciak
powolidoroślałpodjegookiem.Szesnaścielattoprawiefizycznadojrzałość,ale
emocjonalnie i umysłowo Ricky ciągle był smarkaczem. Szesnaście lat, ciągłe
szczenięcywiek.
Usiedli na brzegu rzeki i zarzucili wędki. O tej porze roku rzeczywiście
kiepskosięłowiło.
–Powinniśmypogadać–powiedziałJack.
–Oczym?–zainteresowałsięRicky.
– O tym, gdzie wkładasz wacka. – Gdy Ricky szarpnął się i spojrzał na
Jacka, ten dodał, by nie było żadnych niedomówień: – Ona ma dopiero
czternaścielat.–Gdychłopaknadalmilczał,tylkoterazdlaodmianywbiłwzrok
wwodę,Jackstwierdził:–Niewyglądanaczternaście,alemaczternaście.
–Niczłegoniezrobiłem–bąknąłRicky.
Jackzaśmiałsię.
– Nie mów mi. Codziennie spotykasz się z nią.Odpuść sobie. Ocknij się,
synu,bowdajeszsięwniebezpiecznąhistorię.Uważaj,botonapalonalaseczka.
–Tobardzofajnaimiładziewczyna–obruszyłsięRicky.
–Lecisznanią,towidać.Bardzo?
Rickywzruszyłramionami.
–Lubięją.Możejestsmarkata,alewcaleniewydajesięsmarkata.Fajna–
powtórzył.
–Dobra,niechbędziesobiefajna,aletonieznaczy,żetwojechłopakimają
odrazuspotkaćsięzjajeczkamiczternastolatki.Jasne?
–Niemówmi–burknąłRicky.
–Zależycinaniej?
Ricky nie odpowiedzialna Jack nie potrafił przewidzieć, co ta dwójka
gotowazmajstrować.Dzieciakimająróżnesposobyszukaniasatysfakcji,alew
końcuitakidąnacałość.Wtakiejsytuacjinależałopomyślećoantykoncepcji,o
zabezpieczeniu.Zawcześniesiętodziało,zawcześnie.
Jackwestchnął,sięgnąłdokieszeniiwyjąłkilkagumek.
–Niechcę,żebyśmusiałichużyć,aleniechciałbymteż,żebyśichnieużył.
Pomóżmi,dobrze?
–Wporządku,Jack.Niedotknęjej.Toczternastka.
JackpotarmosiłczuprynęRicka.
Małymiałjużpierwszyzarostiniebyłchudzielcemjakdawniej.Naprawdę
zmężniał, doroślał, rozrósł się w barach. Pracował u Jacka, pomagał babce,
zajmowałsiędomem,zbierałdobrestopniewszkole.Byłodpowiedzialny,brał
na siebie dużo obowiązków. Fajny dzieciak, myślał Jack. Zapowiadał się na
uczciwego,porządnegofaceta.Szkodabyłoby,żebyzostałwtakimszczenięcym
wiekuojcem,robiącdzieckoczternastoletniejsmarkuli.
–Atyilemiałeślat?–zagadnął.
– Mniej więcej tyle, co ty teraz – powiedział Jack – ale dziewczyna była
znaczniestarsza.
–Ilestarsza?
– Znacznie starsza niż Lizzie. Starsza ode mnie. I mądrzejsza. – Wcisnął
kondomy Rickowi w dłoń. Mały spąsowiał, ale je przyjął. – Wiem, że to ten
wiek. Sam przez to przechodziłem. Dziewczynka wygląda na więcej lat, ale
naprawdęmusijeszczetrochędorosnąć.Niepowinnastartowaćtakwcześnie.
–Aha–mruknąłRick,wzdrygającsię.
–Przerywanytoryzyko–mówiłJack.–Niezawszezdążysz,niezawszesię
uda,jawtoniewierzę.Gumkateżsięniesprawdza,jeśliwchodziszdrugiraz.
Tochybawiesz?
–Wiem.
–Rick,wiem,żesięzaangażowałeś,trudno,aleprzynajmniejuważaj.Mamy
położną,Lizmożedoniejpójść,chociażwedługmniemajeszczeczasnaseks.I
napewnomajeszczemnóstwoczasunazachodzeniewciążę.
–Jużmówiłem,żeniezrobiężadnegogłupstwa,aledzięki,Jack.Wiem,że
chceszdlamniedobrze.
–Chodzimioto,żebyśniewpadł.Obojemusiciesięzabezpieczać,jakjuż
bydoszłodoczegoś.Onaity.Maszprzecieżswójrozum.Widziałemniejednego
faceta,któryzałatwiłsięnaamen,bomyślałfiutemzamiastgłową.–Spojrzałna
Ricka.Notak,smarkatazawróciłamuwgłowie,tobyłowidać.Niepanowałnad
sytuacją,chociażzapewniał,żetak,owszem.
–Słucham–mruknąłtylko.
– Zawsze miej gumkę. I poślij małą do Mel. Jak najszybciej. To twój
obowiązek.
–Musimyotymjeszczerozmawiać?
Jackchwyciłgozaramięipoczułpodpalcamitwardybiceps.Dzieciakmiał
metrosiemdziesiąticiąglejeszczerósł.
– Jeśli chcesz być dojrzałym facetem, musisz zachowywać się jak dojrzały
facet.
–Dopierojakskończęosiemnaścielat.Wkażdymrazietutaj,wKalifornii.
Jackparsknąłśmiechem.
–Strasznyzciebiemądrala,co?
–Mamnadzieję,żejednaktak,Jack.Oby.
ROZDZIAŁSIÓDMY
MelrozmawiałazJoeycodrugidzień,czasamicodziennie.Jeślimiałatylko
wolną chwilę, dzwoniła i Joey oddzwaniała, żeby nie nabijać Dokowi
rachunków.Przesłałazkomputerawprzychodnizdjęciaodnowionejchaty.
Joey, dekoratorka wnętrz, była zafascynowana tym, co zdziałał Jack. Mel
powiedziała siostrze, że zostanie jeszcze jakiś czas w Virgin River. Kilka
tygodni.Chciałaupewnićsię,żezChloewszystkowporządku,żemałamasię
dobrze.IprzyjąćdzieckoPolly.
Jackowi nie zwierzała się ze swoich planów, ale codziennie była w barze.
Domyślałsię,żepostanowiłajeszczeodczekać,cobardzogocieszyło.
Grała z doktorem w karty, zachodziła do sklepu Connie i razem oglądały
tasiemcowy serial, u Joy wypożyczała książki, kiedy ta otwierała niewielką
bibliotekę w każdy wtorek. Miała tam głównie tanie romanse kupowane w
antykwariatach,alestanowiłyjedynąrozrywkęnadługiewieczory.
Na prośbę doktora zawiozła Lydie Sudder, która chorowała na cukrzycę,
insulinęistrzykawki.Lydiebyławogólnienienajlepszymstanie.
Oprócz tego, że cierpiała na cukrzycę, narzekała na serce i artretyzm, ale
pomimo wszystkich tych dolegliwości dbała bardzo o dom, który był czysty i
ładnie urządzony. Jakoś dawała sobie radę, a Ricky jej pomagał, jak potrafił.
Okazałasiębardzomiłąwobejściuosobą,życzliwąiuśmiechniętą.
PoczęstowałaMelherbatąiciastkami.Siedziałyjeszczenaganku,gdyRicky
wróciłzeszkoły.
– Cześć, Mel – przywitał się. – Cześć, babciu. – Nachylił się i pocałował
Lydiewpoliczek.–Zarazjadędopracy,jeśliniczegoniepotrzebujesz.
–Nie,Ricky.Możeszjechać.–Poklepałagoporęce.
–Zadzwoń,gdybyśjednakczegośchciała.Wieczoremprzywiozęcicośod
Proboszcza.
–Dobrze,skarbie.
Rickyzostawiłzeszytyiksiążkiiwskoczyłzpowrotemdoauta.
–Mężczyznaniemożeobyćsiębezsamochodu,jakbybyłznimzłączony–
zauważyłaMel.
–Natowygląda–ześmiechemodparłaLydie.
NastępnegodniasiedziaławporzelunchuzConnieuJacka.
–Słyszałam,żechceszwyjeżdżaćzakilkadni.Niezmieniłaśplanów?
– W zasadzie nie, ale po tym, jak Jack zadał sobie tyle trudu, żeby
wyszykować chatę, pomyślałam, że zostanę jeszcze trochę i poczekam do
poroduPolly.
Connie zerknęła w stronę baru, przy którym siedziało dwóch wędkarzy i z
apetytemzajadałoto,copodsunąłimJack.
–Onsięcieszy,żeciągletujesteś.
–Uważa,żejestempotrzebnawmiasteczku,nawetjeśliDokmyśliinaczej.
Conniezaśmiałasię.
– Dziewczyno, powinnaś sprawić sobie okulary. Nie widzisz, jak on na
ciebiepatrzy?Tuniechodzianiodoktora,aniomiasteczko.
–Alejataknaniegopatrzę.
– Ejże. Każda kobieta w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów chętnie
zostawiłabymężadlaniego.
–Tyteż?–zapytałaMelześmiechem.
–Jatocoinnego.ZnamRonaoddziecka.Alektowie,gdybymniebardzo
prosił…
–Dziwne,żeżadnagodotądnieupolowała.
– Słyszałam, że miał kogoś w Clear River, ale nie wiem, czy to coś
poważnego.Możeznajomośćbezwiększegoznaczenia.
–Znasztękobietę?Wiesz,ktototaki?
PokręciłagłowątrochęzdziwionanagłymzainteresowaniemMel.
–Jackjestbardzoskryty,nieopowiadaosobie,aleto,jaknaciebiepatrzy,
wielemówi.
–Tracitylkoczas.–Niejestemdowzięcia,dodaławduchu.
W swoim nowym mieszkaniu Mel ustawiła na regale ulubione książki i
zdjęcie Marka na szafce nocnej. Każdego wieczoru rozmawiała z mężem,
mówiła mu, jak bardzo go jej brakuje. Ale już mniej płakała. Może przyczyną
byłojednakto,jakJacknaniąpatrzy.Ijakzniąrozmawia.Todziałałokojąco.
Dom w Los Angeles, który sprzedała, był ogromny, ale jej nigdy nie
wydawałsięzaduży,lubiłateprzestronnewnętrza,jednakwniewielkiejchatce
czuła się zupełnie dobrze. Przytulnie jak w kokonie. Miło było wracać tutaj
wieczorem.Samotnośćjejnieprzeszkadzała,choćbywało,żeczasamizaglądała
przedpowrotemdoJacka.
Takjakdzisiaj.
–Mamynakolacjęmakaronzserem–powiedział,stawiającprzedniąpiwo.
–Dzięki.Zjemkolacjęwdomu.
–Gotujesz?
–Ażtakszumniebymtegonienazwała.Zadowalamsięsandwiczemikawą.
Robięsobieczasamijajecznicęalbosadzone.Aresztatogarmażerka.
– Nowoczesna kobieta – skomentował z uśmiechem. – Dobrze ci się
mieszka?
– Wspaniale. Dziękuję. Wreszcie mam spokój. Doktor chrapie tak, że dom
drżywposadach.
–Niezaskakujemnietainformacja.
–Słyszałamplotkinatwójtemat.PodobnomaszkogośwClearRiver?
Jacknieokazałzdziwienia,tylkospokojnieupiłłykkawy.Milczałjednak.
–Cieszęsię,żejestktośwtwoimżyciu–ciągnęłaniezrażonaMel.
– Już nie ma. To skończona historia. A była bardzo prosta. Chodziło o
sprawypodstawowe.
Meluśmiechnęłasię.
–Układ,jednymsłowem.
Wzruszyłramionami.
–Tobyło…
–Zostaw–przerwałamu.–Niejesteśmiwinienżadnychwyjaśnień.
Oparłdłonienabarze.
–Mieliśmyrzeczywiścieukład.Jeździłemdoniejodczasudoczasu.Anito
był związek, ani romans. Seks raz na jakiś czas. Oboje to akceptowaliśmy. W
pewnym momencie powiedziałem jej, że nie będę się już z nią widywał. Nie
jestemznikimzwiązany.
–Toniedobrze.
– Ale nie musi tak zostać, choć w tej chwili akurat tak jest. Zabierzesz
kawałekplackadodomu?
–Pewnie.
MelbyławVirginRiverjużczterytygodnie.Pacjenciczasamijejpłacili,ale
większośćprzynosiłaproduktyzeswoichfarm,sadów,ogrodów.
Dostawała jabłka, orzechy, chleb, warzywa, czasem kawałek baraniny czy
cielęciny, którą potem przyrządzał niezawodny Proboszcz. Wtedy Mel i doktor
mielidobrąkolację.Wpewnymsensieprzypominałotożyciewkomunie.
Mieli więcej jedzenia, niż potrzebowali, tym bardziej że stołowali się u
Jacka. Któregoś dnia w obawie, że się zepsują, Mel zapakowała zapasy, to
znaczyser,szynkęiciasto,dokartonu.ZaładowałakartondofurgonetkiDokai
dopierowtedyzapytałago,czymożepożyczyćsamochódnagodzinę.
–Niechcęjechaćbmw–wyjaśniła.
–Niewyobrażamsobieciebiewmojejfurgonetce.
–Dlaczego?Zatankujępodrodze,jeśliotosiępanmartwi.
–Martwimnie,żestoczyszsięgdzieśwprzepaść,amniezostanietatwoja
dziecinnazabawka,którąnazywaszsamochodem.
Melzacisnęłausta.
–Czasamipotrafibyćpannaprawdęnieznośny.
Wyjąłkluczykiirzuciłjej.
– Uważaj. Nie rozbij mi wozu, bo jak mi Bóg świadkiem, do tego twojego
europejczykanigdybymniewsiadł.
Jechała krętymi górskimi drogami to pnącymi się w górę, to opadającymi.
Odkręciłaszybę,pędpowietrzarozwiewałjejwłosy.Oddwóchtygodnidręczyło
ją tamto wspomnienie. Stąd dzisiejszy plan. O dziwo, pamiętała, jak trafić do
obozowiska, gdzie mieszkał Clifford Paulis. Jakby kierowała nią jakaś
tajemniczasiła,bomiałakiepskąorientacjęprzestrzenną.
Wjechałanapolanęiwysiadłazfurgonetki.
– Clifford – zawołała i dopiero po długiej chwili zza starej przyczepy
campingowej wyłonił się brodaty facet, którego widziała w czasie poprzedniej
wizyty. Kiwnęła na niego palcem, by się zbliżył, po czym wyjęła pudło z
samochodu. – Pomyślałam, że może się wam to przyda. U doktora jest tyle
jedzeniaodpacjentów,żetobysięzmarnowało.–GdyCliffordspojrzałnanią
bez słowa, tępo, nakazała: – Bierz. – Podsunęła mu pudło. – To taki sąsiedzki
gest.
Odebrałpudłozociąganiem,zajrzałdośrodka.
Meluśmiechnęłasiędoniegonajmilszymzeswoichuśmiechów.
Odwzajemnił go, odsłaniając obrzydliwe resztki zębów. W swojej pracy
spotykała wielu takich ludzi, ale wówczas dzwoniła do jednych, drugich służb
socjalnychiniemusiałasiędalejkłopotać.Tutajbyłoinaczej.
Wsiadładofurgonetki.Widziałajeszczewlusterkuwstecznym,jakClifford
rusza w kierunku przyczepy, jak pojawiają się inni, ciekawi, co niesie. Zrobiło
sięjejlżejnasercu.
Wróciładomiasteczkaioddałakluczykidoktorowi.
– Myślisz, że nie wiem gdzie byłaś i co zrobiłaś – burknął po swojemu. –
Mówiłemci,trzymajsięodnichzdaleka.Toniejestbezpiecznemiejsce,różne
rzeczymogąsięzdarzyć.
Wysunęłahardobrodę.
–Pantamjeździ.
–Atyniepowinnaś.
– Czy my mamy jakieś porozumienie? Nie przypominam sobie. Nie mam
obowiązkustosowaniasiędopanapoleceńwsprawachniemedycznych.
–Uznałaśnajwidoczniej,żemózguteżniemaszobowiązkustosować.
–Zatankowałamdopełna,staryzrzędliwypierniku.
–Niewsiadałemdotwojegowozu,tymaławydro.Doczegośtakiegonigdy
bymniewsiadł.
Melroześmiałasięgłośnoiwyszła.Śmiałasięjeszczewdrodzepowrotnej
dochaty.
Byłosłoneczne,pięknepopołudnie.Melzapukałalekkoiwetknęłagłowędo
gabinetudoktora.
–Wiepanmoże,dlaczegosłużbysocjalneniezajęłysiędotądChloe?
–Niewiem.
–Możepowinnamzkimśodnichporozmawiać?
– Powiedziałem przecież, że sam się tym zajmę – mruknął, nie podnosząc
głowy.
– Zależy mi na losie tej małej, przywiązałam się do niej. Nie planowałam
tego,alestałosię.Niechciałabym,żebyterazLillyAndersonmusiałateżsięz
niąrozstawać.Powinnamiećmożliwośćadopcji.
–Wychowałacałągromadędzieci,więcwie,coznaczyrozstanie.
–Notak,ale…–Przerwała,bodrzwifrontowewłaśniesięotworzyły.
Spojrzaławstronęrecepcji.
Polly. Podtrzymywała brzuch, była blada jak płótno i okropnie
zdenerwowana.Obokniejstalmłodyczłowiekzwysłużonąwalizeczkąwręku.
–Zaczynasięspektakl–szepnęłaMeldodoktora.–Będziemymielizajęcie.
Pollyniepotrafiłanawetpowiedzieć,jakczęstesąskurcze.
–Tojakbyjedenciągłyból.
–Idziemywtakimrazienagórę,doszpitalika.
–Darrylmożeiśćzemną?
Melodebrałaodniegowalizeczkę.
–Oczywiście,niechidzie.Zarazsiętobązajmę.
Wzięła za rękę Polly, po chwili posadziła ją w bujaku, a sama przesłała
łóżko.Zabezpieczyłamateracfolią,rozłożyłaświeżąpościel.
– Wszystko dzieje się, jakby ktoś to wyreżyserował. Moja chata została
odnowiona,małaChloetrafiładoLillyAnderson,będzieciemielitęsalkętylko
dlasiebie.
– Auuu. – Polly złapała się znowu za brzuch. Wody płodowe właśnie
odchodziły.
–Polly!–zawołałDarryl.Byłzakłopotanyizdenerwowany.
–Jużczas,zaczynasię–powiedziałaMel.–Poczekajjeszczemoment,zaraz
skończęsłaćłóżkoipomogęcisięprzebrać.
Po kilku minutach Polly siedziała na łóżku w zielonej szpitalnej koszulce.
GdybyrzeczdziałasięwLosAngeles,miałybyprzysobieanestezjologa,który
mógłby zastosować epidural, ale tu, na odludziu, nie było takich możliwości i
niktniemyślałostosowaniuznieczulenia.
Mel właśnie sprawdzała, jak duże jest rozwarcie,kiedy pojawił się doktor.
Widząc,jakbladyiprzerażonyjestDarryl,zaproponował:
– Młody człowieku, chodźmy naprzeciwko, kropelka dla dodania odwagi
dobrzecizrobi.
–Darryl,proszę,niezostawiajmnie–jęknęłaPollybłagalnie.
–Onzachwilęwróci,jabędęprzytobie.Maszdopierorozwarcienajakieś
czterycentymetry,skarbie.Tojeszczetrochępotrwa.
Mel,takjakobiecała,nieodeszłaodPollynawetnamoment.Kilkarzeczyją
zaskoczyło. Pierwsze, że doktor nie wtrącał się, pozwolił jej samej odbierać
poród,chociażPollybyłajegopacjentką.Drugie,żezająłsięDarrylem.Zrobiło
się późno, a on jeszcze się nie kładł, czuwał razem z chłopakiem w barze.
Przesiedzielitamkilkagodzin,zaglądająctylkokilkarazydoszpitalika.
Poród trwał, szło to powoli, ale normalnie. Mel kazała Polly chodzić,
przykucać, tak by siła ciążenia mogła zrobić swoje. O wpół do czwartej Polly
zaczęła rodzić. Mel ułożyła ją na boku, a Darryl trzymał nogę tak, żeby nie
przeszkadzała,kiedydzieckozaczniewychodzić.Byłoduże,aPollyrodziłapo
razpierwszyipotrzebowaławsparcia.Ważne,bymatkazaufałaswojemuciału,
zdała się na nie, poród jest wtedy o wiele piękniejszym przeżyciem. Darryl
trzymał się naprawdę dzielnie, chociaż ciężko mu było słuchać krzyków
młodziutkiejżony,patrzećnakrew.
Owpółdopiątej,pogodzinieparcia,dzieckosięwkońcupojawiło.
Melprzecięłapępowinę,owinęłajeipodałasynkaprzejętemuojcu.
– Kolejny pan Fishburn w rodzinie. Podaj go teraz Polly do karmienia.
Karmienieprzyśpieszawyjściełożyskaizmniejszakrwawienie.
Cała akcja bardziej przypominała poród z „Przeminęło z wiatrem” niż te,
któreMelodbieraławwielkim,dobrzewyposażonymszpitalu.
O szóstej trzydzieści wyczerpana Mel po niezliczonych kubkach kawy
skończyłaswojezadanie.DzieckozostałooczywiścieprzyPolly,aDarrylmógł
zająćdrugiełóżko,gdybychciałbyćzrodziną,zamiastwracaćdodomu.Został
i cala trójka zasnęła w ciągu sekundy. Mel obmyła twarz i dłonie, przepłukała
usta,rozpuściławłosyspięteklamrąnaczubkugłowyiposzłaszukaćdoktora.
–Niechsiępankładzie,doktorze,jazajmęsięgabinetem.
–Nie,mojapani.Niesypiamwdzień,atymaszzasobąciężkąnoc.Jedźdo
domuodpocząć.BędęzaglądałdoFishburnów.
–Dobrze.Prześpięsiękilkagodziniwrócępopołudniuzwolnićpana.
– Niech tak będzie. – Spojrzał znad okularów. – Nieźle jak na pannę z
miasta.
Polly spisała się dzielnie. Nie chodziła przecież do szkoły rodzenia, nie
słyszała o treningach Lamaze pozwalających lepiej znosić ból, nie dostała
żadnychśrodkówznieczulających.Krzyczała,jęczała,nieumiałasięrozluźniać,
aledałasobieświetnieradę.
Oboje zresztą zachowywali się bardzo dzielnie. I teraz mieli zdrowego,
dużego,ważącegoczterykilogramysynka.
Odbieranie dziecka to najpiękniejsza rzecz na świecie, najlepsze panaceum
na zbolałe serce. Dzięki temu Mel nie wpadła w depresję, nie zobojętniała na
świat – to było jej powołanie, jej życiowa rola, kochała swoją pracę. A kiedy
jeszczewidziałaszczęśliwychrodziców,zdrowe,dorodnedziecko,niebyłodla
niejwiększejradości.Moment,gdybrałanoworodkanaręceipodawałamatce,
totakawspaniałachwila.Miaławrażenie,żeobjawiasięwtedyBóg.
Usłyszałaodstronybarugłośneuderzenie,trzaśniecie,potemnastępne.Nie
miałapojęcia,októrejJackotwiera,byłodopierowpółdosiódmej.Przeszłana
drugąstronęulicy,zajrzałanapodwórko.Jackwdżinsachiflanelowejkoszuli,z
groźnąsiekierąwdłoniach,rąbałdrewnodokominka.Łup,łup,łup.
Podniósłgłowęispojrzałnanią.Oparłasięościanęiobserwowałago.
Wyszczerzyłsię,widzącuśmiechnajejtwarzy,iwbiłsiekieręwpień.
–Ijak?–zapytał.
–Chłopczyk.Duży,zdrowydzieciak.
–Gratulacje.Jakrodzice?
–Obojeświetniesięspisali.Pollybyłabardzodzielna.Darrylmusidojśćdo
siebie, dla faceta to zawsze solidny wstrząs. – Zaśmiała się. To była ogromna
satysfakcja wychodzić z porodówki, wiedząc, że wszystko poszło pomyślnie,
urodziłosięzdrowedziecko,amatkaczujesiędobrze.–Mójpierwszywiejski
poród.Trudniejszydlamatkiniżdlamnie.Wmieściemożnapodaćepidural,ale
tuniematakichmożliwości.Tekobietysązestali.
–Taksięmówi.
–Wiesz,codoktorpowiedział?Nieźlejaknapannęzmiasta.Przezcałąnoc
miałeśotwarte?
Wzruszyłramionami.
– Drzemałem trochę przy kominku. Nie wiedziałem, czy nie będziecie
potrzebowaligorącejwody,lodu,czegośdopicia.Maszochotęnakawę?
– Już nie wiem, ile kaw wypiłam w nocy. Jakieś nieprawdopodobne ilości
nawet jak na kogoś uzależnionego od kofeiny. – Objęła Jacka w pasie. Stał się
jejnajbliższymprzyjacielem.–Tobyłocudowne,nawetsobieniewyobrażasz,
jak cudowne. Nie odbierałam dziecka chyba… rany, chyba od roku.
Odwaliliśmykawałdobrejroboty,mama,tataija.
Odgarnąłjejkosmykwłosówzczoła.
–Jestemzciebiedumny.
–Niesamowiteprzeżycie.
–Awidzisz?Wiedziałem,żecościętuzafascynuje.–Uniósłjąnawysokość
swojejtwarzy.
– Co postanowiliśmy? – zapytała, ale oczy się jej śmiały, głos brzmiał
żartobliwie.
–Postanowiliśmy,żeniebędęcięcałował.
–Nowłaśnie.
–Niepocałowałem.
– Powinniśmy chyba o tym porozmawiać. – O dziwo było jej dobrze,
zupełnie jakby ktoś chwycił ją w ramiona i zakręcił w kółko po długiej,
zwycięskiejgrze.Cieszyłsięrazemznią,gratulował.Taksięwłaśnieczuła.
Jakbywygrałatrudną,forsownągrę.Objęłagozaszyję.
–Możemypostanowić,żejeślimniepocałujesz,pozwolęnato.
–Czyżbyśsiędopominała?
–Azabrzmiałojakdopominaniesię?
–Prosisz?
–Czekam.
Cholera,pomyślała.Naprawdęmaochotę,żebyjąpocałował.
Przesiedziałcałąnocwbarze,bobałsię,żebędziepotrzebny.
Toonagopocałowała.Byłtogorący,głębokipocałunek.
–Fajniebyło?–zapytała.
–Tak.Mogęodpowiedzieć?
Melpacnęłagolekkowgłowę,aonsięzaśmiał.Pocałowałagoznowu,tym
razemzrobiłosięjeszczebardziejinteresująco.Sercebiłojejmocniej,oddychała
głośniej.Czasamidobrzejestzapomniećowłasnymbólu,zaznaćczegośmiłego.
Ale nie całowała Jacka, żeby uciec od smutku, ani nie z pożądania. Po prostu
czułasięwspanialepoodebraniudziecka,tobyłajejmaławiktoria,pierwszaod
bardzodawna.AJackmiałwspaniałeusta.
–Tomojawygrananoc–oznajmiła,kiedyoderwałaustaodjegoust.
– Tak, to wielka wygrana. – Nie przypuszczała nawet jak bardzo go cieszy
jejnastrój.–Świetniesmakujesz.
–Tyteżnienajgorzej–odpowiedziałaześmiechem.–Postawmniejuż.
–Nie.Zróbmypowtórkę.
–Dobrze,aletojużostatniraz.Potemmaszsięzachowywaćprzyzwoicie.
Cudowniebyłoczućjegousta,otaczającejąramiona.Niepróbowałanawet
zastanawiać się, czy popełnia błąd. Była tu z nim i czuła się szczęśliwa, miała
wrażenie,żeznagoodlat.Pocałunekbyłjeszczedłuższyniżpoprzednie.Chyba
jestemrozwiązła,pomyślałaiuśmiechnęłasię.
– Szkoda, że mamy tu tak mało porodów – sapnęła, kiedy postawił ją na
ziemi.
– Będzie kolejny, za jakieś sześć tygodni. Jeśli jesteś taka dobra… – To
dawałobymikolejnychsześćtygodni,pomyślał.Dotknąłkoniuszkajejnosa.
–Toniczłegopocałowaćsięczasami,Mel.
–Nicciniestrzelidogłowy?Żadnesprośnemyśli?
Zaśmiałsięnacałegardło.
–Możeszkazaćmizachowywaćsięprzyzwoicie,aleniezabroniszmimieć
sprośnychmyśli.
Skończyłsiękwiecień,nałąkachkwitływiosennekwiaty,ożywałypaprocie.
Mniej więcej co tydzień Mel pożyczała furgonetkę i zawoziła do obozowiska
jedzenie, które inaczej by się zmarnowało. Doktor zaciskał usta i dawał
kluczyki, a potem sarkał. Ignorowała jego zrzędzenie z miną obrażonej damy.
Jechałajednakdolasuzdusząnaramieniu,alewracałazadowolonazsiebie.
Chatastałasięjejprawdziwąprzystanią.Kupiłaniewielkitelewizor,tyleże
odbiór był koszmarny. Gdyby zdecydowała się zostać, należałoby pomyśleć o
anteniesatelitarnej,alezakilkatygodnimiaławyjechać.
Któregośdniapopowrocieoddoktorastwierdziła,żematelefonwkuchnii
wsypialni.JackporozmawiałzHarvem,miejscowymmonterem,iprzezwzgląd
na charakter pracy Mel udało się podłączyć linię w ekspresowym terminie.
Dostał w nagrodę kolejnego całusa. No, ściśle mówiąc, trzy całusy, a każdy
długiigorący.
Mieszkanie lesie to była prawdziwa idylla. Spokój, cisza. Po ciężkim roku
Mel wreszcie odpoczywała. Budziła się wczesnym rankiem, spoglądała na
słońcewynurzającesięzzadrzew,słuchałaśpiewuptaków.Robiłasobiekawęi
z kubkiem wychodziła na ganek, rozkoszowała się czystym powietrzem, w
którymciąglejeszczeczułosięlekkichłódwczesnegoporanka.
Któregoś dnia o szóstej rano na skraju swojej polanki zobaczyła całe stado
pasących się spokojnie jeleni. Skubały trawę, liście paproci i ogołacały jakiś
krzak. Zwróciła uwagę na zaokrągloną łanię. Niedługo będzie miała cielaka,
pomyślała. Cóż, wiosna, czas rodzenia. Przyniosła z domu aparat cyfrowy,
zrobiłakilkazdjęć,przerzuciłajedolaptopa,wysłałaJoey,cotrwałowieki,bo
zdjęcia były dość ciężkie, a szybkość połączenia na modemie telefonicznym
kiepska.Zarazpotemzadzwoniładosiostry.
–Włączkomputeriodbierzpocztę–powiedziała.
–Coprzysłałaś?
–Niepytaj,tylkowłącz.Prezent,spodobacisię.
Joey,którawprzeciwieństwiedosiostrymiałastałełączeiszerokiepasmo,
odebrałazdjęciawkilkasekund.Melsłyszała,jakzatchnęłasięzachwytu.
–Jelenie!
–Przedmojąchatą.Popatrznacielaki,czyniesącudne?
–Sątamciągle?
– Widzę je z kuchennego okna. Nie ruszę się z domu, dopóki nie skończą
śniadania.Wspaniaływidok.ZostajęwVirginjeszczetrochę.
–Och,Mel,nie.Chcę,żebyśwreszcieprzyjechała.Dlaczegozostajesz?
– Za kilka tygodni mam odebrać kolejne dziecko. Po tym pierwszym nie
mogę sobie odmówić satysfakcji. Tutaj to wygląda zupełnie inaczej niż w
szpitalu, gdzie masz pod bokiem położników i anestezjologów. A tu jestem z
kobietą sama i musimy radzić sobie we dwie. Wszystko przebiega
nieporównanie bardziej naturalnie… i to jest takie piękne. Doktor zabrał
zdenerwowanegotatędobarunaprzeciwkonaszklaneczkę,rozumiesz,bydodać
muodwagi.Wiejskaatmosfera,czujeszto?
–Urocze–sarknęłaJoey,wcalenieporuszonaidyllą.
Melroześmiałasię.
–Fantastyczne.Zostanę iprzyjmęto drugiedziecko.W chaciemieszkasię
wspaniale,widziałaśzresztązdjęcia.
–Widziałam,widziałam.Jesteśjużubrana?
–Tak,aco?
–Powiedzmi,comasznanogach?
Melwestchnęła.
–MojebutyodCole’aHaana.Bardzojelubię.
– Nosisz na tym zadupiu markowe buty, które kosztowały ponad czterysta
dolarów.
–Przestałyjużwyglądaćmarkowo.Gdybyświedziała,gdziebywam…
– Mel, nie należysz do tamtego świata. Robisz tylko ludziom krzywdę, bo
zaczynają liczyć na ciebie. Przyjeżdżaj do Colorado. Zamieszkasz u nas razem
zeswoimiukochanymibutami,znajdziemycidobrąpracęgdzieśwpobliżu.
–Dobrzetusypiam.Wydawałomisię,żetojużnigdyniebędziemożliwe.
To pewnie kwestia powietrza. Jest niesamowite, jak narkotyk. Po całym dniu
kręcicisięwgłowieipadasznałóżko.Żyjesięspokojnie,niktsięnieśpieszy.
Potrzebowałamspokoju.
–Dużomaszpacjentów?–zapytałaJoey.
– Niezbyt wielu. Właściwie bardzo niewielu. Umówione wizyty są tylko w
środy, w inne dni ludzie przychodzą, jak coś zaczyna im dolegać. Czasami
doktorjedziedokogośdodomu.Ludziezaglądają,żebypogadać,zostawićcoś
do jedzenia, ciasto, jakieś paszteciki. Kobiety w ciąży z ulgą patrzą na moje
dłonie,botrochęsiębojąartretycznychdłonidoktora.
–Jakspędzaszczas?
Melzaśmiałasię.
– Cóż, codziennie wpadam do sklepu Connie i Joy, oglądam z nimi ich
ukochaną operę mydlaną. To dwie przyjaciółki, starsze od mnie o jakąś dychę.
Odpiętnastulatzzaparciemśledząlosybohaterów.
–Rany.
–JeżdżędoAndersonówzobaczyćmałąChloe.Dzieciakkwitnie,Lillyteż.
Coraz bardziej się przekonuję, że to było najlepsze rozwiązanie, spadło mi
właściwie z nieba, bez żadnych starań, bez szukania. A oglądanie opery
mydlanejzConnieiJoy?Ichkomentarzesąbardziejinteresująceniżsamserial.
Odczasudoczasuzawożęjedzeniebiedakom,którzymająobozowiskowlesie.
Są zagłodzeni, strasznie wychudzeni, chociaż Dok twierdzi, że wszystkich nas
by najchętniej posłali do piachu. Zaglądam do baru, czy ktoś nie gra w
cribbage’a, z doktorem gram w gina, ale rzadko udaje mi się namówić go na
partyjkę. Nauczył mnie zasad i teraz go ciągle ogrywam. Gramy po cencie za
punkt.Ciułamsobieemeryturę.
–Kiedywrócicirozum?
–Pozwólmisięzastanowić.Jestemtudopierodrugimiesiąc,tojeszczenie
wieczność.
– Nie mogę myśleć o tym, że gnijesz w jakiejś zapadłej dziurze, oglądasz
operymydlaneizapuszczaszkorzenie.
–Jesttufryzjerka…
– Rzeczywiście, prawdziwy przejaw cywilizacji – sarknęła Joey. – Nie
czujeszsięsamotna,kochanie?
–Niebardzo.Wieczorami,kiedyniemaniclepszegodoroboty,idziemydo
baru. Doktor na swoją szklaneczkę whisky, ja zamawiam dobrze schłodzone
piwo. Jemy kolację. W barze zawsze ktoś jest, ludzie się przysiadają,
plotkujemy,wszyscysiętuznają,wiedząwszystkoowszystkich.Nikttylkonie
wie, kim jest matka Chloe. Chcę wierzyć, że przeżyła poród, nie wywiązał się
krwotokczyinfekcja.Służbysocjalnedotądmilczą.
–Straszniezatobątęsknię.Odlatnigdytakdługosięniewidziałyśmy.Masz
bardzopogodnygłos…szczęśliwy.
– Tak? Bo ludzie tu są pogodni, zadowoleni z życia. Dają mi odczuć, że
cieszą się z mojej obecności w miasteczku, mimo że nie czynię medycznych
cudów. – Mel odetchnęła. – Pewnie, że nie należę do tego świata, w każdym
razieniedokońca,alejestemrozluźniona,znaczniespokojniejsza.Odjedenastu
miesięcyitrzechdnitaksięnieczułam.Przestajebyćmipotrzebnaciągłajazda
naadrenalinie.
– Przyrzeknij, że nie zostaniesz w tej zapomnianej od Boga dziurze,
spędzającczasnaoglądaniuopermydlanychipiciupiwa.
–ToniejestzapomnianaodBogadziura,Joey–powiedziałaMelspokojnie.
– To… – szukała słowa – … wspaniałe, zapierające dech w piersiach miejsce.
Architektura pozostawia nieco do życzenia, niewielkie, skromne domki, ale
przyrodajestcudowna.Iwcalenieczujęsiętusamotna.Mamswojemiasteczko.
RickyiLizwybieralisięnapotańcówkędoszkoły.Tyleżetamniedotarli.
Rickyczułsięwinny,boConnieiRonmuzaufali.Aniepowinni.
W tej odludnej okolicy łatwo było w ciągu kilku minut wydostać się z
miasteczka,zjechaćdolasu,zaparkowaćgdzieśmiędzydrzewami.Iprzejśćdo
rzeczy. Zawsze miał w kieszeni gumkę, ale był zdecydowany nie robić z niej
użytku.Niemusiałnawetbraćkondomów,któredałmuJack,samsięwcześniej
postarał.ByłopiekuńczywobecLiziniechciałjejwpędzićwkłopoty,aleoboje
sięmęczyli.Byłomnóstwocałowaniasię,pieszczot,ostregopettingu,ocierania
się o siebie, ale nigdy nie przekroczyli tej ostatniej granicy, mimo że bywało
bardzogorąco.Terazteżbylimocnonakręceni.Szybkosięuczyliiwiedzielijuż
doskonale, jak osiągnąć orgazm bez penetracji. Oczywiście oboje bardzo
pragnęli, żeby pójść wreszcie na całość. Tego wieczoru stało się. Ricky w
podnieceniu nie zorientował się nawet, jak i kiedy, bo to Liz była stroną
aktywną. Wybuchnął w niej z siłą wulkanu. Nie mógł oddychać, to było
nieporównywalnezpracąrąk.
Kiedywreszciesięuspokoili,szepnął:
–Popełniliśmydużybłąd.
–Icoteraz?
–Terazjużprzepadło.Cholera,mamprzysobiegumkę,Liz.
–Niewiedziałam.
–Ajaniewiedziałem,żetosięstanie.
–Jateżniewiedziałam.–Pociągnęłanosem.–Przepraszam,Rick.–Oparła
mugłowęnaramieniuirozpłakałasię.–Przepraszam.
–Tojaprzepraszam.Niepłaczjuż.Teraznicnieporadzimy.
Zaczął ją całować i po chwili znowu jakby zapadli się w siebie nawzajem.
Dokońca.
Cholera, już się stało, pomyślał jeszcze Ricky. Skoro tak, trudno, niech
dziejesiędalej.
ROZDZIAŁÓSMY
Ranoniebyłopacjentów,więcMelpojechaładoClearRiverpobenzynę,bo
w Virgin nie było stacji. Wzięła z sobą pager, żeby doktor mógł ją wezwać,
gdybycośsiędziało,alerzadkokiedycośsiędziało.
Ilekroć jechała do któregoś z okolicznych miasteczek, przyglądała się
kobietom i zastanawiała, z którymi z nich Jacka mogły łączyć „sprawy
podstawowe”.Niebrakowałowtychmieścinachatrakcyjnych,młodychkobiet,
miałwięcwybór.Pomyślała,żekupilizawki,możedostaniejakiśrodzajkarmy
czypaszy,żebyprzyciągaćnaswojąpolanęjelenie,podjechaławięcdomałego
centrumhandlowegozłożonegozciągupawilonówwzdłużgłównejulicy.
Na moment zatrzymała się przed wystawą sklepu metalowego, na której
wyeksponowanabyłacałakolekcjanożyczekodzupełniemałychażpowielkie
sekatory.Zmarszczyłaczoło.
–Pomócpani?–zagadnęłakobietawzielonymfartuchu..
–Tedoczegosłużą?–Wskazałajedenzsekatorówowygiętychkońcach.
–Doróż.
–Niewidziałamjakośróżwokolicy.
–Bosiępaniwidocznienierozglądała.
–Szukamczegoś,coprzyciągnęłobyjelenie.Wiepani,gdziemogłabymcoś
kupić?
–Myślipaniotakiejkarbowanejrurzegumowejdowabienia?Sezonzacznie
siędopierowsierpniu.
– Jezu, w życiu bym nie zastrzeliła jelenia, w ogóle żadnego zwierzaka!
Mieszkampodsamymlasemochciałabym,żebyprzychodziłynamojąpolanę.
– Chce pani mieć u siebie jelenie? To jest pani wyjątkiem. Proszę coś
posadzić,kapustę,sałatę,jabłonki,anieopędzisiępaniodnich.
–Amogępoprostupodrzucaćimsałatę?Nieuprawiamaniwarzywnika,ani
ogrodu.
Kobietaprzechyliłagłowę,uśmiechnęłasię,alepatrzyłauważnienaMel.
–Skądpanijest?
–ZLosAngeles,zbetonowejdżungli.
–Nietomiałamnamyśli.Pytam,gdzieterazpanimieszka?
–WVirginRievr,awłaściwiewlesie.
– Niech pani da sobie spokój z sałatą, bo przyciągnie pani niedźwiedzie.
Lepiejnieryzykować,niepodrzucaćjedzenia.Jeślijelenieprzyjdą,toprzyjdą.–
SpojrzałanabutyMel.–Bardzoładne.Gdziemogłabymtakiekupić?
Melzawahałasięprzezmoment.
–Niepamiętamjuż.PewniewjakimśTargecie.
Niewróciłaprostododoktora,tylkopojechałanadrzekę.Byłotamsześciu
wędkujących,wśródnichJack.Zaparkowała,wysiadła,oparłasięosamochódi
obserwowałaJacka.Odwróciłsię,uśmiechnąłnapowitanie,alenieruszył,łowił
dalej, zgrabnie zarzucając wędkę. Linka najpierw poleciała do tyłu, a potem
opadłaleciutkoniczymliśćnapowierzchnięwodyizanurzyłasię.
Z przyjemnością patrzyła na ubranych w kamizelki i wadery wędkarzy,
podziwiała ich ruchy, słuchała cichego klekotu zwijanych kołowrotków
spinningów. Wędkowali, zdawało się, we wspólnym rytmie, jakby byli
doskonale zsynchronizowani. Taki swoisty balet. Kiedy ryba łapała się na
haczyk,wchodziligłębiejdowody.
Jackwreszciepodszedłdoniej.
–Coturobisz?
–Przyglądamsię.
–Chceszspróbować?
–Niewiemjak.
– To nie takie trudne. Zobaczymy, czy znajdę dla ciebie wadery. – Przez
chwilę przerzucał rzeczy na skrzyni swojej furgonetki, wreszcie wyciągnął
wysokiegumiaki,jakienosiliwszyscywędkarze.Włożyłajeimusiałazawinąć,
takie były długie. I wielkie. Za bardzo nie mogła w nich iść, raczej szurała
stopamipoziemi.
–Comamrobić?–zapytała.
– Cała sztuka polega na pracy nadgarstka. Nie musisz zarzucać zbyt
energicznie,anawetniepowinnaś,ważne,żebywędkaposzłaładnymłukiemdo
wody i dalej od brzegu, gdzie jest więcej ryb. Nie ściskaj wędki, trzymaj ją
swobodnie,wyciągnijramię,aleniechciałozanimnieidzie.–Pokazałjej,jak
samtorobi,jakzwalniakołowrotek,ipodałwędkę.
Zarzuciła.
–Dobraodległość?
–Będziemymusielinadtympopracować.–Stanąłzanią,ująłjejnadgarstek
i pomógł zarzucić ponownie. Żyłka trafiła jakieś osiem metrów od Mel. On
zarzucałznaczniedalej. Muchawpadłado wodyzpluskiem. –Lepiej.Spróbuj
jeszcze raz. – Tym razem nie prowadził już jej dłoni. – Zwijaj bardzo powoli.
Uważaj, gdzie stawiasz stopy, żeby się nie potknąć, nie poślizgnąć na jakimś
kamieniuinieskąpać.
Znowuzarzuciła,tymrazemzrobiłazbytsilnywymachiżyłkapoleciałado
tyłu,ocierającsięoichwłosy.
–Ups,przepraszam.
–Nicsięniestało,alemusiszuważać.Niechciałbym,żebyhaczykwbiłsię
w twoją głowę. – Stanął za nią i położył jej rękę na biodrze. – Nie możesz
szarpać się przy zarzucaniu. Musisz stać spokojnie, pracują tylko ramię i
nadgarstek,ruchymusząbyćspokojne,swobodne.Wtedyuzyskaszodpowiednią
odległość.
Tym razem linka poszła ładnym, zgrabnym ruchem. Nad wodę wyskoczył
wielkipstrągdokładniewmiejscu,gdziewylądowałamucha.
– Piękny – pochwalił Jack. – Złap go i będziesz mogła pokazać dzisiaj
wszystkimwbarze.–CośotarłosięojejnogiiMelpodskoczyła.–Minóg.Lubi
żerowaćnałososiach.
–Bleee.Urocze.–Rzucałajeszczekilkarazyizaczęłosięjejtopodobać.
Od czasu do czasu Jack poprawiał ruch jej nadgarstka. Drugą rękę trzymał
najejbiodrze,pilnując,bystałaspokojnie.Wreszciezłapałasięryba,niewielka,
aletobyłajejryba.
–Nieźle–powiedział.–Wyciągnijjąiostrożniezdejmijzhaczyka.
–Nieumiem.
– Pokażę ci, ale potem będziesz musiała robić to sama. Jeśli chcesz
wędkować, musisz umieć zdjąć rybę z haczyka. O tak. – Chwycił zdobycz
sprawnie, delikatnie, i lekko wyciągnął haczyk. – Nie pokaleczyła pyszczka.
Niechpodrośnie,żebybyłazniejporządnakolacja.
Mel znowu zarzuciła wędkę i Jack ponownie stanął za nią w tej samej
pozycjicowcześniej.
–Dużotukwitnieróżlatem,Jack?
–Niewiem.Trochępewnietak.
– Dzisiaj w sklepie żelaznym zobaczyłam nożyce do róż. Nigdy takich nie
widziałam.
Jackodwróciłjądosiebie.
–Nożycedoróż?
–Tak,dużeimałe.
–Gdziejewidziałaś?
–WClearRiver.Pojechałampobenzynęizatrzymałamkołosklepów.
– Mel, kupują je hodowcy marihuany. I dlatego właściciel je sprowadza.
Nożyce do róż to czysty eufemizm. Małe są do przycinania pąków, duże do
ścinaniacałychroślin.
–Nie…
Znowuobróciłjąkurzece.
–Wwielumiasteczkachmożnadostaćcałyasortymentrzeczypotrzebnych
do nielegalnej uprawy. Clear River do takich należy. Co robiłaś w sklepie
żelaznym?
– Zatrzymałam się przy sklepach, bo chciałam kupić coś, co przyciągałoby
jelenienamojąpolanę.Niewiem,lizawki…
Znowuodwróciłjątwarządosiebie.
–Lizawki?
–Krowyjelubią,topomyślałam…
Jackpokręciłgłową.
– Mel, posłuchaj, nie rób nic, by przyciągać zwierzynę pod swój dom. To
może źle się skończyć. Powiedzmy, że trafisz na jelenia, który akurat bardziej
zainteresowanyjestbukowaniemniżpozowaniemdozdjęć.
–Cotoznaczy?
Jackuśmiechnąłsięidotknąłkoniuszkajejnosa.
–Toznaczy,żeszukadlasiebiełani.
–Okay,rozumiem.–Zarzuciłaponowniewędkę.
–Nożycedoróż–powtórzyłześmiechem.–Idziecicorazlepiej,zaczynasz
chwytać,naczymrzeczpolega.
–Podobamisięto,niewiemtylko,czypodobamisięzdejmowanierybyz
haczyka.
–Dajspokój,niepieśćsię.
–Cóż.
–Najpierwzłaprybę,potembędzieszsięmartwiłajejzdejmowaniem.
–Uważaj,szybkosięuczę.
Melstraciłapoczucieczasu,zarzucaławędkę,powolijąwyciągała,iznowu,
iznowu,bezustanniepowtarzałaodpoczątkuproces.Jackstałcałyczaszanią.
–No,mojadroga,jestemgotowa–przemawiaładokolorowejmuchy.
