Gdy Owoc Dojrzewa Czas mija

background image

Gdy owoc dojrzewa

Rozdział VIII
Czas mija

32. Młoda przyjaźń
33. Wspomnienie
34. Wspomnienia ciąg dalszy
35. W Lublinie

32. MŁODA PRZYJAŹŃ

Odkąd zamieszkaliśmy w Kijowie, coraz częściej widywałem ojca zatroskanego, i chociaż starał się zachować
dawną pogodę, nieraz pod pozorem poobiedniej drzemki kładł się na otomanie i myśląc, że nikt tego nie słyszy,
ciężko wzdychał. Od wczesnego ranka, otulony w swoją kaukaską wielbłądzią burkę, siadywał w gabinecie i
pięknym, drobnym pismem zapełniał niezliczone arkusze papieru listowego. Jeszcze w mieszkaniu na
Zołotoworotskiej pełen był nadziei i zapału, ale wkrótce okazało się, że brak mu umiejętności handlowych i
dostatecznego sprytu, a więc tych cech, które do prowadzenia biura technicznego potrzebniejsze były aniżeli cała
jego technologiczna wiedza i wieloletnie doświadczenie. Upłynęły dwa lata, rezerwy pieniężne stopniowo
wyczerpywały się, a biuro założone z namowy Jurczenki przynosiło nikłe dochody.

Dostawy dla kolei Południowo-Zachodniej wymagały dawania łapówek, do czego ojciec nie umiał się nagiąć,
toteż przedstawicielstwo kopalni antracytu pomimo wielu starań ojca zawiodło jego nadzieje, a pilniki Hosera,
znakomitej skądinąd jakości, nie wytrzymywały prób technicznych, dokonywanych za pomocą trudnych do
wykrycia machinacji. Na podstawie skomplikowanych obliczeń udało się wreszcie ojcu udowodnić, że
kwalifikacja pilników odbywała się przy zastosowaniu fałszywych sprawdzianów. Całymi wieczorami
zasypywał kratkowane arkusze paciorkami cyfr i upajał się nimi, jak Polina upajała się poezją. Zapominał nawet
o celu swoich dociekań i pasjonował się już tylko precyzją algebraicznej i trygonometrycznej magii, podobnie
jak wówczas, gdy z Alioszą Kawryginem "grał w matematykę". O wynikach swych zawiłych obliczeń z
tryumfem opowiadał w domu, ale tryumf trwał krótko, gdyż znalazły się nowe podstępne sposoby, aby pilniki
innej marki mogły w próbach uzyskać przewagę nad pilnikami Hosera. Walka z nieuczciwością i łapownictwem
okazała się zbyt trudna do wygrania.

Inżynier Piotrowski wyrobił ojcu przedstawicielstwo Petersburskiego Towarzystwa Maszyn Pneumatycznych,
które wypuściły pierwsze w Rosji odkurzacze - "pyliesosy", wprowadzenie ich na rynek nastręczało jednak
wielkie trudności. W każdym razie dotychczasowe mieszkanie okazało się za ciasne. Przenieśliśmy się na
Wielką Włodzimierską i tutaj, w dwóch osobnych pokojach, znalazły pomieszczenie przeróżne aparaty
pneumatyczne, narzędzia, pilniki, próbki antracytu... Magazyn ten stał się dla mnie źródłem nieustającego
zainteresowania, a świat pilników i odkurzaczy opanował moją wyobraźnię, tak jak dawniej świat parowozów i
wagonów.

Kijów był miastem, które górowało nad Warszawą pod względem postępu technicznego i gdzie zastosowanie
elektryczności wprawiało mnie podówczas w podziw. Nie opodal naszego domu ulicą Funduklejewską
przejeżdżały tramwaje elektryczne, z dawnego nawyku wciąż jeszcze nazywane "konką". W mieszkaniu
mieliśmy oświetlenie elektryczne, a prymitywne węglowe szesnastoświecówki zdawały się jaśnieć jak słońce.
Matka narzekała, że zbyt mocne światło przyprawia ją o ból głowy i że może nam popsuć wzrok. Jedynie w
salonie były żarówki dwudziestopięcioświecowe. Zapalało się je, gdy przychodzili goście.

Mieszkaliśmy w oficynie i całe moje życie koncentrowało się na dość rozległym podwórzu. Krysia chodziła już
w tym czasie do gimnazjum i miała koleżanki, które traktowały mnie z góry i nazywały śmiesznym brzdącem.

Wolałem więc rówieśników z podwórza, chociaż matka uważała ich towarzystwo za nieodpowiednie. Ojciec był
odmiennego zdania.

- Daj mu spokój - mawiał - pójdzie do szkoły, to będzie miał kolegów szkolnych, a na razie niech się bawi z
dziećmi. Mamy go przecież zawsze na oku.

Spośród chłopców najbardziej przypadł mi do serca syn praczki z piątego piętra, Wania Mandrowski, z bielmem
na prawym oku, nad wiek poważny, obarczony mnóstwem domowych obowiązków i wskutek braku ojca
spełniający poniekąd rolę głowy rodziny i opiekuna młodszego rodzeństwa. Zapewniał mnie, że ojca w ogóle
nigdy nie miał i że ich wszystkich urodził wuj, który mieszka w Puszczy-Wodicy, ale od pewnego czasu przestał
do nich przyjeżdżać. Matka Wani, krępa, tęga kobieta, zawsze była czerwona i spocona, a gdy przechodziła,
zalatywało od niej mydlinami i chlorkiem.