–Mówcicho.Tosportwymagającymilczenia.
Radziła sobie coraz lepiej, była kompletną nowicjuszką, ale rzeczywiście
szybkosięuczyła.
Czuła, jak Jack przesuwa rękę, obejmuje ją w talii i przygarnia lekko do
siebie.
–Rozpraszaszmnie–powiedziała.
–Todobrze.–Wdychałzapachjejwłosów.
–Jack,niejesteśmysami.
–Nicichnieobchodzimy.
Spojrzała w stronę wędkarzy. Rzeczywiście nie zwracali na nich
najmniejszej uwagi. Nie patrzyli nawet na siebie. Dobrze mi w jego objęciach,
pomyślała.Toniczłego.Poczułajegoustanakarku.
–Jack,jawędkuję.
–Postaramsięjaknajmniejciprzeszkadzać.–Przygarnąłjąjeszczebliżeji
terazszczypałleciutkowargamiskóręnakarku.
–Cowyprawiasz?–Wjejgłosiesłychaćbyłorozbawienie.
–Mel,proszę.Moglibyśmypójśćnaspacerizająćsięsobą?
Zaśmiałasię.
–Nie.Jałowię.
–Przyrzekam,żewrócimytutaj.
– Nie. Zachowuj się – zbeształa go, ciągle rozbawiona. Śmieszne, jak ten
wielki,twardyfacetmiękłkompletnietylkodlatego,żedotknąłjejkarku.
Skupiła się na ćwiczeniu zarzucania wędki, a on skupił się na jej karku,
ciągleobejmującjąwpasie.Miłe,bardzomiłe.
Po paru minutach jęknął tylko, puścił ją i odszedł. Usiadł obok furgonetki,
rozłożył szeroko ramiona, głowę oparł o maskę. Spojrzała przez ramię i
zachichotała.Powaliłanakolanategotwardegomarinę.
Zarzuciła wędkę jeszcze kilka razy i szurając stopami w wielkich
gumiakach,podeszładoJacka.Oparławędkęokaroserię,zdjęławadery.
Jackuniósłgłowęispojrzałnaniąspodprzymkniętychpowiek.
–Dzięki,przyjacielu.Muszęjużjechać.Zbliżasięporaserialu.–Poklepała
gopopoliczku.–Możekiedyśtopowtórzymy.
Wdrodzepowrotnejmiałaczasnarefleksje.Jeszczekilkatygodniwcześniej
byłaabsolutnieprzekonana,żemężczyźnisąjej–teżabsolutnie–obojętni.Że
Jackpozostawiająobojętną.Teraztraciłatępewność.
Pocałunki były bardzo miłe. Zapominała momentami, że nie ma nic do
ofiarowania. A jeśli jednak się myliła? Wspólny spacer, by „zająć się trochę
sobą”,niebyłwcaletakimzłympomysłem.Powinnarozważyćpropozycję.
Zajrzaładodoktora.Siedziałprzykomputerze.
–Cośsiędziało?
–Nic.
Spojrzałanazegarekwobawie,żeprzegapipoczątekserialu.
–IdędoConnie.Kupićpanucoś?
–Nic–powtórzył.
Joyczekałajużwdrzwiachprowadzącychnazaplecze.
–Mel!DziękiBogu.
Musiałostaćsięcośzłego.Szybkoweszładoniewielkiegownętrza.
Conniesiedziałanachylona,przyciskałakurczoworęcedopiersi,oddychała
ztrudem.
Melprzyklęknęłaobokniej.
–Cosiędzieje?
–Niewiem–powiedziałaConniesłabymgłosem.–Niemogęoddychać.
–Joy,podajmibuteleczkęzaspiryną–rzuciłaprzezramię.–Cościęboli,
Connie?
–Plecy.
Melpołożyładłońmiędzyjejłopatkami.
–Tutaj?
–Tak.
Joy przyniosła buteleczkę aspiryny ze sklepu, Mel ją otworzyła, wysypała
jednąpastylkęipodałaConnie.
–Połknijtoszybko.Czujeszuciskwpiersi?
–Tak,tak.
Melpodniosłasię,wyciągnęłaJoyzzapleczaipoleciła:
–Biegnijszybkopodoktora,powiedzmu,żeConniemakłopotyzsercem.
Wróciła do chorej, zmierzyła jej puls. Był szybki, nierówny, skóra lepka
odporu,dotegopłytki,urywanyoddech.
–Spróbujsięrozluźnićioddychaćpowoli.Joyposzłapodoktora.
–Cosięzemnądzieje?
Connie opuściła lewą rękę, prawdopodobnie ramię zaczęło boleć. Prawą
dłoń zacisnęła na bluzce i odciągała ją, jakby chciała w ten sposób zmniejszyć
ucisk w piersi. Mel prędzej już podejrzewałaby atak serca u Joy przy jej
nadwadze i podwyższonym cholesterolu. Ale Connie była drobna, nie paliła
papierosów.
NazapleczewpadłazadyszanaJoyztorbądoktora.
–Powiedział,żebyśdałajejnitroglicerynęizałożyłakroplówkę.Onzaraztu
będzie.
– W porządku. – Znalazła w torbie buteleczkę z nitrogliceryną. – Connie,
proszę,weźtopodjęzyk.–Melwydobyłaztorbyaparatdomierzeniaciśnieniai
stetoskop.
Conniemiaławysokieciśnienie,aleuciskwpiersitrochęzelżał,widocznie
nitroglicerynazaczęładziałać.
–Lepiej?
–Odrobinę.Aleniemogęporuszaćręką.
–Zarazspróbujemycośnatozaradzić.
Założyła rękawiczki, przewiązała ramię Connie wężykiem uciskowym,
odwróciła je nieco i stukając dwoma palcami w ciało, zaczęła szukać dobrej
żyły. Rozerwała torebkę z wenflonem, wbiła go w żyłę. Kilka kropli krwi
kapnęło na podłogę. Mel zamknęła wenflon. Musiała znaleźć rurkę i butelkę
roztworuRingeraipodłączyćdowenflonu.
Kiedykończyła,usłyszałajakiśdziwnydźwięk.Todoktorwtoczyłdosklepu
starywózekszpitalny.
Przyniósł z sobą podręczny pojemnik z tlenem, założył maseczkę na twarz
Connie.
–Comytumamy?–zapytał.
–Podwyższoneciśnienie,poty,uciskwpiersiimiędzyłopatkami…Dałam
jejaspirynęinitroglicerynę.
–Nitropomogła,Connie?
–Trochę.
–Zrobimytak,ułożymyConnienawózku,wstawimygonatyłfurgonetki,ty
usiądziesz obok niej, będziesz monitorować ciśnienie. Jeśli uznasz, że musimy
sięzatrzymać,pukajwszybę.Natylefurgonetkijesttlenidefibrylator.Miejteż
podrękąatropinęiippi,niewiemy,czyniemawrzodówżołądkaijakzareaguje
na aspirynę, trzeba dać osłonę przewodu pokarmowego. – Wtoczył wózek na
zaplecze,obniżyłgo.–No,dalej,Connie.
Melwjednejręceniosłakroplówkę,drugąpodpierałaConnie,pomagającjej
wstaćzfotelaiprzenieśćsięnawózek.Dokuniósłgoniecoodstronynóg,żeby
Connie nie leżała zupełnie płasko. Otulił ją wełnianym kocem i zapiął pasy
zabezpieczające.Obokchorejustawiłpojemnikztlenem.
– Oddaj Joy butelkę z kroplówką, Mel. Pomożesz mi przetransportować
Connie.
–Możepowinniśmyjednakpoczekaćnaambulans?–zapytała.
–Tonienajlepszypomysł.
Wspólnymisiłamiwytoczyliwózekzesklepuiumieściliwtylesamochodu.
DokzwróciłsiędoJoy:
– Jak tylko stąd ruszymy, dzwoń zaraz do Valley Hospital i poproś, żeby
kardiolog czekał na nas w izbie przyjęć. Ron niech zaraz przyjeżdża, jak tylko
siępokaże.Tegozresztąniemuszęnawetmówić.–Zdjąłgrubą,wełnianąkurtkę
iokryłniądodatkowoConnie.Dzień,chociażmajowy,byłchłodny.
Melchwyciłagozarękaw.
–Comyrobimy?
–Wieziemyjądoszpitalanajszybciej,jakmożna.Wsiadaj,bozmarzniesz.
–Niechsiępanomnieniemartwi.
Dreszcz ją przechodził na myśl o jeździe wąskimi, krętymi drogami, na
którychniedałosięwyminąćciężarówki.Wdodatkubyłojużciemno,robiłosię
corazchłodniej.
Doktor całkiem dziarsko jak na siedemdziesięciolatka wskoczył za
kierownicę i ruszył. Jack właśnie wracał z ryb, kiedy wyjeżdżali z miasteczka.
Melnawetgoniezauważyła,skupionanaConnie.Jednąrękątrzymałabutelkęz
roztworem Ringera, drugą szukała w torbie medycznej potrzebnych leków i
strzykawek, przyświecając sobie małą latarką, którą Dok miał zawsze w
kieszonce torby. Otworzyła neseser defibrylatora, żeby mogła pobudzić serce,
gdybydoszłodonajgorszego.
Musiała przyznać, że doktor prowadził pewnie, szybko, z wyobraźnią,
bezpiecznie.Przemarzłazupełnie,aleConniemiałarówniejszypuls,oddychała
spokojniej,chociażjazdanaskrzynifurgonetkimogłanapawaćstrachem.
–Doktor–szepnęładoMel–jestokropnieapodyktyczny.
– To prawda. Leż spokojnie i próbuj się odprężyć. – Mel przekładała
kroplówkę z jednej ręki do drugiej, bo ramię szybko drętwiało. Leżała połową
ciała na Connie, żeby chorej było cieplej. Były nisko skryte na dnie skrzyni.
Nogiwózkazostałyzłożone,alechłodnywiatrprzenikałdokości.Wzimietaka
podróżbyłabyniemożliwa.
Pomniejwięcejgodziniewjechalinaparkingniewielkiegoszpitala.
Natychmiastpojawiłasiępielęgniarkaidwóchtechnikówzwózkiem.
Doktorwyskoczyłzfurgonetki.
–Przewieźciejąnamoimwózku,odbioręgosobiepóźniej.
–Dobrze.–Chłopcyściągnęliwózekzeskrzyni.
–Dostałacoś?
–Aspirynę,nitroglicerynęiroztwórRingera.
–Wizbieprzyjęćjużnaniączekają.–Technicypchnęliwózekwkierunku
wejściadoszpitala.
–Chodźmy,Melindo.–Doktorporuszałsięterazwolniej.
Weszli do izby przyjęć. Mel zdała sobie sprawę, że czekanie na ambulans
byłobypoważnymbłędem.Transporttrwałbydobretrzygodziny.
Valley Hospital, chociaż niewielki, był dobrze zorganizowany i nieźle
wyposażony. Obsługiwał wiele miasteczek w okolicy. Przyjmowali porody,
robilicesarskiecięcia,mieliaparaturęrentgenowską,USG,oddziałchirurgiczny,
laboratoriumorazprzychodnię,alejużoperacjanasercuwprzypadkuzawału,w
ogólejakakolwiekpoważnaoperacja,przekraczałatutejszemożliwości.
Dobrąchwilęczekali,zanimpodszedłdonichlekarz.
–Zrobimykoronarografię,sprawdzimy,nailezwężonesąnaczynia.Myślę,
że to ostry stan wieńcowy, mówiąc inaczej, niedokrwienie. W tej chwili
pacjentka jest stabilna. Być może potrzebne będą bajpasy, i to szybko.
Przetransportujemy ją helikopterem do Reading, tam zrobią operację. Rodzina
jestzawiadomiona?
–Mążpowinienpojawićsięladachwila.Zaczekamytunaniego.
Po dziesięciu minutach Connie została przewieziona na oddział, a po
następnychdziesięciupojawilisięRoniJoy.
–Jakonasięczuje?
PochwilidotarliLiziRicky,prostozeszkoły.
– Zabrali ją na koronarografię, to takie prześwietlenie naczyń wieńcowych.
Obejrzą ją i zdecydują, czy potrzebna jest operacja. Chodźmy na kawę do
kafeterii,wszystkowamwytłumaczę,apotempoczekamynawyniktestów.
–Dok,dziękuję,bardzodziękuję,żejejpomogłeś.
–Niemniedziękujcie,tylkoMelindzie,toonauratowałaConnieżycie.
–Nie,jakże…–ZdumionaMelpoderwałagłowę.
–Zareagowałanatychmiast.Podałaaspirynęiwezwałapomoc.Noijechała
z Connie na skrzyni furgonetki, dzięki czemu nie musieliśmy czekać na
ambulans.
Mel i Dok wrócili do Virgin dopiero o dziewiątej i poszli prosto do Jacka,
szczęśliwi,żebarjeszczeotwarty.Melwiedziała,żeJackczekałnanich.
Doktorzamówiłswojąwhisky,aMeldodała:
–Jateżwypijęszklaneczkę,tylkomożełagodniejszejwsmaku.
Jacknalałjejcrownroyal.
–Długidzień?–zapytał.
–Ba!–mruknąłdoktor.–Czekaliśmynawynikibadańinadecyzję.Connie
rano będzie miała robione bajpasy. Odprowadziliśmy ją do helikoptera, który
zabrałjądoReading.
– Sami powinniśmy ją tam zawieźć – wtrąciła Mel, na co Dok i Jack
parsknęliśmiechem.–Sprawdziłamnamapie.Totylkomarnestosześćdziesiąt
kilometrów.
– Dwieście trzydzieści – poprawił ją Jack. – Dwieście trzydzieści
kilometrówwąskich,górskichdróg.ZEurekiconajmniejtrzygodzinyjazdy,tak
naprawdębliżejczterech.
–Jezu–jęknęłatylko.
–RickyzawiózłLizdomatki,aJoyiRonpojechalidoReading,żebybyć
przyConnie.Bardzosięoniąmartwią.
–Nicdziwnego.Zobaczyłem,jakwyjeżdżaliściezmiasteczka,byłojasne,że
to poważna sprawa. Nie wiedziałem, kogo wieziecie, ale zauważyłem Mel,
mignęłamitylko.
Dokupiłłyk.
– Znalazła się we właściwym miejscu o właściwym czasie. I natychmiast
zareagowała.
–Cobypanzrobiłbezjejpomocy?
–ZabrałbymzsobąJoy,alektowie,czybymzdążył.Jednamaleńkaaspiryna
możezdziałaćcudaprzyostrejwieńcówceiMeljąpodała.
– Hm. – Podniosła szklaneczkę i przymknęła oczy, smakując whisky. – Z
Conniewszystkobędziedobrze?
– Więcej niż dobrze – zapewnił doktor. – Ludzie idą na tę operację mocno
bladzi,szarzy.Dostająślicznenowearterie,przezktórepłynietlen,iwychodzą
zeszpitalaróżowiutcyizdrowiutcy.
Upiłakolejnyłyk.
–Boże,myślałam,żejużnigdysięnierozgrzeję.
–Chcesz,żebymrozpaliłogieńnakominku?
–Nie,wystarczymidrink.
–Powiedzdoktorowi,żezłapałamdzisiajrybę.
–Złapała–potwierdziłJack.–Niewielką,takirybiniedorostek,alezłapała
jąsama.Tyleżejużniepotrafiłazdjąćzhaczyka.
Dokzerknąłnanią,aonahardowysunęłabrodę.
–Uważaj,Melindo,bonimsięobejrzysz,azostanieszjednąznas.
–Mowyniema,musiałbypankupićporządny,dużywózalboprzynajmniej
przyczepęcampingową.Jużlepiejbyłojechaćmoimbmw.
–Akurat.Togównojestzamałedoprzewożeniapacjentkizatakiemsercaw
towarzystwiedyplomowanejpielęgniarki,którapróbujeutrzymaćjąprzyżyciu.
– Nic na to nie powiem. Wybaczam, bo nazwał mnie pan dyplomowaną
pielęgniarką, a nie siostrą. Jakby zaczynał się pan zmieniać, ale i tak stary
pierdzielzciebie.
Jackparsknąłśmiechem.
–ZatrzymujemycięwVirgin.Aterazniemusiciesięśpieszyć.Samteżsię
napiję.–Wybrałbutelkęinalałsobieszklaneczkę.–Zawasząświetnąrobotę.I
zato,żedobrzesięskończyło.Cieszęsię.
Melbyławykończona.Najpierwstrasznajazdanaskrzynifurgonetki,potem
pełne napięcia, wielogodzinne wyczekiwanie w szpitalu. Connie była nie tylko
pacjentką, lecz także przyjaciółką. Kiedy wykonujesz taką pracę w takim
miejscu, pacjenci to prawie zawsze twoi przyjaciele. Trudno wtedy o
obiektywizm,alesukcescieszyznaczniebardziej,dajewiększąsatysfakcję.
WLosAngelesbyłozupełnieinaczej.
Doktordokończyłwhiskyiwstał.
–Piękniesięspisałaś,Melindo.Jutrospróbujemyodpocząć.Zrobimysobie
wolne.
–Dzięki,doktorze.
KiedyDokwyszedł,Jackpowiedział:
–Wyglądanato,żezaczynaciesięlubić,jakaświęźsięrodziczycoś.
–Czycoś.–Upiłakolejnyłyk.
–JakdrogadoValleyHospital?
– Koszmarna, zwariowana. – Pchnęła szklaneczkę, by nalał jej następną
kolejkęcrownroyal.
–Chceszlód,wodę?
– Nie, smakuje mi właśnie tak, bez niczego. Świetna. – Wypiła szybko i
przechyliłagłowę,wskazującszklaneczkę.
–Jesteśpewna?Maszjużzaróżowionepoliczki.Zcałąpewnościązdążyłaś
sięrozgrzać.
–Kropelkę.
Ityledostała,dwałyczkinadnieszklaneczki.
– Dziękuję za lekcję wędkowania. I przepraszam, że cię pogoniłam i nie
pozwoliłamnamałebzykanko.
ZdumionyJackryknąłśmiechem.Melbyłajużlekkowstawiona.
–Wporządku.Poczekam,ażbędzieszgotowa.
–Żebymtojawiedziała.
–Tak,trudnopowiedzieć.
– Twoje postępowanie jest zawsze takie klarowne, nic nie ukrywasz. –
Dokończyła drinka. – Pojadę już. Kręci mi się w głowie. – Wstała i omal nie
przewróciłasię.Chwyciłasięstołka.Jackwyszedłzzabaru,objąłjąwpasie.
Spojrzałananiegolekkozamglonymwzrokiem.
–Cholera,przecieżnicniejadłam.
–Wypijprzynajmniejkawę.
–Nie,zanicniebędęniszczyćtakpięknegorauszu.Zapracowałamnaniego.
–Zrobiłakrokiznówsięzachwiała.–Pozatymkawamnieotrzeźwi,sprawi,że
będęnadalpijana,zatoniebędziechciałomisięspać.
Objąłjąmocniej.
–Mel,oddamciswojełóżko,ajaprześpięsięnakanapie…
– Ale do mnie czasami przychodzą rano jelenie –powiedziała trochę
żałośnie.–Chcęjechaćdodomu.Możejutroznowusiępojawią.
Dodomu,pomyślałJack.Traktujechatęjakdom.
–Wporządku,odwiozęciędodomu.
–Świetnie,bochybabymniedojechała,chociażdrogajestprostaipusta.
PokilkukrokachMelznowusięzatoczyła.Jackwestchnąłiwziąłjąnaręce.
Poklepałagopopiersi.
– Dobrze, że jesteś taki silny i dobrze mieć cię koło siebie. Jesteś moim
osobistymopiekunem.
Jack zachichotał, obrócił kartonik „Otwarte” na drugą stronę i wydobył z
kieszeni klucze, nie upuszczając Mel. Zamknął drzwi, zszedł po schodkach i
przeszedłnatyłbaru,gdzieparkowałfurgonetkę.UsadowiłwygodnieMelinie
bezpewnychtrudnościzapiąłjejpas.
Kiedyjużusiadłzakierownicąiruszył,oznajmiła:
–Jesteśmoimbardzodobrymprzyjacielem,Jack.
–Milo,żetakmówisz.
– Naprawdę tak myślę. Ale się wstawiłam. Zwykle nie piję, poprzestaję na
jednym piwie. Dwa przy sytej kolacji złożonej z dużej porcji wołowiny i
szarlotki.
–Myślę,żeprawidłowooceniaszsytuację.
– Jeśli kiedyś znowu poproszę cię o coś mocniejszego, upewnij się, czy
jadłam.
–Masztojakwbanku.
Oparła głowę o siedzenie i przysnęła. Jack miał do przemyślenia wiele
możliwości. Co zrobi, jeśli Mel ocknie się i zaprosi go, by został? Owszem,
zostałby, nawet jeśli była odrobinkę trafiona. A jeśli się nie ocknie, czy ma
położyć się obok niej i czekać, aż się obudzi i liczyć, że przejawi ochotę na
bliższy kontakt międzyludzki? A mówiąc prościej, na „małe bzykanko”, jak
samatoraczyłaująć?Wkażdymraziebyłbyprzyniejgotowy…
Wgłowierodziłysięróżnescenariusze.
Zaniesiejądosypialni,onapowie„Zostańzemnąnanoc”,aonniebędzie
miał siły odmówić. Albo: ona się obudzi, on ją pocałuje, ona powie „Okay”.
Albo:obudzisiędopieroranoipowie:„Teraz,Jack”.Dodiabła,zaczynałomu
sięrobićgorąco.
Kiedy podjechali pod chatę, spała nadal. Odpiął pas i wyniósł ją. W progu
cośźleobliczyłiMeluderzyłagłowąoframugędrzwi.
–Au!–krzyknęła,chwytającsięzabolącemiejsce.
–Przepraszam.
– Okay. – Położyła głowę na jego ramieniu. Teraz powinienem zostać, by
upewnićsię,czyMelniemawstrząśnieniamózgu,pomyślałnatychmiast.Iczy
wtejsytuacjinieprzydałabysięjejdawkaseksu.Możesięokaże,żetak…
Wniósł ją do sypialni i położył na łóżku, po drodze zapalając światła
łokciem.
–Dziękuję,Jack.
–Bardzoproszę.Jaktwojagłowa?
–Jakagłowa?
–Nieważne.Zdejmęcibuty.
–Buty.Zdjąć.
Uniosłanogę,nacoJackparsknąłśmiechem.Jedenbut,drugibut.
Skuliłasięwkulkęinakryłakołdrą.Spojrzałnaszafkęidostrzegłzdjęcie.
Zrobiło mu się niezbyt przyjemnie, jakby to on dostał w głowę. Wziął
zdjęciedorękiiprzezchwilęprzyglądałsiętwarzymężczyzny.Awięctyjesteś
„tym”facetem.Niepatrzyłomuźlezoczu,nierobiłwrażeniazłegoczłowieka,
ale musiał boleśnie ugodzić Mel, wyrządził krzywdę, o której nie potrafiła
zapomnieć. Może zostawił ją dla innej kobiety, co wydawało się
nieprawdopodobne.Amożedlamężczyzny.Amożetylkowyglądałniewinnie,a
okazałsiętakimdraniem,żeodeszłaodniego,aleciąglegokochała.Idlatego
trzymała zdjęcie przy łóżku, bo chciała zasypiać z widokiem jego twarzy pod
powiekami.
Leczonjużsprawi,żeprędzejczypóźniejtozdjęcieznikniezszafkinocnej,
dziękiniemuMeljeusunie,alenapewnoniestaniesiętotejnocy.
Gdyby zobaczyła go rano śpiącego obok niej, cały incydent przypisałaby
działaniucrownroyal.Niechciałtego.Ichspotkaniemusiałobyćprawdziwe.
Znalazłkartkę,napisał,żeprzyjedzieoósmejranoizostawiłwkuchnikoło
ekspresudokawy.
Zostawiłjeszczenagankuprezent,którymiałwfurgonetce:wędkę,pudełko
much,nowiutkiewadery,tymrazemanitrochęzaduże,ipojechałdodomu.
Oósmejranopojawiłsięprzedchatą,uśmiechrozjaśniłjegotwarz,ponure
myśli, które prześladowały go w nocy, zniknęły. Mel siedziała w nowych
waderachnagankuibawiłasięwędką,obokjejfotelastałkubekparującejkawy.
Wysiadłzfurgonetki,szczerzączęby.
–Jużznalazłaś?–ucieszyłsięnienajmądrzej.
Nie,nieznalazła,podkpiwałzsiebiewduchu.
–Cudownyprezent.Kupiłeśtowszystkospecjalniedlamnie?
–Owszem.
–Aledlaczego?
–Kiedypojedziemynaryby,muszęstaćobokciebie,niezatobą.Niejestem
w stanie chłonąć zapachu twoich włosów, czuć twojego ciała. Tak czy siak
musiszmiećswójsprzęt.Waderypasują?
Wstałaiobróciłasię.
–Idealne.
–Dobrzesięjużczujesz?
– Odespałam. Przepraszam za wczorajszy wieczór. Byłam spięta, głodna,
przemarznięta,alkoholuderzyłmidogłowy.
–Wporządku,nicsięniestało.
– Powinnam trzymać sprzęt w bagażniku, będzie pod ręką, jak w wolnej
chwiliudasięwyskoczyćnadrzekę.
–Dobrypomysł.
–Odrazugotamschowam.
Daj mi tylko czas, myślał Jack, a zdjęcie z szafki nocnej powędruje do
szuflady.
Rickprzeztydzieńpotym,jakConnietrafiładoszpitala,niepojawiałsięw
barze.Jeździłdoszpitala,byłcałyczaswkontakciezRonem,gotówdopomocy,
gdyby okazał się potrzebny. Wreszcie przyszedł pewnego wieczoru. Było już
dość późno, przy stoliku w rogu marudziło dwóch ostatnich gości. Chłopak
usiadłprzybarzezespuszczonymwzrokiem.
–Cosłychać?–zagadnąłProboszcz.
Rickywzruszyłramionami.
–Connieczujesiędobrze.LizjestuswojejmatkiwEurece.
–Eurekanieleżynakońcuświata,możeszodwiedzaćLiz,chłopie.
Rickyznowuspuściłwzrok.
– Ta… Chyba nie powinienem. To pierwsza dziewczyna, którą…
traktowałemwtensposób.–SpojrzałnaProboszcza.–Wiesz,wtensposób.
Gościewstaliodstolikaiwyszli.
–Wpadłeś?–zapytałProboszcz.
–Cholera,myślałem,żemamwszystkopodkontrolą.
Proboszczzrobiłcoś,czegonierobiłnigdydotąd.Nalałdwieszklankipiwa,
podsunąłjednąRickowi,drugąpostawiłprzedsobą.
–Ciężkasprawaztymkontrolowaniem.
–Todlamnie?–zadziwiłsięRick.
TerazzkoleiProboszczsięzdziwił.
–Myślałem,żepotrzebujeszszklanicy.
– Dzięki. – Rick upił łyk. – Nie wygląda smarkato, ale jest smarkata.
Zdecydowaniezamłoda.
–Zdecydowanie–zgodziłsięProboszcz.–Terazdopierodotegodoszedłeś?
–Terazzapóźno.
– Witaj w realnym świecie. – Proboszcz wychylił jednym haustem połowę
piwa.
Rickwpatrywałsiętylkowstojącąprzednimszklankę.
– Umrę ze zgryzoty– oznajmił tragicznym głosem. – Nie chcę nikogo
krzywdzić.NiechcęzawieśćciebieiJacka.
ProboszczoparłwielkiedłonienabarzeinachyliłsiędoRicka.
– Hej, nie zawiedziesz nas. Pewne sprawy po prostu się zdarzają, jak w
naturze,aletyjesteśistotąrozumną.Poprostunastępnymrazempomyśl,zanim
zrobiszkrok.Chwytasz,ocobiega?
–Terazchwytam.
Z zaplecza wyszedł Jack i od razu zauważył, że Rick musi być w dołku, a
Proboszczpostanowiłporatowaćgopiwem.Samnalałsobieszklanicę.
–Jestokazjadojakiegośtoastu?
–Zdecydowanieniema–mruknąłRick.
–Rick,jeślidobrzerozumiem,wkroczyłwłaśniedoświatamężczyzn.
Imapewnewątpliwości,czypowinienbył.
– Zamiast dawać mi gumki, trzeba było zawiązać mi ptaka na supeł –
powiedziałdoJacka.
–Daszsobieradę.Zniąbędziedobrze.Ztobąteż.
–Askądmamwiedzieć,czybędziedobrze?Kiedysiędowiem?Jak?
– Dowiesz się za kilka tygodni – powiedział Jack. – Może szybciej. To
zależyodjejcyklu.Musiszjąpytać,czyokressiępojawił.
–Jachybaumrę–oznajmiłRickżałośnie.
–Wypijmyzato,żebywszystkodobrzesięskończyło.Możebędzieciemieli
szczęście.
–Jajużniewiem,cotoznaczymiećszczęście.
ROZDZIAŁDZIEWIĄTY
Pastwiskasięzazieleniły,owcecorazbardziejsięzaokrąglaływoczekiwaniu
na jagnięta, krowy miały się cielić, a Sondra Patterson lada dzień oczekiwała
dziecka.
Tomiałobyćjejtrzecie.Dwojepoprzednichurodziłaszybkoibezwysiłku,
takprzynajmniejtwierdziliDokionasama.Chciałakoniecznieurodzićwdomu,
jak poprzednią dwójkę. Dla Mel miał być to pierwszy poród domowy, dlatego
wyczekiwałagozradościąpodszytąniepokojem.
Maj dojrzewał, dni były coraz cieplejsze, w Virgin River pojawiły się
przyczepykempingoweipikapy,awlokaluuJackazrobiłosięrojno.
Przybyszepodjeżdżalipodbar,trąbiliiJackwychodziłnaganek,witałsięz
każdym serdecznie, na niedźwiadka, częstował piwem. Okrzyki, gwizdy,
spotkaniestarychznajomych…
–Ocochodzi?–zapytaławkońcuMeldoktoraMullinsa.
–Zdajesię,żetokolejnyzjazdSemperFi.TostarzykumpleJackazMarine
Corps.Przyjeżdżajątupolowaćiwędkować,apotemgrająwpokera,pijąinie
dająludziomspaćdopóźnejnocy.
–Naprawdę?NigdyniewspominałożadnymSemperFi.
Przestraszyłasię,żeskończąsięjejpopołudniowepiwawbarzeiniebędzie
jużokazjidopocałunków.Byłazdumiona,żeJacktylkonanichpoprzestawałi
nieposuwałsiędalej.Możedobrze,żeniewykazywałinicjatywy,bobałabysię
konsekwencji.Niepowinnasięangażowaćwżadenzwiązek,nawetjeślimiałby
to być związek z Jackiem. Nie była pewna, czy dałaby radę odmawiać.
Pocałunków nie potrafiła jednak sobie odmówić. Mark zrozumiałby to. Gdyby
było odwrotnie, ona na pewno by zrozumiała. Ale skoro marines zjechali do
miasteczka,mogłaowszystkimzapomnieć.
Doktorniemiałzamiaruoddawaćpolaiwieczoremdelegowałsiędobaru.
–Idziesz?–zapytał.
–Niewiem…Niechcęprzeszkadzaćwichspotkaniu…
– Nie martwiłbym się o to. Całe miasteczko zawsze wyczekuje tych
chłopców.
Poszła z nim i rzeczywiście, przybysze przywitali doktora jak starego
przyjaciela.JackotoczyłramieniemMelioznajmił:
–Chłopcy,poznajcieMelMonroe,nasząnowąpołożną.PracujezDokiem.
Mel, to Zeke, Mike Valenzuela, Cornhusker zwany Cornym, Josh Philips, Joe
Benson, Tom Stephens i Paul Haggerty. Czeka cię trudny test, bo nie noszą
plakietekznazwiskami.
– Dok, jesteś mądrym facetem – powiedział Zeke, ściskając dłoń doktora,
najwyraźniej pełen podziwu, że stary zrzęda przyjął Mel, zamiast odesłać ją
precz.–PannoMonroe,tozaszczyt,prawdziwyzaszczyt.
–PoprostuMel.
Wszyscy witali się z nią hałaśliwie, wylewnie, żywiołowo. Bardzo to było
miłe. Ku jej zaskoczeniu, choć tak naprawdę nie powinna być zaskoczona,
okazało się, że Proboszcz jest jednym z nich. Ricka traktowali jak młodszego
brata.
Dowiedziałasię,żeProboszczsłużyłpodJackiemwczasiePustynnejBurzy,
pierwszego konfliktu w Iraku. Był wtedy zaledwie osiemnastoletnim
dzieciakiem. Policjant z Los Angeles, Mike Valenzuela, i budowlaniec z
Oregonu, Paul Haggerty, też tam wtedy służyli. Tych dwóch marines było
rezerwistamiizostalipowołanipodczasdrugiegokonfliktuwIraku,gdzieznów
walczyliramięwramięzProboszczemiJackiem,którzywtedybyliwczynnej
służbie. Później zjawili się w Bagdadzie pozostali, wszyscy wzięci z rezerwy.
Zeke był strażakiem i mieszkał we Fresno; Jose Philips, paramedyk, i Tom
Stephens, pilot helikoptera, w Reno. Joe Benson, architekt, mieszkał, jak Paul
Haggerty,wOregonie,PaulczęstobudowałcośwedługprojektówJoego.Corny,
jeszcze jeden strażak, najdalej wysunął się na północ, by tak rzec. Mieszkał w
stanie Waszyngton, choć urodził się w Nebrasce i stąd przydomek Corny, od
kukurydzy,zktórejuprawsłynietenstan.
Jack był najstarszy z tej paczki, potem szedł Mike, trzydzieści sześć lat.
Czterech miało żony i dzieci: Zeke, Jose, Tom i Corny. Mel słuchała
zafascynowana, jak opowiadają o swoich kobietach z trochę chutliwymi
uśmiechami na twarzach i rozświetlonymi oczami. Żadnych ciężkich,
koszarowych dowcipów o upiornościach życia małżeńskiego i strasznych
„babach”.Dałosięwychwycićwichgłosach,jakbyjużtęsknilizadomami.
–JaktamPatti?–zapytałktośJosha.
Zatoczył dłońmi, pokazując krągłość brzucha, informując tym samym, że
żonajestwciąży.Uśmiechnąłsiędumnieipowiedział:
–Jestjakdojrzałypomidorek,ręcesamemisiędoniejwyciągają.
– Dojrzały pomidorek… To pewnie dostajesz już po łapach, jak ci się
wyciągają.JamamtosamozChristą.
–Nie!Przecieżpowiedziałacichyba,żetojużkoniec.
– Tak, dawno już twierdziła, że dwójka wystarczy, ale udało mi się jakoś
podstępem zmajstrować trzecie, a teraz czekamy na czwarte. Co poradzę, ta
dziewczynarozpalałamniejużwszkoleśredniej.Powinieneśjąwidzieć,stary.
Jakajestpromienna,kiedychodziwciąży.Naszedzieciakisąwspaniałe,tylko
onapotrafiurodzićtakiecuda.
–Gratulacje,staruszku,alepowinieneświedzieć,kiedywyhamować.
–Niemamzamiaru,aleChristapowiedziała,żeniechcemiećjużzemnądo
czynienia.Potymostatnimkoniec.
– Ja tak czekam na następne. Mam dwie córki i czuję, że teraz będzie
chłopiec.Chciałbymmiećwreszciefutbolistę–odezwałsięCorny.
Nikt nie mógł bardziej docenić tego entuzjazmu dla ciężarnych kobiet niż
położna.Melbyłazachwycona.Pokochałatychfacetów.
– Coś o tym wiem – wtrącił Jack. – Mam osiem siostrzenic i ani jednego
siostrzeńca.Moiszwagrowieciąglepróbują.
–Możetydochowaszsięsyna,Jack.
–Gdzietam,niemamnajmniejszychszans–uciąłześmiechem.
Piątka była singlami: Jack, Proboszcz, Mike, Paul i Joe. Zaprzysięgli
kawalerowie,usłyszałaMel.
–Kochaciekobiety,aleniedajeciesięzłapać–powiedziała.
–Mikedałsięzłapaćdwarazy–zdradziłZeke.–Aterazmadziewczynęw
LosAngeles,którabardzochciałabyzostaćjegotrzeciążoną.
Mel świetnie się czuła w tej atmosferze zbratania i szczerego koleżeństwa,
wśródtychtwardychfacetów.
Kiedy wreszcie zdecydowała się wracać do domu, Jack odprowadził ją do
samochodu.
– Posłuchaj, Mel, nie powinnaś trzymać się na uboczu z ich powodu. To
porządni faceci, ale uprzedzam, będzie dużo piwa, poker, wędkowanie przez
cały dzień, mnóstwo hałasu, a bar przesiąknie cygarami. Czeka nas dobre
jedzenieimnóstworyb.Spróbujesznadziewanegopstrągaprzyrządzanegoprzez
Proboszczaioszalejesz.
Położyładłońnajegopiersi.
–Nieprzejmujsię,Jack.Bawsiędobrze.
–Niezamierzaszchybaunikaćmnieprzeznastępnychpięćdni?
–Będęzaglądałapopracynapiwo,alejakwiesz,lubięswojąchatę,spokój,
ciszę.Bawsiędobrze,tonajważniejsze–powtórzyła.
–Toświetnifaceci,alecośmisięwydaje,żepsująmojeżycieuczuciowe.
Zaśmiałasię.
–Twojeżycieuczuciowewyglądadośćblado.
–Wiem,ipróbujęjeożywić,atuonisiępojawiają.–Kiwnąłgłowąwstronę
baru,skąddochodziłygwariśmiechy.ObjąłMelwpasie.–Pocałujmnie.
–Nie.
– Daj spokój. Przecież zachowuję się nienagannie. Słucham cię we
wszystkim,stosujęsiędotwoichżyczeń.Niebądźtakąegoistką.Niktniewidzi,
onisązajęcipiciempiwa.
– Wracaj do nich – powiedziała, ale zaraz się zaśmiała. On zaś uniósł ją
wysoko, a potem powoli opuścił, by ich twarze znalazły się na tej samej
wysokości.–Jesteśbezwstydny,wieszotym?
–Mhm.Mel,pocałujmnie,proszę.Chcępoczućtwójsmak.
Nie mogła się oprzeć. Nie sposób było oprzeć się Jackowi. Objęła go za
szyjęizapomniałaowszystkim,myślałatylkoopocałunku.
Ale pocałunek musiał się skończyć. Jack postawił ją na ziemi i wtedy
wybuchły entuzjastyczne wrzaski, gwizdy i śmiechy. Na ganku stało ośmiu
marinesorazRick,awszyscywznosiliszklankidotoastu.
–OChryste!–zawołałaMel.
–Zabijęich–solennieobiecałJack.
–Tojakaśtradycjamarines?–zapytałazżywymzainteresowaniem.
–Zabijęich–powtórzył,alenadaljąobejmował.
– Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy? Nasze małe całusy przestały być
naszymmałymsekretem.
Spojrzałjejwoczy.Głośnepohukiwaniaprzeszływcichepodśmiechiwania.
– Mel, nie wyrażaj się tak. Wcale nie takie małe i wcale nie całusy, tylko
pocałunki. A skoro rzecz się już wydała… – Chwycił ją na ręce i pocałował
jeszcze raz przy wiwatach zachwyconych chłopców ze sto dwudziestej
dziewiątej.
Mel jakoś nie speszyły wrzaski na ganku. Zaczynała się uzależniać od ust
Jacka.
Kiedypostawiłjąnaziemi,stwierdziła:
– Od samego początku wiedziałam, że nie powinnam wpuszczać cię na
pierwsząbazę,tobyłbłąd.
– Jaka pierwsza baza? Nie wykonałem nawet pierwszego rzutu, nie
wszedłem jeszcze do gry. Możesz jechać z nami jutro nad rzekę, zapraszam w
imieniuswoimitychgłupków.
–Dziękuję,alemamwłasnezajęcia.Wpadnęwieczoremnapiwo.Isamasię
odprowadzędosamochodu.Niezamierzamdostarczaćimwięcejrozrywki.
Pomałymśledztwieokazałosię,żewoddalonymotrzydzieściminutjazdy
Grace Valley w hrabstwie Mendocino jest ultrasonograf. Mel odbyła długą
rozmowę z tamtejszą lekarką, June Hudson, w efekcie czego ustaliły, że June
będzieudostępniałaaparaturęzadarmo.
– To dar dla naszej przychodni, korzystają z niego kobiety z kilkunastu
okolicznychmiasteczek,więcIwymożecie.
Mel jeszcze tego samego dnia myślała zawieźć Sondrę na badanie, ale
dziewczynauparłasięupiecsześćtuzinówciastek,którymichciałaodwdzięczyć
sięwGraceValley.
–Możetwójmążpojedzieznami?Tonaprawdęniezwykływidok.
– Musi zostać z dzieciakami, a ja naprawdę chętnie się wyrwę na kilka
godzin–odparłanatoSondra.
Ruszyłyzatemtylkowedwie.Dzieńbyłwspaniały,jazdawśródpól,wzgórz
i sadów przyjemna, i mniej więcej po półgodzinie wjechały do lśniącego
czystościąmiasteczka.
– Kilka lat temu powódź zniszczyła prawie wszystko, ale odbudowali się i
dlatego teraz jest tutaj tak ślicznie. Na pniach drzew zobaczysz jeszcze linię
wody.
W miasteczku była kawiarnia, stacja benzynowa, okazały kościół,
przychodnia i mnóstwo zadbanych, schludnych domków. Mel zaparkowała
przed przychodnią i zaraz po wejściu spotkała doktor Hudson, zadbaną panią
okołoczterdziestki,ubranątakjakona:dżinsy,koszulawkratę,wygodnebuty,
stetoskopnaszyi.Panidoktoruśmiechnęłasięiwyciągnęładłoń.
–Bardzomimiło,pannoMonroe.Towspaniale,żepracujepanizdoktorem
Mullinsem,przydamusiępomoc.
–ProszęmimówićMel.Znapanidoktora?
–June,jestemJune.Oczywiście,wszyscygoznają.
–JakdługomieszkaszwGraceValley?
–Całeżycie,zprzerwąnastudia.–JunewyciągnęłarękędoSondry.–Ato
napewnopaniPatterson.
– Przywiozłam ciastka. To takie wspaniałomyślne, co pani dla mnie robi.
Mamdwojedzieci,aleanirazunierobiłamUSG.
–Bardzoprzydatnebadanie–powiedziałaJune,chętnieprzyjmującpudełko
z ciastkami. Otworzyła je i powąchała. – Pachną grzechem obżarstwa. –
Podniosła wzrok na Mel i Sondrę. – Gdybyście wiedziały, jak bardzo ludzie z
okolicznych miasteczek pomogli nam odbudować się po powodzi, nie
byłybyście zdziwione, że człowiek potem sam chce zrobić coś dla innych.
Chodźmy, obejrzymy sobie dziecko, a potem, jeśli macie czas, pójdziemy coś
zjeśćdokawiarni.
Badaniewykazało,żeSondraurodzichłopca,pozycjajestprawidłowainie
powinno być żadnych komplikacji. Poznały doktora Stone’a, zabójczego
blondyna,któregoJunenazywaławielkomiejskimtransplantem.
W kawiarni spotkały ojca June, po którym przejęła obowiązki szefa
przychodni.ZagadnąłostaregoMullinsa,którymusiałbyćjegorówieśnikiem:
–Ciągletakizrzędliwyiuparty?
–Próbujęgozmiękczać.
–Acopowieszosobie?–zwróciłasięJunedoMel,kiedypodanolunch.–
JakdługojesteśwVirginRiver?
– Dopiero dwa miesiące. Przedtem mieszkałam w Los Angeles, ale
potrzebowałam zamiany i przyznaję, nie byłam przygotowana do roli wiejskiej
pielęgniarki i położnej. Dla mnie nowoczesne i jak najpełniejsze wyposażenie
wielkomiejskiegoszpitalabyłoczymśoczywistym.
–Ijakcisiętupodoba?
– Cóż, to prawdziwe wyzwanie. Pewne aspekty wiejskiego życia już we
mniewrastają,aleniejestempewna,jakdługozostanę.Mojasiostra,mężatkaz
trójką dzieci, która mieszka w Colorado Springs, cały czas suszy mi głowę, że
mamsiędonichprzenieść,bochcemiećmniebliskosiebie.–Ugryzłakawałek
pysznegohamburgera.–Trochęmiżalniewidzieć,jakrosnąjejdzieci.
–Och,niemów,żewyjedziesz–zmartwiłasięSondra.
–Niebójsię.–Melpoklepałająpogłowie.–Nigdzieniewyjadę,zanimnie
odbiorętwojegosynka.Aletojużniedługo.–Zaśmiałasię.–Obyniestałosię
togdzieśnaparkinguwdrodzepowrotnejdoVirgin.
– Mam nadzieję, że jednak zostaniesz. Miło byłoby mieć cię blisko –
powiedziałaJune.
–Blisko?–zdziwiłasięMel.–Półgodzinykrętymi,wąskimidrogami,gdzie
z trudem mijają się dwa samochody? A to pewnie nie więcej niż trzydzieści
kilometrów.
– Dokładnie dwadzieścia cztery, ale dobrze byłoby mieć cię za sąsiadkę,
nawetjeśliprowadzidoniejkrętaiwąskadroga.
Zanimskończyłylunch,dokawiarniwszedłmężczyznazdzieckiemnaręku.
PrzypominałMeltrochęJacka,wysoki,okołoczterdziestki,dobrzezbudowany,
męski, w dżinsach i flanelowej koszuli. Widać było, że świetnie radzi sobie z
dzieckiem.PocałowałJunewpoliczekioddałjejmaleństwo.
–Poznajciesię,tomójmążJimimójsynJamie.
Wcalenieczułasiędzisiajnienamiejscu.BardzopolubiłaJuneiJima.
Nawet stary doktor Hudson okazał się sympatyczny. Odwiozła Sondrę na
farmę i kiedy wróciła do miasteczka, wydało się jej milsze niż dotąd. Jakoś
przestało być zaniedbaną, sypiącą się osadą, a stało domem. Banda Jacka
wracaławłaśniezryb.Meltęskniespojrzaławstronębaru.
Doktoraznalazławkuchni.Właśniepakowałjakieśrzeczydonowejtorby.
–DoktorHudsonprzesyłapozdrowienia,JuneiJimrównież.Copanrobi?
PchnąłtorbęwstronęMel.
–Czas,żebyśmiaławłasną–mruknął.
Mel siedziała na stopniach ganku doktora, piła kolejną już poranną kawę i
obserwowała, jak marines ruszają nad rzekę. Pół nocy pili i grali w pokera, a
jednak wydawali się pełni energii i entuzjazmu. Machali do niej, krzyczeli,
gwizdali.Flirciarze.
– Dziecinko, taka jesteś śliczna o poranku! – zawołał Corny, na co Jack
pacnąłgowgłupiłeb.
Ledwiezdążyliodjechać,pojawiłsięwielki,ciemnysuv.Sunąłpowoliulicą
i zatrzymał się przed domem Doka. Drzwiczki się otworzyły, ale silnik nadal
pracował.Mężczyznawysiadłizapytał:–Doktorjeździnawizytydomowe?
Melpodniosłasięzeschodków.
–Cosięstało?Ktośzachorował?
–Ktośjestwciąży.
Melpoczuła,jaknajejustachpojawiasięuśmiech.
–Owszem,jeździmynawizytydomowe,jeślijesttakapotrzeba,aleowiele
wygodniej robić badania tutaj, w gabinecie. Środa jest dniem wszelkich badań
kontrolnych.
–DoktorMullinstopani?–zapytałnieznajomyzpowątpiewaniem.
– Mel Monroe – odpowiedziała z cichym śmiechem. – Dyplomowana
pielęgniarka i położna. Doktor nie zajmuje się prawie kobietami, odkąd ja tu
jestem.Kiedypanażonamarodzić?
Facetwzruszyłramionami.
–Jeszczeniewiadomo.
–Gdziemieszkacie?
–PodrugiejstronieClearRiver,jakąśgodzinędrogistąd.
–Mamytumałyszpitalik,jedenpokójwłaściwie.Topierwszedziecko?
Znowuwzruszyłramionami.
–Chybatak.
Melzaśmiałasię.
–Chyba?
–Pierwsze,odkiedyjąznam.Niejestmojążoną.
– Przepraszam – bąknęła Mel. – Nie powinnam niczego z góry zakładać.
Proszę przywieźć panią na badania kontrolne. Pokażę jej szpitalik i spróbuję
określićtermin.
–Aniemożnawdomu?–upierałsię.
–Można,oczywiście,ale…Widzipan,panie…?–Gdyfacetnieraczyłsię
przedstawić, tylko stał bez ruchu taki wielki, ponury, dodała: – Decydować
powinnaosobazainteresowana.Chcepanumówićwizytę?
–Zadzwonię–mruknął,wsiadłdosamochoduiodjechał.
Mel zaczęła się śmiać. Nigdy jeszcze nie udzieliła takiej konsultacji. Miała
nadzieję,żefacetustalizeswojądamą,gdziechciałabyrodzić.
Marines wyjechali z końcem tygodnia i w miasteczku znowu zapanował
spokój. Mel zdążyła trochę ich poznać i było jej smutno, że sobie pojechali.
DopókibyliwVirginRiver,Proboszczczęściejsięuśmiechał,rzadziejkrzywił,
stałsiępogodniejszy,wręczożywiony.Wszyscyserdeczniejąwyściskali,jakby
należaładorodziny.
Myślała,żeodzyskaterazJacka,alechodziłposępny,zachowywałdystans.
Niechwytałjejjużwramionainieprosiłopocałunki.Jaknastronę,którasię
opierała i mówiła o niestosowności takich zachowań, czuła się bardzo
rozczarowana, a nawet opuszczona. Kiedy zapytała o przyczyny ponurego
nastroju,usłyszała:–Przepraszam,Mel,alechłopcymniewykończyli.
Któregoś dnia poszła na lunch do baru i dowiedziała się od Proboszcza, że
Jackjestnarybach.
–Znowu?Nienawędkowałsiędośćwzeszłymtygodniu?
Proboszcz tylko wzruszył ramionami. On sam jakoś nie robił wrażenia
zmęczonego intensywnym tygodniem. Prezydował za barem, pucował szkło,
serwowałjedzenie,czasemzagrałzkimśpartyjkęcribbage’a.
–CosiędziejezJackiem?–dociekała.
–Marines–odpowiedziałkrótko.–Potrafiączłowiekawykończyć.
Czterydnipóźniej,natydzieńprzedterminem,zadzwoniliPattersonowie,że
jużsięzaczyna.
Ponieważ poprzednie porody Sondry były szybkie i łatwe, a teraz skurcze
zaczęłysięwnocy,Melpojechaładonichnatychmiast.
Noworodkisąkapryśne,zachowująsię,jakchcą.To,żewcześniejszeporody
byłyszybkieiłatwe,nieoznaczałowcale,żenastępnybędzietakisam.Sondra
rodziła cały dzień. Byli przy niej matka, teściowa i mąż. W końcu wczesnym
wieczoremprzyszedłnaświatmałychłopiec.Melmusiałagomasować,klepać,
różnymisposobamizmuszaładopierwszegokrzyku.
Sondratrochęzbytmocnokrwawiła,adzieckonieodrazumiałoochotęna
cyca.Mamaoczywiściedostrzegłaróżnicęmiędzytymporodemipoprzednimi.
To, że mały długo nie wydał pierwszego krzyku, nie oznaczało jeszcze
kłopotów.Irzeczywiście,miałzdroweserce,normalnetętnoioddech,zaróżowił
sięładnie,aleMelnawszelkiwypadekzostałatrzygodzinydłużej,niżpowinna.
Odziesiątejzdecydowałasięwreszciezostawićrodzinęsamąsobie.
– Gdyby coś się działo, prześlijcie mi wiadomość na pager. Niezależnie od
pory.
Zamiastwracaćprostododomu,pojechaładomiasteczka.Wbarzepaliłosię
światło, chociaż neon „Otwarte” był zgaszony. Kiedy weszła, zastała dość
niezwykły widok. Proboszcz stał za kontuarem z kubkiem kawy, Jack siedział
przystolikuzgłowąnablacie,przednimbutelkawhiskyiszklaneczka.
–Zamknijdrzwinazasuwę,Mel–poprosiłProboszcz.–Niepotrzebnenam
towarzystwo.
Zrobiła to, ale minę miała mocno skonsternowaną. Podeszła do Jacka i
położyłamudłońnaplecach.
–Jack?
Uniósł lekko głowę, spojrzał na nią, oczy mu uciekły gdzieś w głąb i
zamknęłysię.Głowaznowuopadłanablat.Jedenłokiećosunąłsięzestołu.
Melpodeszładobaru,wskoczyłanastołek.
–Cosięznimdzieje?–GdyProboszczwzruszyłramionamiichciałsięgnąć
pokawę,ramięMeldosłowniewystrzeliłonadkontuarem.Chwyciławielkoluda
zakoszulę.–Cosięznimdzieje?–powtórzyła.
Proboszcz ściągnął brwi, zaskoczony uniósł ręce jak człowiek schwytany
przezpolicję.Melpowolicofnęładłońiwyprostowałasięnastołku.
–Upiłsię–stwierdziłProboszcz.
– Żartujesz – powiedziała z przekąsem. – Od wyjazdu kumpli jest jakiś
nieswój.
Kolejnewzruszenieramionami.
– Czasami, jak chłopcy tu przyjeżdżają, wypływają na wierzch dawne
sprawy.Paskudnesprawy,októrychpewniewolałbyniepamiętać.
– Sprawy z Marine Corps? – upewniła się Mel, a on kiwnął głową. –
Proboszcz,powiedzcoś,tonajlepszyprzyjaciel,jakiegomamwmiasteczku.
–Niechciałby,żebymotymmówił.
–Niepowinienzostawaćztymsam.
–Jasięnimzajmę.Zrozum,onbyniechciał,żebymotymmówił.Otrząśnie
się.Jesttwardy.
–Proszę–nalegała.–Niewidzisz,ileondlamnieznaczy?Chcęmujakoś
pomóc,jeślitomożliwe.
–Kilkarzeczymogęcipowiedzieć,aletosąwyjątkowoplugawesprawy,o
którychdamaniepowinnawiedzieć.
Zaśmiałasię.
– Nie wyobrażasz sobie, z jakim plugastwem miałam do czynienia.
Pracowałam w szpitalu, przy którym było całodobowe centrum pomocy
psychologicznej. Mieliśmy do czynienia z traumatycznymi przypadkami,
bywałonaprawdępaskudnie.
–Toniedasięporównać.
–Wypróbujmojąodporność.Proboszczodetchnąłgłęboko.
– Chłopcy przyjeżdżają tu każdego roku, żeby sprawdzić, jak Jack się
trzyma, w jakiej jest formie. Był sierżantem. Moim sierżantem. Najlepszym w
marines.Brałudziałwpięciukonfliktach.OstatniowIraku.Prowadziłplutondo
Fallujahijedenzchłopcówwszedłnaminę.Rozerwałagonapół.Potemzaczął
nasostrzeliwaćsnajper.Chłopak,którywszedłnaminę,nieumarłodrazu.Żar
wybuchu musiał zasklepić naczynia krwionośne. Nie krwawił, nie czuł bólu,
miałprzecieżprzerwanykręgosłup.Byłwpełniświadomy.
–Chryste!
– Jack wydał rozkaz, żeby wszyscy schronili się w budynkach, więc się
wycofaliśmy. On został z chłopakiem pod ogniem snajpera, oparty o koło
wywróconej ciężarówki. Siedział z tym żołnierzem, trzymał go i rozmawiał z
nim przez pół godziny, dopóki tamten nie umarł. Dzieciak mówił mu, żeby się
schronił,żebygozostawił,aleJackniepotrafiłtegozrobić.Nigdyniezostawił
żadnego ze swoich żołnierzy własnemu losowi. – Proboszcz upił łyk kawy. –
Widzieliśmytampotwornerzeczy,którepotemśniąsięczłowiekowiponocach,
ale to był największy koszmar. Nie wiem, co było dla niego gorsze, powolne
konanie tego chłopaka czy wizyta u jego rodziców. Musiał powtórzyć im
wszystko,codzieciakprzekazałmuprzedśmiercią.
–Ipije?
–Sporowędkuje,czasamijedziedolasu,rozbijasobienamiotnakilkadni,
próbuje odzyskać równowagę. Czasami pije, ale rzadko. Po pierwsze, niewiele
topomaga,podrugieczłowiekpotemczujesięjeszczegorzej.Wszystkobędzie
dobrze,Mel.Onzawszejakośwychodzizkryzysu.
–Jezu.Każdydźwigaswójbagaż.Dajmipiwo.
Nalałjejbeczkowegoipostawiłnabarze.
–Możetrzebapoprostuzostawićgowspokoju.
–Szybkosięobudzi?
– Nie. Jest za bardzo pijany. Właśnie miałem zanieść go do łóżka, kiedy
weszłaś.Zdrzemnęsięwjegopokoju,taknawszelkiwypadek.
–Najakiwypadek?
–Nawypadek,gdybyjednakobudziłsięinaprzykładzacząłwymiotować.
NiósłmnieprawiedwakilometrywIraku,kiedyzostałemranny,niezostawięgo
samego.
Upiłatrochępiwa.
– Mnie też już niósł. – Przez chwilę w milczeniu sączyła piwo. –
Chciałabym to widzieć. Jack jest potężny, ale przy tobie to mrówka. – Gdy
Proboszcz parsknął śmiechem, spytała: – Jak cię ściągnął tutaj, do tego
maleńkiegomiasteczka?
– W ogóle nie musiał mnie namawiać. Od zwolnienia z marines cały czas
byliśmywkontakcie.Powiedział,żejeślichcę,mogętuprzyjechaćipomagać.
Ajachciałem.
Rozległsięgłuchyłomot.ToJackspadłzkrzesłaileżałterazrozciągniętyna
podłodze.
–Czasgozabrać.–Proboszczwyszedłzzabaru.
–Możejabymznimzostała?
–Niemusisztegorobić,Mel.Możebyćnaprawdęnieprzyjemnie.
–Wiesz,niejednemujużpodstawiłamwiadro.
–Onczasamikrzyczyprzezsen.
–Mnieteżsiętozdarza.
–Naprawdęchceszprzynimzostać?
–Naprawdę.
–Zatemnaprawdęcinanimzależy.
–Mówiłamjużprzecież.Jestmoimnajlepszymprzyjacielemwmiasteczku.
– Skoro jesteś pewna, że chcesz zostać, to zostań. – Przykucnął, podniósł
Jackadopionuiprzerzuciłgosobieprzezramię.
Mel poszła za nim do sypialni Jacka. Nigdy wcześniej nie była w jego
mieszkaniu.Małe,alefunkcjonalne.Jednowejścieodstronykuchni,drugieod
podwórza za barem. Miało kształt litery L i składało się z niewielkiej sypialni,
części dziennej i łazienki. Kuchni oczywiście nie było, choć stała niewielka
lodówka.
ProboszczpołożyłJackanałóżkuizdjąłmubuty.
–Ściągnijmymudżinsy.–Gdytopowiedziała,spojrzałnaniąniepewnie.–
Zapewniamcię,żetowszystkowidziałam.Wieletakichscenmamjużzasobąi
jakośżyję.
Jednopociągnęłozalewąnogawkę,drugiezaprawąiJackzostałwsamych
bokserkach.Melrozpięłakoszulę,obróciłabiedakanabok,ściągnęłaiją.
Proboszczprzezchwilępatrzyłnaroznegliżowanegoprzyjaciela.
–Onmniezabije–stwierdziłmarkotnie.
–Albocipodziękuje.–Uśmiechnęłasięnieznacznie.–Gdybymójpagersię
odezwał,przyjdępociebie.
Sypialnianiemiaładrzwi,byłaotwartanapokójdzienny.Melzdjęłanarzutę
z kanapy, otuliła nią i zwinęła się w kłębek w wielkim fotelu stojącym blisko
przejściałączącegoobieprzestrzenie.Wkońcuzdrzemnęłasię.
Obudziły ją jakieś odgłosy. Jack rzucał się, przewracał z boku na bok,
mruczał przez sen coś, czego nie dało się zrozumieć. Podeszła do niego,
dotknęłaczoła,wślizgnęłasiędołóżkaiobjęłagozagłowę.
–Jużdobrze.
Od dawna była ciekawa, co kryje się pod koszulą. Owłosiona pierś, na
ramionach tatuaże: na lewym orzeł, a na prawym słowa: SAEPE EXPERTUS
SEMPER FIDELIS FRATERES AETERNI Nie mogła się oprzeć, przesunęła
dłoniąposprężystychwłoskach.
PrzygarnęłaJackadosiebieizasnęła.
Obudził się w nikłym blasku przedświtu. Głowa mu pękała. Odwrócił się i
pierwsze,cozobaczył,tozłotekędzioryMel.Spałagłębokoprzykrytakołdrąpo
samąbrodę.Uniósłsięnałokciuispojrzałnajejtwarz.Nachyliłsię,pocałował
jądelikatnie.Natychmiastotworzyłaoczy.
–Dzieńdobry–wymamrotałazaspanymgłosem.
–Czymyśmytorobili?–zapytał.
–Nie.
–Todobrze.
Uśmiechnęłasię.
–Niespodziewałamsiętakichsłów.
–Kiedytozrobimy,wolałbympamiętać.Dlaczegotujesteś?
– Wpadłam na piwo, kiedy Proboszcz właśnie zbierał cię z podłogi. Jak
głowa?
– Przestała boleć na twój widok. Nie przypuszczałem, że to takie łatwe.
Gdybym wiedział, co sprowadzi cię do mojego łóżka, zabalsamowałbym się
kilkatygodnitemu.
–Cotoznaczy?–zapytała,przesuwającdłoniąpotatuażu.
–„Niejednejpoddanipróbie.Zawszesobiewierni.Braciapowiekwieków.”
Tak to można przełożyć na nasz język. Po łacinie, jak widzisz, jest
sformułowane bardziej lakonicznie. – Dotknął jej policzka. – Co Proboszcz ci
powiedział?
– Że przyjazdy chłopaków budzą najtrudniejsze wspomnienia wojenne, ale
myślę,żeoneitakbywracały.
–Kochamich.
– A oni są bardzo ci oddani, może zatem warto przeżyć dla nich trochę
przykrychchwil.Zatakieprzyjaźnietrzebaczasemdrogopłacić.
ROZDZIAŁDZIESIĄTY
Jackodzyskałrównowagę.Albopomogłamuszkocka,albofakt,żeobudził
sięwłóżkuześlicznąblondynką.Stawiałnablondynkę.
NiepytałProboszcza,ilepowiedziałMel,ajejnieprosił,bywyszczególniła,
cowie.Taknaprawdęniemiałotoznaczenia.Ichwięźnieoczekiwanieosiągnęła
nowywymiar.Wiedziała,żedręczągoupioryzprzeszłości,ajednaknieuciekła,
tylko została, gotowa przyjąć ciężar. To coś znaczyło. Przytulała go, kiedy
walczyłzdemonami.Byłgotówzwiązaćsięznią.
Całe Virgin River plotkowało o nich, a jego to cieszyło. Dotąd tak bardzo
skryty, teraz chciał, by wszyscy wiedzieli, że są parą. Bał się tylko, że szum
wokółnichwygoniMelzmiasteczka,zanimzdążyjąprzekonać,byzostałana
zawsze.
ZabrałMelnawybrzeże.Stalinaskałachiprzyglądalisięolbrzymom,które
wynurzały się z wody dla zaczerpnięcia powietrza. Wielorybom towarzyszyła
całaflotylladelfinów.Wielkiewalenieodpływałynapółnoc.
PocałowałMelraz,drugi…wielerazy,akiedyjegodłońzaczęławędrować,
zaprotestowała:
–Jeszczenie.
Todawałonadzieję,oznaczało,żebrałapoduwagęwspólnenoce.
Melzadzwoniłaktóregośdniadosiostry.
–Joey–zaczęłacicho,niemalszeptem.–Wmoimżyciupojawiłsięchyba
mężczyzna.
–Znalazłaśfacetawtejdziurze?
–Mhm.Takmisięwydaje.
–Twójgłosbrzmijakośstraszniedziwnie.
– Muszę się dowiedzieć, czy to w porządku. Bo ciągle kocham Marka,
kochamgotakbardzo…
Joeypowoliwypuściłapowietrze.
– Oczywiście, że w porządku. Życie toczy się dalej. Może nie pokochasz
nikogo tak, jak kochałaś Marka, ale są przecież różne związki. Pojawia się
następny mężczyzna, więc nie porównuj go z Markiem. Mark odszedł i nie
wróci.
–Kochanie,nieużywajczasuprzeszłego,jagonadalkocham.
–Wporządku,Mel,alemiejswojeżycie,miejkogośbliskiego.Ktototaki,
tentwójmężczyzna?
–Właścicielbarunaprzeciwkoprzychodnidoktora.Toondoprowadziłchatę
do porządku, kupił mi sprzęt wędkarski, zadbał o założenie telefonu. Jack. To
dobryczłowiek,Joey.Izależymunamnie.
–Mel…Czyty…?Czywy…?
Bezodpowiedzi.
–Mel?Sypiaszznim?
–Nie,alepozwalam,żebymniecałował.
Joeyzaśmiałasięsmutno.
–Mel,zacznijmyślećinaczej.Sądzisz,żeMarkchciałby,żebyśusychaław
samotności? Był jednym z najwspanialszych ludzi, jakich znałam, kochający,
wielkoduszny,szczery.Napewnobypragnął,żebyśzachowałaonimnajlepsze
wspomnieniaizamiastrozpaczać,szładalej,budowałasobienoweżycieibyła
szczęśliwa.
Melindazaczęłapłakać.
–Napewnobychciał,alecozrobić,jeśliniepotrafiębyćszczęśliwaznikim
innympozanim?
–Kochanie,czynienależycisięchoćbyodrobinaszczęścia,takiemaleńkie
szczęście?Ikilkaporządnychpocałunków?
–Niewiem,poprostuniewiem.
– Odpuść, niech to się dzieje. W najgorszym razie zapomnisz na chwilę o
samotności.
– Czy to w porządku wykorzystywać kogoś dla odwrócenia myśli od
zmarłegomęża?
–Ujmętoinaczej,kochanie.Aco,jeślilubiszbyćzkimś,ktoodwracamyśli
odzmarłegomęża?Tochybamożnanazwaćszczęściem,czyżnie?
– Nie powinnam się z nim całować. – Mel znowu zaczęła płakać. – Bo ja
tutajniezostanę.Toniejestmojemiejsce.MojemiejscejestwLosAngeles,z
Markiem.
Joeywestchnęłaciężko.
– To tylko fajny pocałunek od czasu do czasu. Pa, kochanie. – Kiedy
odłożyła słuchawkę, powiedziała do męża: – Muszę jechać do Mel. Czuję, że
szykujesiępoważnykryzys.
Znowuwracaładoprzeszłości.Ranek,kiedydodrzwizadzwoniłapolicjaz
wiadomością, że Mark nie żyje. Poprzedniego dnia pracowali razem na
popołudniowym dyżurze. Wcześniej zjedli lunch w szpitalnej kafeterii. Potem
Markmusiałzostałnanoc,bowizbieprzyjęć,nanagłychprzypadkachpanował
strasznyruch.Zginął,wracającnadranemdodomu.
Poszładokostnicy,zostawionojąznimsamą.Objęłazimneciało,przytuliła
głowędojegopiersiipłakała,płakała.Trzymałagowramionach,dopókijejnie
odciągnęli.
Miaławgłowiewideo:zdjęcieMarkależącegonapodłodzesklepunocnego,
policjawproguichmieszkania,pogrzeb,przepłakanedoświtunoce,pakowanie
jegorzeczy,zktórymipotemprzezkilkamiesięcyniebyławstaniesięrozstać.
Leżałaconoczwiniętawkłębeknałóżkuiszlochałatakgłośno,żebałasię,iż
sąsiedzibędąwzywaćpomoc.
Zamiast po prostu powiedzieć Markowi ze zdjęcia, że go kochała,
wygłaszaładoniegodługiemonologi,opowiadałamuzeszczegółami,jakminął
dzień,anakońcudodawała:
–Ciągleciękocham,niechciędiabli–rzucałazwyrzutem.–Kochamcię,
tęsknięzatobą,chcęcięzpowrotem.
Wierzyła,żeMark,którybyłgdzieśtamwgórze,znajdziejakiśsposób,by
nawiązać z nią kontakt. Był oddanym kochankiem i mężem. Ale nigdy nie
dostałażadnegoznaku.Odszedłdefinitywnie,bezpowrotnie.
Opuściłją.
Przepłakała trzy noce pod rząd. Jack spytał ją wreszcie, co się dzieje, czy
chciałabyotympomówić.
–Zespółnapięciaprzedmiesiączkowego,przejdzie–zbyłago.
–Mel,zrobiłemcośnietak?
–Ty?Oczywiścieżenie,totylkohormony,przysięgam.
Zaczynała myśleć, że krótki czas ulgi właśnie się skończył, że znowu
wchodzi w mrok rozpaczy i tęsknoty. Zanurza się na powrót w niełagodzonej
niczymsamotności.
Apotemstałosięcoś,cojąwytrąciłoztegostanu.Wracałazesklepu,gdzie
jakzwykleoglądałaoperęmydlanązJoyirekonwalescentkąConnieizobaczyła
przeddomemdoktorawynajętysamochód.Kiedyweszładośrodka,przywitałją
promienny uśmiech siostry. Jęknęła z wrażenia, a potem rzuciły się sobie w
objęcia,śmiejącsięipłaczącnaprzemian.Kiedytrochęsięjużuspokoiły,Mel
zaprowadziłaJoeydogabinetu,byprzedstawićsiostrzeDoka.
Zanimzdążyłacokolwiekpowiedzieć,usłyszała:
–Okropność,dwienaraz.
–Całydoktor.
Melpogładziłasiostrępowłosach.
–Dlaczegoprzyjechałaś?–zapytała.
–Wydałomisię,żemożeszmniepotrzebować.
–Kiedywszystkojestwporządku–skłamałaMel.
–Notoprzyjechałamtaknawszelkiwypadek.
–Jesteśkochana.Pokażęcimiasteczko,zobaczyszmojąchatę…
–Chcęzobaczyćtegofaceta–szepnęłaMelindzienaucho.
–Nakońcu.Doktorze,mogęjużwyjść?
–Idź.Niezniósłbymtutajwaszychświergotówichichotów.
Mel ucałowała Doka w policzek, który został natychmiast wytarty z
grymasemniesmaku.
Była szczęśliwa, na chwilę przestała myśleć o Marku. Pokazała siostrze
swojeulubionemiejsca,zabrałajądodomku.Joeyspodobałasięchata,chociaż,
jakżebyinaczej,stwierdziła,iżzabrakłorękiprofesjonalnegodekoratorawnętrz.
Melzaśmiałasię.
–Gdybyświdziała,jaktuwyglądało,kiedyprzyjechałam.Wpiekarnikubyło
ptasiegniazdo.
–OBoże!
Pojechały nad rzekę, gdzie było przynajmniej dziesięciu wędkarzy. Kilku
pomachałodoMel.
–KiedyJackmnietuprzywiózłpierwszyraz,widzieliśmyniedźwiedzicęz
niedźwiadkiem.Łowiłaryby,niezwracałazupełnieuwaginaludzi.Pierwszyraz
wżyciuwidziałamniedźwiedzianawolności,zbliska.ApotemJackuczyłmnie
wędkowania. Mam nawet w bagażniku własny sprzęt, dostałam od niego w
prezencie.
–Niemożliwe.
–Możliwe.
WybrałysiędoAndersonówzobaczyćmałąChloeimałejagniątka.
Buck podał każdej z nich takie maleństwo do potrzymania. Mel podsunęła
palec pod pyszczek owczego dziecka, a ono zaczęło ssać łapczywie, co było
dośćbolesne.
– Wychowałem sześcioro dzieci, trzy córki i trzech synów. Każde z nich
przemycało takiego futrzaka do swojego łóżka. Pilnowanie, żeby nie
sprowadzałyzwierzątdodomu,byłocodziennąmordęgą.
W parku narodowym Redwoods Joey nie mogła się powstrzymać od
okrzykówzachwytunawidokwspaniałych,majestatycznychsekwoi.Następnie
przyszłakolejnaKanionPaproci,wktórymSpielbergkręciłplenerydo„Parku
jurajskiego”.
Jechały bocznymi drogami wśród lasów sosnowych, zielonych łąk i
pastwisk,mijałyurokliwewinnicewdolinie.
– Jeśli zostaniesz kilka dni, zabiorę cię do Grace Valley, poznasz moich
nowych przyjaciół. Mają tam większą przychodnię niż nasza, z EKG, USG i
gabinetemzabiegowym.
W końcu w porze kolacji trafiły do Jacka. Pewnie już rozeszła się plotka o
przyjeździe Joey, bo w barze było więcej ludzi niż zwykle: oczywiście Dok,
Hope McCrea, Ron przyprowadził na chwilę Connie, a gdzie Connie tam Joy,
tym razem z mężem Bruce’em. Pojawił się też Darryl z rodzicami, tata
pierwszegodziecka,któreMelodbieraławVirgin.ByłaAnneGivensijejmąż,
właściciele ogromnych sadów. Anne miała urodzić w sierpniu swoje pierwsze
dziecko. Proboszcz przywitał siostrę Mel, rzecz niezwykła u niego, szerokim
uśmiechem. Rick też szczerzył zęby, co u niego z kolei nie było niczym
niezwykłym.Wiecznyżartowniśstwierdził,żewidaćcałarodzinaodznaczasię
niezwykłąurodą.JackzmiejscapodbiłJoey.
Kiedyposzedłdokuchnipoichkolację,JoeynachyliłasiędoMel.
–Cholera,tojakieściachoczyco?
–Zdecydowanieciacho–przytaknęłaMel.
Proboszcz tego dnia przygotował pysznego łososia w sosie koperkowym.
Jackprzysiadłsięnachwilędosióstr,gdyMelopowiadałaoswojejpracy.
Trochę po siódmej przyszła wiadomość na pager doktora. Pobiegł do
telefonuwkuchniipochwilibyłjużprzyMel.
–Pattersonowie…Dzieckomakłopotyzoddychaniem,sinieje.
– Jadę z panem. – Zerwała się gwałtownie. – Joey, odbierałam to dziecko.
Gdybymdługoniewracała,trafiszsamadochaty?
–Jasne,dajmitylkoklucze.
Melpocałowałasiostręwpoliczek.
–Cukiereczku,mytunieużywamyraczejkluczy.Chatajestotwarta.
Pojechała z doktorem. Przed wieczorem spadł rzęsisty deszcz i bała się, że
jejbmwznowuutkniewbłocie.
Sondraijejmążbyliwpanice.Małyoddychałszybko,płytko,aleniemiał
temperatury.Dostałtrochętlenuiwszystkoszybkowróciłodonormy.Niemieli
pojęcia, co mu było. Mel długo go kołysała, doktor siedział w kuchni z
Pattersonami.
–Tomożebyćwszystko,reakcjaalergiczna,problemyzsercem,zpłucami.
Naastmęjestzamały.MusiciejechaćjutrodoprzychodniprzyValleyHospital,
tamgoprzebadają.Zapiszęwamnazwiskodobregopediatry.
–Wnocywszystkobędziewporządku?–Sondramiałałzywoczach.
–Mamnadzieję,alezostawięwamtlen.Jutromigooddacie.Czuwajcieprzy
dzieckunazmianę.Jakbycośsiędziało,dzwońcie,aledomnie,niedoMel.Ona
po tym dzisiejszym deszczu nie dojedzie do was swoim durnym cudeńkiem,
pozatymmagościa.
Minęły jeszcze dwie godziny, zanim Mel zdecydowała się wracać do
miasteczka.
Trochępoósmej baropustoszał,została tylkoJoey.Rick poszedłdodomu.
Proboszcz sprzątał w kuchni. Jack przyniósł Joey kubek świeżej kawy, usiadł
przy stoliku. Zagadnął o dzieci, o to, czym zajmuje się jej mąż, jak się im
mieszka w Colorado Springs, wreszcie powiedział: – Nie wiedziała o twoim
przyjeździe.
–Zaskoczyłamją,chociażmożeniepowinnam.
–Przyjechałaśwsamąporę.Cośjądręczy.
– Myślałam, że wiesz, co się dzieje. Mówiła, że ty i ona… – Przerwała i
wbiławzrokwkawę.
–Żemyco?
Joeypodniosławzrokiuśmiechnęłasięzmieszana.
–Żesięcałujecie.
–Kiedytylkosięzgodzi.
–WtakimmiejscujakVirginRiverpewniemusiciejużuchodzićzaparę.
Jackmiałnadzieję,żeotejporzeniktjużnieprzyjdzieinieprzeszkodziim
wrozmowie.
–Tak.Chociażwrzeczywistościwielebrakuje,żebyśmynaprawdębyliparą.
–Niewiem,czymamprawo…
–Powiedziećmi,ktowyrwałjejserceizdeptałpodobcasem…–dokończył
Jack.
–Jejmąż–powiedziałaJoey,zdobywającsięnaodwagę.
Jackwyprostowałsięgwałtownie.Joeyniepowiedziała„byłymąż”.
–Cotakiegojejzrobił?–zapytałzgniewemwgłosie.
Joey westchnęła. Skoro powiesz A, musisz powiedzieć B. Jeśli Mel nie
zwierzyłamusię,niechciała,żebywiedział.Będziewściekła.
–Dałsięzabićpodczasnapadu,wktórywdepnąłprzypadkowo.
–Dałsięzabić…–powtórzyłJacksłabo.
– Był lekarzem. Pracował na izbie przyjęć, zajmował się nagłymi
przypadkami.Wracającdodomuponocnymdyżurze,wszedłdocałodobowego
sklepukupićmlekonaśniadanie.Bandytawpadłwpanikęistrzeliłdoniegotrzy
razy.Markzginąłnamiejscu.
–Jezu.Kiedy?
–Dokładnieroktemu.
–Jezu–powtórzyłJackioparłłokcienablacie,potarłkilkarazyoczy.
–Melwie,żetowłaśniedzisiaj?
–Oczywiście,żewie.Liczykażdydzieńodjegośmierci.
– I pomyśleć, że nieraz miałem ochotę przyłożyć facetowi, który ją
skrzywdził…
–Dziwniesięczuję.Jakbymbyłanielojalna.Onaszukałamiejsca,gdzienikt
nie będzie wiedział, nikt nie będzie się nad nią litował, nikt nie będzie pytał
piętnaścierazydziennie,jaksobieradzi,czydalejtracinawadze,czyciąglenie
sypia. Ale powiedziałam ci. Nie wiem, czy mam mieć wyrzuty sumienia, czy
raczej czuć ulgę. Ktoś w miasteczku powinien wiedzieć, przez co przeszła, a
tobie jest bliska, ty jej też. Nie przypuszczałam, że wytrzyma tu dłużej niż
tydzień.
–Onateżnieprzypuszczała.–Jackzamilkłnachwilę.–Pomyśl,ilemusiała
miećodwagi,żebyrzucićświetną,choćtrudnąpracęwLosAngelesiprzyjechać
dotakiejmieściny,bypracowaćzezgryźliwymstarymMullinsem.Opowiadała
mi trochę o pracy w Los Angeles, nazywa to wielkomiejską służbą zdrowia.
Strefa walki, tak to określiła. Myślała, że tutaj będzie nudno. A potem jedzie z
pacjentką do szpitala na skrzyni furgonetki, trzymając w górze butelkę z
kroplówką, i wraca przemarznięta do szpiku kości. Chryste, mogłaby być
żołnierzemwmoimplutonie.
– Mel zawsze była twarda, ale śmierć Marka zupełnie ją załamała. Dlatego
uciekła.Bałasięiśćdobanku,nazakupy,wpadławdepresję.
–Inienawidzibroni…Wmałymmiasteczku,gdziekażdymabroń,botaka
jestkonieczność.
–Błagałamją,żebytunieprzyjeżdżała.Uważałam,żetoszaleństwo,zmiana
zbytradykalna,zbytdrastyczna.Ajednakcośjątutrzyma,wiejskieleczenie,tak
tookreśla.Amożechodziociebie.
– Bywa smutna, ale kiedy przygnębienie mija, cała promienieje. Powinnaś
byławidziećjątegoranka,kiedyodebrałapierwszyporód.Powiedziała,żeczuje
się jak zwyciężczyni. Nigdy nie widziałem nikogo tak rozpromienionego,
jaśniała, biło od niej światło. – Zaśmiał się na to wspomnienie, ale nie był to
wesołyśmiech.
–Zakończmyjużwieczór.PojadędoMelibędęnaniączekała.Chcę,żeby
zastałamniewdomu,kiedywróci.
– Proboszcz cię odwiezie. Te drogi w nocy, po ulewnym deszczu, potrafią
być zdradliwe dla kogoś, kto ich nie zna. Kiedy Mel tutaj jechała, tak się
zabuksowała,żetrzebająbyłowyciągać.
–Ajakonadotrzedodomu?
– Dok może ją odwieźć. Uważa, że jej samochód to nic niewarta zabawka.
Albo wsiądzie do bmw, teraz już całkiem dobrze sobie radzi. Ja też mogę ją
odwieźć.Niezdziwiłbymsię,gdybyprzesiedziałaprzymałymPattersonówpół
nocy,więcniedenerwujsię,gdybydługoniewracała.Wkażdymraziebędęna
nią czekał. – Podszedł do baru i zapisał swój numer. – Zadzwoń, jak tylko
pokażesięwchacie,wogóledzwoń,gdybyśczegośpotrzebowała.
PodziesiątejMelpojawiłasięwbarze.Jacksiedziałprzykominku,aleJoey
niebyło.
–Gdziemojasiostra?Jejsamochódstoiprzeddomemdoktora.
– Proboszcz odwiózł ją do chaty. Nie chciałem, żeby jechała sama drogą,
którejniezna,wulewnymdeszczu.
–Dzięki.Wtakimraziedojutra.
–Mel,zaczekajchwilę.
–Nie,nie.MuszęjechaćdoJoey.Przebyłatakiszmatdrogi…
–Powinniśmychybaporozmawiaćotym,cosięztobądzieje.
Odkilkudnibalansowałanakrawędziiwkażdejchwilimogłaosunąćsięw
czarną otchłań. Tylko praca pomagała na chwilę zapomnieć o tragedii, która
zmieniła jej życie. Jeśli miała zagrożonego pacjenta, tylko on się liczył. Dzień
spędzonyzJoeyożywiłjątrochę,ciąglewracałjednakobrazMarkależącegona
podłodze sklepu w kałuży krwi. Zaciskała powieki i modliła się, żeby nie
załamać się do końca, nie zwariować. Nie była w stanie usiąść i tak po prostu
porozmawiać. Chciała szybko wyjść z baru, wrócić do domu i wypłakać się.
Przedsiostrą,którazrozumie.
–Niemogę–szepnęłaprawieniesłyszalnie.
Jackpodniósłsię.
–Wtakimrazieodwiozęciędodomu.
–Proszę,nie.–Uniosłarękę.–Wolęwracaćsama.
–Pozwólsięprzynajmniejprzytulić.Niepowinnaśbyćsama.
AwięcJoeypowiedziałamu,odgadłaodrazu.Razjeszczepodniosładłoń.
–Kiedychcębyćterazsama.Proszę,Jack.
KiwnąłgłowąiMelwyszła.
Nie udało się jej dojść do samochodu. Po drodze znowu dopadły ją
wspomnienia. Zgięła się wpół, tak strasznie zabolało. Ogarnęła ją pustka,
zniknęływszystkiedobreuczucia,wgłowiehuczałypytaniakoszmary,naktóre
nie znajdowała odpowiedzi. Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Jak coś takiego
może się komuś przytrafić? Niczym sobie nie zasłużyłam na takie cierpienie,
nawetjeśliniejestemnajlepszymczłowiekiem.Markbył!
Zawsze pełen współczucia dla wszystkich, z którymi się stykał,
kompetentny,błyskotliwy,utalentowany,jedenznajlepszychlekarzyodnagłych
przypadkówwcałymmieście.Powinienżyćdopóźnejstarościinadalratować
ludzi.
Przetrwałajakoścałydzień,aleteraz,wmrokuideszczu,nazimnie,miała
wrażenie,żezachwilęosuniesięnaziemięibędzieleżałatakdługo,ażumrzei
spotkasięzMarkiem.Zachwiałasięichwyciłapniadrzewa,przywarładoniego
kurczowo, żeby nie upaść. I nie polecieć w otchłań. Z gardła wydarł się
przeraźliwyszloch.
Dlaczego przynajmniej nie mogliśmy mieć dziecka? Nawet to zostało jej
odebrane.MiałabycośpoMarku,kogoś,dlakogowartobyżyć…
Jack chodził w tę i z powrotem, czuł się kompletnie bezradny, a przecież
gotówbyłzrobićdlaniejwszystko.Wiedziałażzadobrze,czymjestmiażdżący
ból straty i jak trudno go przemóc. Nie mógł się pogodzić z tym, że Mel nie
pozwalasiępocieszyć.
Wyszedł za nią, bmw stało, jak stało, ale Mel w nim nie było. Zmrużył
oczy… I wtedy usłyszał głośnie zawodzenie. Nie widział jej. Zszedł z ganku i
dopieroterazjądojrzał.Samotna,wdeszczu,obejmowałapieńdrzewa.
Kompletny wrak człowieka. Zaczęła się osuwać. Jack podbiegł, chwycił ją
podramionami.
–Boże,Boże,Boże,Boże–zawodziła.–Boże,Boże,Boże.
–Wypłaczsię–szepnął.–Wyrzućtozsiebie.
–Dlaczego,dlaczego,dlaczego.
Oparłasięplecamioniegoizaczęłakrzyczećprzeraźliwie,nacałygłos,ile
siłwpłucach.Jejkrzykmógłbyobudzićumarłego.Powoliprzeszedłwszloch,
corazcichszyicichszy.
–Jużdobrze,Mel–szeptał.–Jestemprzytobie.Niepozwolę,żebystałoci
sięcośzłego.
Musiał ją podtrzymywać, nie była w stanie ustać o własnych siłach.
Przemknęło mu przez głowę, że nawet najbardziej koszmarne doświadczenia
wojenne nie mogą równać się z tym, przez co przeszła Mel. A on sobie
wyobrażał, że cierpi, kiedy chodził przybity przez tydzień po wyjeździe
chłopców. Ona wiedziała znacznie więcej o cierpieniu. Łzy napłynęły mu do
oczu.Pocałowałjąwpoliczek.
–Wyrzućtozsiebie–powtórzył.
Minęło piętnaście, dwadzieścia minut, zanim się uspokoiła, odsunęła od
drzewaiodwróciładoJacka,spojrzaławzalanądeszczemtwarz.
–Takbardzogokochałam.
Dotknąłjejmokregopoliczka.
–Wiem.
–Toniewporządku.
–Owszem.
–Jakmamztymżyć?
–Nieumiemcipowiedzieć.
Opuściłaznowugłowę.
–Boże,totakstrasznieboli.
–Wiem.–Wziąłjąnaręce,zaniósłzpowrotemdobaruidalej,doswojego
mieszkania. Ułożył w wielkim; fotelu w pokoju dziennym. Drżała, dłonie
trzymała między kolanami, opuściła głowę, nie zauważając nawet, że krople
wodykapiąnaspodnie.
Jackprzyniósłręcznik,suchyT–shirtiprzyklęknąłkołoniej.
–Wytręciwłosy.Musiszsięprzebrać.
Podniosła na niego smutne, apatyczne, zmęczone oczy. Usta miała sine z
zimna. Zdjął z niej kurtkę i rzucił na podłogę, potem bluzkę. Rozbierał ją, jak
rozbierasiędziecko.Poddawałasiębiernie.Kiedymiałajużnasobieogromny,
długi do połowy ud T–shirt, podniósł ją z fotela, rozpiął spodnie, ściągnął do
kolanizpowrotemposadził.Terazmógłzzućbuty,zdjąćskarpetkiidokończyć
ściąganiespodni.
Starannie okrył Mel narzutą, po czym wyjął z barku karafkę remy martin,
dwiekoniakówkiiwrócił.
Przyklęknąłnapowrótkołofotela,nalałjejtrochę,podsunąłkieliszek.
–Tyteżjesteśprzemoczony–powiedziałasłabymgłosem.
–Owszem.
Zrzuciłszybkoubranieiwsamychbokserkachusiadłnakanapie.
–Nigdyjeszczeniktsiętakmnąnieopiekował–powiedziała.
–Ijanigdyjeszczenikimtaksięnieopiekowałem.
–Zawszewiesz,conależyzrobić.
–Zgaduję.
–Rozsypałamsię.
– Całkowicie. Ale tak właśnie trzeba, jak załamanie, to do końca. Możesz
byćzsiebiedumna.–Uśmiechnąłsię.–Dopijbrandyipołożęciędołóżka.
–Ajeślibędępłakałacałąnoc?
–Będęwpobliżu.–Zaprowadziłjądołóżkaiopatuliłjakdziecko.
Potem wrzucił ubrania do pralki, nastawił program. Kiedy zajrzał do Mel,
spała.Wróciłdopralni,zamknąłdrzwiizadzwoniłdoJoey.
–Hej.Meljestumnie.Niemartwsięonią.
–Wszystkowporządku?
– Teraz już tak, ale rozłożyła się zupełnie. Stała przed barem w deszczu i
rozpaczliwie zawodziła. To było straszne. Wypłakała chyba wszystkie łzy.
Przynajmniejnadzisiaj.
– O Boże – westchnęła Joey. – Czułam, że tak właśnie się stanie, i dlatego
przyjechałam.Powinnambyćzniąteraz…
– Dałem jej suchy T–shirt, kieliszek koniaku i położyłem do łóżka.Usnęła
prawienatychmiast.Jestwykończona.Będęczuwałprzyniej.Jeślisięobudzii
będzie chciała wracać do domu, zawiozę ją niezależnie od pory. Wreszcie to z
siebiewyrzuciła.
–Och,Jack,byłeśprzyniej…
–Podtrzymywałemją,inaczejosunęłabysięnaziemię,tam,przydrzewie,w
któresięwczepiła,kiedydopadłjąatak.
–Dziękuję–powiedziałaJoeycichym,drżącymgłosem.
– Teraz powinna odpocząć. Wypij kieliszek wina, kładź się do łóżka i
postaraj nie martwić. Będę pilnował Mel, nic złego się jej nie stanie, jest
bezpieczna.
Usiadłprzyłóżku,oparłłokcienakolanachiprzyglądałsięśpiącejMel.Ja
mam tylko szkołę średnią, myślał, a jej mąż był lekarzem, człowiekiem
wykształconym, bohaterem izby przyjęć, specjalistą od nagłych przypadków,
uświęconymprzeztragicznąśmierć.Jakmogęsięznimrównać?Dotknąłlekko
jejwłosów.Niemiałszans.Aprzecieżkiedytylkojązobaczył,sercezaczęłobić
muszybciej.
Zakochał się, on, który nigdy dotąd nikogo nie obdarzył takim uczuciem.
Czasamiwydawałomusię,żetojestto,poczymszybkostwierdzał,żejednak
nie. Pożądanie, tak, znał je dobrze. Ale pragnienie, by opiekować się kobietą,
dbaćonią,pilnować,byniedziałasięjejkrzywda,bynieczułasięsamotna,nie
wiedziała, co to lęk, tego nie doświadczył nigdy. Były w jego życiu piękne
kobiety, mądre kobiety, pełne poczucia humoru, namiętne, odważne, ale nie
spotkał dotąd podobnej do Mel. Uosabiała wszystko, czego pragnął. I była
niedostępna. Głupiec, kiedy wreszcie się zakochał, zakochał się w kobiecie
nieosiągalnej. Mel ciągle była związana ze swoim mężem, człowiekiem, który
odrokunieżył.
Nieważne.Trzymałjąwramionach,kiedyrozpaczałapostracieinnego.Był
zdecydowany trwać przy niej, ale nawet gdyby wreszcie przemogła swój ból,
uporała się z rozpaczą, nie znaczyło to jeszcze, że go pokocha. Nic na to nie
mógłporadzić.Zaangażowałsięcałymsobą.
Będę przy tobie, bo tutaj jest moje miejsce. Podniósł głowę i zobaczył, że
Melotworzyłaoczyimusięprzygląda.Zerknąłnazegar.Spaładwiegodziny.
–Pocałujmnie,Jack–szepnęła.–Połóżsiętutaj,obejmijmnie.
–Lepiejnie.
–Dlaczego?Zaśmiałsięlekko.
–Boniemógłbympoprzestaćnapocałunkach.Niechciałbym.
Odchyliłakołdrę.
–Wiem,Jack.Jestemgotowa.Niechcęciędłużejkrzywdzić.
Zawahał się. A jeśli wykrzyczy w nocy imię tamtego albo rano będzie
żałowała swojej decyzji? Roił sobie takie scenariusze, ale pragnął raczej coś
zacząć,niżkończyć.Wślizgnąłsiędołóżkaiwziąłjąwramiona.
–Dobrzecibyło?–zapytał,tulącją,kiedyskończylisiękochać.
–Czułeśmnieprzecież,byłeśwemnie,wieszdoskonale,jakdobrzemibyło.
Tyle czasu minęło, tak długo tego nie miałam, tak długo nie byłam z nikim
blisko,nieprzytulałamsiędonikogo.
–Tosięjużskończyło.Definitywnie.
–Comogęzrobić,żebyśczułsięszczęśliwy?
–Kochanie,poprostubądź.
–Jack,przepraszamcię…
–Zacomnieprzepraszasz?–zdziwiłsię.
Nieodpowiedziałaodrazu.
–Ugryzłamcię.
Zaśmiałsięcicho.
–Tak,ugryzłaś.
–Wiesz,trochęsięzapomniałamwtymnaszymkochaniu…
Zaśmiałsięponownie.
–Częśćwtymmojejwiny.Miałaśsięzapomnieć,takibyłplan.
– No i go zrealizowałeś. Ale podjąłeś poważne ryzyko. Dzielny marine.
Żeby doprowadzać do takiego stanu kobietę, która dwie godziny wcześniej
traciłazmysły!
– Byłaś w dobrych rękach. Całkowicie bezpieczna. – Pocałował ją
delikatnie.–Chciałabyśteraztrochępospać?
–Spać,tak,spać.–PogłaskałaJackapopoliczku.Objąłją,bymogławtulić
sięplecamiwniego.
Chwilępóźniejjużspała.Onteżwkrótceusnął.
Obudziłagojakiśczaspóźniejpieszczotami.Pocałowałjąizapytał:
–Dobrzecisięspało?
–Dobrze.Aterazciępragnę.Znowu.
–Czuję.Ipodzielamtouczucie.
Kiedy Mel obudziła się rano, usłyszała rozbrzmiewającą w głowie melodię
Johnny’egoMathisazDeepPurple.Muzykawróciła.
Obróciła się. Jack już wstał, nie było go. Z podwórza dochodziły odgłosy
rąbania drewna. Przepłukała usta, pastę do zębów musiała wycisnąć na palec i
tak umyć zęby. W szafie znalazła dżinsową koszulę, w której prawie utonęła.
Stanęławdrzwiachnapodwórzeiprzyglądałasię,jakJackpracuje.Lup.Lup.
Powietrzebyłorześkie,deszczjużustał.Siekierauniosłasięznowuiopadła.
SpojrzałwkierunkuMel,aonazuśmiechemuniosładłoń.
Wbił siekierę w pień i podszedł do Mel. Przesunął knykciami po
zaróżowionympoliczku.
–Trochęciępodrapałemswoimzarostem.
–Nicnieszkodzi.Totakiemiłe.Naturalne.Dobrzemiztym.
–Podobaszmisięwtejkoszuli.Śliczniewyglądasz.
–Jakmisięzdaje,mamyjeszczetrochęczasu–powiedziałaMel.
Jackchwyciłjąnaręceizaniósłdołóżka.
ROZDZIAŁJEDENASTY
Po powrocie do chaty drzwi frontowe zastała otwarte. Zrzuciła zabłocone
buty na ganku i weszła do środka. Joey siedziała na kanapie okryta kapą i
popijałakawę.
Uniosła brzeg kapy, pod którą Mel zaraz się wsunęła, przytuliła do siostry,
oparłagłowęnajejramieniu.
–Wszystkowporządku,siostrzyczko?
– Wczoraj wieczorem rozpadłam się, ale teraz już dobrze. – Spojrzała na
Joey.–Dlaczegonieczułam,żenadchodzizałamanie?Tywiedziałaś.
– Rocznice śmierci mają to do siebie. Nawet jeśli nie pamiętasz dokładnej
daty,topodświadomośćdziałaipotraficałkiemznokautowaćczłowieka.
–Toprawda.Jaakuratpamiętamdatę,alenieprzypuszczałam,żebędzietak
dramatycznie.
JoeypotargaławłosyMel.
–Przynajmniejniebyłaśsama.
–Nieuwierzyłabyś,nawetgdybyśprzytymbyła.Całkiemstraciłamkontrolę
nad sobą. Stałam w deszczu i wrzeszczałam jak opętana, nie mogłam przestać.
Jacktrzymałmnieiczekał,ażwyrzucętozsiebie.Apotemzająłsięmną,jakby
powaliłmniewylew.Zdjąłzemniemokreubranie,ubrałwsuchyT–shirt,dałmi
kieliszekkoniakuipołożyłdołóżka.
–Musibyćbardzodobrymczłowiekiem.
– Kiedy obudziłam się z pierwszego snu, zaprosiłam go do łóżka i
kochaliśmysięcałąnoc.Nigdywżyciuniemiałamtyleseksunaraz.Nigdy.
–Iterazdobrzesięczujesz.–Byłotostwierdzenie,niepytanie.
–Odchyliłamkołdrę.Myślałamtylkootym,żebyuciecprzedbólem.
–Nicwtymzłego,kochanie.
Melznowuspojrzałanasiostrę.
– Wiesz, gdyby był przeciętnym facetem, pewnie na tym by się skończyło,
aleonniejestprzeciętny.Cholera,onjestniezwykły.
Joey zaśmiała się. Siostry. Rozmawiały o seksie, od kiedy stały się
nastolatkami. Żartowały, dzieliły się mrocznymi sekretami. Kiedy Mark umarł,
Joeyzaczęłasiębać,żeterozmowyjużnigdyniewrócą.
–Chciałdaćmirozkosz,dziką,szaloną,obezwładniającąrozkosz.
Joeyzaśmiałasięznowu.
–Ico,podziałało?
– Nawet nie pytaj. – Mel zamilkła na chwilę, zdjęta niezbyt przyjemną
myślą.–Sądzisz,żezrobiłtozlitości?
–Tytomusiszocenić.Takuważasz?
–Wszystkomijedno–stwierdziłazuśmiechem.–Niechczęściejlitujesię
nademną.
Joeyodgarnęłajejwłosyzczoła.
–Cieszęsię,itobardzo,żewtwoimżyciuznowupojawiłsięseks.
Zachichotały.
–Jaktomożliwe,Joey?Chciałamumrzeć,ajużpochwilipragnęłamJacka.
Pragnęłam go do szaleństwa. Myślisz, że człowiek może przechodzić z jednej
skrajnościwdrugą?
– Myślę, że kiedy emocje sięgają szczytu, wszystko nabiera intensywności.
Tak już jest. Zauważyłaś, że w łóżku jest najlepiej po wielkiej awanturze?
Jestem pewna, że poczęłam Ashley tej nocy, kiedy powiedziałam Billowi, że
nawetjeślinieodejdę,toitakjużnigdynieodezwęsiędoniego.
Chichoty.
–Niezapytałamcięnawet,jakdługomożeszzostać.
– Tak długo, jak zechcesz, ale jako dobra siostra powinnam już dzisiaj się
spakowaćiniezawracaćcigłowy.
–Niewyjeżdżajjeszcze,zostań.Takbardzosięzatobąstęskniłam,żeteraz
jakośzniosętwojąobecność.
Joeyuścisnęłają.
–Zostanęzatemkilkadni,jeślijesteśpewna,żezemnąwytrzymasz.
–Jestempewna.
–Mel?
–Tak?
– Pamiętasz? Jak byłyśmy jeszcze w szkole, gadało się, że wacka można
ocenićwciemnoporozmiarzebutów,jakifacetnosi.
–Mhm.
–AjakirozmiarnosiJack?
–Aniechcię!Dwadzieściasiedem.
MelzabrałaJoeydoDoka.Joeyzaszyłasięwkuchnizksiążką,doktoriMel
przyjęli tymczasem kilku pacjentów. Zjedli razem lunch, a potem siostry
pojechałydoGraceValley.Joeyobejrzałaprzychodnię,poznałaJuneiJohna.Na
następnydzieńniktniebyłzapisanynawizytęuDoka.Staryzrzędawybierałsię
naryby,alejakzwyklemiałprzysobiepager.MeliJoeypojechałynawybrzeże.
PodrodzezjadłylunchwuroczymwiktoriańskimmiasteczkuFerndale.
Potem zajrzały do sklepów. Joey znalazła kilka rzeczy, które jej zdaniem
doskonale nadawały się do chaty: ciekawą narzutę na kanapę, dekoracyjne
poduszki, zegar ścienny, podkładki na stół. Kupiły też mały grill, drewnianą
misę na sałatki i wazon. W drodze powrotnej zaopatrzyły się na rynku w
warzywa,atakżewybrałyślicznekwiaty.
Popowrociedomiasteczkauznały,żenieodrzeczybędziewstąpićnapiwo
doJacka.Kiedywchodziły,Melszepnęła:
–Jeślispojrzysznajegokrocze,pacnęcięwłeb.
Zaprosiły Jacka na kolację do chaty. Zgodził się natychmiast i stawił z
sześciopakiem.
Siostryopowiadałyanegdotyzdzieciństwa,zeszkoły,zaśmiewalisiędołez.
Siedzieliprawiedopółnocy.
KiedyJackchciałjużwracaćdosiebie,Joeyzniknęładyskretnie,pozwalając
Melpożegnaćsięznimsamnasam.
Wyszlinaganek.JackstanąłniżejiMelpołożyłamudłonienaramionach,
onobjąłjąwpół.
–Powiedziałaśjejwszystko…
–Nie.–Melpokręciłagłową.
–Wpatrywałasięwmojekrocze.
Chichot.
–Niewszystko.To,conajsłodsze,zachowałamdlasiebie.
–Lepiejjuż?–spytałztroską.–Niebyłowięcejłez?Płakania?
–Niebyło.Ijestznacznielepiej.
–Stęskniłemsięzatobą,Mel.
–Niewidzieliśmysiętylkodwadni.Nawetniecałedwadni.
–Byćmoże,aletęsknięzatobąjużponiecałychdwóchgodzinach.
– Będę miała z tobą same kłopoty, prawda? Zaborczy, narzucający się,
nienasycony…
Zamknąłjejustapocałunkiem,którystanowiłodpowiedźnateobawy.
Przywarładoniego–wspaniały,seksownyfacet,myślaławniebowzięta.Za
nic nie chciała, żeby ten pocałunek się skończył, ale kiedyś jednak musiał się
skończyć.
–Muszęjechać –powiedziałzdławionym głosem.–Jeśli zarazniepojadę,
zaniosęciędolasu.
–Tak,lasySheridana…Zaczynamwrastaćwtomiejsce.
–Twojasiostrajestwspaniała,Mel,alepozbądźsięjej.–Musnąłlekkojej
wargiipomaszerowałdosamochodu.
Zanim wsiadł, odwrócił się jeszcze, długo patrzył na Mel, wreszcie powoli
podniósłdłoń.Odpowiedziałatymsamymgestem.
Następnego ranka Jack zamiatał ganek przed barem. Zdziwił się, gdy
zobaczył,żeMeliJoeywyszłyrazemzdomudoktora.Siostryuściskałysię,Mel
wróciładoprzychodni,aJoeypodeszładoJacka.
– Wyjeżdżam. Pomyślałam, że wyłudzę od ciebie kubek kawy na
pożegnanie. Mel ma pacjentów, dlatego się pożegnałyśmy, inaczej wypiłaby
jeszczezemnąkawę.
–Postawięciśniadanie–zaproponowałJack.
– Dzięki, zjadłam już małe co nieco, teraz tylko muszę napić się twojej
kawy.Chciałamchwilępogadać.Pożegnaćsię.
–Wchodź.–Odstawiłmiotłęiotworzyłdrzwi.
Joeyusadowiłasięnastołku,aJackwszedłzabar.
–Cieszęsię,żeciępoznałem–wyznałszczerze.
– Dzięki. Ja też się cieszę, że cię poznałam. Przede wszystkim chciałam ci
podziękowaćzato,corobiszdlaMel.Opiekujeszsięnią,dbaszonią…
Podsunąłjejkubek,sobieteżnalał.
–Niedziękujmi,Joey.Niewyświadczamnikomuprzysług.
–Wiem.Niemniejlżejmijątuzostawiać.Niejestsama.
Miał ochotę powiedzieć, że czuje się jak gotów na każdy krok zadurzony i
rozemocjonowanyszesnastolatek.Zamiasttegooznajmiłtylko:
–Niebędziesama.Mamokonawszystko.
Joeypopijałakawę.Zmagałasięzczymś.
–Jack,pamiętajojednym…Toprawda,kryzysminął,nieznaczytojednak,
żeMeluwolniłasięodswoichproblemów.
–Opowiedzmionim–poprosił.
–Poco?
– Może minąć wiele czasu, zanim będę mógł zapytać Mel, a ja chciałbym
wiedzieć.
Odetchnęłagłęboko.
– Masz prawo wiedzieć. Trzymaliśmy się tylko dlatego, że trzeba było
wspierać Mel. Ale przeżyliśmy to tak, jakbyśmy stracili brata. Bardzo
kochaliśmyMarka.
–Musiałbyćsuperfacetem.
– Nawet sobie nie wyobrażasz. – Upiła kolejny łyk kawy. – Mark miał
trzydzieści osiem lat, kiedy zginął. Mel poznał, gdy miał trzydzieści dwa. W
szpitalu. On był głównym specjalistą od nagłych przypadków, Mel przełożoną
pielęgniareknapopołudniowychdyżurach.Zakochalisięwsobieodpierwszego
wejrzenia. Po roku zamieszkali razem, minął kolejny rok i wzięli ślub. Byli
małżeństwem cztery lata. To, co wyróżniało Marka, to zdolność
współodczuwaniaipoczuciehumoru.Potrafiłrozśmieszyćkażdego.–Przerwała
na moment. – Świetnie się sprawdzał na izbie przyjęć. Nagłe przypadki
wprawiająwszokiposzkodowanychirodzinę.Trzebamiećmnóstwowyczucia,
empatii i serca. Nasza rodzina pokochała go od razu. Jego pracownicy też go
uwielbiali.Obcującznim,zapominałosię,żeniebyłideałem,boprzecieżtakich
niemanatejziemi.
Słuchałiprzygryzałwargę,niezdającsobieztegosprawy.
–Wyświadczyłabyśmiprzysługę,wymieniającjakieśjegowady.
Roześmiałasię.
– Kochał Mel i był dobrym mężem, ale Mel często mówiła, że poślubił
swojąpracę,aonajestnadrugimmiejscu.No,alenatympolegazawódlekarza,
Meljestprzecieżpielęgniarkąizdawałasobiesprawę,jaktojest.Kłócilisię,że
do późna siedzi w szpitalu, że jeździ tam nawet wtedy, kiedy nie musi. Często
zdarzałosię.żecośsobiezaplanowalinawieczór,aMarksięniepojawiał.Ajak
jużgdzieśszli,wymykałsięwcześniejiMelwracałasamadodomutaksówką.
–Takwłaśniejest–powiedziałJack.
Marines zostawiali swoje rodziny, żeby służyć krajowi gdzieś na krańcach
świata.Trochęchciał,żebyMelnienawidziłamężazafanatyczneoddaniepracy,
aletaknaprawdęczułdoniejszacunek,żepotrafiłatozrozumieć.
– Kłócili się, sprzeczali, ale ich małżeństwo nie było zagrożone. Był tak
zaabsorbowany pracą, że potrafił całkiem wyłączyć się z rozmowy. Mel
opowiadała, że czasami miała wrażenie, że mówi do ściany. Mark potem
przepraszał,wracałnaziemię.Gdybyniezginął,nigdybysięnierozstali.
– Podsuń mi coś. Powiedz, że pił, że ją bił, zdradzał – przemówił Jack z
nadziejąwgłosie.
Joey parsknęła śmiechem, a potem wyjęła portfel i wyciągnęła zdjęcie
MarkaiMel.
– Zostało zrobione na rok przed jego śmiercią. Był to portret z atelier
fotograficznego.Mążiżona.
Uśmiechnięci,beztroscy.Dwojeszczęśliwych,spełnionychludzi.
–Pandoktor–mruknąłJack.
–Dodiabła–sarknęłaJoey.–Maszprzeztoczućsiękimśgorszym?Melteż
mogłaby być lekarką, ma licencjat szkoły pielęgniarskiej, jest dyplomowaną
położnąidyplomowanąpielęgniarkąrodzinną.Małebwiększyniżjatyłek.
– Taaa – mruknął Jack. Joey nie miała znowu aż tak wielkiej pupy, ale
rozumiałmetaforę.
–Kłócilisięjakkażdemałżeństwo.Najgorzejbyło,gdyzbliżałysięwakacje,
bokażdemiałoinnekoncepcje.Markchciałgraćwgolfa,Melleżećnaplaży.W
końcu jechali gdzieś, gdzie on mógł grać w golfa, a ona miała swoją plażę. I
wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że miejsca były różne i w ten sposób
wakacjespędzalioddzielnie.Melstrasznietowkurzało,awkurzonaMeljestnie
dozniesienia.–Znówsięzadumała.–Markniedbałzupełnieopieniądze.Nie
liczyłich,zapominałopłaceniurachunków,Melmusiałategopilnować,inaczej
co rusz odłączaliby im prąd. Miał natomiast hopla na punkcie czystości. Nie
zawahałabymsięjeśćzpodłogiwichgarażu.
Problemyklasywyższej,pomyślałJackzgryźliwie.
– Domyślam się, że nie ciągnęło go do natury? Biwaki, ryby, piesze
wędrówki?Pewnienicztychrzeczy.
– Robić kupę pod krzaczkiem? – zaśmiała się Joey. – To nie dla naszego
Marka.
– Dziwne, że Mel zdecydowała się tutaj przyjechać. Prymitywne warunki,
prosteżycie,cieniawyrafinowaniaiwielkomiejskiegokomfortu.
– Tak. – Patrzyła na swój kubek. – Zakochała się w tych górach, w
przyrodzie.Musiszjednakcoświedzieć,Jack.Tobyłeksperyment.Źlesięczuła
iuznała,żepotrzebujeodmiany.ZanimMarkzginął,prenumerowałakilkanaście
luksusowychmagazynów,wiesz,moda,urządzaniewnętrz…Uwielbiapodróże,
drogie podróże. Lubi zatrzymywać się w pięciogwiazdkowych hotelach, zna
nazwiskanajlepszychszefówkuchninaświecie.–Odetchnęłagłęboko.–Wozi
wędkęwbagażniku,aleonatuniezostanie.
–Spinning.
–Słucham?
–Maspinning,niewędkę.
Spodobałosięjejto.
–Uważajnasiebie,Jack.Jesteśnaprawdęmiłymfacetem.
– Nie ucierpię, Joey. – Uśmiechnął się. – Ona też nie. To najważniejsze,
prawda?
– Jesteś niezwykły, tyle że choć Mel uciekła od dawnego życia, ono nadal
gdzieśtamwniejtkwi.
–Niemartwsię.Melmnieuprzedziła.Ostrzegła.
–Hm–mruknęłaJoey.–Jakiemaszplanynawakacje?
–Jajestemzawszenawakacjach–odparłzprzekornymuśmiechem.
–Melmówiła,żesłużyłeśwMarineCorps.Corobiłeś,kiedydostałeśurlop?
Gdybyniebyłrannyigdybybyliwkraju,pewnieupiłbysięzchłopakami,a
potemznalazłbyjakąśkobietę.Raczejnieprzypominałotoluksusowychwakacji
naegzotycznychwyspachwpięciogwiazdkowychhotelach.
– Gdybym dostał długi urlop, odwiedziłbym rodzinę. Mam w Sacramento
czteryzamężnesiostry,którekochająobsztorcowywaćmnieprzyladaokazji.
–Urocze.–Uśmiechnęłasięszeroko.–Maszjeszczejakieśpytania?
Wiesz, coś o Marku czy Mel? Nie śmiał zadawać więcej pytań. Nadmiar
informacjioświętymMarkumógłbyrozłożyćgonałopatki.
–Nie,dzięki.
–Będęsięzbierać.Przedemnądługadroga,amuszęzdążyćnasamolot.
Jackwyszedłzzabaru,otworzyłramionaiuściskalisięserdecznie.
–Dziękujęjeszczeraz–powiedziałaJoey.
–Ijadziękuję.Bardzomiprzykro,żestraciliścieMarka.
–Jack,pamiętaj,niemusiszznimkonkurować.
Otoczyłjąramieniemiwyprowadziłnaganek.
–Niemógłbymnawet.
–Niemusisz–powtórzyłaJoey.
Uścisnąłjąjeszczerazipatrzył,jakpodchodzidosamochodu.
Pomachałamujeszczeiodjechała.
Jack próbował sobie wyobrażać, jak wyglądało życie Mel z Markiem,
poświęcałnatowieleczasu.Komfortowydom,drogiesamochody.Brylantyw
prezencienaurodziny,członkostwowcountryclub.PodróżedoEuropyiurlopy
na Karaibach, żeby uwolnić się od stresu spowodowanego ciężką pracą w
wielkomiejskim szpitalu. Proszone kolacje, rauty dobroczynne. Styl życia
zupełniemuobcy.Itraktowanyprzezniegozlekceważeniem.
Znał go, bo jego siostry tak właśnie żyły. Miały wykształconych, dobrze
zarabiających mężów, posyłali dziewczynki do najlepszych szkół, żeby i im
powodziło
się
w
przyszłości
równie
dobrze.
Donna,
najstarsza,
czterdziestopięciolatka, wykładała w college’u jej mąż był profesorem na
uniwersytecie. Jeanie miała czterdzieści trzy lata, była księgową, a jej mąż
deweloperem. Mary, lat trzydzieści siedem, pilotowała samoloty towarowe, a
wyszła za mąż za maklera giełdowego. Brie, najmłodsza, najbardziej
apodyktyczna, jego oczko w głowie, była prokuratorem okręgowym, jej mąż
detektywempolicyjnym.Onjedynywcałejrodzinieniemiałstudiówwyższych.
Zastanawiałsię,czyJoeymiałarację,twierdząc,żeMeldługoniewytrzyma
w zapadłej dziurze, wśród ranczerów i weteranów marines. W promieniu
pięciuset kilometrów nie uświadczyłaby pięciogwiazdkowego hotelu z
wymienianym w przewodnikach kulinarnych szefem kuchni. Była chyba zbyt
światowa, żeby zaszyć się w takiej głuszy. Ale on znał inną Melindę: twardą,
upartą,pełnąnaturalnościipasji,niezepsutą,namiętną.
Zbytwcześniesięmartwił,powiniendaćjejszansę.Byćmożezwiążesięz
miasteczkiem,znajdziecoś,cojątuzatrzyma.
Niewidziałjejcałydługidzień.Nieruszałsięzbaru,licząc,żemożezajrzy
na kawę albo na sandwicza, ale nie pokazywała się. Przyszła dopiero o szóstej
wieczorem.
W barze było sporo klientów, miejscowi i sześciu przyjezdnych wędkarzy.
Melprzywitałasięzeznajomymi.Usiadłanastołkuioznajmiłazuśmiechem:
–Napiłabymsięzimnegopiwa.
–Jużsięrobi.–Takobieta,którazamawiałapiwo,zupełnieniepasowałado
obrazuświatowejdamy,jakiwcześniejsobienakreślił.Niepasowaładoklubów
country, brylantów, imprez charytatywnych. Z drugiej strony, chętnie by ją
zobaczyłwmałejczarnejbezramiączek.Uśmiechnąłsiępodnosem.
–Cociętakrozbawiło?
–Poprostucieszęsię,żecięwidzę,Mel.Zjeszkolację?
– Nie, dzięki. Zjedliśmy coś z Dokiem około trzeciej, nie jestem głodna.
Wystarczymipiwo.
DrzwisięotworzyłyiwszedłDokMullins.Dwamiesiącetemuusiadłbyjak
najdalejodMel.Wciążzrzędziłposwojemu,alenieunikałjużjejtowarzystwai
terazusadowiłsięnasąsiednimstołku.Jacknalałmuszklaneczkęburbona.
–Zjeszkolację?–zagadnął.
–Zachwilę.
DrzwiznowusięotworzyłyiwprogupojawiłasięHope.Dyżurnegumiaki
zamieniłanatenisówki,aleitezdążyłajużubłocić.UsiadłaobokMel,zdrugiej
strony.
– Całe szczęście, że nie jesz – ucieszyła się, wyciągnęła papierosy i
zamówiła„tocozawsze”.
–Danielsraz,wtejsekundzie–powiedziałJack.
HopewypuściładymizwróciłasiędoMel:
–Jaktwojejsiostrzepodobałosięnaszemiasteczko?
–Całkiem–całkiem.Wyrażałatylkopewneobawywkwestiimoichkorzeni.
– Rozumiem, że ten piernik dal ci dzień wolny i mogłaś pokazać Joey
okolicę.
–Żadnychwięcejdniwolnych–mruknąłdoktor.
– Interesująca deklaracja, zważywszy na to, że jeszcze niedawno nie chciał
pan słyszeć o żadnej pomocy – odcięła się Mel i zwróciła do Hope: – Wiesz,
jakie są starsze siostry. Musiała się upewnić, że nie grozi mi tutaj nagła i
niespodziewana śmierć. Przekonała się, że jednak mam szansę przeżyć i z
czystym sumieniem wróciła do domu. A ty co porabiasz, Hope? Rzadko cię
widuję.
–Ogród.Odranadonocy.Coposadzę,zjadająmijelenie.Muszęściągnąć
kumpliJackaipoprosić,żebyobsikaligranicemojegogospodarstwa.
–Topomaga?
–Tonajlepszyśrodekodstraszający.Uwierz,niemalepszego.
– Człowiek całe życie się uczy. – Mel dokończyła piwo. – Pora wracać do
domu–oznajmiła,zsuwającsięzestołka.
Ledwie wyszła z baru, dogonił ją Jack, ujął pod ramię i odprowadził do
samochodu.
–Trafiszsamadochaty?–zapytał,zanimsiadłazakierownicą.Nachyliłsię
ipocałowałMel.–Przyjadę–obiecał.
–Nieśpieszsię.Dajmiczasnawzięcieprysznica,bośmierdzępapierosami
Hope.Skończserwowaćkolację.
–Wrócędobaruizacznękrzyczeć:„Palisię”.
Ześmiechemuwolniłasięzjegoobjęć.
–Dozobaczenia.–Wsiadładosamochoduiodjechała.
Wiedziała,żeJacksięstęskniłiniekażenasiebiedługoczekać.Niespotkała
dotąd faceta tak spragnionego seksu. Po. powrocie do domu zostawiła torbę
lekarską przy drzwiach frontowych, przeszła do sypialni, przysiadła na łóżku,
wzięładorękifotografięMarka,spojrzaławjegociepłeoczy.
–Wiesz,żeciękocham–przemówiładomęża–Wierzę,żemnierozumiesz.
–Schowałazdjęciedoszuflady,poczymposzławziąćprysznic.
Jackwróciłdobaru.Musiałzadbać,bywszyscyzostaliobsłużeni.
Doktorowipodałkolację,pożegnaHope,któraskończyłaburbona,poczym
poszedłdokuchni.
–Gościepowoliwychodzą,ruchsiękończy–powiedziałdoProboszcza.–
Pojadę do Mel. – Proboszcz; prędzej obciąłby sobie język, niż powiedział
komukolwiek, gdzie wybiera się jego przyjaciel. Swoją drogi wszyscy i tak
wiedzieli.–Możeszdomniedzwonićgdybymbyłcipotrzebny,alelepiejniech
niebędępotrzebny.
–Niebędziesz.MamRickapodręką.Poradzimysobiebezciebie.
Jechałtrochęzbytszybko,aleumierałztęsknotyzaMel.Usiadłwfoteluna
ganku,zdjąłbuty.Zchatydochodziłszumwody.
–Mel?–zawołał,wchodząc.Niechciałjejprzestraszyć.
–Zachwilę.
Jack rozbierał się po drodze, rzucając ubranie na podłogę. Otworzył drzwi
kabinyprysznicowej.SpojrzałnaMel.Boże,jakaonajestpiękna…
WyciągnęładoniegorękęiJackwszedłdokabiny.
–Mówiłam,żebyśsięnieśpieszył–szepnęła.
–Próbowałem.
–Chciałamsięodświeżyć.Dlaciebie.
Zacząłjącałowaćipieścićplecy,pupę,piersi…Zanurzałpalcewewłosach,
dotykałszyi,ramion.Drżałnacałymciele,pragnąłjejtakbardzo…
Obydwojebyligotowi,jednakowosiępragnęliitobyłonajpiękniejsze.Mel
niepotrzebowaładługiejgrywstępnej.Przyparłjądościanykabinyiwszedłw
niąpowoli.
–Osuszmysięiidziemydołóżka–szepnął,kiedyskończylisiękochać.
Wytarłsięszybciej,przeszedłdosypialniiusiadłnaskrajułóżka.
Zdjęcie zniknęło. Nie był idiotą, doskonale zdawał sobie sprawę, że
wspomnienia pozostały, lecz i tak uśmiechnął się do siebie. Wyciągnął się na
łóżku,czekałniecierpliwie.
Melpochwilipojawiłasięwsypialni,chciałazgasićświatło.
–Zostaw.–Oparłsięnałokciu.–Musimyporozmawiać.Tejpierwszejnocy
niemieliśmyokazji.
– Aha. – Zjeżyła się. – Teraz powiesz o niezobowiązującym seksie między
dwojgiemdorosłychludzi.
– Nie, absolutnie nie. Chcę tylko, byś wiedziała, że… były kobiety. Mam
czterdzieści lat, nigdy nie żyłem w celibacie. Zawsze używałem gumki, poza
tym marines mieli fioła na punkcie zdrowia, regularnie przeprowadzaliśmy
wszelkie możliwe badania na choroby weneryczne, ale jeśli chcesz, żebym
znowusięzbadał…
–Jestemostrożna…
– Obiecuję, że się zbadam. Jeśli chodzi o antykoncepcję, nie chcę
zachowywaćsięnieodpowiedzialnie.Coprawdateraztrochęzapóźno.
– Nie martw się, ja o tym pomyślałam. Skoro zawsze używasz gumki,
dlaczegoniezłożyłeśjejtamtejnocy?
Wzruszyłramionami.
–Myślałemtylkootobie,otym,żebybyłocidobrze.Zwariowałem.Aleto
jużsięniepowtórzy.Powiedztylkosłowo.
–Adzisiaj?
–Zapomniałem.Przepraszam.Takstrasznieśpieszyłemsiędociebie.
Położyłamupalecnaustach.
–Wszystkowporządku.Lubię,jaktakwariujesz.Dużomiałeśkobiet?
Skrzywiłsię,zachmurzył.
–Więcej,niżbymchciał.
–Byłktośważny?
–Pewniepomyślisz,żekłamię,alenie.
–AtakobietawClearRiver?
–Mel,mytylkosypialiśmyzsobą.Nigdyniespędziłemuniejnocy.Onanie
przyjeżdżała do Virgin River. Nigdy nie przypuszczałem, że tamta znajomość
będziemnieprzyprawiałaozakłopotanie.
–Niepowinieneśczućsięzakłopotany.Wiesz,ccrobisz.
–Uważasz,żełączynasniezobowiązującyseks?
–To,conasłączy,jestzbytintensywne.
–Todobrze.To,conasłączy,jestinne.Rozumieszchyba.
–Czyliniejesttotylkoseks?–zapytałalekkokpiącymtonem.
–Owszem,sypiamztobą,aleniejesttotylkoseks.–Przesunąłdłoniąpojej
ramieniu.–Tocośwyjątkowego.
Zaśmiałasię.
–Jaktonazwać?Spotykaszsięzemną?
– Tak, można tak powiedzieć. To prawdziwe szaleństwo. Pragnę cię. Czuję
sięjakdzieckowsklepiezesłodyczami.
–Niezachowujeszsięjakdziecko.
–Przytobiereagujęjakzakochanyszesnastolatek.Wystarczy,żespojrzęna
ciebieijużjestempodniecony.
–Jesteśwspaniałymkochankiem.
–Dotegotrzebadwojga.Tyteżjesteśwspaniała.Pasujemydosiebie.
–Jack…Czywszyscyjużwiedzą?
–Domyślająsię.Janikomuniepowiedziałemsłowa.
–Chybaniemusiałeś.
–Jeślichcesz,możemypróbowaćudawać,żenicnasniełączy.
–Wiesz,żemamswojeproblemy.
– Wiem aż za dobrze. I rozumiem, że seks nie wystarczy, by się z nimi
uporać.Skądinądświetnyseks.–Uśmiechnąłsię.
– Wspaniały seks… Ale wiesz, ciągle jest mi bardzo ciężko. Nie chcę cię
rozczarować,Jack.Iniechcęcięzranić.
– Mel, nie ranisz mnie. To, co dzieje się między nami, jest prawdziwe i
dobre.Niemartwsięomnie.–Pocałowałją.–Chceszutrzymaćnaszekontakty
wtajemnicy?
–Myślisz,żesięuda?
–Myślę,żeniemasensuudawać,aledecyzjanależydociebie.
–Cholera,maszrację,zczymsięukrywać?Przecieżto,corobimy,niejest
karalne.Znówjąpocałował.
–Amożepowinno.
Ranoobudziłygojakieśdźwięki.ToMelnuciłacichutkozgłowąopartąna
jegoramieniu.Nuciłaiuśmiechałasię.
Mógłpoliczyćnapalcachjednejrękiranki,kiedybudziłsięzkobietą.
Teraz nie wyobrażał sobie, że mogłoby być inaczej. Przygarnął Mel do
siebie.Nigdywżyciuniebyłszczęśliwszy.
ROZDZIAŁDWUNASTY
RickdzwoniłdoLizcodragidzień,choćnajchętniejrobiłbytosiedemrazy
dziennie. Puls mu przyśpieszał, ilekroć wystukiwał jej numer, a na dźwięk jej
głosusercezaczynałoszaleć.
–Lizzie,cosłychać?–pytał.
–Tęsknięzatobą–odpowiadała.–Obiecałeś,żeprzyjedziesz.
–Przyjadę,myślęotym,alewiesz,szkoła,praca,niemamczasu.Ajak…te
sprawy?
–ChciałabymbyćwVirginzamiasttutaj.–Zaśmiałasię.–Byłamwściekła
na matkę, że wysłała mnie do cioci Connie, a teraz wściekam się, że trzyma
mnieprzysobie.
–Liz,niezłośćsięnamamę.Niepowinnaś.
Potemrozmawialiokolegach,oszkole,oVirginiEurece,ot,codzienność.
Liznigdyanisłowemniewspomniałaowiszącejnadnimigroźbieciąży.
Rick umierał ze strachu, że ta jedna noc może okazać się dla nich
nieszczęściem. Tęsknił za Liz, tęsknił za jej ciałem, ale tęsknił też za jej
śmiechem,żartami,wspólnymipowrotamizeszkoły.
Tarozmowatelefonicznanieróżniłasięodinnych,aleLizspytałanakoniec:
–MożeprzyjechałbyśdoEureki?
Rickyodetchnąłgłęboko.
–Powiemciprawdę,Liz.Bojęsię.Ostatnioprzesadziliśmy.
–Maszprzecieżgumki…
–Toniewystarczy.Tyteżpowinnaśsięzabezpieczyć.
– Jak mam to zrobić? Nie prowadzę przecież samochodu, nie mogę jechać
dolekarza.Mampowiedziećmamie:Załatwmipigułkę,bojaiRickchcemysię
bzykać?
–Gdybyśbyłatutaj,mogłabyśporozmawiaćzMel.Namówmożemamęna
wizytęwVirgin.–Powiedziałtoikrewuderzyłamudogłowy.
Namawiał czternastoletnie dziecko, żeby się zabezpieczyło, bo chciał z nią
uprawiaćseks.Wsamochodzie?
–Niewiem–powiedziałacicho.–Niepodobamisięto.Niepotrafiłabym
rozmawiaćotychsprawachzkimśdorosłym.Tybyśpotrafił?
Potrafił.ZwierzyłsięProboszczowiiJackowi.
–Gdybytobyłotakważne…–odpowiedziałwymijająco.
–Niewiem–powtórzyłaLiz.–Zastanowięsię.
Jeśli nie potrafisz przestać marzyć o dziewczynie, jeśli ciągle czujesz jej
włosyopadającenatwójpoliczek,jeśliniepotrafiszzapomnieć,jakgładkąma
skórę,czytoznaczy,żejąkochasz?Jeślipokażdejrozmowieczujeszsiętrochę
lepiej, to jest to coś więcej niż reakcje napalonego szesnastolatka. Cały czas
myślał,żebyznowuznaleźćsięwniej,alemógłzniąrozmawiać,mógłmówićo
wszystkim,potrafiłsłuchać, wpadałwtrans nawetprzyczymś laknudnymjak
algebra. Gdyby miał choć trochę odwagi, zapytałby Jacka, czym jest miłość, a
czymseks.Kiedysąjednym?
–Niejesteśwciąży,Lizzie?
–Masznamyśli…?
–Tak,towłaśniemamnamyśli.
Cisza.Musiałpowtórzyćpytanietakobcobrzmiącewustachszesnastolatka.
NaszczęścieLizniewidziała,żejestczerwonyjakrak.
–Miałaśokres?
–Tylkotocięobchodzi.
–Nietylkoto,aleowszem,obchodzimnie.Zabijęsięchyba,jeślisięokaże,
żewpędziłemcięwkłopoty.Bojęsię,rozumiesz?
– Nie miałam jeszcze okresu, ale to nic. Mówiłam ci, że miesiączkuję
nieregularnie.Czujęsiędobrze,nicsięniezmieniło.
–DziękiBogu.
–Tęsknięzatobą.Tyzamnąteżtęsknisz?
–Liz,niewiesznawet,jakbardzo.
WnastępnymtygodniuMelprzeprowadziłakilkarozmówtelefonicznych,po
czympewnegorankapoprosiłaJacka,żebyzostawiłbarpodopiekąProboszcza,
poświęcił jej dzień i pomógł coś załatwić. Musi jechać do Eureki, a nie chce
wyprawiać się tam sama tyle mu zdradziła. Jack zgodził się bez wahania, był
gotówspełnićkażdąjejprośbę.Zaproponował,żebywzięlijegosamochód,ale
onawolałajechaćbmw,opuścićdachicieszyćsięczerwcowąpogodą.
–Zamówiłamwizytęukosmetyczki–zdradziławdrodze.–Izapisałamcię
nabadanie,takjakproponowałeś.Chybasięniegniewasz?
–MiałemzamiarprzeprowadzićbadaniawNavalAirStationnawybrzeżu,
ale mogę je zrobić równie dobrze w Eurece. Chcę, żebyś czuła się bezpieczna,
stądmojapropozycja.
–Czujęsiębezpieczna,totylkorutynowedziałanie.–Zmieniłatemat.
– Zamówiłam w salonie jazdę próbną. Upatrzyłam sobie samochód i
chciałabymusłyszećtwojezdanie.
–Jakisamochód?
–Tohummer.Silna,wspaniałamaszyna.Wsamraznatestrasznedrogi.Na
pewnonieutkniewbłocie.
Jackowinamomentodjęłomowę.
–Wiesz,ilekosztujetakiecudo?Tonajdroższykrajowywóz.
–Wiem.
–Hopemusicipłacićwięcej,niżprzypuszczałem.
–Płacimigrosze,ależyciewVirginprawienicniekosztuje,mieszkamza
darmo, jem za darmo. To moja inwestycja. – Gdy Jack gwizdnął, wyjaśniła: –
Mamtrochępieniędzy.Tobyła…dostałam…
Położyłjejdłońnaudzie.
–Wporządku,Mel.Niemusiszsiętłumaczyć.Niechcębyćwścibski.
– Nie jesteś wścibski. O nic nie pytałeś. Dostałam pieniądze z polisy
ubezpieczeniowej,odprawęwszpitalu,sprzedałamdomzjakimśniesamowitym
zyskiem. Należy mi się jeszcze odszkodowanie, czekam na orzeczenie sądu.
Mam kasę, Jack. Mam więcej, niż potrzebuję. – Zerknęła na niego. –
Wolałabym,żebytosięnierozeszłopoludziach.
–Niktniewienawet,żejesteśwdową,otwojejsytuacjifinansowejteżnie
będęopowiadał,możeszbyćpewna.Natylechybamnieznasz.
–PrzeprowadziłamdługąrozmowęzJuneHudson,lekarkązGraceValley.
Powiedziała mi, co będzie potrzebne, żeby zamienić wóz z napędem na cztery
koła w ambulans, przygotowała listę zakupów. Będę mogła nie tylko jeździć z
doktorem na wizyty domowe, ale też przewozić pacjentów do szpitala, nie
siedząc na skrzyni furgonetki z kroplówką trzymaną nad głową i przemarzając
nakość.
–Toprawdziwydardlanaszegomiasteczka–powiedziałJackcicho.
On też zrobił wiele dla Virgin River, pomyślała. Otworzył bar, serwował
posiłkizagrosze,zadrinkiteżliczyłtyleconic.Barniebyłzbytdochodowym
interesem, za to wspaniałym miejscem spotkań. Jack i zapewne obyłby się bez
Ricka, ale pomagał chłopakowi, przyjął na siebie rolę ojca. Dał pracę i
mieszkanie Proboszczowi, zapewnił mu miejsce na ziemi i był dla niego
najbliższym przyjacielem, rodziną właściwie. Sam nie potrzebował wiele, robił
wszystkie naprawy, miał emeryturę z wojska, a bar przynosił niewielki, ale
wystarczający jak na jego potrzeby dochód. Żyło mu się w Virgin spokojnie,
czułsiętudobrze.
Byłważnąpostaciąwmiasteczku,służyłmu.Wszyscy,którzyjakonsłużyli
malej społeczności: Dok, Mel, zastępca szeryfa, policjanci z patrolu, stołowali
się u Jacka na koszt firmy. Ludzie dzwonili do niego, kiedy trzeba było coś
naprawićwdomualboposiedziećwieczoremzdziećmi.Kiedywybierałsięna
zakupy,zawszedzwoniłdostaruszek,MaudiFrannie,ipytał,czegopotrzebują.
Jejsamejteżbardzopomógł.Zachowywałsiętak,jakbyjegomisjąbyłodbanie
opotrzebyinnych.
–Taksięskłada,żetomiasteczkozrobiłoteżwieledlamnie.
–Czuję,żewracamdożycia.Iwdużejmierzezawdzięczamtotobie,Jack.
Niemógłsiępowstrzymaćiszepnął:
–Zostajesz…
– Na razie tak. Pod koniec lata urodzi się kolejne dziecko. Czekam na te
dzieci.
Powiemjej,myślałwostatnichdniach,powiem,żejąkocham.Niesądziłem,
że tak bardzo można kogoś kochać, wyznam jej i to. Moje życie zaczęło się z
chwilą,kiedypojawiłasięwmiasteczku,musitowiedzieć.
Powiem, ale jeszcze nie teraz. Nie chciał przypierać jej do muru, bo co
miałabyzrobićpotakiejdeklaracji?Odpowiedzieć,żeteżgokocha,albouciec.
–Znamdobrzehummery.Jeździłemnimi.
Spojrzałananiegozaskoczona.Żeteżniepomyślałaotym.Oczywiście,że
wwojskumusiałjeździćtymiwozami.
–Zkoniecznościjestemteżcałkiemniezłymmechanikiem.
–Świetnie.Będęmiałalepsząpomoc,niżmogłamsięspodziewać.
Poszła do fryzjera i kosmetyczki, a Jack na pobranie krwi. Za strzyżenie i
pasemka zapłaciła zaledwie siedemdziesiąt pięć dolarów i była bardzo
zadowolonazefektu.WLosAngeleszapłaciłabycztery,pięćrazywięcej.
Potem pojechali do salonu z używanymi samochodami, gdzie czekał
hummer,októregoMelwypytaławcześniejtelefonicznie.Kosztowałpotworne
pieniądze. Miał zaledwie trzydzieści tysięcy kilometrów na liczniku i był w
dobrymstanie.Jackobejrzałsilnik,apotempoprosił,żebypodniesionowózna
podnośnikuiprzyjrzałsiępodwoziu.Przejechalisię.
Hummerchodziłgładko,alecenabyłazabójcza–sześćdziesiąttysięcy.
Zaproponowała więc swoje bmw, wreszcie po długich targach właściciel
znacznie obniżył cenę. I tak Jack poznał kolejną cechę charakteru Mel: była
twardą, nieustępliwą negocjatorką. Już hummerem pojechali do hurtowni
zaopatrzenia medycznego gdzie kupili wszystko, co potrzebne, od defibrylator
po butlę z tlenem. Czego nie mogli kupić na miejscu zamówili i hurtownia
zobowiązała się dostarczyć potrzebne wyposażenie karetki w ciągu dwóch
tygodnibezpośredniodoVirgin.
– Jak wytłumaczysz, że masz hummera? Nie przy znasz się chyba, że go
kupiłaś?–zagadnąłJackwdrodzepowrotnej.
– Wersja jest taka: namówiłam kilku bogatych znudzonych lekarzy z Los
Angeles,żebypodarowaliambulansmiasteczku.
–Ajeśliwyjedziesz?
–Wtedymożerzeczywiścienamówiękilkulekarzy,żebyzłożylisięnawóz.
Aleniedzielmynarazieblachynahummerze.
Roześmiałsię.
–Niedzielmy.
Przedbaremodbyłasięprezentacjanowegoambulansuiwkilkanaścieminut
wiedziało o nim całe miasteczko. Doktor Mullins mruknął, że jego furgonetka
spisujesięcałkiemdobrzeiniepotrzebnyimżadenhummer.Melodpowiedziała
na to, że następnego dnia ma jechać na wizyty domowe nowym wozem. Dok
szybko się przekonał do hummera, raz czy dwa uśmiechnął się nawet. Rick
wyciągnął Mel z tłumu ciekawskich Proboszcz stał na ganku z rękoma
założonyminapiersiiuśmiechałsięjakrozanielonapodfruwajka.
Kiedy Mel zadzwoniła do June Hudson pochwalić się zakupem, June
zaproponowała,żebyprzyjechaławniedzielęnalunch.
–Przywiozęsałatkęziemniaczanąipiwo.Mogęzaprosićprzyjaciela?
–Rozumiem,żetocośnakształtujawnienia?Jaktomówią,wyjściezszafy.
–Jackwyszczerzyłzębywuśmiechu.
–Najedendzień.Dlatego,żebyłeśtakidobry.
June miała śliczny wiejski dom, Mel o takim marzyła, kiedy planowała
wyjazdzLosAngeles:przestronnyganek,żywekolory,ładnemebleirozległy
widok na dolinę. Żyła sobie spokojnie i wygodnie, mąż ją wspierał, opiekował
się dzieckiem. Miała oddanych przyjaciół w osobach Jima i Susan Stone’ów.
Susanbyłapielęgniarką,wymieniływięczMeldoświadczenia.Stone’owie,jak
ona,przenieślisięnawieśzwielkiegomiasta.
–Chodziłamdospakołodomunadepilację,ateraznajważniejszestałysię
zakupy w sklepie spożywczym – opowiadała Susan. – Przyzwyczaiłam się. –
Byławostatnimmiesiącuciążyicochwilęmasowałaplecy.
Paniesiedziałynaganku.Junekołysałasynkawramionach,Susanwierciła
się, szukając wygodnej pozycji, tymczasem panowie z piwami w dłoniach
zebralisiękołohummera.
–Przystojnytentwójfacet–zauważyłaJune.
Jim i Jack byli tego samego wzrostu, obaj ubrani w dżinsy i dżinsowe
koszule.Johnbyłnieconiższy,alemiałteswojestoosiemdziesiątcentymetrów
wzrostuijaktamcidwajteżuchodziłzaprzystojniaka.
Zamiastdżinsównosiłkhakiipolo.
–Popatrznanich–powiedziałaMel.–Facecijakzreklamy.Pięknedzieło
MatkiNatury.
–MatkaNaturajestpokręcona–orzekłaSusankrzywiącsię.–Gdybymiała
trochę współczucia, ciąż trwałaby sześć tygodni. Idę o zakład, że to nie Matka
tylkoOjciec,kawałdrania.
–Niewygodnie?–zagadnęłaMel.
– Jak diabli. Ostatnie dni ciąży są okropne. Znowu będę miała poród
pośladkowy,znamto.
–Janaszczęścieniemampowodówdonarzekań.Żyjemisiętudobrze,bez
stresów.Czywszyscywdoliniewiodątakiespokojne,nieskomplikowaneżycie?
June parsknęła śmiechem, Susan jej zawtórowała Sydney, siedmioletnia
córka Susan, wypadła z domu za nią pędziła Sadie, owczarek collie. Mała
podbiegładoojca,uczepiłasięnamomentjegonogi,poczynzaczęłaganiaćz
psempotrawniku.Sadie,jakkażdyporządnypiespasterski,usiłowałazapędzić
Sydneydostada,czylidozebranychwokółhummerapanów.
–Powiedziałamcośśmiesznego?–zapytałaMel
– Życie tutaj wcale nie jest takie nieskomplikowane, jak ci się wydaje.
Jeszczekilkalattemunieprzypuszczałam,żewyjdęzamąż,ajużdogłowyby
minieprzyszło,żemogęmiećdziecko.
Melwyprostowałasięwfotelu.
–Sprawiacietakiewrażenie,jakbyściebylizJimemodzawsze.
– Pojawił się w mojej przychodni któregoś wieczoru ponad rok temu. Jego
kolega został postrzelony w akcji. Jim był policjantem, przeszedł na wczesną
emeryturę,alewtedymiałjakąśsprawędorozwiązania.Pewnejnocywślizgnął
siędomojejsypialni.Ukrywałamnaszzwiązek,alebrzuchzacząłmirosnąć.
–Niemów.
– Naprawdę. Nikt w miasteczku nie wiedział, że mam faceta, a tu raptem
ciąża. I to dość zaawansowana, bo późno się zorientowałam, że będę miała
dziecko.Pobraliśmysiędopieropourodzeniusięmałego.
– W takim miasteczku zdecydowałaś się mieć dziecko bez ślubu? – Mel
lekkoosłupiała.
– Ludzie zachowali się przyzwoicie. Mieliśmy inne kłopoty: powódź,
odejście kaznodziei, polowanie na handlarzy narkotyków… Może dlatego Jim
zostałzaakceptowany.Alemójświątobliwyojciecomalniedostałwylewu.
–Jimwprowadziłsiędoniejinieodpuścił,dopókiniezgodziłasięwyjśćza
niego–dodałaSusan.
–Bardzodługobyłamsingielką.Niewiedziałam,czypowinnamwychodzić
za mąż, tym bardziej że znaliśmy się krótko, rzadko się widywaliśmy. Nie
potrafiępowiedzieć,jaktosięstało,alesięstałoitobardzoszybko.
– Doskonale wiesz, jak to się stało. – Susan poklepała się po wydatnym
brzuchu. – To wielka tajemnica. Bardzo długo staraliśmy się o Sydney.
Potrzebowaliśmypomocy.Niebyłomiłatwozajśćwciążę.
Melpomyślała,żekiedyśbyćmożepodzielisięswoimisekretami,narazie
jednaktylkosłuchała.
– John i ja strasznie się kłóciliśmy – opowiadała Susan. – Przestaliśmy z
sobą rozmawiać. Wygoniłam go na kanapę, bo zachowywał się jak dupek. W
końcu wybaczyłam mu, wpuściłam do łóżka. Ależ był wściekły, że go tak
potraktowałam!–Zachichotała.
–Alemaszmęża–stwierdziłaJune.
–Opowiedznamoswoimfacecie,Mel–poprosiłaSusan.
– Jack nie jest moim facetem – powiedziała odruchowo. – To przyjaciel,
najlepszy przyjaciel, jakiego mam w Virgin River. Prowadzi bar naprzeciwko
przychodni Doka. To i miejsce spotkań, i restauracja. Nie mają nawet menu.
Jego partner, wielkolud, którego można się przestraszyć, codziennie
przygotowujejednodanienaśniadanie,jednonalunchijednonakolację.Jemy
to, co Proboszcz ugotuje. Ceny są niskie, jest dużo ryb, które sami łowią.
Pomagają ludziom w miasteczku, jeśli jest taka potrzeba. Jack wyremontował
chatę,wktórejmieszkam,teraztocudownydomek,alfjakprzyjechałam,tobyła
tylkocuchnącaruina.
Panieprzezmomentmilczały,wkońcuSusanpowiedziała:
– Skarbie, nie sądzę, żeby łączyła was tylko przy jaźń. Naprawdę nie
widzisz,jakonnaciebiepatrzy.
MelspojrzaławstronęJacka,aonnatychmiastpodchwyciłjejwzrok.
–Tak…Przyrzekł,żeniebędzietaknamniepatrzył
–Dziewczyno,fruwałabymzeszczęścia,gdybyfacettaknamniesięgapił.
Niemożeszniewiedzieć,jakbardzoon…
–Susan–zmitygowałająJune.–Mel,naprawdęniechcemybyćwścibskie.
–Juneniechce,ajaowszem.Chceszpowiedzieć,żeonnie…?
Melczuła,żepoliczkijejpłoną.
–Tonietak,jakmyślisz–bąknęła.
June i Susan dostały ataku śmiechu, śmiały się tak głośno, że ich faceci
odwrócili się i spojrzeli w stronę ganku. Mel też się śmiała. Bardzo jej tego
brakowało – rozmów z przyjaciółkami, powierzania sobie sekretów,
wyśmiewaniasłabości,chwaleniasiły.
–Takwłaśnieprzypuszczałam–stwierdziłaSusan.
– On wygląda, jakby nie mógł się doczekać, kiedy zostanie z tobą sam na
sam.
Melwestchnęła.Policzkijejpałały.Chciałazaprzeczać.Ooooch…
Juneodstawiłamałegoodpiersiipołożyłagosobienaramieniu,czekając,aż
musięcofnie.Panowieskończylipodziwiaćhummerairuszyliwstronęganku.
Jimodebrałsynkaodżony.
JohnnachyliłsięipocałowałSusanwczoło.
–Jaksięczujesz,kochanie?
–Wspaniale.Możeurządzimyporódpokolacji?
–Wypijłyk,tocięrozluźni.–PodałSusanswojepiwo.
Jack stanął za Mel i położył dłoń na jej ramieniu. Pogłaskała ją, nie zdając
sobienawetztegosprawy.
–Rozpalępodgrillem–oznajmiłdoktorHudson,wychodzączdomu.
Zasiedliprzystolewogrodzieizaczęliopowiadaćoprzypadkach,zktórymi
mielidoczynienia.JohnudzieliłMelkilkuradtyczącychporodówdomowych.
Był położnikiem, potem został lekarzem rodzinnym. W Sausalito nigdy nie
odbierał dziecka w domu, ale w Grace Valley owszem. Nie wszystkie kobiety
potrafiłprzekonać,żebyrodziływszpitaliku.
Popołudnie zeszło na żartach, plotkach, wymianie doświadczeń. Nawet nie
zauważyli,kiedyzrobiłosięciemno.
Zanim się pożegnali, Mel zdążyła zamienić z June kilka słów na temat
Chloe.Martwiłasię,żesłużbysocjalnenadalmilczałyjakzaklęte.
– Mają dużo pracy, ale zwykle działają dość sprawnie. Moja przyjaciółka
pracuje w służbach socjalnych, nie w naszym hrabstwie, w Mendocino.
Zadzwoniędoniej,zapytam,cosądziotejzwłoce.
–Spróbuj–poprosiłaMel.–Todośćdziwnasytuacja.
– Dam ci znać, jak tylko będę coś wiedziała. I pociągnij za język doktora
Mullinsa.Tostarydiabeł,niewiem,czywszystkocimówi.
MeluściskałaJune.
–Dziękujęzawszystko.Tobyłwspaniałydzień.
Mel wracała do Virgin w cudownym nastroju. Dawno nie była tak
wyluzowanaispokojna.Miałanowychprzyjaciółidziękinimczułasięjeszcze
bardziejzwiązanazVirgin.Byłaszczęśliwa,żezaakceptowaliJacka.
–Jesteśokropniemilcząca–zauważył.
–Dobrzemi.Tobyłudanydzień–powiedziałarozmarzonymgłosem.
–Tak.Mililudzie.
–Oniteżciępolubili.Wiesz,żeJimbyłgliną?
–Tak,mówiłmi.
– A John i Susan przenieśli się tutaj z miasta kilka lat temu. Cieszę się, że
tampojechaliśmy.
– Co robimy? – zagadnął Jack, kiedy zbliżali się do Virgin. – Jedziemy do
mnie?
–Bardzocibędzieprzykro,jakwrócędodomu?
–Jaksobieżyczysz,Mel.Podwarunkiem,żeniedziejesięniczłego.
– Nie, skądże. Dawno nie czułam się tak dobrze. Po prostu chciałabym
wrócićdodomu,wziąćpryszniciwyspaćsięporządnie.
–Tydecydujesz.–Ująłjejdłońiucałował.
WysiadłprzedbaremiMelruszyładochaty.
Na polanie przed domem stal duży suv. Kierowca, którego zdążyła już
poznać, czekał na nią oparty o drzwiczki od strony pasażera. Kiedy wyłączyła
silnik,wyprostowałsię,wsunąłkciukidokieszenispodni.Tensamfacet,który
koniecznie chciał, żeby odwiedziła ciężarną kobietę. Na biodrze anonimowego
gościadostrzegłakaburęzpistoletem.
Nie bardzo wiedziała, jak ma traktować uzbrojonych facetów. W mieście
natychmiastdałabynogę,aletutajbrońniemusiałaoznaczaćzagrożenia.Mogła
jeszcze przekręcić kluczyk w stacyjce i zwiewać, ale nie znała jeszcze zbyt
dobrze hummera, a faceta znała, bo przecież już wcześniej się do niej zgłaszał
poporadę.
Otworzyładrzwiczkiiwysiadła.
–Copanturobi?
–Onarodzi.
Jakzawszewtakichprzypadkach,Melprzestałamyślećosobieiskupiłasię
nazadaniu,którejączekało.Matkaidzieckobylinajważniejsi.
–Szybko–powiedziała.
– Raczej nie. To ja dowiedziałem się późno. Nic mi nie mówiła, nie
wiedziałem,żetojuż.Niechpanijedziezemną.Proszęjejpomóc.
– Dlaczego przyjechał pan tutaj, zamiast jechać do doktora? Mało
brakowało,aniewróciłabymdzisiajnanocdodomu…
–Tomamszczęście,żepaniwróciła.Niemogłemjechaćdomiasteczka,bo
ktośmógłbyzabraćsięzpaniąalboprzekonywać,żebypaniniejechałazemną.
Proszę,niechpanipomoże.
–Dokądmamyjechać?
–Japaniązawiozę.
– Nie, pojadę za panem. Wejdę tylko na chwilę do domu, muszę
zadzwonić…
Zrobiłkrokwjejkierunku.
–Nie,taktonie.Będzielepiejdlanaswszystkich,żebypaniniewiedziała,
dokądjedzie.Iniktinnyteżniemożeoniczymwiedzieć.
– Wolnego. Mam wsiąść z nieznajomym facetem do samochodu i dać się
wywieźćniewiadomogdzie?–Melzaśmiałasię.
– Owszem, taką mam koncepcję. Jej się wydaje, że może urodzić bez
pomocy, ale ja wolę, żeby pani przy niej była, na wszelki wypadek… To jakiś
problem?
–ZadzwoniędodoktoraMullinsa,możeonzpanempojedzie.Niewsiądędo
samochodu obcego człowieka i nie dam się wywieźć w nieznanym kierunku,
żebyodbieraćjakiśtajemniczyporód…
– Bardzo bym chciał, żeby to był tajemniczy poród. Jeszcze bardziej bym
chciał,żebywogóleniemiałmiejsca,alejestinaczej.Skorojużrodzi,cowcale
mnieniecieszy,niechrodzibezpiecznie.Jeślimożna,uniknijmykłopotów.
–Topańskiedziecko?
Facetwzruszyłramionami.
–Bardzomożliwe.Chybatak.
–Skądmamwiedzieć,żejadędoporodu?Niewidziałamtejkobietynaoczy.
Ajeślitojakaśpodpuchainiemażadnejrodzącej?
Zrobiłkolejnykrok.
–Ajeślijest?
Melniespokojnierozejrzałasięposwoimpustkowiu.Gdybytenfacetchciał
ją skrzywdzić, nie musiałby jej nigdzie wywozić. Nie musiał nawet sięgać po
broń.Wystarczyłbyjedenprostywszczękęibyłabyzałatwiona.
Rozłożyłręce.
– Prowadzę interesy i nie mogę spalić tego miejsca, rozumie pani? Proszę
jechaćzemnąiodebraćdziecko.Janieżartuję.Bojęsięonią.Mówi,żeprzez
całydzieńmiałabóle.Krwawi.
–Topoważnykrwotok?
–Niewiem,czypoważny.Nielejesięzniejstrumieniem,alewystarczyło,
żebymwsiadłdosamochoduiprzyjechałpopanią.Pośpieszmysię.
–Panjestuzbrojony–wytknęłamu.–Nienawidzębroni.
Przesunąłdłoniąpokarku.
–Todlapaniochrony.Jajestembiznesmenem,alewlasachkryjesięsporo
świrów. Nie chcę, żeby przytrafiło się pani coś złego. Nie chcę żadnych
komplikacji. Nie chcę, żeby zainteresował się mną szeryf. Naprawdę
powinniśmyjużjechać.Dzieckosięrodzi.
–Cholera–zaklęłaMel.–Niechmipantegonierobi.
– Czy ja coś pani robię? Ja proszę. Chcę tylko, żeby dziecko przyszło
bezpiecznie na świat. I żeby matka była bezpieczna. To wszystko. Rozumie
pani?
–Dlaczegoniezawiózłjejpandoszpitala?
– Ona pracuje dla mnie. Wisi nad nią nakaz aresztowania. W szpitalu
zidentyfikowaliby ją i wsadzili natychmiast za kratki. A siedząc w pierdlu,
trudnoopiekowaćsiędzieckiem.Dlategomuszętozałatwićinaczej.
– Proszę ją przywieźć do Doka. Tam urodzi. Nikt nie będzie zadawał
żadnychpytań.
– Nie mamy już czasu! – Był wyraźnie zdesperowany. Rozłożył ręce w
błagalnymgeście.–Onazarazzacznierodzić,amymamygodzinędrogidotego
miejsca.Możemyniezdążyć.
Melodetchnęłagłęboko.
–Jedźmyhummerem.
–Wykluczone.Ktośmożepaniszukaćizobaczytutajtylkomójwóz.
–Wezmęwtakimrazietorbę–powiedziałazociąganiem.
Wyjęła torbę ze swojego samochodu i wsiadła do suva. Facet wyjął z
kieszeniczarnąopaskę.
–Muszęzawiązaćpanioczy.
– Oprzytomniej, człowieku. Nie dam sobie zawiązać oczu. Twoja kobieta
krwawi.Ruszajmy,niemaczasunabzdury.
–Zawiążtęopaskę.
–Żebymniewiedziała,dokądjedziemy?JestemzLosAngeles,mieszkamtu
zaledwie trzy miesiące, za dnia z trudem trafiam do własnego domu. Teraz
panują egipskie ciemności i choćbym bardzo się starała, i tak nie zapamiętam
trasy. Zresztą może bym zapamiętała, ale tylko wtedy, gdyby chodziło o
ratowanieżycia.
–Tojakiśtrik?
–Przestań,człowieku.Wystraszyszmnie,wyskoczęzsamochoduicowtedy
poczniesz?
Włączyłbiegisuvruszyłnawschód.
–Mamnadzieję,żemnienieokłamujesziniewrabiasz.Więcejmniejużnie
zobaczysz,chybaże…
–Jamiałabymcięwrabiać?–Melzaśmiałasię.–Czytojaprzyjechałamdo
ciebie?Chceszsamodbieraćdziecko?
– Nigdy nie miałem do czynienia z rodzącą. Gdybym wcześniej wiedział,
gdzieśbymjązawiózł,znalazłbezpiecznemiejscewinnymhrabstwie.Alenic
nie wiedziałem. Zrób, co do ciebie należy. Dobrze zapłacę i zapomnimy o
wszystkim.Okay?
–Zapomnimy?Odziecku,naktóreniktnieczekał?Todzieckomożedożyć
dziewięćdziesiątki. Zapomnimy o tym, że przyszło na świat? Że trzeba je
wychować?
Droga była kręta, nieprzyjemna. Facet przyśpieszał na prostych odcinkach,
ale były krótkie i znowu musiał zwalniać. Jechali ze średnią szybkością
trzydziestukilometrównagodzinę.
–Zajmęsięnimi–powiedziałpodługiejchwilimilczenia.–Onamasiostrę
wNewadzie,wyślętamoboje,jakjużbędziedobrzesięczuła.
–Dlaczegojesteśtakitajemniczy?
Melspojrzałanajegoprofil.Facetuśmiechałsię.
–Jezu,jesteśniesamowita.Odpuśćsobie,przestańzadawaćpytania.
–Skądwiedziałeś,gdziemieszkam?–niedawałazawygraną.
–Wszyscywiedzą,gdziemieszkanowapołożna.
–Wspaniale–mruknęłaMel.–Poprostuwspaniale.
–Niemartwsię.Niktniechcecięskrzywdzić.Zadużoludzimiałobyztego
powodu kłopoty. Gdybyś zniknęła, policja z trzech hrabstw zaczęłaby
przeczesywać wzgórza metr kwadratowy po metrze. Nam się to nie opłaca,
popsułobyinteresy.
– Powinnam czuć się zaszczycona – sarknęła Mel. – Ciekawe tylko,
dlaczegotaksięnieczuję?
Wzruszyłramionami.
–Todlaciebienowedoświadczenie.
Znowuzamilklinadłuższąchwilę.
–Jaksięwpakowałeśwtobagno?–zapytałaMel.
Ponowniewzruszyłramionami.
–Bywa.Niemówmyotymwięcej.
–Obyzniąbyłowszystkodobrze.
–Teżcałyczastosobiepowtarzam.Jezu,obyzniąbyłowszystkodobrze.
Mel pomyślała o pomocy dostępnej w wielkim mieście. Przez całą dobę
mieli policjantów w szpitalu. Tutaj była sama. Ale jakie miała wyjście, skoro
gdzieśtam,Bógwiegdzie,kobietawłaśnierodzi?
Zadrżała.Cobędzie,jeśliprzyjadązapóźno?Jeślisięokaże,żecośposzło
nietak?
Nie była pewna, jak długo jechali, na pewno ponad pół godziny, może trzy
kwadranse.Skręcilinapolnądrogęizatrzymalisięprzedżywopłotem,wktórym
kryłasiębrama.Podjechalipodniewielkibudynek,obokstałtrailer.Paliłosięw
nimświatło.
–Onajesttam–powiedziałfacet,wskazującprzyczepę.
Przy całym swoim cynizmie, którego nauczyło ją miasto, była potwornie
naiwna i wyobrażała sobie, że życie na wsi jest sielskie, anielskie, po prostu
czysta niewinność. Mogła od razu się domyślić, że facet uprawiał marihuanę.
Dlategowszystkobyłootoczonetajemnicą,dlategopistolet.Dlategowziąłsobie
dziewczynęzagrożonąaresztowaniem,botylkoktośtakimógłsiedziećwlesie,
pilnowaćroślinekinieprotestować.Bezpiecznyukład.
–Sama?–zapytałaMel.
–Tak,sama.
–Będępotrzebowałatwojejpomocy.Przyniesieszmikilkarzeczy.
–Janiechcęmiećztym…
– Rób, co mówię, jeśli wszystko ma się dobrze skończyć – powiedziała
autorytatywnymtonem,chociażwcalenieczułasiętakmocna,jakmogłobysię
wydawać.
Weszła do trailera. Na łóżku w sypialni pod poplamionym krwią
prześcieradłemleżałamłodakobieta.
Melpostawiłatorbę,zdjęłakurtkęirzuciłanapodłogę.Zniknęłyniepewność
ilęk.Byłaterazskupiona,pewnasiebie,myślaławyłącznieorodzącej.
–Spokojnie,zarazcięobejrzę–przemówiładoniejirzuciłaprzezramię:–
Potrzebuję dużą miskę, jakieś ręczniki albo prześcieradła. I kociołek gorącej
wody.Pomogęci–zwróciłasięponowniedorodzącej,naciągającrękawiczki.–
Nieprzyjnarazie.Oddychajgłęboko.Więcejświatła!–zawołała.
Dziecko już wychodziło, widać było główkę. Jeszcze pięć minut i Mel nie
byłaby potrzebna. Facet krzątał się po przyczepie. Podsunął jej sagan z gorącą
wodą. Znalazły się ręczniki, zapłonęło światło pod sufitem. Mel pomyślała, że
powinnamiećwswojejtorbielatarkę.
Kobietajęknęłaipojawiłasięcałagłówkadziecka.
– Oddychaj głęboko, ale nie przyj – instruowała ją. Mel. – Mamy kłopot z
pępowiną.Spokojnie.Spokojnie.–Powoliodwinęłapępowinęzszyimaleństwa.
Nie spędziła w trailerze nawet pięciu minut, ale dla dziecka były to krytyczne
minuty.Wsunęłapalecwszyjkęmacicyipopchnęłalekkomaleństwo.Zanimdo
końcaopuściłobezpieczneschronieniewbrzuchumamy,jużrozległsiękrzyk.
Zdrowykrzyknoworodka.Melpoczułaogromnąulgę.Urodziłsięsilny,udany
dzieciak.
– Masz ślicznego syna. – Dopiero teraz mogła się przyjrzeć świeżo
upieczonej mamie. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat, ciemnowłosa,
spoconapowysiłku,zmęczone,alerozświetloneoczyileciutkiuśmiech.
Melodcięłapępowinę,owinęłamaluchawręcznikipodałamatce.
–Spróbujnakarmićsynka,ajazajmęsięłożyskiem.–Zauważyłanałóżku
dużykoszdlanoworodka.–Tonietwojepierwsze.
Kobietanieznaczniepokręciłagłową,popoliczkachspłynęłyłzy.
–Trzecie–szepnęła.–Aletamtejdwójkiniemamprzysobie.
Melodgarnęłajejwilgotnewłosyzczoła.
–Mieszkałaśtutajsama?
–Przezostatnimiesiąc,chociażniezupełnie.Onwyjechał,alektośtubyłze
mną.
– Zostawił cię w głuchym lesie samą, w zaawansowanej ciąży? – Mel
przesunęłapalcempogłówcedziecka.–Zajmijsięsynkiem,odrazupoczujesz
sięlepiej.–Maluchkręciłsięprzezchwilę,wkońcuzacząłssać.
Wszystko było przygotowane, woda, ręczniki, sterylna gaza, pieluchy
jednorazowe dla noworodków, czyste prześcieradła. Mel umyła maleństwo i
matkę,apotemprzysiadłanaskrajułóżkaiwzięłanoworodkanaręce.
Kobieta kilka razy uścisnęła dłoń Mel, ale milczały. Mniej więcej po
godzinie Mel zajrzała do lodówki i podała pacjentce szklankę soku. Wyjęła
stetoskop z torby, osłuchała matkę, potem dziecko. Byli w dobrym stanie,
maluch usnął. Oddychał normalnie, serce pracowało rytmicznie. Nie miała już
nicwięcejdoroboty.
– Wiem, w co jesteś wplątana – powiedziała. – W Virgin River mamy
maleńkiszpitalik.Doktorniebędziezadawałżadnychpytań,lubipowtarzać,że
jest lekarzem, a nie policjantem. Powinnaś poleżeć tam kilka dni, miałabym
pewność, że wszystko jest w porządku. – Podniosła kurtkę z podłogi. – Mogę
coś jeszcze zrobić dla ciebie? – zapytała, ale kobieta pokręciła głową. Mel
podeszła do niej i pocałowała ją w czoło. – Gratulacje. – Otarła jej łzy z
policzków. – Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Masz ślicznego,
zdrowegosynka.Uważajnasiebieinaniego.
–Dziękuję–powiedziałacichopołożnica.–Gdybypaninieprzyjechała…
–Ciii.Przyjechałamiwszystkodobrzesięskończyło.
Melpomyślała,zresztąnieporazpierwszy,żewszystkojedno,czyrodząca
była nauczycielką szkółki niedzielnej, która całymi latami czekała na pierwsze
dziecko,czywięźniarkąprzykutądołóżka.Poródzrównywałwszystkiekobiety.
Matkajestmatką,apasjąMelbyłosłużyćmatkom.
Odbieranie dziecka, pomoc rodzącej, by przeszła przez to doświadczenie
bezpiecznie i z godnością, tylko to się liczyło. Nie wiedziała, co dzieje się z
matkąidzieckiempoporodzie,tegojużniekontrolowała,alekiedyjąwzywano,
stawiałasięnatychmiast.
Jejszoferczekałjużwsuvie.Otworzyłdrzwiczkiodstronypasażera.
–Wszystkowporządku?–zapytałniespokojnie.
– Jak najbardziej. Twoja kobieta jest bardzo dzielna, skoro wytrzymała tu
sama,wzaawansowanejciąży.
–Dlategoniewiedziałem,żejestwciąży.Przyjeżdżałemrzadkoinawetnie
doniej,tylkodojejfaceta.Najpewniejzostawiłją,kiedy…
–Kiedyzorientowałsię,żetyteżzniąsięzadawałeś?–Melpokręciłagłową
iwsiadładosamochodu.–Jesteśmiwiniendwierzeczy.Chciałabym,żebyśtu
wróciłizostałzniminanoc.Gdybycośzaczęłoźlesiędziać,gdybykrwawiła,
gdyby dziecko miało problemy, zawieziesz ich do szpitala. Bez paniki, oboje
wydająsięwdobrymstanie,alelepiejnieryzykować.Zajakieśtrzy,czterydni
przywieziesz ich do Virgin River na kontrolę. Doktor Mullins nie będzie
zadawałżadnychpytań,amnietylkoobchodzijedno,żebyobojebylizdrowi.–
Spojrzałanafaceta.–Zrobiszto?
–Zrobię.
Oparła się o zagłówek i zamknęła oczy. Po uderzeniu adrenaliny czuła się
osłabiona i rozedrgana, robiło się jej niedobrze. W innym przypadku byłaby
pewnie ożywiona, ale przecież zetknęła się z nadzwyczaj trudną i
niejednoznacznąsytuacją.
Kiedyzatrzymalisięprzedchatą,facetwyciągnąłplikbanknotów.
–Niechcętwoichpieniędzy–żachnęłasięMel.–Tokasazhandludragami.
–Nietonie.–Schowałpieniądzedokieszenikurtki.
Melprzyglądałamusięprzezchwilę.
– Gdybyś po mnie nie przyjechał… Pępowina była owinięta wokół szyi
dziecka.Rozumiesz,cotoznaczy?
–Rozumiem.Dziękuję.
–Małobrakowało,aniepojechałabymztobą.Niemiałamżadnychpodstaw,
żebycizaufać.
– Dzielna dziewczynka. A teraz, tak dla własnego dobra, zapomnij, jak
wyglądam.
–Słuchaj,jazajmujęsięmedycyną,niejestemgliną.
W szpitalu w Los Angeles zawsze dyżurowali policjanci, tutaj była zdana
tylko na siebie. Gdyby jej nie było, rodząca mogłaby liczyć tylko na starego
doktora.Acobędziezapięćlat?
– Zawiąż sobie na supeł albo stosuj zabezpieczenie. Nie chcę mieć z tobą
więcejdoczynienia.
Facetwyszczerzyłzęby.
– Twarda z ciebie laska, co? Nie martw się. Nie chcę mieć więcej takich
kłopotów.Dlamnietanocteżniebyłałatwa.
Wysiadła bez słowa. Nie zdążyła jeszcze wejść na ganek, kiedy zawrócił i
odjechał.Opadłanadrewnianyfotelisiedziałatakwciemnościach,wsłuchując
się w muzykowanie świerszczy, szum wiatru w gałęziach sosen, pohukiwanie
sowy.Niebyławstaniewejśćdodomu.
Zeszłazganku,wsiadładohummeraipojechaładomiasteczka.
Zaparkowała na podwórzu baru, koło furgonetki Jacka. Odgłos silnika i
trzaśnięciedrzwiczekmusiałygoobudzić,bozapaliłosięświatłowmieszkaniu,
apochwilidrzwiprowadzącenapodwórzebyłyotwarte.Jackstanąłwproguw
naciągniętychpośpieszniedżinsach.Otworzyłramiona.
–Cotutajrobisz?–Objąłjąiwprowadziłdośrodka.
–Miałamwizytędomową.Odebrałamdziecko.Niechciałambyćsama.To
byłtrudnyporód,Jack.
–Wszystkodobrzesięskończyło?
–Tak,aleprzyjechałamwostatniejchwili.Jeszczepięćminut…Małymiał
pępowinę owiniętą wokół szyi. – Pokręciła głową. – Na szczęście zdążyłam.
Ślicznydzieciak.
–Gdzie?–Odgarnąłjejwłosyzaucho.
– Po drugiej stronie Clear River. – Przypomniała sobie, co mówił facet,
kiedy pojawił się po raz pierwszy u doktora. Tak naprawdę nie miała pojęcia,
dokądjązawiózł.Mógłjeździćwkółkoiteżbysięniezorientowała.
–Drżysz.–Pocałowałjąwczoło.
– Trochę. Ciężkie przeżycie. – Odchyliła głowę i spojrzała mu w twarz. –
Nieprzeszkadzamci?
–Oczywiście,żenie,Mel.Cosiędzieje?
–Matkachciałarodzićsama,aleojcieczacząłsiędenerwowaćiprzyjechał
po mnie. Myślałam, że w Los Angeles zetknęłam się ze wszystkim, co
najgorsze. – Zaśmiała się gorzko. – Gdyby ktoś powiedział mi rok temu, że w
środku nocy będę odbierać poród w nędznej przyczepie w środku lasu,
powiedziałabym,żetoniemożliwe.
Przesunąłkciukiempojejpoliczku.
–Cotozaludzie?
Pokręciła głową. Nie mogła powiedzieć, że nie ma pojęcia, bo nie
uwierzyłbyjej.
–Zpewnościąniemiejscowi.Jakiśczastemutenfacetzaczepiłmnieprzed
domem Doka, chciał, żebym zbadała jego kobietę. Nie powinnam mówić o
pacjentachbezichwyraźnejzgody,anawetniezapytałam.Niesąmałżeństwem
inierobiliwrażeniapary.Onamieszkasamawobskurnymtrailerze.Paskudna
sytuacja.Zrobiłamcoś,oconigdybymsięniepodejrzewała.Ryzykowałam,ale
gdybymniepojechałaztymczłowiekiem,dzieckoudusiłobysiępępowiną.Kto
wie, czy matka by przeżyła. – Oparła głowę na piersi Jacka i odetchnęła
głęboko.
–Wezwałcię?
Cholera,niepotrafiłakłamać.
–Czekałnamnieprzedchatą.Gdybymzostałauciebie,dzieckobyumarło.
–Mówiłaśmuwcześniej,gdziecięmożnaznaleźćpogodzinach?
– Nie, skądże. Ktoś musiał mu powiedzieć. Całe Virgin River wie, gdzie
mieszkam.WClearRiverteżpewniewiedzą,możeniewszyscy,alewiedzą.
– Jezu. – Objął ją mocniej. – Nie przyszło ci do głowy, jak bardzo się
narażasz?
– Pomyślałam o tym. – Uśmiechnęła się. – Pewnie nie zrozumiesz… Ta
kobieta rodziła. Cieszę się, że pojechałam. Tak naprawdę mnie nic nie groziło,
natomiastmatceidzieckujaknajbardziej.
–Chryste–jęknąłponownieJack.–Muszęcięlepiejpilnować.Dzisiejszego
wieczorustałosięcoś,oczymniechceszmidokońcaopowiedzieć.Cokolwiek
tobyło,niepowtarzajpodobnychdoświadczeń.
–Połóżmysię,Jack.Chcę,żebyśmnieprzytulił.
Siedział na ganku i przygotowywał muchy, kiedy na ulicy pojawił się
znajomy czarny range rover i zaparkował przed domem doktora. Jack
wyprostował się i obserwował, jak facet wysiada, otwiera drzwi od strony
pasażera i pomaga wysiąść kobiecie z małym zawiniątkiem na ręku. Serce
zaczęłobićmuszybciej.
Kobieta weszła do przychodni, a facet wrócił do suva i oparł się o maskę
plecami do Jacka. Wyjął z kieszeni scyzoryk i zaczął czyścić sobie paznokcie.
MusiałzauważyćJacka.Tacyludziemająoczydookołagłowy,widząwszystko.
Notująwpamięcikażdydetal,znajądrogiucieczki,sączujni,żyjąwwiecznym
zagrożeniu.Jackmógłbysięzałożyć,żetegodniafacetniemiałwsamochodzie
towaru.Przywiózłdomiasteczkaswojąkobietęinoworodka,niebawiłbysięw
kontrabandę. Jeśli miał broń, to legalną, ale zamazane błotem tablice
rejestracyjne były nieczytelne. Kiepski trik. Jack pamiętał numery. Zapamiętał
je, kiedy facet pojawił się po raz pierwszy w miasteczku, usiłując wyprać w
barzebrudnepieniądze.
ZadrugimrazemprzyjechałdoVirginszukaćpomocymedycznej.Wkońcu
pojawiłsięuMel.Mówiła,żezawiózłjągdzieśzaClearRiver,awClearRiver
niebyłolekarza.DoGraceValleyczyGarbevillemiałzadaleko.
Kobieta w towarzystwie Mel wyszła od doktora mniej więcej po dwóch
kwadransach. Uścisnęła jej dłoń na pożegnanie, wsiadła do samochodu i suv
odjechałpowoli.
Jack podniósł się i z zasępioną miną podszedł do Mel. Wsunęła dłonie do
kieszenidżinsów.Zatrzymałsięnastopniach,oparłłokiećnakolanieispojrzał
jejwoczy.Niebyłzły,raczejzmartwiony.
–Dokwie,cozrobiłaś?–zapytał.
Kiwnęłagłową.
–Tak.Wie,żeodebrałamdziecko.Towłaśniezrobiłam,Jack.
– Obiecaj mi, że nigdy już nie poważysz się na coś takiego, nie dla faceta
jegopokroju.
–Znaszgo?
– Nie, ale złożył wizytę w barze i wiem, czym się zajmuje. Problem nie w
tym,żeprzywiózłdziewczynędomiasteczka,tylkożetyzgodziłaśsięwejśćna
jego teren. W środku nocy pojechałaś z nim w nieznane. Sama. Tylko dlatego,
że…
–Niegroziłmi.Onmnieprosił.Wcześniejbyłwprzychodni,rozmawiałam
znim,niebyłkimśzupełnieobcym.
–Posłuchaj–stwierdziłstanowczymtonem.–Wprzychodniczywbarzenie
odważyłbysięcigrozić.Tacyludziewoląniezwracaćnasiebieuwagi,bojąsię,
żepolicjamogłabyzainteresowaćsięichuprawami.Aletam,wlesie–wskazał
głową na wschód – wszystko mogło się zdarzyć. Gdyby tylko uznał, że
stanowiszzagrożeniedlajegointeresów…
–Nicbyminiezrobił,botobyłobydopierozagrożeniedlajegointeresów.
–Takci powiedział?Niewierzyłbym anijednemujego słowu.Nie możesz
tegorobić,Melindo.Niemożeszjeździćsamadoobozowiskahodowcy.
–Wątpię,bypodobnasytuacjakiedykolwiekjeszczesięzdarzyła.
–Obiecajmi,żeniebędzieszsięjużnarażać.
Pokręciłagłową.
–Tomojapraca.Gdybymniepojechała…
–Naprawdęnierozumiesz,codociebiemówię?Niechcęcięstracić,ajuż
napewnoniedlatego,żepodejmujeszgłupieryzyko.
Wysunęłabrodę.
–Nigdy…powtarzam,nigdynieważsięmówić,żepostępujęgłupio.
–Niebędę,alemusiszzrozumieć…
–Takobietarodziła,więcmusiałamjechać,inaczejdoszłobydotragedii.Nie
miałamczasuzastanawiaćsięnadzagrożeniami.
–Zawszejesteśtakauparta?
–Dlamnieniemiałoznaczenia,kimjesttakobietaijakzarabianażycie.
–ZrobiłabyścośpodobnegowLosAngeles?–Jackuniósłbrwi.
Pomyślała, że jej życie zmieniło się radykalnie od chwili wyjazdu z
wielkiego miasta. Odebrała dziecko kobiety hodowcy marihuany. Pojechała do
niego. Czy teraz powinna się pakować i uciekać, ratować życie? Miała
ważniejsze sprawy na głowie. Powinna zrobić remanent w lodówce doktora i
zawieźćjedzeniedoobozuPaulisa.Oddwóchtygodnitamniebyła.Niemiała
ochotypowtarzaćdoświadczeniazostatniejnocy,aledałojejonodomyślenia.
Kiedy odeszła ze szpitala w Los Angeles, na jej miejsce pojawiło się dziesięć
kandydatek. Tutaj, na całym tym rozległym terenie, byli tylko ona i Dok. Nie
wiedziała,cotodzieńwolny,cotourlop.Gdybyupierałasię,żebydoktorznią
jechał,dzieckobyzmarło.
Przyjechałam, bo wydawało mi się, że życie tutaj będzie prostsze,
spokojniejsze, pomyślała. Że nie będę zmagała się z problemami. I nie będę
musiałasiębać.Żebędętutajbezpieczna.Niesądziłam,żestanęsięsilniejsza,
odważniejsza.
UśmiechnęłasiędoJacka.
–WLosAngeleswtakichsytuacjachwysyłaliśmyratownikówmedycznych.
Widziałeś tu jakiegoś ratownika? Twierdziłeś, że życie tutaj jest
nieskomplikowane.Strasznykłamcazciebie.
–Mówiłemci,żemamyswojeproblemy.Niesłuchałaśmnie,Mel.
– No więc życie tutaj bywa skomplikowane, a ja muszę wykonywać swoją
pracęnajlepiej,jaktylkopotrafię.
Wszedłnaganekiująłjąpodbrodę.
–Potrafiszbyćnaprawdętrudna.
–Tak?–zapytałazuśmiechem.–Tyteż.
ROZDZIAŁTRZYNASTY
Melniepowiedziaładoktorowi,dokądjedzie,tyletylko,żemusisięzkimś
spotkać.Dokpoprosiłją,bypodrodzezajrzaładoFrannieButler,starszejpani,
któramieszkałasamaicierpiałananadciśnienie.
– Sprawdź, czy ma wszystkie potrzebne leki i czy je bierze. – Dok zażył
antacyd.
–Znowumapanzgagę?
–Wmoimwiekukażdymazgagę–burknąłidałjejznak,żebysięzabierała.
Mel podjechała do Frannie, zmierzyła ciśnienie, co zabrało trochę czasu.
Musiała wypić herbatę, zjeść ciasteczka, porozmawiać ze starszą panią.
Domowewizytywmałymmiasteczkutopowinnośćzawodowa,aleispotkanie
towarzyskie. Od Frannie pojechała do Andersonów. Ledwie zaparkowała,
pojawiłsięBuck.Zaskoczonygwizdnąłnawidokhummera.
–Odkiedymasztocudo?
– Od tygodnia. Znacznie lepiej spisuje się na tych okropnych drogach niż
moja zagraniczna zabawka, jak Dok nazywał bmw, kiedy tryskał dobrym
humorem.Kiedybyłwgorszym,niezacytuję,akiedywpaskudnym…
–Pozwolisz,żegosobieobejrzę?–Zerknąłdownętrzaprzezszybę.
–Oczywiście.PójdędoChloe,stęskniłamsięzanią.Lillywdomu?
– Tak, w kuchni. Drzwi są otwarte. Idź, idź. – Buck zajął się wspaniałą
supermaszyną.
Melobeszładom,wokniekuchennymdojrzałaprofilLilly,zastukaławramę
drzwisiatkowych,pchnęłajeiznieruchomiała.
Lillyzbytpóźnozakryłapierśkocykiemmałej.KarmiłaChloe.
–Lilly?–wykrztusiłazmieszanaMel.
WoczachLillypokazałysięłzy,poczerwieniała.Małazaczęłakwilić.
Lillypróbowałająuspokoić,jednocześniezapinającbluzkędrżącądłonią.
–Mel…
– Jak to możliwe? – Najmłodsze dziecko Lilly było już dorosłe. Za nic nie
mogłamiećmleka.Naglezrozumiała.ChloebyłacóreczkąLilly.Melopadłana
krzesło.–Rodzinawie?
Lillypokręciłagłową,zacisnęłapowieki.
–TylkojaiBuck–powiedziaławkońcu.–Musiałamstracićrozum.
Melbyłakompletniezbitaztropu.
–Cosięwłaściwiestało?
– Myślałam, że się nią zajmą. Że adoptują ją jacyś mili ludzie, którzy nie
mogąmiećwłasnychdzieci.Żebędziemiałamłodychrodziców.Niewierzyłam,
żemisiętoprzytrafi.Iżedamsobieradę.–Rozszlochałasię.
Melpodeszładoniej,wzięłanaręcekapryszącąChloe,aLillyoparłagłowę
nastoleiażzawodziłazpłaczu.
– Tak mi wstyd – łkała. – Wychowałam sześcioro dzieci. Mam siedmioro
wnucząt.Niewyobrażałamsobie,żejeszczeurodzę,wtymwieku…
–Niemiałaśnikogo,zkimmogłabyśotymporozmawiać?
– Mel, to jest wieś. Nie mogłam nikomu się zwierzyć. Niedobrze mi się
robiło, kiedy zrozumiałam, że jestem w ciąży. Traciłam rozum. Mam
czterdzieściosiemlat.
–Myślałaśoaborcji?
– Tak, ale nie mogłam się zdecydować. Po prostu nie mogłam. To nie
kwestiaprzekonań,toinstynkt,coś,cotkwiwemnie.
–Aadopcja?
–Niktbytegoniezrozumiał.Woczachmiasteczkabyłabymmorderczynią.
Niktniezaakceptowałbytego,żeoddałamwłasnedziecko.Niewiedziałam,co
robić.
–Aterazcozamierzasz?
–Niewiem,poprostuniewiem.
– Co zrobisz, jeśli ludzie ze służb socjalnych będą chcieli ci ją zabrać?
Oddaszją?
–Niewiem.Chybanie.Boże,gdybytowszystkomożnacofnąć.
–Jakudałocisięukrywaćciążę?Urodzićbezniczyjejpomocy?
–Niktsięniezorientował,bomamsporąnadwagę.Buckmipomógł.Biedny
Buck, nic nie wiedział prawie do samego końca. Trzymałam to przed nim w
tajemnicy.Możeterazmoglibyśmyjąadoptować?
Melusiadła.CałyczaskołysałamarudzącąChloe.
– Nie musisz jej adoptować, to twoje dziecko. Martwię się o ciebie.
Podrzuciłaśjądoktorowi,tomusiałobyćdlaciebieokropne.
–Siedziałamwsamochodzieiobserwowałam,cosiędzieje.Widziałam,jak
Jackznajdujemaleńką,jakprzywołujeciebie…Jużodjeżdżałaś…Pilnowałam,
żebynieprzydarzyłosięjejniczłego.Czułamsięstrasznie,alewiedziałam,że
muszętakpostąpić.
–Lilly,podejrzewam,żeniedoszłaśjeszczedosiebie.Tojakieśszaleństwo.
–Podałajejcóreczkę.–Skończjąkarmić,jestgłodna.
–Niewiem,czydamradę,jestemzbytzdenerwowana.
– Przyłóż ją do piersi, ona sama sobie poradzi. – Kiedy mała zaczęła ssać,
Melobjęłajeistałatakdługąchwilę.
–Cozrobisz?–zapytałaLilly.
–Nas,medyków,obowiązujetajemnicalekarska.Gdybymbyłatutaj,kiedy
odkryłaś, że jesteś w ciąży, mogłabyś bez obaw zawierzyć mi swój sekret.
Mogłaś zwrócić się do Doka albo doktora Stone’a w Grace Valley. Pracował
jakopołożnik,zanimzostałlekarzemrodzinnym.Mogłaśporozmawiaćzludźmi
zporadniplanowaniarodziny,oniteżsązobowiązanidozachowaniatajemnicy.
Tonietylkokwestiaetyki,takstanowiprawo.
–Niewiedziałam,dokogosięzwrócić.Melpokręciłagłową.
–Musiałaśbyćprzerażona–powiedziałasmutno.
– W całym swoim życiu nie miałam tak trudnej sytuacji, a przecież ciągle
borykaliśmysięzproblemami,niełatwonambyłoutrzymaćtęfarmę,wychować
dzieci,zapewnićimwmiarędobrybyt.
–Jakudajecisięukrywać,żekarmisz?Chłopcyprzecieżmieszkajązwami.
– Kiedy ktoś kręci się po domu, daję jej butelkę. Kiedy zostajemy same,
karmiępiersią.
–Zamierzałaśjąoddaćipomimotokarmiłaś?Niemusiałaśtegorobić.
Lillywzruszyłaramionami.
– Po tym, jak ją porzuciłam, tyle przynajmniej mogłam jej dać. Tak mi
przykro.Takstrasznie,strasznieprzykro.Niezrozumiesz,jaktojest,poświęcić
całeżyciedzieciominagledochowaćsiękolejnego,kiedyjesteśjużbabcią.Jai
Buck…przezcałeżycieliczyliśmykażdygrosz.Byłonaprawdętrudno.
– Lilly, potrafię sobie wyobrazić, jak ciężko ci było, jaka musiałaś być
zdesperowana i przerażona, nie będę cię jednak oszukiwać. Sytuacja jest
skomplikowana.
–Pomożesznam?PomożeszChloe?
– Zrobię, co w mojej mocy, chociaż prawo to prawo. – Mel westchnęła. –
Zrobię, co w mojej mocy – powtórzyła. – Postaram się. Znajdziemy jakieś
rozwiązanie.Muszępomyśleć,spokojniesięzastanowić.
Kiedy Lilly doszła do siebie, Mel pożegnała ją. Spędziła w domu
Andersonówokołogodziny,aleBucknadalpodziwiałhummera.
–Niesamowitamaszyna–powiedziałzszerokimuśmiechem.
–Buck,idźdoLilly,pocieszją.Karmiławaszącóreczkę,kiedyweszłamdo
kuchni.
–Aniechto.
W drodze powrotnej do miasteczka Mel zdała sobie sprawę, że Dok
wiedział. Powtarzał, że matka w końcu się pojawi. I pojawiła się. Kiedy wiele
tygodni temu powiedziała mu, że Lilly chce wziąć Chloe, zaskoczony uniósł
brwi. Nigdy nie zawiadomił służb socjalnych, to jasne, ale też nie zdradził się
słowemprzedMel.
Wróciła do przychodni w stanie wrzenia. Doktor akurat miał pacjenta,
musiała więc zaczekać. W końcu delikwent wyszedł z kieszeniami pełnymi
leków.
–Cośtakawściekła?–zainteresowałsię.
–ByłamuAndersonów.ZastałamLillyzChloeprzypiersi.
– Aha – powiedział po prostu i pokuśtykał do swojego biurka. Artretyzm
widaćznowusięodezwał.
Meloparładłoniepłaskonabiurkuinachyliłasiędodoktora.
–Niezawiadomiłpansłużbsocjalnych.
–Niewidziałemtakiejpotrzeby.Matkaodebrałamałą.
–Cozaktemurodzenia?
–Jakjużwszystkosięułoży,wystawięgo.
–Doktorze,niechpanwtoniebrnie.Matkająporzuciła.Późniejsięponią
zgłosiła,toprawda,alewświetleprawapopełniłaprzestępstwo!
– Uspokój się. Lilly przeszła załamanie, to wszystko. Teraz już doszła do
siebie.Czuwamnadnią.
–Mógłmipanpowiedzieć!
– I co byś zrobiła? Zabrała jej dziecko. Ta kobieta była zupełnie rozbita,
potrzebowałaczasu,żebysięuspokoićiodzyskaćrównowagę.
–Powinnapoddawaćsiębadaniomkontrolnym.
– Wychowała sześcioro dzieci i gdyby coś było nie tak, zgłosiłaby się do
mnie.GdybywcześniejchciałaodebraćChloe,upierałbymsięprzybadaniu,ale
minęło trochę czasu od porodu. Widziałem gołym okiem, że jest w dobrej
kondycji.
WMelwszystkosięgotowało.
–Niemogętakpracować.Jestemtutaj,żebyzapewniaćludziomprzyzwoitą
opiekęmedyczną.Niebędęzgadywała,cosiępanuroiwgłowie.
–Niktcięotonieprosi–odparowałDok.
Melosłupiała,potemzaklęłairuszyładodrzwi.
–Jeszczenieskończyliśmy!–huknąłdoktor.–Dokądto?
–Napiwo!–odkrzyknęła.
Nie potrafiła ukryć wzburzenia, ale też nie mogła zdradzić Jackowi, co ją
wprawiłowtakistan.Podeszłaprostodobaru,niewitającsięznikimpodrodze.
Jackspojrzałnaniąipowiedziałtylko:
–Orety…
–Piwo.
Podałjejpiwo.
–Chceszotymporozmawiać?
–Niemogę.–Upiłałyk.–Sprawyzawodowe.
–Cośpaskudnego,domyślamsię.Jesteśnieźlewkurzona.
–Itojak!
–Mogęcijakośpomóc?
–Niezadawajpytań.Obowiązujemnietajemnicalekarska.
–Tojakaśpoważnasprawa.
Owszem,poważna,pomyślała.Jackpodsunąłjejkopertę.
–Możetopoprawicihumor.WynikizEureki.Jestemczysty.
Uśmiechnęłasięlekko.
–Todobrze,Jack.Takmyślałam.
–Niespojrzysz?
–Nie.–Pokręciłagłową.–Ufamci.
Nachyliłsięipocałowałjąwczoło.
– Dzięki, to miłe. Dręcz się, pij piwo i daj znać, jak ci będę potrzebny. –
Odszedłdyskretnieizająłsięswoimisprawami.
Meluspokajałasiępowoli.Mniejwięcejpopółgodziniewbarzepojawiłsię
doktoriusiadłobokniej.Posłałamuwściekłespojrzenieiwbiławzrokwswoją
szklankę.
Dokpodniósłdłoń,Jackpodałmuwhiskyizostawiłdwójkępoirytowanych
gościsamymsobie.Dokupiłłyk.
– Masz rację, nie powinienem mieć przed tobą tajemnic – przyznał. – W
końcupracujesztutajtaksamojakja.
Meluniosłabrew.
–Toprzeprosiny?
– Niezupełnie. Mówię tylko, że w tym przypadku miałaś rację. Jestem
przyzwyczajony,żezewszystkimmuszęradzićsobiesam.Ityle.Bezobrazy.
–Aha,bezobrazy–sarknęła.–Tocoterazzrobimy?
– Ty nic, bo to moja sprawa. Jeśli przekroczyłem uprawnienia, nie chcę,
żebyś była w to wplątana. Zawsze postępujesz zgodnie z etyką, ja też, choć
inaczejjąrozumiem.
– Powinna poddać się badaniom kontrolnym. Mogę ją przebadać albo
umówićzdoktoremStone’em.
– Sam zdzwonię do Johna. – Upił kolejny łyk whisky. – Ty trzymaj się z
dalekaodtejsprawy.
–NapewnopanzadzwonidoStone’a?
Przezchwilęmierzylisięspojrzeniami,obydwojejednakozagniewani.
– Zadzwonię. Robisz tu dobrą robotę, moja panno. Ja jestem za stary,
szczególnie jeśli idzie o dzieciaki. Ciągle jeszcze mogę leczyć ludzi, ale te
artretyczne ręce niewiele mogą pomóc rodzącym. Kobietami ty powinnaś się
zajmować.Obróciłasiękuniemu.
–Najpierwprzeprosinywygłoszonepółgębkiem,terazletnikomplement.
– Przepraszam – mruknął, nie patrząc na Mel. – Uważam, że jesteś tu
potrzebna.
Doskonale wiedziała, jak trudno było mu wypowiedzieć te słowa.
Odetchnęłagłęboko,objęładoktoraipołożyłamugłowęnaramieniu.
–Niechpanniebędziewobecmniezbytmiękki.
–Niedoczekanietwoje–burknął.
Jack nie wiedział, co zaszło między nimi, ale Mel oznajmiła, że wraca z
Dokiemdoprzychodniitamcośzjedzą.Domyślałsię,żemająjakieśsprawydo
omówienia,wkażdymrazieMelobiecała,żewpadniejeszczepopracy.
Okołoszóstejpanowałnajwiększyruch,kołosiódmejbarzacząłpustoszeć,
zostałozaledwiekilkugości.Właśniewtedydrzwisięotworzyły.
Charmaine. Nigdy wcześniej nie pojawiała się w Virgin River. Jack
powiedziałjejwyraźnie,żeniechcemieszaćtychdwóchsferswojegożycia.
Wyglądała naprawdę ładnie. Dojrzała, elegancka, dobrze ubrana, w
ciemnych spodniach, białej bluzce, granatowym blezerze… Zadbana fryzura…
Kobietazklasą.
Usiadłaprzybarzeiuśmiechnęłasię.
–Witaj,Jack.Pomyślałam,żezajrzęizobaczę,jakcisięwiedzie.
–Dobrze,Char.Acouciebie?
–Świetnie.
–Napijeszsięczegoś?
–Chętnie.Dajmiwhiskyzlodem.
–CocięsprowadzadoVirginRiver?
–Chciałamcięzobaczyć.
Chciała go zobaczyć… A on nie chciał powtarzać tego, co już raz
powiedział. A już na pewno nie tutaj, w barze. Spojrzał jej w oczy i kiwnął
głową.
–Niezmieniłeśzdania?
–Nie.–Miałnadzieję,żenatympoprzestaną.
–Przykrosłyszeć.Miałamnadzieję,żemoże…Nieważne.Czytamwszystko
ztwojejtwarzy.
–Char,proszę.Tonieodpowiedniemiejsceinieodpowiedniczas.
– Uspokój się, Jack. Nie mam zamiaru naciskać. Nie miej pretensji do
kobiety, że chciała cię odwiedzić. To, co nas łączyło, było wyjątkowe. W
każdymraziedlamnie.
–Dlamnieteż.Przykromi,ależyciesięzmienia.
–Ciągletwierdzisz,żeniemanikogoinnego?
–Wtedyniebyło.Niekłamałem.Nigdycięnieokłamałem.Aleteraz…
Niedokończyłzdania,kiedydrzwisięotworzyłyiweszłaMel.
Wcześniej była wściekła, teraz przygaszona i wyraźnie zmęczona. Zrobiła
coś,czegonigdywcześniejnierobiła.Zamiastusiąśćnastołkuizamówićpiwo,
weszłazabar.
–Przepraszamcięnachwilę,Char–powiedziałJackipodszedłdoMel.
Objęła go w pasie, uściskała, położyła mu głowę na piersi. On otoczył ją
ramionami.CzułnasobiepalącywzrokCharmaine.
–Miałamtrudnydzień.Przeprowadziliśmytakzwanąrozmowęzasadniczą,
ciężką,wyczerpującą.Taknaprawdębyłatoawantura.Próbowaliśmyustalić,jak
ma wyglądać nasza współpraca, o ile w ogóle będzie jakoś wyglądać. Było
trudniej,niżprzypuszczałam.Czujęsięemocjonalniewyczerpana.Wyładowane
akumulatory,taktomożnaokreślić.Wypiłabymcrownroyal.Jadłamiobiecuję,
że poprzestanę na jednej szklaneczce, ale możesz mnie oczywiście odwieźć do
domu,jeślibędzieszchciał.
–Żartujesz.Niepuszczęcięsamej,boBógwie,coznowuwymyślisz,zkim
i dokąd się wybierzesz. – Odwrócił ją tak, by wyszła zza baru. Nie patrząc w
stronę Charmaine, przygotował drinka dla Mel, która właśnie sadowiła się na
stołku.–Przepraszamcięnachwilę.
–Jasne,nieprzejmujsięmną.Muszętrochęochłonąć,dojśćdosiebie.
JackwróciłdoChar.
Spojrzałananiegozbolałymwzrokiem,upiłałykwhisky.
–Rozumiem–szepnęła.Nocóż,sytuacjabyłajasna.
Ująłjejdłoń.
– Nie okłamałem cię, Char. Teraz to pewnie nie ma znaczenia, ale uwierz,
proszę,żemówiłemprawdę.Niebyłonikogo.
–Alechciałeś,żebybył.
Pokiwałgłową,spojrzałnaMel.Przyglądałasięimzaskoczona,smutna.
–Rozumiemwszystko.Zbieramsię.Zostawiamcięztwoimisprawami.
Położyła na barze dwudziestodolarówkę. Ten gest miał upokorzyć, obrazić
Jacka, bo przecież postawiłby jej drinka. Zsunęła się ze stołka i ruszyła do
wyjścia.Jackchwyciłbanknotipobiegłzanią.
–Zarazwracam,zaczekaj–rzuciłpodrodzedoMel.
–Zaczekam,niemapośpiechu–mruknęła.
DogoniłCharmaineprzysamochodzie.
–Przykromi,żetaktowyszło.Powinnaśbyłazadzwonić.
–Owszem,takbyłobywygodniej,prawda?–Miaławilgotneoczy,wkażdej
chwilimogłypopłynąćznichłzy.–Teraztowidzę.
–Niejestempewien.To…totrwaodniedawna.
–Alemyślałeśoniejwcześniej?
Jackwciągnąłpowietrze.
–Tak.
–Kochaszją.
–Tak.Jestdlamniekimśbardzoważnym.
Charmainezaśmiałasięgłucho.
–Ktobypomyślał.Facet,któryznikimniechciałsięwiązać.
– Nie chciałem cię zwodzić, Char, dlatego zerwałem z tobą. Uważałem, że
jeśliMeldamichoćby,cieńszansy,będęoniąwalczył.Niemogłemoszukiwać
żadnejzwas.
– Spokojnie, chłopcze. Jest młoda, ładna… Straciłam cię nieodwołalnie.
Terazjużwiem.Chciałamsiętylkoupewnić.
Wcisnąłjejdwudziestodolarówkędoręki.
–Chybaniemyślisz,żepozwolęcipłacićzadrinkiwmoimbarze.
–Dawnekochankipijąnakosztfirmy?–spytałacierpko.
–Nie.Przyjacielepijąnakosztfirmy.–Nachyliłsięipocałowałjąwczoło.
– Wybacz, jeśli sprawiłem ci ból. Nie chciałem. – Odetchnął głęboko. – Nie
spodziewałemsię,żecośtakiegosięzdarzy.
– Rozumiem, Jack. Brakuje mi ciebie, to wszystko. Niech ci się układa, a
gdybynie…
–Char,jeślisięnieułoży,niebędęnicwart.
Zaśmiałasię.
–Czasnamnie.Powodzenia,Jack.
Wsiadła do auta i odjechała. Patrzył przez chwilę za oddalającym się
samochodem,poczymwróciłdośrodka.
StanąłzabaremnaprzeciwkoMel.
–Przepraszamcię.
–Ktotobył?
–Staraznajoma.
–ClearRiver?
–Tak,zajrzała,bochciałazobaczyć,jakmisięwiedzie.
–Oczekiwałaczegoś?
–Tak,alepowiedziałemjejjasno…
–Cotakiegojejpowiedziałeś,Jack?
–Żejestemzajęty.Starałemsiębyćdelikatny.
TwarzMelzłagodniała.
Uśmiechnęłasięnieznacznieidotknęłajegopoliczka.
–Chybaniemampowodówwściekaćsięnaciebie.Twojągłównązaletąjest
dobroć.Alepowiedzmi,kowboju,czyonamazamiarskładaćciwizyty?
–Nie.
–Todobrze.Nielubiękonkurencji.
–Niemażadnejkonkurencji,Melindo.Nigdyniebyło.
–Iniechtakzostanie.Okazujesię,żejestemstrasznąegoistką.
–Zerwałemznią,jaktylkociępoznałem.
Najejtwarzypojawiłosięrozbawienie.
–Optymistazciebie.Mogłeśwylądowaćsamjakpalec.
– Byłem gotów zaryzykować. Nie chciałem nic popsuć. Pragnąłem cię. –
UśmiechnąłsiędoMel.–Wkurzyłaśsię.
–Wiem,dlaczegoprzyjechała.Zanicbymcięnieoddała.Odwiezieszmnie
dodomu?
–Jasne.
–Topoprośłysolaozgodę.Jack,chcę,żebyśzostałnanoc.
Lipiecbyłsłoneczny,ciepły.Jacksiedziałnaganku,kiedypojawiłsięRick.
Wczasiewakacjiprzychodziłdopracywcześniej,czasamiprzedlunchem.Tego
dniamiałdziwnąminę.
–Couciebie?–zapytałzaniepokojonyJack.
–Wporządku.
–Przysuńsobiefotel.Niechcębyćwścibski,aleciągleotymmyślę.Cou
Liz?
Rick,zamiastusiąść,oparłsięobalustradę.
–Widaćpomniewszystko,co?
–Coświdać.Więcjak,wporządku?
–Chybatak.–Rickodetchnąłgłęboko.–Czekam,ażmipowie,żesięnam
upiekło,żeniejestwciąży.Czujęsiępaskudnie.
–Myślę,żemaszpowody.
–Proponowałem,żebyśmywyhamowali,aonawpadławrozpacz.Lubięją,i
tobardzo.Niechodziteżoto,cozrobiliśmy.Rozumiesz?
–Rozumiem.
–Mogęcicośpowiedzieć?
–Jeślichcesz.
–Lubięją,możenawetkocham,alezamocnomiędzynamiiskrzy,jesteśmy
za bardzo nakręceni. Nie chcę spieprzyć sobie życia, nie chcę jej spieprzyć
życia. Nie daję sobie rady. Tamtego wieczoru… nie wiedziałem, że to tak się
skończy.Myślę,żenajlepiej,jakbędziemytrzymaćsięodsiebiezdaleka.Czyto
znaczy,żewymiękam?
Jackuśmiechnąłsię.
–Nie,toznaczy,żemyślisz.
– Czuje się jak fiut. Ale ona tak na mnie działa, kiedy ją widzę. Po prostu
tracęrozum.
Jackwyprostowałsięwfotelu,apotemnachyliłdoRicka.
–Sątakie momentywżyciu, kiedydobrzejest byćnaprawdę nakręconym.
Przekonaszsię,aleniebędzieszmiałwtedyszesnastulat.Musiszkumać,cojest
grane,atychybakumasz.Przykromi,żejestwamtrudno.
–Czujęsiępaskudnie–powtórzyłRick.–Istraszniezaniątęsknię.Zanią,
poprostu.Niechodzioseks.
– Ricky, jesteś za młody, żeby zostać ojcem. Wiem, że to boli, ale czasami
człowiekmusipodejmowaćniełatwedecyzje.Liztojeszczedziecko.Myślę,że
maszrację.Jeślidziewczynajestwporządku,zrozumie.
–Niewiem.–Rickpokręciłsmutnogłową.
–Pozwóljejtrochędorosnąć,chłopcze.Odczekajcie.Możetoprzetrwa.
– Albo nie przetrwa. Myślę, że wyrządzam jej wielką krzywdę. Mogę nie
miećdrugiejszansy.
–Niewracajnamiejscezbrodni,bytakpowiedzieć,bonapytaszsobiebiedy.
Melpromieniała.Miałapacjentkęwostatnimtrymestrze.Pierwszedziecko.
Pierworodne dzieci to największa radość. Ci ludzie starali się o dziecko od
dłuższego czasu i teraz z niepokojem oczekiwali porodu, ale byli też bardzo
podekscytowani. Anne i Jeremy Givensowie zbliżali się do trzydziestki,
małżeństwem byli od ośmiu lat. Jego ojciec posiadał ogromne sady, Anne i
Jeremy mieszkali z Givensami seniorami? Dziecko miało urodzić się przed
zbioremjabłek.
–Wogóleniesypiamjużsama–zwierzałasięMelsiostrze.–Totakiemile
mieć go blisko siebie. – Nie przyznała się Joey, że po wyprawie na plantację
marihuanyJackniespuszczałjejzoka.Uśmiechnęłasiędosiebie.
Każdasytuacjamaswojedobrestrony.
–Awogólesypiasz?
Melzaśmiałasię.
–Sypiamdoskonale.Wiesz,Joey,nigdywżyciunieczułamczegośtakiego.
Wystarczy,żenaniegospojrzęijużmamochotęściągaćzsiebieubranie.
–ZasłużyłaśnaJacka,Mel.
– Poprosił mnie, żebym pojechała z nim do Sacramento na urodziny jego
najmłodszejsiostry.Tobędziewielkierodzinnespotkanie.Samaniewiem…
–Niewahajsię.Poznałaśmnieznimiodrazuprzypadliśmysobiedoserca.
Onzamnąszaleje–oznajmiłaJoeyześmiechem.
–Niemartwięsiętym,żemnieniepolubią,tylkożepomyśląsobiewięcej,
niżpowinni.
–Wolisztrzymaćdystans?
–CałyczasczujęsiężonąMarka.
–Mel,dajspokój.Markniestaniewamnadrodze.Jeślicięwidzi,cieszysię,
żemaszkogoś,ktoogrzewacięwnocy.
–Jeślimniewidzi…Aniechto…Czerwienięsięnasamątęmyśl.
Dała się w końcu przekonać Jackowi, ale całą drogę do Sacramento była
podenerwowanainiespokojnajakdzikakotka.
–Niechcę,żebytwojarodzinapomyślała,żetojakiśpoważnyzwiązek.
–Mająpomyśleć,żeniepoważny?
– Wiesz, że w moim życiu nie ma nikogo innego. Jestem zdeklarowaną
monogamistką.Poprostupotrzebujęczasu…
Roześmiałsię.
– Przez całe swoje dorosłe życie mówiłem kobietom, z którymi się
spotykałem,żeniechcęsięwiązać…Terazpewniesporoznichpomyślałoby,że
mamzaswoje.
–Wieszprzecież,comamnamyśli.Chodziomojesprawy…
– Najwyższy czas, żebyś przestała myśleć o „swoich sprawach”. Mówię
serio.
–Jateżmówięserio.Niechcę,żebypotraktowalinasjakzdeklarowanąparę.
Będziemyspaćwosobnychsypialniach.
– Nie – sprzeciwił się Jack. – Sypiam z tobą noc w noc. Powiedziałem już
ojcu,żebędziemyspaćrazem.
Melwestchnęłaciężko.
–Dobrze,aleniebędziemytegorobićpoddachemtwojegoojca.
Jack wykpił ją niemiłosiernie, mając przy tym niezły ubaw, a ona na
przemianfukałajakdzikakotkaichichotała.
WSacramentobyłoupalnie,znaczniebardziejupalnieniżwVirginigoręcej
niżwLosAngeles,boniebyłotutajbryzyodoceanu,któraprzynosiłabytrochę
chłodu.
Sam Sheridan ciągle mieszkał w tym samym przestronnym domu na
przedmieściachSacramento,wktórymwychowałasiępiątkajegodzieci.
Byłatuogromnakuchnia,wspaniałyogród,basen.
Spędzili sympatyczny wieczór na tarasie przy stekach z grilla i czerwonym
winie.Pokolacjipanowiesięuparli,żepozmywająnaczynia.
Melwzięłakieliszekizaczęłazwiedzaćdom.WgabinecieSamaSheridana
jedna ściana zawieszona była zdjęciami rodzinnymi: córki, wnuki i wreszcie
Jack w mundurze marines z kilkoma rzędami baretek, Jack ze swoimi
podkomendnymi, z rodzicami, z generalicją, z kumplami z Semper Fi, których
poznała w Virgin River. Gabloty z odznaczeniami. Nie znała się na medalach,
alerozpoznałatrzyPurpuroweSerca,SrebrnąiBrązowąGwiazdę.
Samstanąłzanią,położyłjejdłonienaramionach.
–Jacktobohater.Odznaczanogowielerazy–powiedziałcicho.
–Trudnosiędomyślić,kiedyczłowiekznimrozmawia.
–Wiem.–Uśmiechnąłsię.–Jestskromny.
DopokojuwszedłJack.
–Prosiłemcię,tato,żebyśpochowałtobadziewie.
– Popatrz, Mel. – Sam nie zwracał na syna najmniejszej uwagi, a nawet
odwrócił się do niego plecami. – To za udział w Pustynnej Burzy. A to za
Bośnię. Serbowie zestrzelili dwóch naszych pilotów. Jack i jego ludzie
wyciągnęlitychchłopcówzpiekłaiprzetransportowalinatyły.WAfganistanie
zostałpostrzelony,alewyprowadziłswójoddziałspodognia.Atozostatniego
konfliktuwIraku,gdzieuratowałsześciuludzi.
–Tato…
–Skończyłeśzmywać?–Samnawetnieodwrócisiędoniego.
Melspojrzałananiego.
–Myślisz,żeuciekaodwspomnień?
–Odniektórychnapewno.Alezłewspomnienia;niepowstrzymałygo,żeby
wziąćudziałwkolejnemisji.Odznaczaligogenerałowie,razsamprezydentBył
jednym z naszych marines. Jestem z niego dumny On pewnie wyniósłby te
wszystkiemedalenastrychalejaichpilnuję.
–Onniejestdumny?
–Jestdumnyzeswoichludzi,niezodznaczeńLudziezawszebylidlaniego
najważniejsi,niedbaowyróżnienia.Nieznaszgoodtejstrony?
– Wiem tylko, że był w marines. Poznałam też kilku jego kolegów. –
WskazałazdjęciechłopcówzSemperFi.
–Jacktourodzonyprzywódca.–Samupewniłsiężesynwyszedłzpokoju.
– Głupio się wstydzi, że ma tylko szkołę średnią. Jego siostry i zięciowie,
wszyscypokończylistudia,aleonzrobiłwięcej,bardziejprzysłużyłsięludziom
niżniejedenakademikzdoktoratem.Jestbardzointeligentny.Gdybyposzedłna
uniwersytet,skończyłbygoześwietnymiwynikami,alewybrałinneżycie.
–Jesttakidelikatny–wyrwałosięMel.
– To prawda. Widziałem, jak się obchodzi ze swoimi siostrzenicami, po
prostujakzjajkiem.Alekiedywalczy,stajesiętwardy.Toprawdziwybohater.
Ja i jego siostry patrzymy na niego ze zbożnym podziwem, tak to chyba
należałobyokreślić.
–Musiałobyćcitrudno,kiedywyjeżdżałwalczyć.
– Tak – przytaknął ze smutnym wyrazem twarzy. – Bardzo się o niego
martwiliśmy, tęskniliśmy za nim, ale on musiał spełniać swój obowiązek. I
spełniał go dobrze. – Sam rozpogodził się. – Wracajmy do kuchni. Złości się,
kiedygochwalę.
Mel obudziła się następnego ranka sama w łóżku. Słyszała głosy panów,
rozmawialigłośno,śmialisię.Wzięłaprysznic,ubrałasię.SamaiJackaznalazła
przystolewjadalni.Siedzielinadstertąpapierów.
–Zebraniezarządu?–zagadnęła.
–Cośwtymrodzaju–powiedziałSam.–Uważasz,synu,żewszystkojestw
porządku?
–Wnajdoskonalszym.Jakzwykle.–Uścisnąłdłońojca.–Dzięki,tato.
Samzebrałpapiery,schowałdoteczkiiwyszedłzpokoju.
– Ojciec był maklerem giełdowym, zanim przeszedł na emeryturę. Kiedy
byłem w marines, posyłałem mu od czasu do czasu pieniądze, a on od
dwudziestulatinwestujejedlamnie.
–Niesądziłam,żemarinestylezarabiają.
–Niesątojakieświelkiesumy,alezkażdąnastępnąmisjądostajeszwyższe
bonusy, dodatkowe pieniądze za udział w bitwach. Moi koledzy, żonaci,z
dziećmi, mieli duże wydatki domowe, ja, samotny, prawie żadnych. Mogłem
odkładać.
–Sprytnie.
–Myślałaś,żezbijamkrociewbarze?
–Nie.Niemusisz.Maszemeryturę,niewielewydajesz…
–Alemamzobowiązania.Jeślibarspłonąłbydofundamentów,przyrzekłem
sobie zabezpieczyć Proboszcza do końca życia. Chcę, żeby Rick skończył
studia.–UścisnąłdłońMel.–Mniesamemuniewieletrzeba.
Popołudniuzaczęłyzjeżdżaćsiostryzmężamiicórkami.Donna,najstarsza,
miała ponad metr siedemdziesiąt wzrostu i szpakowate włosy, Mary była tylko
trochę od niej niższa, szczupła, elegancka. Sprawiała wrażenie delikatnej i
trudno było wyobrazić sobie tę wytworną, zadbaną damę za sterami wielkiego
odrzutowca.DonnaiJeanniemiałypotrzycórki,Mary:dwie.Brie,najmłodsza,
obchodziła właśnie trzydzieste urodziny i ona jedna nie miała jeszcze dzieci.
Wzrostu Mel, o długich brązowych włosach, ta drobinka stawiała w stan
oskarżenia zatwardziałych przestępców i posyłała ich za kratki, czasami na
dożywocie. Ich mężowie byli, jak Sam i Jack, wysocy i dobrze zbudowani, a
dziewczynkiśliczne.
DlaBrienajlepszymprezentemurodzinowymbyłoto,żerodzinazebrałasię
wkomplecieiżeprzyjechałJack,ukochanybrat.
– Mieszka przecież niedaleko, moglibyście widywać się częściej –
powiedziałaMel.
– Niestety Jack zaciągnął się do marines, kiedy miał siedemnaście lat. Od
tego czasu bardzo rzadko bywał w domu. Teraz kontakt jest rzeczywiście
łatwiejszy.
Dzień upłynął na żartach, rodzinnych opowieściach, przy dobrym jedzeniu.
Samprzygotowałmięsa,asiostryprzywiozłyprzystawkiidodatki.
Po kolacji dziewczynki oglądały DVD, kąpały się w basenie albo grały w
gry na komputerze dziadka. Każda wybrała coś dla siebie. Starsi siedzieli przy
długimstolenatarasie.ZaczęłysięwspomnieniazprzeszłościJacka.
–Pamiętasz,tato,jakkupiłeśmunowełóżko,bozestaregowyrósł?Jakibył
wtedyzaskoczony?
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, tylko Mel się nie śmiała, bo nie znała
anegdoty.
– Tata oddał stare łóżko przyjacielowi rodziny, który akurat szukał czegoś
dla młodszego syna. Kiedy zdjęli materac, ukazała się prywatna biblioteczka
Jacka–wyjaśniłaDonnaiznowugruchnąłśmiech.
– Wychowywałem pannice i zupełnie zapomniałem, czym zajmują się
chłopcy,kiedypowinniodrabiaćlekcje.
–Tobyłybardzoprzyzwoiteczasopismadlafacetówzodważniepozującymi
nagimi dziewczynami, a nie jakieś katalogi Sersa z dziuniami w koronkowych
biustonoszach–broniłsięJack.
–Otóżwłaśnie–poparligochóremszwagrowie.
– Zauważyłam, że oprócz łazienki przy dużej sypialni jest w domu tylko
jednałazienka.
Znowuśmiechy,gwizdy,pohukiwania.
–Zawszewalczyliśmyołazienkę–powiedziałajednazsióstr.
–Janigdy–zaprzeczyłJack.
–Tybyłeśnajgorszy.Ajakjużdostałsiędołazienki,siedziałtamgodzinami
izużywałcałąciepłąwodę.
– Mama dawała mu minutnik, żeby wychodził szybciej i zostawiał trochę
ciepłejwodydlanas,aleonmiałtownosie.Mamamówiła,żeJacksięstara,bo
byłjejoczkiemwgłowie.
–Jabrałamprysznicwnocy,tobyłjedynysposób–powiedziałaDonna.–
Właśnie,skoromowaonocach.JaiMarymiałyśmywspólnąsypialnię,strasznie
zagraconą, pełną najróżniejszych bambetli i kartonów. Kiedy już usnęłyśmy,
zakradałsięzkumplemdonaszegopokoju,przywiązywałnamsznurkidostópi
rąk, z drugiej strony do naszych larów i penatów. Kiedy obracałyśmy się we
śnie,wszystkoleciałozhukiemnapodłogę.
– To jeszcze nic – wtrąciła Jeannie. – Wracałam ze szkoły i znajdowałam
wszystkiemojepluszakiwiszącenabaldachimiełóżkajakszubienicznicy.
–Myślałbykto,żewynierobiłyściemigłupichżartów–obruszyłsięJack.
– Pamiętacie, jak wszyscy siedzieliśmy w salonie i weszła mama z całą
garściąkondomów,któreznalazławpralce?„Jack,tochybatwoje”,powiedziała
tylko.
Znowugruchnąłszalonyśmiech.
–Wcaleniebyłymoje.Jaswoichniezostawiałemwspodniachoddawanych
mamiedoprania.PodejrzewamDonnę.
–Byłamfeministką–oznajmiłazdumą.
–Mamanigdybynieuwierzyła.Donnabyłajejdumąiradością.
–Sypiała,zkimmiałaochotę.
–Niemogętegosłuchać.–Samwstałiodprowadzanyśmiechemposzedłpo
piwo.
–Nieprzejmujsię,tato.Niegrozimijuż,żezajdęwciążę.
Kiedy skończyli kolację, panowie zniknęli, natomiast trzy starsze siostry
zajęłysięsprzątaniemzestołu.Solenizantceigościowikazałyodpoczywać.
MelzostałasamazBrieprzyogrodowymstole.
–Jacknigdywcześniejnieprzywiózłżadnejkobietydodomu–powiedziała
Brie.
– Trudno to sobie wyobrazić, kiedy widzi się go z wami. Wychował się
wśród kobiet i dobrze się z nimi czuje. Już dawno powinien był się ożenić,
założyćwłasnąrodzinę.
–Pewnietaksięułożyłoprzezsłużbęwmarines.
– Kiedy go poznałam, zapytałam, czy był kiedyś żonaty. Powiedział mi, że
jego żoną było Marine Corps, i że to straszna zdzira. – Gdy Brie zaśmiała się,
Melspytała:–OdwiedzałyściegowVirginRiver?
– Nigdy wszystkie razem, ale każda była u niego. Bywamy tam, tak
właściwie należałoby powiedzieć. Nasi faceci lubią wędkować z Jackiem i
Proboszczem. Tata potrafi siedzieć w Virgin po kilka tygodni. Bardzo lubi bar
Jacka.
– Myślę, że znalazł swoją niszę, swoje szczęśliwe miejsce – powiedziała
Mel. – Mieszkam w Virgin raptem od czterech miesięcy i trudno mi było się,
zaaklimatyzować. Przywykłam do wielkomiejskiej służby zdrowia, gdzie
miałam do dyspozycji wszystko, co tylko potrzebne. Tutaj musiałam się
diametralnieprzestawić.Aprzytymmamdwiegodzinydrogidofryzjera,który
mnieporządnieostrzyżeizrobipasemka.
–DlaczegoprzeniosłaśsiędoVirginRiver?
–Miałamdośćpracywwielkimmieście.Chaos,przestępstwa.Odeszłamz
nagłych przypadków nie tylko dlatego, że pociągało mnie położnictwo. Wiesz
połowę pacjentów dowoziła policja. Pierwsza kobieta, której dziecko
odbierałam, miała kilka nakazów, aresztowano ją tuż przed rozwiązaniem.
Rodziła przykuta kajdankami do łóżka. – Mel zaśmiała się. – Szukałam małej,
łatwej praktyki. Jest mała, ale czy łatwa? W takich mieścinach też zdarzają się
problemy.
–Naprzykład?
–Naprzykładjazdanaskrzynifurgonetkizpacjentkąwkrytycznymstanie,
nałebnaszyjępokrętychdrogach,zanimbiedaczkadostaniezawału.Chryste,
tego dnia tęskniłam za chaosem panującym w izbie przyjęć na nagłych
przypadkach.Wyobraźsobie,żewśrodkunocypojawiasięuzbrojonyhodowca
marihuanyiżąda,żebyśjechałaznimdoporodu…NiepowtarzajtylkoJackowi
tejwersji,bobędziestrasznaawantura.
Briezaśmiałasię.
–Jackniewie?
–Niepowiedziałammuwszystkiego.
–Wkurzyłsię,żepojechałaśgdzieśwgłuszę,sama,zobcymfacetem.
Aniechto.
– Całe szczęście, że pojechałam. Były komplikacje, ale to nie przekonało
Jacka. – Wzruszyła ramionami. – Jest bardzo opiekuńczy. Dba o wszystkich
wokół.
–Znalazłaśswojąniszę?
– Chciałabym pojechać do Norstrom, pójść do kosmetyczki… Z drugiej
stronyniezdawałamsobiesprawy,żeżyciewmałymmiasteczkujesttakietanie.
Itakiezwyczajne.Tofajne.Czujęsięwolna,przynajmniejwpewnymsensie,bo
nie ma absolutnej wolności. – Zadumała się na moment. – Czasami cisza aż
dzwoni w uszach. W pierwszych dniach wydawało mi się, że popełniłam
straszną pomyłkę. Kompletne odludzie, straszne drogi, w przychodni u Doka
tylko najbardziej podstawowy sprzęt… Chata, w której miałam zamieszkać za
darmo,byławopłakanymstanie,prawdziwarudera.Pierwszegorankaganeksię
pode mną załamał i wpadłam w błoto. Wsiadłam do samochodu i chciałam
uciekać. Po drodze zajrzałam do miasteczka i zdarzyło się coś, co mnie
zatrzymało na kilka dni. Musiałam udzielić pomocy medycznej. Z kilku dni
zrobiłosiękilkatygodni…
–Apotemtygodniezamieniłysięwmiesiące…–dodałaBrie.
–Jackodremontowałchatę,chociażgootonieprosiłam.Mieszkałamwtym
czasieudoktora.Jackpokazałmiokolicę.Postanowiłampoczekaćnapierwszy
poród, pomóc tej dziewczynie. A potem pomyślałam, że dam temu miasteczku
szansę.Odbierałamdzieckobezniczyjegowsparcia,bezanestezjologa…Tylko
jairodząca.Niesamowiteprzeżycie.Niedoopisania.
–NoijestJack–dodałaBrie.
– Jack – powtórzyła Mel. – Nigdy nie spotkałam bardziej serdecznego,
silniejszego i bardziej wspaniałomyślnego człowieka. Jest niezwykły. Wszyscy
wVirginRivergokochają.
–Aonkochaciebie.
Nigdyniewymówiłsłowa„kocham”,aleMelwiedziała.Czułato.
Ofiarowałjejsiebieiniechodziłotylkoołóżko.ChciałapowiedziećBrie,że
jejmążzginąłniedawno,żeniejestgotowanamiłość,alenieodezwałasię.
–Niejestemobiektywna,alekiedyktośtakijakJackpokochał,topowinien
byćtoprawdziwyzaszczytdlakobiety–stwierdziłanieobiektywnasiostra.
–Zgadzamsię–szepnęłaMel.
–Maszwspaniałąrodzinę–powiedziała,kiedyleżelijużwłóżku.
–Oniteżciępokochali.
–Sąokropni,nieuszanujążadnegosekretu.–Melzaśmiałasię.–Historyjki,
któreopowiadali,byłynaprawdęzabawne.
–Cieszęsię,żedobrzesięczujesz.Wiedziałem,żeichpolubisz.Dobrze,że
cięniezdeprawowali.–Jackpocałowałjąwszyję.
– Twoje siostry są świetne, mają klasę, refleks, ostre języki. Ubierałam się
jak one, zanim przeniosłam się do Los Angeles, gdzie każdy przesadza ze
strojem,wbijasięwnajdroższemarkowedżinsy.Gdybyśzobaczyłmojąszafę.
Ciuchysięjużwniejniemieściły.
JackściągnąłzniejT–shirtsłużącyzakoszulęnocną.
–Wedługmnieterazteżprzesadziłaśzestrojem.
–Jack…Powiedzieliśmysobie,żeniebędziemytegorobićwdomutwojego
ojca.
– Ty powiedziałaś, ja nic nie obiecywałem. Mam zamiar znowu szukać
punktuG…
– Jack, naprawdę nie powinniśmy… – Protesty Mel brzmiały jakoś
wyjątkowosłabo.
Uniósłsięnałokciuiuśmiechnąłszeroko.
–Mamcizakneblowaćusta?
Susan Stone w sierpniu urodziła synka, zdrowego, ważącego cztery
kilogramychłopaka.MążzawiózłjądoValleyHospital.Poródmiałalekkiipo
czterdziestu ośmiu godzinach była już z powrotem w domu. Mel nie chciała
zawracać głowy świeżo upieczonej matce, ale June i John uparli się, że musi
przyjechaćwniedzielęiobejrzećliczącegosobiezaledwiekilkadnimalucha.
Jackpojechałznią.Zabrałtrochępiwa,kupiłcygara.
Susan czuła się doskonale, ale przyjmowała gości, leżąc na kanapie, i
pozwalałasięobsługiwać.Wiejskimzwyczajempanieprzyniosłyjedzenie,żeby
oszczędzićmłodymrodzicomkłopotu.Melbyłazaskoczona,żedzieckowitasię
tak zaraz po urodzeniu. Świąteczna atmosfera, dom otwarty. Pojawiła się para,
której wcześniej nie znała, Julianna i Mike Dicksonowie. Julianna była z
zaawansowanej ciąży. John objął ją i zwrócił się do Mel: – Julianna to już
legenda.Nigdyniedoczekałaprzyjazdudoktora.Junemusiałaodbieraćjednoz
jejdzieci,ostatnie.Czystytraf,boporódwwykonaniuJuliannytrwakwadrans.
To będzie szóste. Jutro położymy ją w izbie porodowej i zrobimy poród
prowokowany.
– Nie mów tego przy dziecku, bo usłyszy. Wiesz, jak zachowują się moje
słodkiemaleństwa.
–Możejużpowinnaśsiępołożyć?
–Możeprzywiążeszsiędomnieibędzieszmitrzymałrękęnabrzuchu.
KobietyrozsiadłysięwokółSusanzkubkamikawywdłoniach.Johnwyjął
synka z kosza, zaprezentował gościom, potem podał go Jackowi, który bez
wahaniawziąłnoworodkanaręceizacząłdoniegoprzemawiać.
–Dobryjesteśjaknakawalera–stwierdziłJohnzuznaniem.
–Siostrzenice–wyjaśniłJacklakonicznie.
–Osiem–dodałaMel.
Wtejsamejchwilimaluchzacząłpłakać.
–Chybajednakniejesteśtakidobry–zmienizdanieJohn.
–Jackświetniesobieradzi,małyjestpoprostugłodny.–Susanuniosłasięi
wyciągnęłaręce,żebyodebraćsynka.
–Będziekarmienie–powiedziałJohn.–Zabierajmysięstąd.
Jack wyjął z kieszeni koszuli cygara, które panowie przyjęli z pomrukiem
uznania.JimoddałJamiegożonieiteżwyszedłprzeddom.
–Ależbędącuchnąć–skrzywiłasięJulianna.
–Nakilometr–zgodziłasięJune.
–Przynajmniejnamwłosyniebędąśmierdziały.–Susanprzystawiłasynka
dopiersi.–Mel,jakspotkaniezrodzinąJacka?
– Fantastyczni ludzie. Cztery siostry, które potrafią wygadać każdy jego
sekret,nawetnajbardziejstrzeżony.Iosiemślicznychsiostrzeniczakochanychw
wujku Jacku. Bardzo ich wszystkich polubiłam. – Mel zmieniła temat. – Jak
poród,Susan?Pośladkowy,takjakmówiłaś?
–Dostałamepidural.Bułkazmasłem.
–Mnienigdyniezdążylipodaćżadnegoznieczulenia–westchnęłasmętnie
Juliannaidotknęławielkiegobrzucha.
– Rodzicie prawie w tym samym terminie – zauważyła Mel i wszystkie
parsknęłyśmiechem.
– Nie wspomniałam, ale zmajstrowaliśmy potomka po strasznej awanturze.
GraliśmytamtegowieczoruwkartyzJuliannąiMikiem,pokłóciłamsięwtedy
okropniezJohnem,krzyczeliśmynasiebie.
–Obiebyłyśmywściekłenamężów.Noiobiegodziłyśmysiępotemznimi
włóżku.–Znowuwybuchnęłaśmiechem.
–Jamiałamjużzastopować…–wyznałaJulianna.
–Cosięwtakimraziestało?–zapytałaMel.
– Mówiąc krótko, chłopcy wypili po kilka piw i chcieli mieć żony przy
sobie.Johnuparłsię,żebymwzięładzieńwolny,posprzątała,ugotowałamucoś
dobregoiczekałanajegopowrótzpracy.
–Mikeniegodzisię,żebympracowała.Niedałabymrady,rozumiesz,piątka
dzieci, farma… Potraktowałyśmy ich ostro, ciche dni, żadnego seksu. Nie dla
idiotów. Ale sama widzisz, jak się skończyło, obie zaszłyśmy w ciążę. Nasza
taktykaniezadziałała.Lepiejniepijtutejszejwody–zażartowała.
Melmiałaochotępowiedzieć,żejużsięnapiłatejwody,alezmilczała.
Rozmawiały o porodach, o swoich mężczyznach, wypytywały Mel o jej
doświadczenia z pracy położnej. June przyniosła z kuchni dzbanek z kawą i
ponownie napełniła kubki. Susan podała Mel synka, który usnął spokojnie po
karmieniu. Mel wzięła go na ręce i zaczęła delikatnie kołysać. Przez moment
poczuła się, jakby była matką. Czasami trudno pojąć, jak działają hormony,
przemknęłojejprzezgłowę.
–Miłydzień–powiedziałJackwdrodzepowrotnej.
–Mililudzie,prawda?–Meluścisnęłajegodłoń.
–Gdziesięnieobejrzysz,tamdzieci.
–Owszem,wszędziedzieci.
Zaparkowałprzedchatą.
–Zmyjęzsiebiesmródcygar.
–Będęciwdzięczna.Robimisiętrochęniedobrze.
–Przepraszam,kochanie,niewiedziałem.
–Nicsięniestało.Czekamnaciebiewłóżku.Naglepoczułamsięokropnie
zmęczona.
Kiedy Mel podjechała rano pod dom Doka, obok niej zaparkował stary
pikap. Rozpoznała kierowcę. Calvin. Nie widziała go od czasu wyprawy do
obozowiskaPaulisa,pobójcemiędzynimiMaxine.Wyskoczyłzsamochodui
odrazuzorientowałasię,żemusibyćmocnoupalony.Facet,któryprzyjechałpo
nią w nocy, był czysty. Z Calvinem za nic nie wsiadłaby do wozu, choćby
rodziło się dziesięcioro dzieci. Z drugiej strony nie wiadomo, jak mógłby się
zachować, gdyby mu odmówiła. Był wystraszony i chyba nie bardzo wiedział,
cosięznimdzieje.
– Boli mnie w krzyżu – oznajmił bez wstępów. – Potrzebuję jakichś
prochów, zastrzyku przeciwbólowego… Fentamyl, oxycontin, morfina,
cokolwiek. – Wszedł z nią na ganek, ale nie usiadł na ławce, tylko kręcił się
niespokojnie. Było widać, że albo się upalił, albo wziął speeda, amfetaminę na
przykład, o branie której podejrzewał go doktor. Teraz chciał coś, co by go
uspokoiło.–Spadłemzdrabinyitrochęsiępotłukłem.Daszmicośiwszystko
będzieokay.
–Doktormusicięobejrzeć.
Chciałjąchwycićzarękaw,aleMelcofnęłasiębłyskawicznie.
W tej chwili podjechał Jack. Ruszył z chaty chwilę po Mel i dotarł do
miasteczkadopieroteraz.
Zahamowałzpiskiemopon,wyskoczyłzfurgonetkiipodbiegłdoCalvina.
–Zostawją!–huknął.
Calvinzrobiłkrokdotyłu,aleniezamierzałsięwycofać.SpojrzałnaMel.
–Jatylkochciałemjakiśśrodekprzeciwbólowy.Plecymnienapieprzają.
Widząc, co się dzieje, Jack wyciągnął strzelbę z furgonetki. Miał mord w
oczach.
–Wszystkowporządku–uspokoiłagoizwróciłasiędochłopaka:–Janie
przepisuję takich mocnych środków. To może zrobić tylko doktor. Na pewno
będziechciałobejrzećzdjęcierentgenowskie.
–Niemacieprzecieżrentgena.
–JestwValleyHospital.
Jack zatrzasnął kopnięciem drzwi furgonetki, stanął obok Mel, otoczył ją
ramieniem.
–Chceszsięwidziećzdoktorem?–zapytałCalvina.
Chłopakpodniósłręce.
– Spoko. Nie twój interes, facet. Pojadę do Valley. – Cofnął się, odwrócił,
zeskoczyłzganku.
Bólpleców,pomyślałaMelzprzekąsem.
WsiadłdosamochoduiodjechałwprzeciwnymkierunkuniżleżałoValley.
–Znaszgo?
– Byłam w ich obozie dwa miesiące temu. Ty zostałeś wtedy z Chloe.
Pamiętasz…
–ObózPaulisa?
–Tak.Musiałeśstraszyćgobronią?Taknaprawdęniezrobiłniczłego.
–Musiałem.Facetowiźlezoczupatrzy.
ROZDZIAŁCZTERNASTY
Zawsze w sierpniu, przed rozpoczęciem roku szkolnego, Andersonowie
urządzali na swojej farmie wielki piknik. Zapraszali wszystkich znajomych z
Virgin River, zjeżdżali nawet goście z sąsiednich miasteczek. Buck rozstawiał
wielkinamiotnałącezakorralem,ludzieprzywozilistołyikrzesła.Byłykuce
Bristolów sprowadzane specjalnie dla dzieci. Jack ofiarowywał kilka beczek
piwa, Proboszcz przygotowywał miski sałatki ziemniaczanej. Było jej tyle, że
moglibysięniąwyżywićgłodującymieszkańcyjakiegośkrajuTrzeciegoŚwiata.
Byłybaryłkilemoniadyimrożonejherbaty,pojemnikizlodempełnebutelekz
wodąmineralną,prostozsamochodusprzedawanolody.Wuprzątniętejstodole
grałaniewielkakapela,popołudniuzaczynałysiętańce.Pocałejfarmiebiegały
dzieciaki.
Melczekałaniecierpliwienapiknik.ChciałazobaczyćChloeipoznaćresztę
rodziny Andersonów. Znała dwóch synów, którzy mieszkali z rodzicami i
pomagali Buckowi, raz jedna z córek przyjechała do doktora na badanie
kontrolne,alepozostałychnigdydotądniespotkała.
Cała rodzina, synowie, córki, ich współmałżonkowie, dzieci, witała ją
serdecznie. Była dla nich kimś, kto dał im Chloe. Mała przechodziła z rąk do
rąk. Całowali ją, huśtali, nawet wnuki Bucka i Lilly przybiegały, żeby ją
pogłaskaćiprzytulić.
Andersonowie byli wspaniałymi ludźmi, bardzo rodzinnymi, otwartymi,
pełnymiciepłaimiłości.TacyjaksamaLilly:kochani,czuli,opiekuńczy.
Słońcejużzachodziło,kiedyJackprzysiadłsiędoMel.Siedziałanagankui
karmiłaChloebutlą.Jackzacząłgłaskaćmałąpowłosach.
–Chybadobrzejejtutaj.
– Musi być jej dobrze. Jest we własnym domu. – Była to najprawdziwsza
prawda.
–Zatańczymy?–zapytałJackipocałowałChloe.
–Kolejnaniespodzianka.Tytańczysz?
– To ocena na wyrost. W każdym razie robię wysiłki w tym kierunku.
Postaramsięniedeptaćcipostopach.
NagankupojawiłasięLilly,wytarłaręcewfartuchiotworzyłaramiona.
–DajmiChloe–zwróciłasiędoMel.–Porakłaśćjąspać.
MelpodniosłasięiweszłazLillydodomu.Oddalajejmałąipocałowaław
policzek.
–Maszwspaniałąrodzinę.Napewnoznajdzieszodpowiednimoment,żeby
impowiedzieć.
Mel umówiła się telefonicznie na wizytę w przychodni w Grace Valley.
AkuratiJune,iJohnbylinamiejscu.PoprosiłaozrobienieOB.
–Badanieprenatalne.
–ZapiszępanipacjentkędodoktoraStone’a–zdecydowałarecepcjonistka.
Mel nie prostowała pomyłki. Wcześniej przywoziła przecież tutaj swoje
pacjentkinaUSGiwszyscyznalijąjakopołożnązVirgin.
Nie mogła dłużej się okłamywać. Była w ciąży. Nie miała żadnych
wątpliwości. W przychodni mieli testy ciążowe. Sprawdziła na jednym, na
drugim, na trzecim. W pierwszej chwili przestraszyła się, jeszcze nie
dowierzała…
Kiedyweszładoprzychodni,natknęłasięwrecepcjinaJune.
– Cześć – przywitała Mel. – Myślałam, że przyjedziesz z pacjentką na
badaniaprenatalne.
– Ja jestem pacjentką. – Gdy June zrobiła wielkie oczy Mel poprosiła: –
Porozmawiajmychwilę.ChodźzemnądoJohna.Wiem,jakatoniespodzianka,
dlamnieteż.Muszęwytłumaczyćkilkarzeczy.
– A niech to. – June objęła Mel. – Coś mi się wydaje, że to trochę
skomplikowanasprawa.
–Nawetbardzo.
ZgabinetuwyszedłJohn.
–Cześć,Melinda.Przywiozłaśpacjentkę?
ZanimMelzdążyłaodpowiedzieć,Junewskazałananiągłową.
– Aha – mruknął. – June, wprowadź Mel do gabinetu. Zacznijmy od
początku.Proszęfakty.
–Jamampewność–bąknęłaMelsłabymgłosem.
–Nieułatwiajmipracy–zaśmiałsięJohn.–Zostawcośdlamnie.
Melrozebrałasię,włożyłakróciutkiszpitalnykiteliusiadłanafotelu.
Oddawnamarzyłaodzieckuiotobyławciąży.Dlaczegowięcczułasiętaka
skołowana? Jakby stało się coś złego. A przecież nie stało się nic złego,
przeciwnie,powinnasięcieszyć.
Nieplanowałaciąży.Jackteżnieplanował.Proponowałprzecież,żebędzie
dbałozabezpieczenie.Dopierosięzdziwi.
–Jaksięczujesz,Mel?–zapytałJohn,wracajączJunedogabinetu.
–Oszołomiona.Pozatymmamporannenudności.
–Paskudnarzecz,prawda?Mamnadzieję,żesięnieobjadasz?
–Nie.
Juneprzygotowałainstrumenty,tymczasemJohnzbadałMelciśnieniekrwi.
–Porozmawiamyprzedbadaniemczypo?
–Po.
–Okay.June,włączUSG,proszę.Mel,połóżsięizsuńtrochę.–Usiadłna
taborecie,założyłrękawiczki,wziąłdorękilusterko.
–Wiesz,którytomiesiąc?
–Trzeci.Mniejwięcej.
– Gratulacje. Jesteś tak samo dobra jak ja. Rzeczywiście trzeci miesiąc.
Wszystko w normie. – Teraz zaczął badanie USG, dopochwowe dla lepszego
odczytuprzytakwczesnejciąży.–Spójrznamonitor,Mel.Piękniejest.
Odwróciła głowę i łzy stanęły jej w oczach. Mały płód, z widocznymi dla
wprawnegookarączkamiinóżkami.
– Dwunasty tydzień. Najgorsze za tobą. Wydrukujemy ci obraz z USG,
chociaż za kilka tygodni będzie znacznie wyraźniejszy. Jesteś w świetnej
kondycji–powiedziałJohn,kończącbadanie.
–MożeszwierzyćJohnowi,potwierdzamjegosłowa–dodałaJuneipodała
jejchusteczkę.
–Coztobą,Mel?–zaniepokoiłsięJohn.–Jakmożemycipomóc?
Otarłałzy.
–Przepraszamwas,aletotakieskomplikowane.
Johnścisnąłjejkolano.
–Możenietakbardzo,jakmyślisz.
Zaśmiałasięzakłopotana.
–Ajeślicipowiem,żejestembezpłodna?
–Maszmacicę,jajniki,jajowody,wszystkojestwporządku.Słyszałemjuż
takieoświadczeniaodkobietwciąży.
– Leczyłam się przez trzy lata. Poddałam się operacji, niestety bez skutku.
Próbowaliśmynawetzapłodnieniainvitro.
–Tociekawe,aleniemusisznammówićwszystkiego,jeśliniechcesz.
– Chcę porozmawiać. Potrzebuję rady. Zupełnie się pogubiłam. Zanim się
tutajprzeniosłam,byłammężatką.Mójmążbyłlekarzem,pracowaliśmyrazem.
Bardzo pragnęliśmy dziecka. Mark został zabity, kiedy wszedł do sklepu
nocnegowtrakcienapadu.Zginąłrokitrzymiesiącetemu.Przyjechałamtutaj,
boszukałamspokojuibezpieczeństwa,chciałamzacząćwszystkoodpoczątku.
Johnwzruszyłramionami.
–Wyglądanato,żeznalazłaśto,czegoszukałaś.
Melznowusięzaśmiała.
–MożeżyciewVirginRiverniejesttakieproste,jakoczekiwałam,aletak,
znalazłam to, czego szukałam. Nie planowałam ciąży. Nie sądziłam, że mogę
miećdziecko.
–BędąproblemyzJackiem?–zapytałaJune.
– Jeszcze mu nie powiedziałam. Jest cudowny, ale wie, że wciąż nie
przebolałam śmierci Marka. Uwielbiam Jacka, ale nie jestem jeszcze gotowa,
żeby związać się z mężczyzną. – June podała jej następną chusteczkę. –
Powinnam była mieć dziecko z Markiem. Tak bardzo się staraliśmy. – Wytarła
nos.
Juneujęłajejdłoń.
–Jackciękocha.Todobryczłowiek.
–Imaświetnepodejściedodzieci–dodałJohn.
–Chciałaśczynie,jesteśwzwiązku.
–Kiedyśjużoddałamkomuśserceiduszę,aleonzginął–powiedziałaMel,
pociągając nosem. Opuściła głowę i na kitel, w który przebrała się do badania,
spadłokilkałez.–Drugiraznieprzeżyłabymczegośtakiego.
JunepodeszłaiobjęłaMel,Johnzrobiłtosamo.Tulilijąiuspokajaliprzez
chwilę,wreszcieJohnpowiedział:
–Jackmazasobąpięćniebezpiecznychmisjiwojskowych.Nietakłatwogo
wykończyć.
–Pięćmisji?–powtórzyłaJune.
–Niewiedziałaś?
–Wiedziałamtylko,żebyłwmarines.
–Mężczyźnimiędzysobąsąbardziejrozmowni–zauważyłJohn.
–Tenmójmąż.Nicminiemówi–poskarżyłasięJune.
–Zupełnieniewiem,corobić–powiedziałaMel.
–Tonieprawda–poprawiłjąJohn.–Będzieszmiaładziecko.Powinnaśbyć
teraz dobra dla siebie. Bardzo chciałaś dziecka i będziesz miała dziecko. Czy
Jackwie?
– Nie. Wie tylko, że jestem wdową. On jeden w Virgin River. Nie wie
jednak, jak długo starałam się o dziecko. Bardzo mnie wspierał w trudnych
momentach.Niepowiedziałnikomusłowa,bogootoprosiłam.Takjestłatwiej,
ludzieniepatrząnamniezewspółczuciem.Jackchciałwziąćzabezpieczeniena
siebie,ajamupowiedziałam,żejesteśmybezpieczni.Byłamabsolutniepewna,
żeniemogęzajśćwciążę.Nigdynikogotaknieurządziłam!
–Jackjestdobrymczłowiekiem,zrozumie.
–Pomyśli,żegopodeszłam.Boże,onmaczterdzieścilat.
– Wiele jest takich przypadków – powiedziała June. – Miałam ten sam
problem, kiedy zorientowałam się, że jestem w ciąży. Jim miał ponad
czterdzieścilat.Bałamsię,żeucieknie.
– Miałam usuwaną endometriozę – mówiła Mel – brałam hormony,
codziennie przez dwa lata mierzyłam temperaturę. – Przerwała na moment. –
Próbowaliśmy wszystkiego. Mark pragnął dziecka tak samo jak ja. Przysięgam
wam,jestembezpłodna.
–Nocóż…–mruknęłaJune.
– Nie zliczę, z iloma takimi przypadkami zetknąłem się w swoim życiu –
powiedział John. – Kobieta przez lata usiłuje zajść w ciążę, lekarze rozkładają
ręce,inagle,niewiadomojakidlaczego,zdarzasięcud.
–AjeśliJackwpadniewfurię?Wcalebymsięniezdziwiła.Nigdyniebyłw
żadnympoważnymzwiązkuinaglepojawiamsięwmiasteczku,twierdzącprzy
tym, że jestem zabezpieczona, więc nie musi się martwić. Teraz może mi
powiedzieć,żebyłomiło,aledziękujeuprzejmie.
– Coś mi mówi, że nie powie nic takiego – odezwał się John. – Jest tylko
jedensposób,żebysięprzekonać.Tojużtrzecimiesiąc.Nieczekajdłużej.
–Bojęsię–szepnęłaMel.
–Kogo?Jacka?–zdumiałasięJune.
– Boję się wszystkiego. Nie jestem nawet pewna, czy powinnam tu
pracować. Od początku uważałam to za błąd. Po prostu porwałam się na zbyt
radykalnązmianę.Jestemprzyzwyczajonadożyciawmieście.
– Człowiek nigdy do końca tego nie wie. Zaaklimatyzowałaś się tutaj
całkiemnieźle.
–Toprawda,częstomyślę,żeVirgintomiejscedlamnie,alechodziocoś
jeszcze. Boję się zaangażować, boję się ryzyka, bólu, gdyby związek miał się
rozpaść. Boję się podejmować decyzje. Zdarza mi się płakać, tęsknię za
Markiem. Jak mogę oczekiwać od kogoś, żeby to znosił? – Wciągnęła
powietrze.–Gdybyśmyplanowalidziecko,byłobyinaczej.
JuneuścisnęładłońMel.
–Niezawszeudajesięwszystkozaplanować.–Ujęłaprzyjaciółkępodbrodę
i spojrzała jej w oczy. – Powinnaś pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze,
będziesz miała dziecko, którego bardzo pragnęłaś, a po drugie, masz faceta w
Virgin,dobrego,porządnegofaceta.Będzieszwiedziała,corobić.
JohniJunemielirację.PowinnastawićczołosytuacjiipowiedziećJackowi.
Dać mu czas, by przemyślał nowinę, oswoił się z nią, a na koniec jakoś
zareagował.PopowrociedoVirginRiverchciałapójśćprostodobaru,aleprzed
domem Doka zobaczyła samochód Givensów. Anne najwidoczniej zaczęła
rodzić.
Zastałamałżonkówidoktorawkuchni,gdziepiliherbatę.
–Jużczas?–zapytała.
– Chyba tak. Od rana mam skurcze, teraz co pięć minut, nawet częściej.
Zaczęłamplamić.Mówiłaś,żewtakimprzypadkupowinnamsięzgłosić.
–Tak.Chodźmynagórę,położyszsięwnaszymszpitaliku,obejrzęcię.
–Bojęsię.Niemyślałam,żetakzareaguję.
–Kochanie,naprawdęniemaszsięczegobać.Zobaczysz,wszystkobędzie
dobrze.Nawetsięnieobejrzysz,kiedybędziesztrzymaćdzieckowramionach.
Jeremy,przyjdźdoAnnezakilkaminut.
–Chciałbympójśćzwamijużteraz.
Melzaśmiałasię.
–Annemusisięrozebrać.Todlaciebienicnowego.Dajnamchwilęczasu.–
WzięławalizeczkęAnne,ająsamąujęłapodramię.–Idziemy,kochanie.
Anne miała niewielkie rozwarcie, zaledwie na cztery centymetry, minimum
pozwalające przyjąć rodzącą do szpitala w Los Angeles. Przy mniejszym
odsyłano pacjentkę do domu i kazano czekać. Skurcze były silne i długie.
WbrewoptymistycznymzapewnieniomMel,poródniezapowiadałsięlekko.
Jeremypojawiłsiępokilkuminutach.WprzeciwieństwiedoDarrylazdawał
się spokojny, w pełni przygotowany na poród. Oboje chodzili do szkoły
rodzenia,więccośjużwiedzieli.MelpoprosiłaJeremy’ego,żebyspacerowałz
żonąpokorytarzu,asamazeszłanadół,byzadzwonićdoJacka.
–Cześć,mamporód,nieprzyjdędobaru–poinformowałago.
–Jakmyślisz,iletomożepotrwać?
–Trudnopowiedzieć,alezapowiadasiędługanoc.
–Przynieśćcicośdojedzenia?Albochociażkawę?
– Nie, dziękuję. Doktor zajrzy do ciebie, jeśli zgłodnieje, ale proszę, nie
dawajmuwhisky.
–Niemartwsię,ondoskonalewie,kiedyniepowinienpić.Zostawiędrzwi
otwarte,Mel.
–Dzięki.Jeśliskończęprzedświtem,przyjdę.Mogę?
– Zawsze możesz – odparł ze śmiechem. – Pewnie nie usnę, tylko będę
czekałnaciebie.
–Jateżczekam,tyleżenadzieckoAnneGivens.
Około północy rozwarcie powiększyło się do ośmiu centymetrów, po
półgodzinie znowu zmniejszyło się do pięciu. Anne była coraz bardziej
wyczerpana,oblewałasiępotem.
OtrzeciejnadranemMelzadzwoniładoJohna.
– Strasznie cię przepraszam, że dzwonię o tej porze, ale mam pacjentkę,
któraniemożeurodzić.Męczysięodwielugodzin.Obawiamsię,żepotrzebne
będzie cesarskie cięcie. Nie miałam jeszcze w swojej praktyce tak trudnego
porodu. Pięć centymetrów rozwarcia. Było już osiem, ale szybko wróciło do
pięciu.
–Dałaśjejpytocyn?
–Tak.Sprowokowałamodejściewód.
–Połóżjąnalewymboku.Odilugodzinrozwarciesięniepowiększa?
–Jestemzniąoddziesięciu.Zanimprzyjechaładonas,miałaskurczeprzez
całydzień.
–Próbowałaśrozwieraćszyjkęmacicy?
–Próbowałam,alebezskutku.ByłamzniąuwasnabadaniuUSG,wszystko
wydawałosięwporządku.Płódwnormie,żadenolbrzym.
–Wszystkomogłosięzmienić.
–Sercebijerówno.Matkamatylkonieznaczniepodniesioneciśnienie.
– Mogłabyś poczekać jeszcze trochę, ale nie radzę. Wieź ją do Valley.
Przyjadętam.Będzieszpotrzebowałahelikopteraczysamajązawieziesz?
–Hummermadobrezawieszenie,aleobudzęJackaipoproszę,żebyjechałz
nami.
Mel raz jeszcze zbadała Anne. Rozwarcie powiększyło się do sześciu
centymetrów,aleAnnebyłacorazbardziejosłabiona.Sercepracowałoszybciej,
natomiast serce dziecka spowolniło rytm. Jeremy pobladł, był bliski paniki,
chociaż Mel zapewniała go cały czas, że nie ma powodów do niepokoju.
Zanosiło się na to, że nawet jeśli dziecko zaczęłoby się w końcu rodzić, Anne
niebędziemiałasiłyprzeć.
O czwartej Mel zadzwoniła do Jacka. Odebrał od razu, chyba rzeczywiście
niespał.
–MuszęzawieźćpacjentkęnacesarskiedoValley.Johnobiecałprzyjechać
tam.Potrzebujępomocy.Zawieziesznas?
–Zaraztambędę.
–Spróbujęsprowadzićjąnadół,aty…
–Nie,Mel.Zniosęjądosamochodu.Takbędziebezpieczniej.
–Dobrze.Dzięki.
Wróciła do Anne. Doktor czuwał przy pacjentce, ale wszelkie decyzje
podejmowałaMel,onabyłaodpowiedzialnazastanprzyszłejmamy.
Odgarnęłajejwilgotnewłosyzczoła.
– Anne, zawieziemy cię do Valley Hospital. Nie będziemy dłużej cię
męczyć.Trzebazrobićcesarskiecięcie.
–Nie–zaprotestowałaAnne.–Chcęurodzićnormalnie.
– Cesarskie cięcie to też normalny poród. Oszczędzi i tobie, i dziecku
niepotrzebnegostresu.Naszczęściemamyczas,nicciniegrozi,aleniewolno
nam dłużej czekać. Do szpitala daleko, a ty jesteś bardzo zmęczona. Wszystko
będzie dobrze, Anne. Zrozum, czasami cesarskie cięcie jest najlepszym
rozwiązaniem. Nie dasz rady urodzić tutaj, a my chcemy, żebyś dochowała się
gromadkizdrowychdzieciaków.
Drzwiwejścioweotworzyłysię…Tupotnaschodach.IgłosJacka:
–Mel?
–Tak,wchodź.–Wpuściłagodośrodka.
–Zniosęjąnadół.Pojedziemydoszpitalahummerem.
–Dzięki.Zaczekajmoment,boznowumaskurcz.
JackwszedłdopokojuiskinąłgłowąJeremy’emu.
– Trzymasz się? Zniosę twoją żonę do samochodu. Usiądziecie we trójkę z
tyłu, ja będę prowadził – komenderował. – Trzymaj się, dzieciaku. – To do
Anne.–Będzieszwsamochodzie,zanimchwycicięnastępnyskurcz.
Melwzięłatorbę.
–Jeremy,niezapomnijowalizceAnne–poprosiła,poczymotworzyłatylne
drzwiczkiiwyciągnęłanosze.–Anne,połóżsięnalewymboku.–Uklękłapo
jednejstronie,Jeremypodrugiej,Jackzająłmiejscezakierownicąiruszylido
ValleyHospital.
Mel co kilka minut sprawdzała ciśnienie Anne i osłuchiwała serce dziecka.
GdzieśwpołowiedrogipołożyładłońnaramieniuJacka.
–Niespałeś–powiedziałacicho.
–Mogłaśmniepotrzebować.
Pomagał jej i robił to instynktownie, odruchowo, jakby to była rzecz
najnaturalniejsza w świecie. Miała ochotę go uściskać za tę jego dobroć, za te
wszystkiestarania.Wkażdejsytuacjimogłananiegoliczyć.
– Odstaw hummera na parking – poprosiła, kiedy znaleźli się na izbie
przyjęć w Valley. – Zawieziemy Anne na oddział położniczy. Zaraz powinien
pojawićsięJohn.Niechcęcięwykorzystywać,ale…
–Zaczekam,niemasprawy.
–Będęmógłbyćprzyoperacji?–zapytałJeremywwindzie.
–DoktorStonemusizdecydować.Jeśliidzieomnie,niewidzęproblemu.
Mel wypchnęła wózek z windy. John był już na miejscu, kończył właśnie
myćręce.ZuśmiechemodwróciłsiędoMel.
–Witajcie.Salanumerdwa.Anestezjologjużczeka–powiedział.
Obok stała pielęgniarka, też szorowała ręce. Uśmiechnęła się ironicznie i
zapytała:
–Kolejnyschrzanionyporódwdomu?
Melopadłaszczęka,otworzyłaszerokooczy.Johnposłałdowcipnejsiostrze
wściekłespojrzenie,apotemzwróciłsiędoMel:
–Umyjręce,proszę.
–Jabędęasystować,doktorzeStone–wtrąciłasięsiostrzyczka.
– Dziękuję, Juliette, ale wolę pracować z profesjonalistką. Z tobą
porozmawiampóźniej.Bądźgotowazakwadrans–poprosiłMel.
–Jasne.Jeremychciałbybyćprzyoperacji.
–Juliette,odszukajojca,znajdźmufartuch,maseczkęiosłonynabuty.
Mel pchnęła wózek z Anne do sali operacyjnej, w szatni znalazła fartuch,
maskęiosłonynabutydlaJeremy’ego.
–Włóżto,adoktorStonemożepozwoliciwziąćdzieckonaręce.Nieręczę,
że się zgodzi. Jeśli nie pozwoli, nie miej pretensji. Będziesz stał u wezgłowia
stołuoperacyjnego.
–Asystowałaśjużkiedyśprzycesarskimcięciu?–zapytał.
–Wielerazy.
–Mel?–zagadnąłniepewnie.–Nicniebyłoschrzanione,prawda?
–Jasne,żenie.Takieporodyczęstosięzdarzają.ByłeśprzyAnnecałyczas,
samwidziałeś,cosiędzieje.Waszsynektostrasznyuparciuch.
Ciekawe, po kim to ma. Na szczęście mamy świetnego chirurga, który
migiemsprowadzigonaświat.
Anne dostała znieczulenie i poczuła się znacznie lepiej. Mel stanęła obok
Johna.
–Skalpel.Podałamuskalpel.
–Dziękujęzato,copowiedziałeś–szepnęła.
– To dobra pielęgniarka, nie podejrzewałem, że potrafi być taka zazdrosna.
Przepraszam cię za nią. Wszystko gotowe – oznajmił głośno i zaśmiał się. –
Jesteśświetna,Mel.BezchwiliwahaniapowierzyłbymciSusan.
W drodze powrotnej do Virgin Jeremy’emu paszcza się nie zamykała. Jack
musiałwysłuchaćkilkarazydetalicznejrelacjizcesarskiegocięcia.
Melzamknęłaoczy.
–Zmęczona?–zatroskałsię.
–Zdrzemnęsięiwszystkobędziewporządku.
– Mel asystowała doktorowi Stone’owi. To niesamowite, jaką ona ma
wiedzę.
Jackspojrzałnaniązuśmiechem.
–Wiesz,conaprawdęjestniesamowite,Jeremy?Żejejwiedzawcalemnie
niezaskakuje.Zdążyłemsięprzekonać,jakwieleMelpotrafi.
Po drodze zajrzała do Doka. Na ten dzień zapisało się zaledwie troje
pacjentów i doktor zapewnił ją, że da sobie sam radę. Poprosiła Jacka, żeby
obudziłjązapięć,sześćgodzin.Niechciałaprzespaćcałegodnia,bopotemnie
usnęłabywnocy.
– Matka i mały mają się dobrze – zdała sprawę doktorowi. – Stone jest
znakomitymchirurgiem.
–Dobrarobota–mruknąłdoktor.–Jaknapannicęzmiasta.–Obdarzyłją
jednymzeswoichrzadkichuśmiechów.
Jack pomógł Proboszczowi serwować lunch, a potem pojechali na dwie
godziny na ryby. Miał sporo do przemyślenia. Mel wpadała ostatnio w dziwne
nastroje.Widziałnieraz,żemusiałapłakać.Przestałapićpiwo.
Kiedyzaglądaławieczoremdobaru,zamawiaławodę.
OtrzeciejProboszczzabrałsiędoprzygotowywaniakolacji,aJackpojechał
dochaty.
Zdjął buty na ganku, przeszedł na palcach do sypialni, rozebrał się do
bokserek,wślizgnąłdołóżkaipocałowałMelwkark.
–Miłeprzebudzenie–mruknęła,zamknęłaznowuoczyiwtuliłasięwJacka.
– Nie spodziewałam się ciebie, myślałam, że zadzwonisz – powiedziała,
kiedyskończylisiękochać.
–Chybalepiej,żeprzyjechałem?
–Zawszewiesz,corobić.
–Niezawsze.Terazniewiem,corobić.
–Dlaczego?–zapytałaztwarząukrytąnajegopiersi.
–Kiedymipowiesz?
Meluniosłagłowę.
–Oczym?
–Odziecku.
–Wieszprzecież,żematkaidziecko…
–Chodziodziecko,którenosisz.–Jackpołożyłdłońnajejbrzuchu.
Odsunęłasiętrochęodniego.
–Ktośztobąrozmawiał?
–Niktniemusiał.Powiedzmi,proszę,niechcęsiędowiadywaćostatni.
–ZaledwiewczorajbyłamnabadaniuuJohna.Jaksiędowiedziałeś?
– Mel… – Przesunął knykciami po jej policzku. – Twoje ciało się zmienia.
Od kiedy jesteśmy z sobą, nie miałaś okresu. Nie pijesz piwa. Zdarzają ci się
mdłości.Męczyszsięszybciejniżzwykle.
– Chryste – mruknęła. – Nigdy nie pomyślałabym, że mężczyzna potrafi
zauważyćtakiezmiany.
–I?
Westchnęła.
– Byłam wczoraj u Johna. Potwierdził moje przypuszczenia. To trzeci
miesiąc.
– Jesteś położną. Powinnaś była się domyślić, kiedy byłaś w trzecim
tygodniu.
–Byłampewna,żejestembezpłodna.RobiliśmyzMarkiemwszystko,żeby
miećdziecko,próbowaliśmynawetzapłodnieniainvitro.Wszystkiegomogłam
sięspodziewać,tylkonietego,żezajdęwciążę.
Zaczynałrozumieć,dlaczegotakdługonicmuniemówiła.
–Przepraszam–szepnęła.–Pewniemyślisz,żejestemidiotką.
Pocałowałją.
–Nie,Mel.Kochamcię.
–OBoże…–Ukryłatwarznajegopiersiirozszlochałasię.
–Niemapowodupłakać.Jesteśzaskoczona?Jateż.–Jackzaśmiałsię.
–Nieprzypuszczałem,żemisiętoprzytrafi.Jakgromzjasnegonieba.Omal
mnieniepowaliło.Aletak,kochamcię.–PogłaskałMelpogłowie.–Wszystko
będziedobrze,kochanie.Chciałaśprzecieżmiećdziecko.
–Bardzochciałam,aleczytychcesz?Maszczterdzieścilat.
–Chcęwszystkiego,cołączysięztobą.Ilubiędzieci.Uwielbiamkobietyw
ciąży.–Pogłaskałjączule.–Kiedypomyślałaś,żebędzieszmiaładziecko?
–Jakiśmiesiąctemu.
Położyłdłońnajejpiersi.
–Sutkicipociemniały.
–Trudnomibyłouwierzyć.Pogodziłamsięjużztym,żenigdyniezajdęw
ciążę.Gdybymdopuściłachoćbycieńmyśliodziecku,przedyskutowałabymto
ztobą,wspólniepodjęlibyśmydecyzję.Wtedybyłabymspokojna.Towstrętne,
żeciętakzaskoczyłam.
– Może dobrze, że tak się stało, jak się stało. Nie przyszło ci do głowy
rozmawiaćnatentemat,tozrozumiałe.
–Agdybymcipowiedziała,żebyśmyspróbowali,jakbyśzareagował?
Zuśmiechemprzygarnąłjądosiebie.
–Byłbymszczęśliwy.
– Nie wiem, co powiedzieć. Godzisz się ze wszystkim. Jesteś niezwykły.
Myślałam,żesięwkurzysz.
–Nie.Jedno,comniezłości,tofakt,żespotkałemciętakpóźno.
–Zmoimbagażem?
–Dlamnietoniejestbagaż.–Pocałowałjąwbrzuch.–Towielkidar.
–Chceszdziecka?
–Powiedziałemcijuż,żechcę.Jestemszczęśliwy.
–Takstraszniesiębałam…
–Czego?
–Żepowiesz: „Cholera,mamczterdzieści lat,chcesz,żebym wtym wieku
zaczynałbawićsięwojczulka?”.
– Ale nie powiedziałem nic takiego, prawda? Jestem gotów, uwierz w to.
Chcęmiećrodzinę.–Całybyłwskowronkach.
–Jack,nadalsięboję.
–Czego?
– Boję się uwierzyć w nasz związek. Ostatni skończył się tragicznie.
Myślałam, że nigdy nie przeboleję śmierci Marka. Chyba jeszcze nie
przebolałam.
–Musiszuwierzyć.Skoczyćprostowżycie.
–Chybatozrobię.Jeślimniezłapiesz.
–Jestemprzytobie.Niezawiodłemciędotądiniezawiodę.
Jack widział, jak jego szwagrowie puchli z dumy, kiedy rodziły się ich
dzieci. Nie próbował nawet udawać, że rozumie, zbyt pochłaniała go służba w
marines. Żył w przekonaniu, że dziecko to zawodowe samobójstwo dla
żołnierza. Nie rozumiał tego rozrostu ego, który widział u szwagrów, jemu
siostrywydawałysiępoprostugrubeiodstręczające.
Teraz miał wrażenie, że duma rozsadzi mu pierś. Był gotów zostać ojcem.
Nie mógł się doczekać, kiedy zaczną mówić o przyszłości, o ślubie, kiedy
ogłoszącałemuświatu,żezwiązalisięnastałeibędąmielidziecko.
Wygoniłagozchaty,bozbliżałasięporakolacjiimusiałwracaćdobaru.
Wjeżdżałjużdomiasteczka,gdyzawrócił.Proboszczbędzienaniegozły,że
zostawiabiedakasamego,aletrudno.MusiałrazjeszczeprzytulićMel.Wszedł
cichutkododomu,pewien,żeusłyszyszumwodyzprysznica,ausłyszałpłacz.
–Przepraszamcię,bardzoprzepraszam–szlochała.–Nieplanowałamtego.
Mark,zrozum,proszę…
Zajrzałdosypialni.Melsiedziałanabrzegułóżkaiprzemawiaładozdjęcia
męża.Poczułsiętak,jakbyktośwraziłmunóżprostowserce.
– Zrozum, nie spodziewałam się – płakała. – Zdarzyło się. Dla mnie to
absolutnezaskoczenie.Przyrzekam,żenigdyotobieniezapomnę.
OdchrząknąłiMeldrgnęła.Odwróciłasięispojrzałananiegoprzezłzy.
–Jack…Podniósłrękę.
–Znikam.ZałatwswojesprawyzMarkiem.Zobaczymysiępóźniej.
Ruszyłdowyjścia,Melpobiegłazanim,chwyciłagozarękaw.
–Jack,proszę…
– W porządku, Mel – powiedział przygaszonym głosem. Usiłował się
uśmiechnąć.–Wiedziałemprzecież,wcowchodzę.
–Nie!Nicnierozumiesz.
– Rozumiem. – Dotknął delikatnie jej policzka. – Masz czas. Nigdzie nie
ucieknę.Wracamtylkodobaru.Chybamuszęsięnapić.
Wyszedł z chaty, założył buty, które zostawił na ganku, wsiadł do
samochodu i odjechał. Najpiękniejszy dzień w moim życiu okazał się
kompletnymdnem,myślał.Onaciąglezwiązanajestztamtym.Jeszczeniejest
gotowa,żebymniepokochać.
Wiedział przecież, jakie ryzyko podejmuje. Mel go uprzedzała. Być może
nigdy nie przestanie czuć się żoną Marka. Być może nigdy nie będzie należała
doniego,aletamtenniewstanieprzecieżzgrobuinieporwiejej.
Dziecko jest moje. Moje. Chcę tego dziecka, chcę być ojcem. I chcę być z
Mel.Cokolwiekjądręczy.
ROZDZIAŁPIĘTNASTY
Mel wzięła prysznic, włożyła czyste ubranie. Była gotowa jechać do baru.
Czuła się okropnie, serce się jej kroiło, nie mogła zapomnieć rozpaczliwego
smutku,któryzobaczyławoczachJacka.Niepowinienoglądaćprzedstawienia,
które urządziła. Musiał być to dla niego ogromny wstrząs. Mogła mieć tylko
nadzieję,żejejwybaczy.
Wzięłazsobąubraniedopracynanastępnydzieńikosmetyczkę.JeśliJack
niebędziechciałjechaćzniądochaty,zostanieuniego,niepozbędziesięjejtak
łatwo.Musząsobieporadzićzproblemem.Onazawiniła.Niebylijużsami.Jack
chciał dziecka. Pragnął jej i dziecka. A ona powinna teraz pomyśleć, jak
wybrnąćztrudnej,bolesnejsytuacji.
U Jacka było może dziesięciu gości, kiedy się tam pojawiła: Bristolowie i
Carpenterowie przy wspólnym stole, Hope i Dok przy barze, dwóch starszych
panów, którzy grali w cribbage’a, popijając piwo, i jacyś młodzi ludzie z
dziećmi.
Jack nieznacznie skinął jej głową na powitanie. Najwyraźniej chował w
sercuurazę.
Zatrzymała się na chwilę przy Bristolach i Carpenterach, opowiedziała o
porodzieAnneGivensidopieropodeszładobaru.UsiadłaobokDoka.
–Odpocząłpantrochę?–zapytała.
–Niesypiamwdzień–burknąłipołknąłantacyd.
–Ciężkąmiałaśnoc?–zainteresowałasięHope.
–ToraczejGivensowiemieliciężkąnoc,alejużwszystkowporządku.
– Dobra robota, Mel – pochwaliła ją Hope. – Miałam, rację, że cię tu
ściągnęłam. – Zgasiła papierosa i ruszyła do wyjścia, zamieniając z każdym
słowopodrodze.
Jack bez pytania postawił przed Mel colę. Powiedziała bezgłośnie
„przepraszam”,alewoczachJackaciąglewidziałaból.Nachyliłsięipocałował
jąlekkowczoło.Niedobrze,pomyślała.
Potem było jeszcze gorzej. Podał jej kolację, ale prawie się nie odzywał.
Wymienili zaledwie kilka zdań o niczym, była jednak zdecydowana odczekać,
ażbaropustoszeje.
OkołoósmejProboszczmógłzacząćszorowaćpodłogę,Jackustawiałumyte
szkłonapółkach.
–Porozmawiamy?–zagaiła.
–Możepoprostuzapomnijmyosprawie.
–Jack,kochamcię–szepnęłatak,byProboszczniesłyszał.
–Niemusiszskładaćdeklaracji.
–Aletoprawda,wierzmi.
Uniósłjejbrodęipocałowałlekkowusta.
–Wporządku,wierzę.
–OBoże.–Łzynapłynęłyjejdooczu.
– Nie płacz, Mel. Nie zaczynaj. Boję się, że nie zrozumiem, dlaczego
płaczesz.Totylkopogorszysytuację.
Cojapocznę,przemknęłojejprzezgłowę,jeśliJackodsuniesięodemnie?
– Idę do twojego mieszkania – oznajmiła. – Zaczekam na ciebie i spróbuję
cięprzekonać,żenależymydosiebie,szczególnieteraz.
Skinął głową niemal niezauważalnie. Zsunęła się ze stołka i przeszła do
mieszkania.Tutajrozpłakałasięnadobre.Onmyśli,żeprzezresztężyciabędę
sięopowiadałazkażdegoswojegokrokuprzedMarkiemiprzepraszałagozato,
co czuję do Jacka. Ale to właśnie robiłam, więc co miał sobie pomyśleć? Nie
uwierzy,kiedymupowiem,żetobyłjednorazowywybuchspowodowanytymi
wszystkimizmianami,szokiem,zmęczeniem,napięciememocjonalnym.
Usiadławwielkimfoteluwpokojudziennym.Przypomniałasobie,jakJack
posadził ją w tym samym fotelu tamtego strasznego wieczoru, w rocznicę
śmierci Marka, kiedy kompletnie się rozsypała. Jak się nią zaopiekował,
troszczył się o nią. Wtedy zrozumiała, że to człowiek dla niej, partner na całe
życie, choć długo nie przyznawała się do tego sama przed sobą. Była niemal
pewna, że właśnie tamtej nocy zaszła w ciążę. Jack ją otworzył, pokazał
namiętność, której istnienia nawet nie podejrzewała. I zdarzył się cud. Miłość,
namiętność, dziecko… Nie przypuszczała, że wchodzenie w nowe życie może
byćtakietrudne.Drugieżycie.Całkowicieodmienneodtego,któredotądznała.
Siedziaławfoteluiczekała.
Jack umył i ustawił na półkach szkło, wytarł bar, nalał sobie drinka. Miał
dobrąstarąwhiskyglenlivet,którątrzymałnaspecjalneokazje.Itrudnechwile.
Proboszczodstawiłmopipodszedłdobaru.
–Wszystkowporządku?
Jacknalałszklaneczkęprzyjacielowi,podniósłswojąwniemrawymtoaściei
powiedział:
–Meljestwciąży.
–Uff.Icoteraz?
–Zostanęojcem.Ożenięsięznią.
Proboszczwychyliłwhisky.
–Jesteśpewien?
–Owszem.
– Chcesz tego? – Proboszcz wyszczerzył zęby. – Mój sierżant zakłada
rodzinę. Kto by się spodziewał. – Gdy Jack ponownie napełnił szklaneczki,
zauważył:–Jakiśjesteśmarkotny.
– Nie – skłamał Jack. – Dopiero co się dowiedziałem – kłamał dalej. –
Będziewspaniale.–Uśmiechnąłsię.–Wiesz,żenigdynierobięniczego,czego
nie chciałbym robić, wujku Proboszczu. – Wypił jednym haustem whisky i
odstawiłszklaneczkę.–Dobranoc.
Jack czuł się trochę głupio, że kazał Mel tak długo na siebie czekać, ale
obydwoje potrzebowali czasu, żeby się uspokoić. Jeśli znowu miały popłynąć
łzy, wolał, żeby wypłakała się w samotności, dlatego się nie śpieszył. Musiała
czuć się paskudnie. Zaszła w ciążę, przyłapał ją na monologu adresowym do
zdjęcia Marka, a do tego pewnie się bała, że Jack nie udźwignie ciężaru
odpowiedzialności.
Niewielemoglizrobićwtejsytuacji.Niemalodpoczątkuwiedział,żektoś
jestwjejżyciu.Izawszejużbędzie.Niechciał,żebysięprzednimtłumaczyła.
Cóż, przyjmie to, co Mel może mu ofiarować. Wytrzyma, chociaż pragnął
więcej. Z czasem może wszystko się zmieni. Pamięć o Marku wyblaknie i być
możeMelzaczniepatrzećnaniego,Jacka,jaknanajważniejszegomężczyznęw
swoimżyciu.Byćmoże,kiedyweźmieporazpierwszyichdzieckowramiona,
zrozumie,żetrzebaiśćdalej,poprostużyć.
Wszedł do mieszkania, zzuł buty, zdjął koszulę, odwiesił do szafy, rozpiął
pasekodspodni,wyciągnąłzeszlufekirzuciłnapodłogę,apotempodszedłdo
Meliwyciągnąłrękę.
Podałamudłońipodniosłasię.Oparłagłowęnajegopiersi.
–Przepraszam–szepnęła.–Kochamcię.Chcębyćztobą.–Gdyobjąłjąi
pocałowałdelikatnie,mruknęła:–Piłeś.Czujęwhisky.
– Potrzebowałem drinka. – Zaczął ją powoli rozbierać, rzucając ubranie na
podłogę. Brakowało mu słów, ale zawsze potrafił porozumiewać się z nią
dotykiem, pieszczotą. W takich momentach byli tylko ona i on, znikał ból,
znikały wspomnienia, Mel oddawała mu się całkowicie, jej ciało ożywało,
zaczynałoreagować.
Zaniósłjądołóżka.DobryBoże,niewiedział,żemożnakogośtakkochać.
Codzienniebędziejątrzymałwramionach.Zasypiałprzyniejkażdegowieczoru
iprzyniejbudziłsiękażdegoranka.Tomuwystarczy.
– Jack, tak mi przykro, że cię zraniłam – szepnęła, kiedy skończyli się
kochać.
– Nie wracajmy już do tego – odpowiedział, wtulając twarz w jej włosy. –
Myślmyoprzyszłości.
–MożepowinnampojechaćnakilkadnidoJoey?Daćcitrochęswobodyi
samejpoukładaćsobiewszystkowgłowie?
Uniósłsięispojrzałjejwoczy.
– Nie, lepiej nie. Nie uciekaj tylko dlatego, że trafiliśmy na wyboje, Mel.
Rozwiążemytojakoś,damysobieradę.
–Jesteśpewien?
– Mel – odezwał się zdławionym głosem. – Nosisz moje dziecko. Twoje
problemysąmoimiproblemami.Dajjużspokój.
Znowułzystanęłyjejwoczach.
–Jestemjednymwielkimkłębkiemnerwów.Musibyćciciężkozemną.
– Podobno kobiety w ciąży tak właśnie się zachowują – powiedział z
uśmiechem.
–Chybatak.Koniec,kropka.
–Wyjdźzamnie–poprosił.
Meldotknęłajegotwarzy.
–Niemusisztegorobić.
–Jeszczepółrokutemubyliśmyprzekonani,żeżadneznasznikimsięnie
zwiąże i nigdy nie założy rodziny. A teraz jest związek, niedługo zostaniemy
rodzicami.Obydwojechcemytegodziecka.Postarajmysięnicniepopsuć.
–Jesteśpewien?
– Nigdy niczego nie byłem bardziej pewien. Jeśli nie chcesz zostać tutaj,
przeniesiemysię,dokądtylkosobiezażyczysz.
–AlejakochamVirginRiver,Jack.
–Ajakochamciębardziejniżtomiasteczko.Potrzebujęcię.Potrzebujęwas
obojga,ciebieidziecka.Wszystkojednogdzie,bylebylibyśmyrazem.
– Jack – zaczęła szeptem. – A jeśli się rozmyślisz? Nigdy nie przeszło mi
przezgłowę,żestaniesięcośstrasznegoz…
Położyłpalecnajejustach.Niechciałsłyszećjegoimienia.
–Ciii.Zaufajmi.Zemnąjesteśbezpieczna.
Obudziłasięzmelodiąwgłowie.Tymrazembyłato„MammaMia”Abby.
Wstała z uśmiechem na ustach i wzięła prysznic. Kiedy wyszła z kabiny i
włożyłakoszulęJacka,zobaczyłanaszafcewłaziencekubekzparującąkawąi
kartkęobok:Bezkofeinowa.Tata.
Jackposzedłjużdobaru,byszykowaćśniadanie,pomyślałjednakoniej.I
pozbawiłkofeiny.
Ubrałasię.Ostatnio byłatakskołowana, żeniepamiętała, czymazapisane
pacjentkinatendzień.Nieśpieszyłosięjejdoprzychodni.Byłowcześnie,aona
musiałajeszczewykonaćważnytelefon.
– Chciałabym widzieć twoją minę, kiedy ci powiem, co mam do
powiedzenia.Siedzisz,Joey?Jestemwciąży.–Gdywsłuchawcezapadłagłucha
cisza,powtórzyła:–Jestemwciąży.
–Jesteśpewna?
–Trzecimiesiąc.
–Wielkienieba,Mel!
–Nowłaśnie,mnieteżzbiłoznóg.
–Trzecimiesiąc,poczekaj…
–Niebawsięwobliczanie.Niemiałamokresu,odkiedyJackdotknąłmnie
po raz pierwszy. Chyba załatwił to za nas oboje. Początkowo myślałam, że to
jakieś urojenia, tak absurdalna wydala mi się możliwość zajścia w ciążę.
Składałam wszystko na karb stresu, zmiany środowiska i tak dalej. Ale nie,
wczoraj zrobiłam USG. Widziałam płód na monitorze. Nie ma najmniejszych
wątpliwości.
–Jaktomożliwe,Mel?
–Niepytajmnie.Zdarzyłosięcośdziwnego.Spotkałamwswojejpraktyce
wiele kobiet całkowicie przekonanych, że nigdy nie zajdą w ciążę, i voila.
Dziewczynyżartują,żetotutejszawoda…Chcęzadzwonićdoswojegolekarza
wLosAngelesizapytaćgooopinię.
–Cozamierzasz?
–WyjśćzaJacka.
–Kochaszgo?–zapytałaJoeyostrożnie.
Melodetchnęłagłęboko,niechciała,żebygłosdrżałjejodemocji.
– Tak. Kocham go tak bardzo, że to aż boli. Nie sądziłam, że będę jeszcze
kiedyśkochać.Broniłamsięprzedtąmiłością.
–Mel…–Joeyzaczęłapłakać.–Mojamaleńka.
–Mamterazogromnewyrzutysumienia.Takdługożyłamwprzekonaniu,że
moją jedyną prawdziwą miłością jest Mark i że już nigdy w życiu nie
doświadczę niczego podobnego. Przez moment czułam się tak, jakbym go
zdradziła.Jackzobaczyłprzypadkiem,jakzalewającsięłzami,przemawiamdo
zdjęcia Marka, jak go przepraszam, tłumaczę się przed nim i przyrzekam, że
nigdyonimniezapomnę.Tobyłookropne.
–Dziecko,niezrobiłaśniczłego.Wieleprzeszłaś.
– Jack wie o moich problemach, kocha mnie, jest ze mną, stawia moje
potrzeby przed swoimi, zapewnia, że wszystko będzie dobrze, że przy nim
jestembezpieczna,żemogęmuufać.MójBoże…–Łzynapłynęłyjejdooczu.
A przecież nie mogła być bardziej szczęśliwa. – On jest cudowny, Joey –
szepnęła.–Pragniedzieckarówniemocnojakja.
– Nie mogę jeszcze uwierzyć. Kiedy chcecie się pobrać? Oczywiście
przyjedziemynaślub.
– Nie mieliśmy jeszcze czasu ustalić daty. Wczoraj się dowiedziałam, a
dzisiaj w nocy Jack zaproponował mi małżeństwo. Dam ci znać, jak tylko coś
postanowimy.
–Czytoznaczy,żezostanieszwVirginRiver?
Melzaśmiałasię.
– Miałaś rację. Przyjazd tutaj to było kompletne szaleństwo. Irracjonalny
krok. Pomyśleć, że zamieszkałam w miasteczku, gdzie nie ma ani centrum
handlowego, ani spa, za to jest restauracja bez menu. Prawie żadnego sprzętu
medycznego,karetki,posterunkupolicji.Jakmogłamprzypuszczać,żeuwolnię
się tutaj od stresów, że będzie mi się żyło łatwiej? Omal nie stoczyłam się w
przepaśćwdrodzetutaj.
–Mel…
–Niemamkablówki,komórkaniedziała.Iniktniepotrafi,docenićmoich
Cole’ówHaanów,którezresztązdążyłamjużzupełniezniszczyć,włóczącsiępo
lasach i okolicznych farmach. Każdy poważny przypadek oznacza transport
samochodem lub helikopterem do najbliższego szpitala. Musiałam być idiotką,
sądząc, że w takim otoczeniu znajdę wytchnienie, odżyję. – Zaśmiała się. –
UciekałamzLos Angelesprzedwyzwaniami. Dogłowymi nieprzyszło,jakie
wyzwaniaczekająmnietutaj.
–Mel…–powtórzyłaJoey.
– Zapewniałam Jacka, że jestem zabezpieczona, że nie musi się o nic
martwić. Kiedy usłyszał o dziecku, mógł powiedzieć: „Beze mnie, dziecino”.
Ale on powiedział: „Potrzebuję ciebie i dziecka. Pojadę z tobą, dokądkolwiek
zechcesz”.–Pociągnęłanosemiłzaspłynęłajejpopoliczku.–Kiedyobudziłam
sięrano,pierwsząmyśląbyło,czyjeleniesąnapolanie,aspałamuJacka.Potem
zaczęłamsięzastanawiać,coProboszczprzygotujedziśnakolację.Jackwstaje
wcześnie i rąbie drewno do kominka. Pół miasteczka stawia na nogi tymi
hałasami. Widzimy się kilka razy dziennie, a on zawsze reaguje tak, jakby nie
widział mnie od roku. Jeśli odbieram poród w nocy, on czuwa, nie kładzie się
spać. – Znów chlipnęła. – Czy zostanę tutaj? Przyjechałam do Virgin
przekonana, że straciłam wszystko, co liczy się w życiu, a znalazłam to, czego
zawszepragnęłam.Wrosłamwtomiasteczko.Zżyłamsięzludźmi.Onizżylisię
zemną.Tujestmojemiejscenaziemi.
PolekkimśniadaniuposzładoDoka.Chciałamunatychmiastpowiedzieć,że
jestwciąży,alekiedyweszładodomu,przywitałającisza.
Dobrze,niemajeszczepacjentów,pomyślała.Przeszładogabinetu,zapukała
lekko i pchnęła drzwi. Doktor siedział odchylony w fotelu, z zamkniętymi
oczami.Hm.Iktotomówił,żeniesypiawdzień?Stałaprzezchwilękołoniego.
MiłobyłopopatrzyćnanieskwaszonegoDoka.
Miałajużwyjść,alecośjątknęło.Doktormiałzaciśniętepowieki,niedobrą
cerę, przez twarz przebiegł skurcz bólu. Ujęła go za nadgarstek. Tętno
zwariowane…Dotknęłaczoła,byłolepkieodpotu.Uniósłlekkopowieki.
–Cosiędzieje?–zapytała.
–Nic.Zgaga.
Zgaga nie powoduje takiego przyśpieszenia pulsu i potów. Pobiegła po
stetoskopiaparatdomierzeniaciśnienia.
–Powiemipan,copanujest,czysamamamzgadywać?
–Nicminiejest.Zakilkaminutdojdędosiebie.
Zmierzyłaciśnienie,aczniebyłotołatwe,bodoktorsięopierał.
–Jadłpanśniadanie?
–Jadłem.
–Copanjadł?Jajkanabekonie?Kiełbaski?
–Cośtamzjadłem,miałemwlodówceresztkitego,coprzyniósłmiwczoraj
Proboszcz.
Ciśnieniebyłowysokie.
–Bólwpiersiach?
–Nie.
Zaczęłabadaćbrzuch,aledoktordałjejpołapach.
–Jakczęstosiętopanuzdarza?
–Comianowicie?
–Podobneataki.
–Raz,możedwarazy.
– Niech pan nie okłamuje pielęgniarki – zrugała go. – Od dawna pan się
męczy? – Uniosła mu powieki.: Oczy były żółte. – Czeka pan, żeby wątroba
panupękła?
–Toprzejdzie,mówięci.
Miałpoważnyatakworeczkażółciowego,aleniebyłapewna,czychodziło
tylko o woreczek. Nie zastanawiała się nad tym. Podniosła słuchawkę i
zadzwoniładobaru.
– Jack, przyjdź tu zaraz, proszę. Muszę zawieźć Doka do szpitala. –
Rozłączyłasię.
–Nie–burknął.
–Tak.Jeślibędziepansięzemnąkłócił,JackiProboszczzaniosąpanado
hummera.–Spojrzałananiego.–Boląpanaplecy?
–Strasznie.
– Ma pan atak woreczka żółciowego. Nie możemy czekać, koniec, kropka.
Musiał pan wyhodować piękne kamienie. Dam panu kroplówkę i nie chcę
słyszećżadnegopyskowania.
Zanimzałożyławenflon,pojawilisięJackiProboszcz.
–Wsadzimygodosamochodu.Jabędęprowadził–zdecydowałJack.–Co
mujest?
– Atak woreczka, tak myślę. Doktor nic nie chce powiedzieć, ale stan jest
poważny.Mapodwyższoneciśnienieisilnebóle.
–Marnujecietylkoczas.Zarazprzejdzie–upierałsięstaryzrzęda.
– Niech pan się uspokoi. Zresztą co tam, chłopcy bez trudu takiego
awanturnikawyniosąstądsiłą.
Założyławreszciewenflonipobiegładoszafkizlekami,aJackiProboszcz
wyprowadzilidoktoradosamochodu.Jacktrzymałkroplówkęnadgłową.
–Niepołożęsię–wciążopierałsięDok.
–Powinienpan…
–Niemogę,ledwiesiedzę,oleżeniuniemamowy.
– Dobrze, wyjmiemy nosze i usiądzie pan na tylnym siedzeniu. Brał pan
jakieśśrodkiprzeciwbólowe?
Jack rozsunął tylne siedzenie, a nosze zostawił na ganku doktora, który
odparł:
–Comiałembrać.Niemamyporządnychśrodkówprzeciwbólowych.
–Aniechto.Wytrzymapanjazdędoszpitalabezuśmierzaczy?
–Aaaaa–jęknąłDok.
– Jeśli się pan upiera, coś panu zaaplikuję, ale lepiej, gdyby zdecydowali o
tymlekarzewszpitalu.–Odetchnęłagłęboko.
–Mamtrochęmorfiny–przyznałsięDok.
Melzrobiłamuzastrzyk,apotemspytała:
–Skądpanjąwziął?
–Jestemlekarzem,wiem,gdzieszukaćtakichrzeczy,mojapanno.
–Niechpanadiabliwezmą.
– Jedźmy do szpitala w Garberville. To bliżej niż do Valley Hospital –
powiedziałJack.
–Nibytak,alepotrzebnybędziechirurg–zwróciłamuuwagęMel.
–Niezgodzęsięnażadnąoperację–zaprotestowałuparciuch.
–Niemapannicdogadania–sarknęłaMel.
Doktor poczuł się trochę lepiej po zaaplikowaniu morfiny. Jack jechał
szybko, prowadził doskonale, wkrótce pokonali wzgórza i wjechali w dolinę.
Mel była tak zajęta doktorem, że nie miała czasu podziwiać ukochanych
krajobrazów. Przemknęło jej przez głowę, że jeśli coś stanie się z Dokiem,
zostanie sama w miasteczku, będzie musiała niańczyć dziecko i zajmować się
pacjentami…
Przypomniała sobie, jak Joey spytała, czy zostanie tutaj. Uśmiechnęła się.
Jasne,gotowabyłazostaćwtymcudownymmiejscu.
Po raz pierwszy pojawiła się w izbie przyjęć Valley Hospital z Connie, to
była jej druga wizyta. Przywiozła tu co prawda Anne i Jeremy’ego, ale Anne
trafiła prosto na oddział położniczy. Mel nie miała więc okazji bliżej poznać
personelupracującegonanagłychwypadkach,alewszyscyznalidoktora.Bywał
tutajprzecieżodczterdziestulat.Melprzywitanoserdecznie,jakstarąznajomą.
Doktor trafił prosto do gabinetu lekarskiego, chociaż wciąż marudził, że
niepotrzebnie go tutaj przywieźli. Czekał tam już na niego lekarz, po chwili
pojawiłsiędrugiiwpoczekalnimożnabyłousłyszećkrzykiDoka:–Nonie!Ma
sięmnązajmowaćtakikonował?Niechcęumieraćnastoleoperacyjnym.
Melpobladła,alepersonelzacząłchichotać.Niktniezamierzałsięobrażać.
ŚwietnieznalistaregoMullinsa,szanowaligozaofiarnośćikompetencje,ajego
zgryźliwośćwłączyliwpakiet.
Po kilku minutach chirurg wyszedł. Podszedł do Mel z uśmiechem,
wyciągnąłdłoń.
–DoktorSimon.
Melpodniosłasię.
–MelindaMonroe.Pracujęzdoktorem.Copanmyśliojegostanie?
– Wszystko powinno być dobrze. Uff, lekarze. Jesteśmy najgorszymi
pacjentami. Potrzebna będzie operacja, ale musimy go wyprowadzić z ostrego
stanu.Toatakkamicy.Zanimbędziegotówdooperacji,możeminąćdzieńalbo
nawettydzień.Dobrze,żepanigoprzywiozła,pannoMonroe.Podejrzewam,że
niebyłotołatwe.
–Opierałsię,toprawda.Mogęgozobaczyć?
–Oczywiście.
Doktor siedział na łóżku z ponurą miną, pielęgniarka zmieniała mu
kroplówkę. Drugi lekarz, którego zastała w gabinecie i który wypełniał kartę
pacjenta,skinąłgłowąnapowitanie.
Mel przez otwarte drzwi ogarnęła spojrzeniem izbę przyjęć, znacznie
mniejszą niż ta, w której pracowała w Los Angeles. Wróciły wspomnienia…
niezliczonedniinocespędzonenanagłychprzypadkach.Przypływadrenaliny.
Stymulujące podniecenie. Jakiś miody lekarz nachylał się nad biurkiem
pielęgniarki,czytałcośprzezjejramię,rozbawiłjąjakąścichowypowiedzianą
uwagą.ZobaczyłasiebieiMarkaprzedkilkulaty.Zamknęłaoczyiuświadomiła
sobie, że to już jest za nią. Nie czuła bólu, tęsknoty. To minęło. Jedyny
mężczyzna, za którym tęskniła, czekał na nią tuż obok, gotów wspierać ją i
pokonywaćwspólniewszystkieproblemy.Położyłaodruchowodłońnabrzuchu.
Dośćjużwycierpiałam,pomyślała.Terazwreszciejestdobrze,takjakpowinno
być.
–Młodadamo–wycedziłdoktor.–Niedobrzeci?
–Nie.–Melsięocknęła.–Skądże.
– Przez chwilę wyglądałaś tak, jakbyś miała się zaraz popłakać. Albo
zwymiotować.
Uśmiechnęłasię.
–Przepraszam,doktorze,zmyśliłamsię.Lepiejsiępanczuje?
–Przeżyję.Wracajdodomu.Mogąpojawićsiępacjenci.
–Przyjadę,kiedybędziepanmiałoperację.
–Nie.Napewnoumręnastole,jeślitensmarkaczbędziemniekroił.Jesteś
potrzebna w Virgin River. Ktoś musi zająć się przychodnią. Teraz wszystko na
twojejgłowie.NiechBógmanaswswojejopiece.
–Będędzwoniła,dowiadywałasięopanastan.Iprzyjadęwdniuoperacji.I
niechpansięzachowuje,doktorze,bopanastądwyrzucą.
–Wielkierzeczy–prychnął.
Położyładłońnajegoczole.
–Niechpanszybkowracadozdrowia.Zajmęsięprzychodnią.
–Dziękuję–powiedziałdziwniemiękko.
WdrodzepowrotnejMelmyślałagłośno:
– Po wypisaniu ze szpitala, nim wróci do pracy, będzie rekonwalescentem.
Zamieszkamuniegonajakiśczas.
Doktor miał swoje lata, nadwagę, podwyższone ciśnienie, co w przypadku
operacjistanowizawszepewienproblem.Zwyklepacjentapozabieguusunięcia
kamieniwypisujesięwciągukilkudni,jednakDokazatrzymanowszpitaludwa
tygodnie. Mel jeździła do niego prawie codziennie i oczywiście przyjmowała
pacjentów,których,jakzwykle,pojawiałosięniewielu.JuneiJohnzaofiarowali
się z pomocą w razie poważniejszych przypadków, ale takich na szczęście nie
miała. Pracowała, potem jechała do szpitala i na noc wracała do Jacka. Jedyny
kłopotstanowiłozaplanowanieślubuiwesela.
Jackzawiadomiłjużojcaisiostry,żesiężeni.Całarodzinaprzyjęłanowinę
entuzjastycznie.Niepowiedziałimnarazieodziecku,chciałwidziećichminy,
kiedy się dowiedzą. Ponieważ w pobliżu Virgin River nie było żadnych moteli
ani zajazdów, młodzi postanowili wziąć cichy ślub w Sacramento i urządzić
rodzinne przyjęcie w domu ojca. Jack zdał się na siostry, poprosił, żeby
przygotowały skromne przyjęcie. Ślub się odbył, Mel i Jack złożyli przysięgę
małżeńskąizarazpoceremoniiwrócilidodomu.
–Cozmiesiącemmiodowym?–zapytałSam,gdywyjeżdżali.
– Nie martw się – powiedział Jack, a w duszy pomyślał, że jego miesiąc
miodowybędzietrwałdokońcażycia.
Rick był trochę zaszokowany, kiedy dowiedział się o ciąży Mel i rychłym
ślubie.
–Cieszyszsię?–zapytałniepewnieJacka.
– Jasne. Najwyższy czas, żebym założył rodzinę. – Położył dłoń na karku
Ricka i przyciągnął go do siebie. – Mam Mel, Proboszcza i ciebie, w jakimś
sensiejużstanowimyrodzinę.
– Hm – mruknął chłopiec. – Nie jesteś już taki młody. – Uśmiechnął się
szeroko.–Ajamyślałem,żeMelniejestwtwoimtypie.
–Jest,kolego,jaknajbardziejjest.
NadzieńprzedwypisaniemdoktorazeszpitalaJackzapytał:
–Będzieszmusiałasypiaćwjegodomu?
–Przezkilkapierwszychdni.Muszęzobaczyć,jaksobieradzi.Wstajejużz
łóżka,chodzi,aleciąglepotrzebujeśrodkówprzeciwbólowych.Będęmusiałago
pilnować,bozostawionysamsobiegotówjeszczecośpoplątaćiprzedawkować.
Jacksiedziałwswoimwielkimfotelu.
– Chodź do mnie. – Mel usiadła mu na kolanach. – Mam coś dla ciebie. –
Wyjął z kieszeni pudełeczko jubilerskie. – Może będzie zbyt elegancki jak na
VirginRiver,aleniemogłemsięoprzeć.Chciałbymdaćciwszystko.
Otworzyła pudełeczko i zobaczyła złotą obrączkę z trzema dużymi
brylantamitakiejurody,żełzyzakręciłysięjejwoczach.Zpozoruprostaiwtej
prostocieniezwyklewytworna.Bogata.Oryginalna.
–Jestpiękna,Jack.
–Zrozumiem,jeśliniebędzieszjejnosiłanacodzień.Przytwojejpracy…
Jeślicisięniepodoba…
–Żartujesz!Jestnaprawdęwspaniała.
–Dlasiebiezamówiłemtakąsamą,tyleżebezbrylantów.Możetakbyć?
–Oczywiście.Gdzietozamawiałeś?
–Pojechałemnawybrzeże.Naprawdęcisiępodoba?
Zarzuciłamuręcenaszyję.
–Dałeśmidziecko,Jack.Niczegowięcejnieoczekiwałam.
–Niewiedziałem,żedajęcidziecko–powiedziałzszerokimuśmiechem.–
Aobrączkikupowałemzrozmysłem.
Roześmiałasię.
–Ludzienapewnopomyślą,żeprzewróciłosięnamwgłowach.
–Mel,jateobrączkikupiłemjużdawno,kiedypierwszyrazprzyszłomido
głowy, że możesz być w ciąży. Sama pewnie nie wiedziałaś jeszcze o dziecku.
Nawetgdybysięokazało,żeniezaszłaś,itakbyłemzdecydowany.Chciałemsię
ztobąożenić,dzielićżycie…Toniepowinność.Jategopragnąłem.
–Jaktowszystkosięstało?
–Aczytoważne?
Następnego dnia pojechali po Doka. Po powrocie do domu Mel kazała
doktorowi natychmiast kłaść się do łóżka. Dok, co nie było dla niej żadnym
zaskoczeniem, okazał się okropnym rekonwalescentem, alej szybko wracał do
formy, tak że młodzi mogli spokojnie wymknąć się na ślub do Sacramento i
zostawićgosamegonadwadni.
Posiłki przynosili mu codziennie Jack, Proboszcz albo Ricky. Mel
przyjmowała pacjentów i od czasu do czasu wpadała na chwilę do baru, żeby
odetchnąćprzycoli.Nocespędzaławdomudoktora.Sama.
Którejś nocy obudził ją jakiś hałas na dole. Usiadła w pościeli i zaczęła
nasłuchiwać. Ktoś łomotał do drzwi. Czasami zdarzało się, że pacjenci szukali
pomocy o niezwykłych porach. Mel spojrzała na zegarek. Była pierwsza.
Włożyła szlafrok, układając sobie w głowie plany. Zapewne chodziło o wizytę
domową. Poprosi Jacka, żeby został z Dokiem albo pojechał z nią. Doktor
powinien przespać spokojnie całą noc, mogli go chyba zostawić samego. Nie
była jeszcze tego pewna. Otworzyła drzwi frontowe. Nikogo. Dopiero teraz
zdałasobiesprawę,żetenktośdobijasiędodrzwikuchennych.
Przypomniała sobie historię sprzed lat, kiedy doktor nie zdążył uratować
ciężkochoregochłopca.Dokogopowinnadzwonićpopomoc,jeślizdarzyłoby
sięcośpodobnego?
Przeszła przez dom i zobaczyła za szybą twarz Calvina. Jeśli zamierzał
zabrać ją do obozu w lesie, odmówi mu, nie pojedzie. Pozbędzie się go. Jeśli
przyjechałponarkotyki,zawołaJacka.
Kiedy otworzyła drzwi, pchnął ją z taką siłą, że zatoczyła się i padła na
krzesło, strącając z blatu kuchennego stojak z kubkami. Miał twarz
wykrzywioną złym uśmiechem, szkliste oczy, w dłoni ściskał wielki nóż
myśliwski.Melkrzyknęła,aleCalvinchwyciłjązawłosyiprzyłożyłostrzedo
gardła.Zamilkławjednejsekundzie.
–Dragi–oznajmiłkrótko.–Dawaj,comasz,iznikam.
–Narkotykisątam–wskazałaszafkę.–Muszęiśćpoklucz.
–Mowyniema.–Kopnąłkilkarazywdrzwiczkitakmocno,żecałaszafka
sięzatrzęsła.
–Dodiabła,przestań!Potłuczeszfiolki.Chcesznarkotykiczynie?
Przestałkopać.
–Gdziejestklucz?
–Wgabinecielekarskim.
ZamknąłdrzwikuchennenazasuwęibrutalniepociągnąłMel.
– Idziemy. – Poprowadził ją do gabinetu przed sobą, wykręcając rękę do
tyłu, z nożem na gardle, jak zakładniczkę. Nie miała wyboru, musiała się
poddać. Kiedy sięgnęła do szuflady, zaśmiał się. – To sobie wezmę. – Chciał
zdjąćjejobrączkęzpalca.
–Boże,nie!–zawołała,próbującsięcofnąć.
Znówchwyciłjązawłosyigrożącnożem,beztruduściągnąłobrączkę,po
czymschowałjądokieszeni.
–Nodalej,niezamierzamtuspędzićcałejnocy.
–Nieróbmikrzywdy.Dostaniesz,cochcesz.
Zaśmiałsię.
–Ciebieteż?
Miaławrażenie,żezarazzwymiotuje.Nakazywałasobiebyćsilną,dzielną,
przetrwaćjakośtenkoszmar.
Nagle zdała sobie sprawę, że on ją zabije. Wiedziała, kim był, czym się
zajmował.Kiedydostanie,pocoprzyszedł,poderżniejejgardło.
Nabiurkuleżałykluczykidohummera,łatworozpoznawalneprzezfirmowy
breloczek. Zgarnął je do kieszeni, w której przed chwilą schował obrączkę, i
poprowadziłMelzpowrotemdokuchni.
–Tendupekzamałomipłaci.Niebędęsiedziałdłużejwlesie.Znikamstąd.
Adragimniepodkręcą.–Znowusięzaśmiał.
Jackusiadłnakrawędziłóżkaipodniósłsłuchawkę.
– Mel jest w niebezpieczeństwie – usłyszał poważny głos doktora. – Ktoś
dobijał się do drzwi kuchennych. Przed chwilą słyszałem odgłos tłuczonego
szkła.
Jackrzuciłsłuchawkę,wciągnąłdżinsy.Koszula,buty…Natoniebyłojuż
czasu. Wyszarpnął z kabury pistolet, sprawdził, czy jest nabity, zarepetował i
wybiegł z domu. W jednej sekundzie był po drugiej stronie ulicy. Nie myślał,
działał jak automat. Skronie mu pulsowały, krew szumiała w uszach. Zobaczył
obokhummerastarąfurgonetkęiwiedziałjuż,ktowdarłsiędoDoka.
Przezszybędrzwifrontowychwidział,jakCalvinprowadziMeldogabinetu.
Szli od strony kuchni, gdzie stała szafka z narkotykami. Przebiegł do drzwi
kuchennychispojrzałdośrodka.Jeszczeniewrócili.Kiedypojawilisięwprogu
kuchni,schowałsię,alezdążyłjeszczedojrzećwielkinóż,któryCalvintrzymał
nagardleMel.
Odczekał kilka długich sekund. Nie pozwoli uciec temu łajdakowi i nie
dopuści, żeby zrobił krzywdę Mel. Słyszał głos Calvina, słyszał, jak ten śmieć
poruszasiępokuchni.
Stali już przy szafce z lekami, kiedy Jack jednym kopnięciem wyważył
drzwi,rozstawiłszerokonogi,uniósłpistoletiwymierzyłwCalvina.
–Odłóżnóż,tylkopowoli.
–Onie,wypuściszmniestąd.Zabioręjązsobą.
Mel spojrzała na Jacka. Nigdy go takim nie widziała. Sam wyraz twarzy
mógł zmrozić człowieka, który terroryzował ją nożem. Bez koszuli, bosy,
potężne bary, wytatuowane ramiona. Spojrzał na pistolet. Wiedziała, że nie
zawahasięgoużyć.Niepatrzyłnanią,tylkonaCalvina.Ona,któratakbałasię
broni,nieczułastrachu.UfałaJackowi.Wierzyławniego.Byłgotówryzykować
dlaniejżycie,alejejnigdybynienaraził.Nigdy.Przynimbyłabezpieczna.
Celował w głowę Calvina. Tuż obok głowy Mel. Widział nóż na gardle
ukochanejkobiety.Niemożejejstracić.
–Maszjednąsekundę.
Kątem oka dojrzał spojrzenie Mel, pełne miłości i ufności. Zaraz zamknęła
oczyilekkoodchyliłagłowę.
Strzelił.Calvinaodrzuciło dotyłu,nóż poleciałwpowietrze, zatoczyłłuki
upadłnapodłogę.
Mel podbiegła do Jacka. Opuścił rękę z pistoletem, drugą przygarnął ją do
siebie.Wciągnęłagłębokopowietrzeiukryłatwarznajegopiersi.
Bandziorleżałnieruchomonapodłodze,zranąwgłowie,wpowiększającej
siękałużykrwi.
Stali tak długą chwilę. Mel w końcu podniosła, głowę i przeraziły ją
zaciekłośćigniewmalującesięnatwarzyJacka.
–Onchciałmniezabić–szepnęła.
–Nigdyniedopuszczę,żebycościsięstało.
Rozległ się odgłos pośpiesznych kroków, ktoś wbiegł do kuchni. Jack nie
odwróciłgłowy.
Proboszcz zatrzymał się zdyszany. Ogarnął wzrokiem wnętrze: objętych
przyjaciół, pistolet w dłoni Jacka, mężczyznę rozciągniętego na podłodze.
PodszedłdoCalvina,przezchwilęszukałpulsu.
–Wporządku,Jack.Załatwiłeśgo.
Położył pistolet na stole i podszedł do wiszącego na ścianie telefonu. Zdjął
słuchawkę,wystukałnumeripowiedział:
– Mówi Jack Sheridan z Virgin River. Jestem w domu doktora Mullinsa.
Zabiłemwłaśnieczłowieka.
ROZDZIAŁSZESNASTY
Droga do Virgin River zabrała Henry’emu Depardeau, zastępcy szeryfa,
więcejczasu,niżustalenie,żeJackdziałałwobroniekoniecznej.
Ratował życie Mel. Jack zadzwonił też do Jima Posta, męża June, byłego
policjanta, bo potrzebował opinii kogoś zaprzyjaźnionego. Jim zjawił się
szybciejniżHenry.Jaksięokazało,przedprzejściemnaemeryturępracowałw
wydzialeantynarkotykowymidoskonaleznałteren.
– Trzeba będzie przyjrzeć się uważnie obozowisku w lesie – orzekł po
wysłuchaniu relacji Mel i Jacka. – Podejrzewam, że ci ludzie pracują dla
hodowców.Trzebauczulićszeryfa.
Jackniewróciłdodomu,bodoktorzaprosiłgo,byzostałdorana.Melnie
znała męża od tej strony. Delikatny, łagodny wielkolud w sytuacji zagrożenia
stawałsięzimnąfuriądziałającązzabójcząprecyzjąLeżeliprzytulenidosiebie,
obojeniemogliusnąć.
Dopierokiedypołożyłamudłońnapoliczku,twarzJackazłagodniała.
– Wszystko w porządku, kochanie. Nie ma się już czego bać – powiedział
cicho.–Spróbujzasnąć.
–Przytobieniczegosięnieboję.–Itakabyłaprawda.
Wczesnym rankiem do Virgin przyjechali June i Jim. June przyszła do
doktora,byzobaczyćsięzMel,aJimposzedłdobaruporozmawiaćzJackiem.
–Chciałamsprawdzić,jaksięczujesz.Wnocyprzeżyłaśogromnywstrząs.
Maszbóle,plamienia?–niepokoiłasięJune.
–Wszystkowporządku,tylkozaczynamdrżećjakosika,kiedypomyślę,co
mogłosięzdarzyć.
– Zostanę kilka godzin w Virgin. Jeśli masz zapisanych pacjentów, chętnie
cięzastąpię,atymożeodpocznij?
– Jack został ze mną na noc. Pewnie nie zmrużył oka, ale mnie udało się
trochępospać.Gdziewaszsynek?
– Jamie jest u Susan, a tata i John przyjmują dzisiaj w przychodni. –
Uśmiechnęłasię.–Jakczłowiekmieszkanawsi,stajesięelastyczny.
–AJim?
–PoszedłporozmawiaćzJackiemiProboszczem.Chcąpojechaćdoobozu
w lesie, rozejrzeć się tam,upewnić, czy nie ma więcej takich, którzy mogą
zagrażaćmiasteczku.
–OBoże–przestraszyłasięMel.
–Poradząsobie–uspokoiłająJune.–Trzebatozrobić.
– Nie o to chodzi, June. Byłam w tym obozie kilkanaście razy. Nigdy nie
widziałam tam Calvina Thompsona, poza moją pierwszą wizytą, kiedy
pojechałamzdoktoremopatrzyćranypobójce.Jeździłamtampotemcotydzień,
co dwa, chociaż Doka strasznie to złościło. Bałam się, owszem, ale nigdy nie
przyszłomidogłowy,żektośstamtądprzyłożyminóżdogardła.– Przerwała,
niebyławstaniemówićdalej.
–DobryBoże–westchnęłaJune.–Pocotamjeździłaś?
–Woziłamimjedzenie.–Wzruszyłaramionami.
TwarzJunerozjaśniłauśmiech.
–Ityuważałaś,żeniejesteśjednąznas.Cozabzdura.
Jack, Proboszcz i Jim pojechali do leśnego obozowiska. Znajdowało się w
odległości około trzydziestu kilometrów, ale jazda leśnymi drogami i
przecinkamizajęłaprawiegodzinę,atrafienietamwcaleniebyłołatwe.
Ludzietumieszkającywłaściwiewegetowaliwcałkowitejizolacjiodświata
itrudnobyłouwierzyćżemogąstanowićzagrożeniedlamiasteczka.
Calvin Thompson był z nimi krótko. Oni byli bezdomnymi nędzarzami, on
bandytą. Notowany za kilka przynajmniej przestępstw związanych z
narkotykami, poszukiwany przez kalifornijską policję, ukrywał się w lesie.
ZapewnedoobozowiskasprowadziłagoMaxine,córkaPaulisa.
Trzech przybyszów podjechało pod przyczepę, obok której stał generator
produkującyprądpotrzebnydosuszeniamarihuany.
–Takjakmyślałem–powiedziałJim.
Wysiedlizfurgonetki,wszyscyuzbrojeniwpotężnestrzelby,takiewsamraz
naniedźwiedzie.Oczywiścieniedojrzelinikogo.
–Paulis!–zawołałJack.
Z szałasu wyszedł wychudzony, zniszczony brodacz. W sekundę później
pojawiła się dziewczyna, kilku mężczyzn wyłoniło się ostrożnie zza
zdezelowanych przyczep, ale nie podchodzili, trzymali się z daleka,
najwyraźniejbalisięuzbrojonychprzybyszów.
–Hodujesz?–zapytałJack.
Paulispokręciłgłową.
AThompson?Hodował?
Zgardładziewczynywyrwałsięcichyokrzyk,zasłoniłaustadłonią.
Paulisprzytaknął.
– Ostatniej nocy próbował zabić kobietę w miasteczku. Żądał narkotyków,
ukradłzłotoikluczykidosamochodu.Nieżyje.Ktogotusprowadził?
–Niepowiem.
–Opiszgo.
Pauliswzruszyłramionami.
–Mów,człowieku.Chcesziśćzaniegodowięzienia?Czymtenfacetjeździ?
Dziewczynapostąpiłakrokdoprzodu.
–Czarnymrangeroveremzdodatkowymireflektoraminadachu.Domyślasz
się,cotozatypfaceta.Calvinuprawiałdlaniegotowar.
–Wiem,ktoto–powiedziałJackdoJima.–Niewiemnatomiast,gdziego
szukać,alemyślę,żeprowadziinteresnadużąskalę.Mamnumerrejestracyjny
jegosamochodu.
–Przydasię.
–Aty–JackzwróciłsięPaulisa–wynośsięstąd.Maszdwadzieściacztery
godziny, żeby zwinąć obóz. Jutro przyjedzie tu zastępca szeryfa, jeśli was tu
zastanie, pójdziecie za kratki. Będziecie odpowiadać za te cholerne uprawy,
którymi opiekował się Thompson. Rozumiesz? – Było oczywiste, że trzech
przybyszów jest górą. Jack to jeszcze podkreślił: podniósł broń i strzelił w
generator,niszczącgojednąkulką.–Przyjadęjutroranoilepiej,żebymwastu
niezastał.
–Coonichmyślisz?–zapytałJima,gdywsiedlidosamochodu.
– Włóczędzy. Nie przypuszczam, żeby mieli pieniądze na założenie
plantacji. To robota tego, dla kogo pracował Calvin. Wyniosą się stąd i rozbiją
obózgdzieindziej,gdzieniktniebędzieichniepokoił.Niesąniebezpieczni,to
ci, którzy ich wykorzystują, są groźni. Boss Calvina i boss bossa Calvina. Od
nich lepiej trzymaj się z daleka. Kiedy jeszcze pracowałem w wydziale,
oczyściliśmyteren,alepojawilisięznowu.
Wmiasteczkupanowałanapiętaatmosfera,czułosięzaniepokojenie.
Jack stał się bohaterem. Jego żona, kobieta, która pojawiła się tutaj, żeby
pomagaćludziom,otarłasięośmierć,aonjąuratował.
Przez cały dzień do doktora ktoś zaglądał, sąsiedzi przynosili jedzenie,
chcieliporozmawiać.Dokwstałzłóżkaizszedłnadół,gotówpełnićobowiązki
gospodarza.Popołudniuzdrzemnąłsięgodzinkę,alepozatymprzezcałydzień
przyjmowałzMelgości.
JuneiJimwrócilidosiebie,Jacknatomiastzaglądałdodoktora,kiedymiał
wolnąchwilę.Wszyscychcieliznimkonieczniezamienićsłowo.
–Strzeliłeśdoniego,kiedytrzymałnóżnagardleMel–mówilizezgroząi
podziwem,aJackkiwałgłową.–Niebałeśsię,żemożeszjątrafić?
–Nie.Gdybymmiałcieńwątpliwości,nienacisnąłbymspustu.Wiedziałem,
żeniechybię.
Zainteresowanie budził też pierścionek na palcu Mel. Wszyscy jej
gratulowali, cieszyli się, ale nie okazywali wielkiego zaskoczenia, zaczynali
natomiast protestować, kiedy dowiadywali się, że młodzi wzięli cichy ślub w
Sacramento.
Mel, Jack i doktor zjedli kolację w domu. Mieli tyle jedzenia, że nie było
sensuprzenosićsiędobaru.Kiedyskończyli,Dokoświadczył:
– Położę się, Melindo, a ty powinnaś spędzić noc ze swoim mężczyzną.
Naszeszpitalnełóżkasązawąskiedladwojga.–Ipodreptałpowolinagórę.
–Tak,powinnaśspaćzemną–przytaknąłJack.
Kiedy już leżeli w łóżku, Mel wtuliła się w niego i prawie natychmiast
zasnęła,wyczerpananocnymnapademiwizytamizatroskanychsąsiadów.
Oświcieobudziłjąodgłospodjeżdżającychpodbarsamochodów.
Spojrzała na zegarek. Była piąta. Ubrała się szybko, wyszła na ganek i
zobaczyła kilkanaście maszyn, suvy, pikapy, furgonetki. Mężczyźni stali dużą
grupą na ulicy, sprawdzali strzelby, niektórzy mieli kamizelki kuloodporne.
Ubrani byli w dżinsy, koszule robocze albo drelichy. Wśród nich rozpoznała
Mike’a Valenzuelę z Los Angeles, Zeke’a z Fresno, Paula Haggerty’ego i Joe
BensonazGrantsPasswOregonie.ByliteżfarmerzyiranczerzyzVirginRiver.
PojawiłsięnawetRicky,któryusiłowałzachowywaćsięjakdorosłyfacet.
Stała tak, w milczeniu obserwując zbrojną gromadę. Jack dostrzegł ją
dopiero po chwili: ze zmierzwionymi po śnie włosami, bosą. Oddał strzelbę
Paulowiipodszedłdoniej.
– Wyglądasz jak dziewczynka. Jak dziewczynka w ciąży – przywitał ją i
wyszczerzyłzębywuśmiechu.–Niechciałemciębudzić,pomyślałem,żedam
cijeszczetrochępospać.
–Wtymzamieszaniu?Cosiędzieje?
–Polowanienaturkuciepodjadki.Niezawracajsobienamigłowy.
–Niewygłupiajsię,Jack.
–Jedziemysprawdzić,codziejesięwlesie.
–Zbronią,wkamizelkachkuloodpornych?
Przytuliłjąizarazodsunąłsięokrok.
– Nie powinniśmy mieć żadnych problemów, ale lepiej się zabezpieczyć.
Objedziemy okolice Virgin, musimy mieć pewność, że w pobliżu nikt nie
uprawia maryśki i okolica jest czysta. Nie chcemy takich obozowisk jak to, w
którymukrywałsięThompson.
– Skąd będziecie wiedzieć, które obozy stanowią zagrożenie, a w których
mieszkajązwykli,spokojni,nieszczęśliwiludzie?WokółVirginsporojesttakich
miejsc,gdzieżyjąbezdomni…
Wzruszyłramionami.
– Tak czy inaczej musimy sprawdzić, co trzymają w swoich obozach, czy
mająbroń.Trawkęłatwozauważyć,macharakterystycznyodcieńzieleniiobok
zawszejestgenerator.
Położyładłońnajegokamizelce.
–Irobisztodlatego,że…
–Żeniedługobędęojcemichcę,byśmyżylibezpiecznie.Niewiadomo,co
takiemuidiociemożeprzyjśćdogłowy.
–ZabieraciezsobąRicka?
–Będęmiałnaniegooko.Wszyscybędziemygostrzegli.Uparłsięjechaćz
nami.Samuczyłemgostrzelać.Powiedział,żemusimygozabrać,botuchodzi
ociebie.
–Tonaprawdękonieczne?
–Tak.
Melzrozumiała,żeniewyperswadujemupomysłu,widziałatopozaciętym
wyrazietwarzy.ObokJackapojawiłsięJim.
–Cześć–przywitałjązuśmiechem.
–MówiłeśJune,dokądipocojedziesz?–zapytała.
–Tak,madame.
–Icoonanato?
– Powiedziała, żebym uważał na siebie. Gorzej było ze starym doktorem
Hudsonem.Niedałsobiewytłumaczyć,żeniemożejechaćznami.
–Niepowinniściezostawićtejsprawypolicji?Szeryfowi?
Jimoparłstopęnaschodku,wzruszyłramionami.
– Posłuchaj, przekazaliśmy zastępcy szeryfa informacje o obozowisku
Paulisa,daliśmymunamiarynafaceta,którykręcicałymtymbiznesem.Ludzie
Paulisa już się wynieśli, zostawili towar. Mel, widzieliśmy ich, na pewno nie
zaczęliuprawysamizsiebie,niesiali,niedoglądaliiniezbieralimarihuany,ale
ktośtorobił.Takichmiejscmożebyćwięcej.Prawdziwekłopotyzaczynająsię
w okręgach objętych jurysdykcją federalną, ale tam nie pojedziemy. Nie
będziemysięwtrącać,niechFBIsięmartwi.
– Zachowujecie się jak czujki sąsiedzkie, wigilanci, samozwańcze patrole
„uczciwychobywateli”–powiedziałazprzekąsem.
– Nie, działamy inaczej. Nie naruszymy prawa, chcemy tylko ostrzec tych,
którzy siedzą w biznesie. Nie zrobimy nic, co mogłoby sprowokować odwet.
Rozumiesz? – Mel nie odpowiedziała. – Jeśli trafimy na hodowców, damy im
szansę,żebysięwynieśli,zanimzawiadomimypolicję.Wszystkobędziedobrze.
Wrócimyprzedzmierzchem.
–Będęprzezcałydzieńumierałazestrachu.
– Mam zostać z tobą, żebyś nie musiała się bać, czy zaufasz mi? – Gdy
przygryzławargęiskinęłagłową,objąłjąipocałował.–Takmiłocałowaćcię
rano.Twojeustawspanialesmakują.Tonormalne?–zażartował.
–Uważajnasiebie.Pamiętaj,żeciękocham.
–Tomiwystarczyzawszystko.
NaganekwszedłProboszczzdośćposępnąminą.
–Jedźsam–zaproponowałamuMel.–Natwójwidokwszyscypierzchną.
Ku jej zaskoczeniu Proboszcz uśmiechnął się szeroko i ten uśmiech na
momentzmieniłgoniedopoznania.
Kiedy samozwańczy stróże porządku w końcu odjechali, Mel wróciła do
domuiwystukałanumerJune.
–Wiesz,coterazrobitwójmąż?–zapytała.
– Wiem, że nie zajmuje się małym – powiedziała June z nutą pretensji w
głosie.
–Niemartwiszsię?
– Najwyżej któryś z nich odstrzeli sobie wielki palec u nogi. A ty się
martwisz?
– Gdybyś ich widziała… Kamizelki kuloodporne, potężne strzelby.
Naprawdępotężne.
–Wlasachsąniedźwiedzie.Trudno,żebyuzbroilisięwproce.Niedenerwuj
się,Mel.Jackjestnapewnoświetnymstrzelcem,potylulatachwmarines…
–AJim?
–Musiałcotydzieńchodzićnastrzelnicę,tonależałodojegozawodu.Nie
powietego,aletęsknizasłużbąwpolicji.Rwałsiędotejwyprawy.
Przez cały dzień prześladowały ją wizje krwawych potyczek w lesie. Nie
miałaniestetynicdoroboty.Nerwowochodziłapomieszkaniu,zkątawkąt,to
siadałanagankuprzeddomemdoktora.Okołopołudniapojawiłsięczarnyrange
rover. Podjechał pod przychodnię, kierowca opuścił szybę i zawołał: –
Słyszałem,cocisięprzydarzyło.
–Tak?Niewiedziałam,żemamywspólnychznajomych.
– Chciałem ci coś powiedzieć, ponieważ wyświadczyłaś mi przysługę. Po
pierwsze,wiemoThompsonieizaręczamci,żewokolicyniemawięcejtakich
jak on. W każdym razie ja nie znam nikogo takiego. To był kompletny świr.
Vicki, dziewczyna, której dziecko odbierałaś, ma swoje za uszami, ale nie jest
niebezpieczna. Po prostu ukrywa się przed policją. Nieustannie wpada w
kłopoty, nie potrafi zdobywać pieniędzy. Zabrała dziecko i wyjechała kilka dni
temudosiostrywArizonie.Odwiozłemjąnaautobus.
–PrzedtemmówiłeścośoNewadzie.
–Takmówiłem?Mogłemsiępomylić–stwierdziłzuśmiechem.
–Mamnadzieję,żebędzieszwiedział,gdziewysyłaćczeki,jeślidzieckojest
rzeczywiścietwoje.
–Napewnozadbamonich.Niebędzieimniczegobrakowało.
Melmilczała,zastanawiałasię.Pieniądze,którebędziewysyłał,oilebędzie
wysyłał,pochodziłyzesprzedażymarihuany.Niektórzyuważali,żetrawkajest
niegroźna,ot,jakbywypićdwapiwa.Byliitacy,którzytwierdzili,żemarycha
mazbawiennedziałanienaorganizm.Iwkońcutrzeciafrakcja,zdeklarowanych
przeciwnikówmarihuany.Ciargumentowali,żezaczynasięodniej,idotyczyto
szczególnie młodych ludzi, a potem człowiek wpada w twarde narkotyki. Mel
nie zajmowała stanowiska, wiedziała tylko, że marihuana jest nielegalna i to
wystarczyło.
–Cośjeszczemiałeśmipowiedzieć.
– Wynoszę się stąd. Nie lubię trupów, chociaż śmierć Thompsona nie była
wielką stratą dla amerykańskiego społeczeństwa. – Wzruszył ramionami. –
Robił coś tam w naszej branży, a tu zacznie się dochodzenie, przesłuchania,
pojawią się nakazy prokuratorskie. Wyjeżdżam. – Uśmiechnął się do Mel. –
Spełnisiętwojeżyczenie,niebędzieszmiałazemnąwięcejdoczynienia.
–Maszcośnasumieniu?Myślęoprzemocy.O…morderstwach.
– Nie. Zdarzają się małe nieporozumienia, ale jestem biznesmenem, nie
bandytą.
–Niemógłbyśzająćsięlegalnymiinteresami?
–Mógłbym–znowusięuśmiechnął–ależadenniejesttakdochodowyjak
ten.
Zasunąłszybęiodjechał.Zapamiętałanumeryjegowozu,choćwiedziała,że
jeślijestprofesjonalistąwswoimfachu,nienawielesiętozda.
O zmierzchu usłyszała powracające samochody. Kawalkada wjeżdżała
powoli do miasteczka. Przyglądała się bacznie wysiadającym przed barem
mężczyznom, próbując ocenić ich nastrój. Rozprostowywali zastałe członki,
próbowalirozluźnićmięśnie.Twarzepoważne,zmęczone…Zdążylijużpozbyć
siękamizelek,schowalibroń.Zbilisięwgrupkęprzedgankiemidobrynastrój
wrócił.Poklepywalisiępoplecach,żartowali,śmialisię.
OdetchnęłanawidokRicka.Byłszczęśliwy,śmiałsięzinnymi.
Jako ostatnia podjechała pod bar furgonetka Proboszcza. Jack siedział za
kierownicą.Wieźlinaskrzynicoświelkiego.Kiedyzaparkowali,całakompania
zebrała się wokół nich. Zapanowało wyraźne ożywienie, znowu rozlegały się
śmiechyiwzajemneprzekrzykiwania.
Pełna obaw, co usłyszy, Mel ruszyła w ich stronę. Jack oderwał się od
towarzyszyipodszedłdoniej.
–Znaleźliściecoś?
–Nietrafiliśmynażadnychdrani.Pauliszwinąłobozowisko,aśmieci,które
zostawili, spaliliśmy. Henry i jego ekipa skonfiskowali towar. Nie chce ich
więcejwidzieć.Kiedypomyślę,żepozwolili,bypodichnosemludzieuprawiali
marihuanę… Jeśli nie umieją sobie poradzić z hodowcami, sami się tym
zajmiemy.
–Nieprzyszłocinigdydogłowy,żetotylkotrawka?
– Nie mam zdania na ten temat. – Wzruszył ramionami. – Wiem tylko, że
gdybymarihuanęzalegalizowanoijejprodukcjęprzejęłyfirmyfarmaceutyczne,
niemusielibyśmybaćsięonaszekobietyidzieci.
–Comasznaskrzyni?Straszniecuchnie.
–Niedźwiedź.Chceszzobaczyć?–Jackuśmiechnąłsię.
–Niedźwiedź?Nalitośćboską,dlaczego…?
–Niespodobaliśmymusię–wyjaśnił.–Chodź,obejrzyjgo.Jestolbrzymi.
–Ktogozastrzelił?
–Pytasz,ktogonaprawdęzastrzelił?Bozasługęprzypisująsobiewszyscy.–
Objąłjąwtaliiipodeszlidokompanii.
–JakBogakocham,żeProboszczwrzeszczał–ktośskładałgłośnydonos.
–Wcaleniewrzeszczałem,zejdźzemnie.Tobyłokrzykbojowy.
–Raczejpiskprzerażonejpanienki.
–Podziurawiliścietegomisiajaksito.
–Pierwszyrazwidziałemmisiaodpornegonagaz.Zwykletakiolbrzymtrze
temałeoczkaizmykadolasu.
– Mówię wam, że Proboszcz piszczał ze strachu. Myślałem, że zaraz się
popłacze.
–Ajacimówię,zejdźzemnie,boniedostanieszkolacji.
Wszyscy wybuchnęli donośnym śmiechem. Wrócili do miasteczka
szczęśliwi, w glorii, niczym wojowie po zwycięskiej bitwie. Tyle że stoczyli
bitwę z biednym niedźwiedziem. Kilkunastu uzbrojonych facetów przeciwko
samotnemuzwierzęciu.
Melspojrzaławstronęfurgonetkiiprzeszedłjądreszcz.Niedźwiedźbyłtak
ogromny, że nie mieścił się na skrzyni. Tylne łapy z przerażającymi pazurami
wystawały na zewnątrz. Był związany, chociaż nie żył. Miał otwarte oczy,
wywalonyjęzyk.Iśmierdziałjaksiedemnieszczęść.
–Ktozadzwonidoparkunarodowego?
–Amusimywogóledzwonić?Zabiorąniedźwiedzia,atomójniedźwiedź.
– To nie twój niedźwiedź. Spadaj – zdenerwował się Proboszcz. – Ja go
zastrzeliłem.
–Tykrzyczałeśzestrachu,gdymystrzelaliśmydoniedźwiedzia.
–Ktonaprawdęgozastrzelił?–zapytałaMel.
– Proboszcz. Niedźwiedź ruszył na niego, atakował. Potem już wszyscy
zaczęli strzelać. Proboszcz rzeczywiście krzyczał. Niedźwiedź parł prosto na
niego,byłbardzoblisko.–Jackuśmiechnąłsięjakchłopak,któryspłatałfigla.
ProboszczpodszedłdoMel,nachyliłsię,szepnąłjejdoucha:
–Wcaleniekrzyczałem.–Iodszedł.
– Coś jeszcze muszę ci powiedzieć, kochanie – odezwał się Jack. –
Widzieliśmyczarnegorangerovera.Stoczyłsięzdrogipostokuwzgórza.
–Zginął?–zapytałazlękiem,zdziwiona,żeobchodzijąlostamtegofaceta.
–Wsamochodzienieznaleźliśmynikogo.
Melzaśmiałasięnerwowo.
– Pojawił się tutaj około południa. Zatrzymał się na chwilę, siedziałam na
ganku u doktora, spuścił szybę i oznajmił, że wyświadczyłam mu przysługę,
więc on teraz chce mi powiedzieć, że w okolicy nie ma nikogo, kto by nam
zagrażał,żeThompsonbyłświrem,aonsamwynosisięstąd.Musiałzepchnąć
autozszosy.RS
– Pewnie tak. Kupi nowy, zmieni wygląd i wróci tutaj. Nie zadawaj się z
nim,Mel,proszęcię.Bądźostrożna.
Pomyślała, że facet zachował się wobec niej przyzwoicie, okazał sumienie.
Gdyby znowu się pojawił i powiedział, że ktoś potrzebuje pomocy medycznej,
niepotrafiłabymuodmówić.
– Jak myślisz, jak często ten facet może płodzić dzieci? – zapytała ze
śmiechem.
–Mężczyźnipopełniająbłędywoceniesytuacji–stwierdziłJack.
–Miejmynadzieję,żetyniepopełniłeśichzbytwiele.
–Anijednego.
–Więctowszystkiewaszesukcesy?–zmieniłatemat.–Niedźwiedźisuv?
Trochękiepskojaknatakąwielkąwyprawę.
– Kiepsko? Dziecko, to jest ogromny niedźwiedź. Cała kompania, około
dwudziestupięciuluda,przypuściłaszturmnabar.
MelpowąchałakoszulęJacka.
–Uj.Śmierdziszprawietaksamojaktennieszczęsnyniedźwiedź.
–Będziejeszczegorzej,kiedywypijękilkaszklanekpiwaiwypalęcygaro.
Idziemy.Zaserwujęchłopakombrowar,aRickiProboszczprzygotująbarbecue.
–Pomogęci.Całatawaszawyprawatostrataczasu,niesądzisz?
–Nie,niesądzę.Wlesiejestpięknie.Przekazaliśmypolicjicałąprzyczepę
trawkiizastrzeliliśmyagresywnegoniedźwiedzia.
–Jednymsłowemmieliścieświetnązabawę–stwierdziłazprzekąsem.
–Niechodziłoozabawę–zaprzeczył,aleprzytymuśmiechnąłsięszeroko.
–Będziespokój,Jack?
–Mamnadzieję,kochanie.Mamnadzieję.
Stanęłazabarem,rozlewałapiwo,przygotowywaładrinki,doprawiałasałatę
w wielkich misach, Proboszcz tymczasem zajął się grillowaniem steków. Na
barze pojawiły się talerze, każdy obsługiwał się sam. Mężczyźni pokpiwali z
siebie nawzajem, zanosili się w miarę wypitych szklanek coraz głośniejszym
śmiechem, oszczędzali tylko Ricka, którego przyjęli do swojego grona z całą
serdecznością i powagą, jak chłopca, który właśnie przeszedł ryty inicjacji. Na
chwilęzajrzałDok,wypiłswojąszklaneczkęwhisky,zamieniłzkażdymsłowoi
wróciłdodomu.Większośćmiejscowychwyszłaprzedkolacją.Śpieszylisiędo
żon, każdy chciał opowiedzieć swojej połowicy, jak to zastrzelił wielkiego,
groźnegoniedźwiedzia.
Okołodziewiątej,kiedypojawiłysięcygaraikarty,JackwziąłMelzarękę.
–Chodźmystąd–powiedział.–Musiszbyćwykończona.
–Nieobrażęsię,jeślizostanieszzchłopakami.
– Pobędą u nas dzień, może dwa. Skoro przejechali taki kawał drogi, będą
chcielipowędkować.–Objąłjąipoprowadziłdomieszkania.
Kiedy brał prysznic, Mel włożyła jedną z jego koszul, swoją ulubioną,
niebieską. Położyła się na kanapie z pismem w ręku i kartkowała je leniwie.
Powinnam zaprenumerować coś bardziej inspirującego niż „Las i rzeka”,
pomyślała.
Słyszała gromkie śmiechy dochodzące z baru, miała wrażenie, że czuje
zapachcygar,alenieprzeszkadzałojejto.Porządniludzie.Gotowistawićsięna
pierwszewezwanie,kiedypojawiałosięzagrożenie.PrzyjacieleJacka,sąsiedzi.
W Los Angeles nie wiedziała, co to znaczy sąsiedzka pomoc. Znała tylko
ludzi z dwóch najbliższych domów. Nie mieli czasu na życie towarzyskie i
czasami jej tego brakowało. Poza tym w wielkim mieście człowiek staje się
anonimowy, każdy skupiony jest na swojej pracy, na karierze, pieniądzach,
kupowaniu, kupowaniu… Ona też temu ulegała. Od sześciu miesięcy, od
momentu, kiedy przyjechała do Virgin River, poza hummerem, który był
właściwie prezentem dla miasteczka, nie kupiła sobie nic. Dotknęła brzucha.
Niedługozacznieznowukupować.Potrzebowaławyprawkidladziecka,aubrań
ciążowychdlasiebie.Niedopinałajużdżinsów.Ibyłojejwszystkojedno,czyte
nowebędąmarkowe.Uśmiechnęłasię.Niepoznawałasamejsiebie.Niebyłajuż
tąkobietą,którapółrokuwcześniejomalniestoczyłasięzewzgórzawswoim
ślicznymbmw.
Jackwyszedłspodprysznicawręcznikuowiniętymwokółbioder.
Położył się do łóżka i skinął głową na Mel. Odłożyła pismo i przeszła do
sypialni.
– Jesteś pewien, że nie chcesz zagrać w pokera i przesiąknąć tym
obrzydliwymdymemzcygar?–zapytała,kładącsięobokniego.
–Żartujesz,prawda?–Przytuliłjądosiebie.
– Mówiłam ci, jak bardzo lubię spać z tobą? Masz taki zdrowy sen, nie
chrapiesz,tylkowstajesztrochęzawcześnie.
–Lubięporanki.
–Niemieszczęsięjużdżinsy,majtkisązaciasne.–Uniosłasięnałokciu.–
Poprosiłeśichinatychmiastsięzjawili.
– Zadzwoniłem tylko do Mike’a do Los Angeles, a on zawiadomił resztę.
Tacy właśnie są. Nie spodziewałem się, że tylu nas dzisiaj się zbierze. To
świadczyotym,jakbardzocięwszyscylubią,jakajesteśdlanichważna.
–Nicnieznaleźliście.
–Ibardzodobrze.Niechciałem,żebydoszłodostarcia.Niktniechciał.Czy
chodzi o pożar lasu, o niebezpiecznego niedźwiedzia, o kogoś, kto zaginął w
lesie,ludziereagujątaksamo,skrzykująsięipróbujązaradzićsytuacji.
–Miałeśstrasznątwarz,kiedymierzyłeśdoThompsona.Przeraziłamsię.
– Muszę ci się do czegoś przyznać. Poprosiłem twoją siostrę, żeby
opowiedziałamioMarku.
–Naprawdętozrobiłeś?
– Tak. Musiał być wspaniałym człowiekiem. Zdolnym, wrażliwym. Zrobił
dużodobrego.Ibyłdobrydlaciebie.Mamdlaniegowieleszacunku.
–Nicminiezdradziła.
– Zastanawiałem się, jak mam ci powiedzieć o rozmowie z Joey. Kiedy
zobaczyłem, jak szlochając, przemawiasz do zdjęcia, diabli mnie wzięli.
Zostawiłem cię samą, poczułem się zagrożony. Zagrożony przez twojego
nieżyjącego męża. Zachowałem się jak skończony dupek. To się już nigdy nie
powtórzy,Mel.Rozumiem,dlaczegogokochasz.Dlaczegozawszebędziesz…
–Jack…
–Muszętopowiedzieć,atypowinnaśwysłuchać.Wiem,żeniechciałaś,by
twoje życie zmieniło się w ten sposób, ale los zrządził inaczej. Nie musisz
udawać,żeonimniemyślisz,żezanimnietęsknisz.
–Jack,oczymtymówisz?
– Pragnę jednego: ja akceptuję fakt, że Mark ma ważne miejsce w twoim
życiu,atyspróbujnieżałować,żejesteśmyrazemiżebędziemymielidziecko.
Nigdy nie byłem bardziej pewny swoich decyzji niż właśnie teraz. Zrobię
wszystko, żeby nie czuć zazdrości. Godzę się z tym, że jestem tym drugim. I
przykromi,żestraciłaśMarka.
–Tojakiśnonsens.
– Słyszałem, co mówiłaś. Przepraszałaś go, że jesteś w ciąży, obiecywałaś,
żenigdyonimniezapomnisz.
Melspojrzałananiegozniedowierzaniem.
–Niesłyszałeśwszystkiego,Jack.
–Toznaczy?
– Jestem szczęśliwa, że zaszłam w ciążę. Kocham cię. Nigdy chyba nie
kochałamnikogotakjakciebie.Kiedyzdałamsobieztegosprawę,poczułamsię
tak, choć to idiotycznie zabrzmi, jakbym go zdradziła. Oszukała, zawiodła.
Prawda, nie planowałam ciąży, ale zdarzył się cud. Broniłam się przed
związkiem,aletypotrafiłeśdomniedotrzeć.PrzyrzekałamMarkowi,żenigdyo
nimniezapomnę.Iniezapomnę,bobyłdobrymczłowiekiem.Jateżgoszanuję.
–Tak?
– Nie przypuszczałam, że będę jeszcze zdolna kogoś pokochać. I nagle
uświadomiłam sobie, że miłość do ciebie jest jeszcze silniejsza. Mówiłam
Markowi,żezaczynamnoweżycie.Zegnałamsięznim.Tobyłtrudnymoment,
ale nie chcę być ciągle wdową. Chcę być żoną. To, co nas łączy… jest
wspaniałe.
–Naprawdę?
–Byłamwbardzozłymstanie.Przemęczenie,ciąża.Takbardzociękocham.
Niewidzisztego?
– Tak. Ale, cholera… Myślałem, że chodzi głównie o seks. Jesteśmy do
siebietakdopasowani.Dochodzimyrazem.Tocośniezwykłego.
– Ta strona naszego związku jest bardzo sympatyczna – przytaknęła z
chytrymuśmieszkiem.–Alekochamcięzatwójcharakter,zawielkieserce,za
odwagę.Mogłabymwymieniaćiwymieniać,zacojeszczeciękocham,aledość
mojej tyrady. – Pocałowała go. – Teraz ty powiedz coś wspaniałego, a potem
możeszzedrzećzemniekoszulę.
Spojrzałjejwoczy.
–Mel,jesteśnajwspanialszymdarem,któryotrzymałemodżycia.Chcęcię
uczynićszczęśliwą.Będzieszbudziłasiękażdegorankazmuzykąwgłowie.
–Jużtakjest,Jack.