- Podczas naszych zabaw na podwórzu z okna piątego piętra wychylała się często jej nabrzmiała twarz i rozlegał
się czuły, śpiewny głos:

- Wania, Waniuszka! A bodajś pękł! Waniuszka! Gdzie jesteś?

- Lecę, mateczko! - wołał Wania i po chwili ukazywał się już w oknie, żeby pochwalić się, jak szybko potrafi
wbiec po schodach.

Pewnego dnia ciotka Mandrowska - tak ją bowiem nazywaliśmy między sobą - zjawiła się niespodziewanie na
podwórzu z pogrzebaczem w dłoni i goniąc Wanię, wołała śpiewnym, czułym głosem:

- Waniuszka! A bodajś skisł, diable przeklęty! Zatłukę cię!

Wywijała przy tym pogrzebaczem, a wyraz jej grubych warg i wybałuszonych oczu budził przerażenie.

Wania uciekał co sił, krył się za występami muru i za skrzynią śmietnika, aż wreszcie zapędzony w róg
podwórza, wpadł w ręce matki. Z trwogą czekaliśmy, co teraz nastąpi. Ciotka Mandrowska grubym ramieniem
zagarnęła głowę Wani, przycisnęła ją do pulchnej, falującej piersi i zadyszana jeszcze po długotrwałej gonitwie,
zaczęła czułymi pocałunkami okrywać czoło i oczy syna. Oboje wybuchnęli zgodnym śmiechem i objęci poszli
do domu. Nigdy nie było wiadomo, czy ciotka Mandrowska naprawdę się gniewa, czy też tylko żartuje. Groźne
słowa kłóciły się z czułą słodyczą głosu, ordynarne rysy twarzy trudno było pogodzić z tak oczywistą i tkliwą
matczyną miłością.

Mandrowska postanowiła oddać Wanię do szkoły realnej; własnoręcznie szyła mu szkolny mundurek i
parokrotnie schodziła na podwórze z arszynem, żeby sprawdzić miarę. Jeździła też w tej sprawie do "wuja" do
Puszczy-Wodicy, ale wróciła zapłakana. Przyszła radzić się mego ojca, co ma począć, skoro "wuj" nie chce nic
dawać na dzieci. Nazywała go rozbójnikiem i opowiadała, jak ją zwiódł i okłamał.

Moi rodzice zaopiekowali się Wanią; ojciec pokrywał koszty jego nauki aż do chwili, gdy jako dobry uczeń
został zwolniony od opłat.

Nasza przyjaźń przetrwała wiele lat, mimo że wkrótce przenieśliśmy się do innej dzielnicy i że chodziłem do
innej szkoły niż Wania, gdyż rodzice oddali mnie do handlówki.

Wania był zawsze pierwszym uczniem, skończył szkołę ze złotym medalem, a później, w Piotrogrodzie, gdy
żenił się z jasnowłosą Lidoczką, byłem jego drużbą i trzymałem nad nim w cerkwi ciężką koronę, podczas gdy
pop, ku naszej uciesze, wygłaszał groźną sakramentalną formułę: "Niechaj żona zna lęk przed mężem swoim".

Wróćmy jednak do owych dni kijowskich.

Prócz Wani i mnie było jeszcze dwóch uczestników naszych podwórzowych zabaw: Wołodia, od roku już
gimnazista, syn właściciela sklepiku, gdzie kupowaliśmy ulubione gruszkowe i berberysowe cukierki długości
ołówka, po kopiejce para. Drugi chłopiec, młodszy ode mnie o rok, nazywał się również Wołodia. Dla
odróżnienia przezwaliśmy go Kukurydzą, gdyż miał jasne włosy i brwi, tylko rzęsy, ni z tego, ni z owego,
czarne. Ojciec jego, doktor Lubimski, prowadził od frontu laboratorium chemiczne, nad którego wejściem
wznosił się daszek wsparty na dwóch metalowych słupkach.

Matka, mimo że z początku przeciwna moim zabawom na podwórzu, wkrótce polubiła wszystkich trzech
chłopców i w każdą niedzielę zapraszała ich na podwieczorki.

Wśród zabaw, którym oddawaliśmy się na podwórzu, była jedna dość niebezpieczna. W piwnicach znajdowały
się przewody elektryczne i dość prymitywnie osadzone korki. Chodziliśmy tam na "wstrząsy", czyli, po prostu,
dotykaliśmy palcami nieosłoniętych przewodów. Nie był to prąd zbyt wysokiego napięcia, przypominał
mocniejszą nieco iskrę z butelki lejdejskiej, którą niegdyś w Nowych Sokolnikach zmajstrował Jurczenko.
Zabawa ta niezmiernie nas emocjonowała, zwłaszcza że w niektórych porach dnia napięcie było silniejsze i
wtedy od "wstrząsu" aż bolała ręka.

Wielką atrakcję stanowiły również popisy wędrownego sztukmistrza, który w obcisłych trykotach, na
rozkładanym dywaniku udawał żabę, łykał ogień i wkładał sobie do gardła długi nóż aż po rękojeść.

Często zjawiał się też podwórzowy kataryniarz ze sroką z podciętymi skrzydłami. Nieszczęsny ptak,
poszturchiwany przez kataryniarza, wyciągał niechętnie z małej szufladki drukowane wróżby, z których za jedną
kopiejkę poznawaliśmy całą naszą przyszłość, nie wyłączając przewidzianego "szczęśliwego małżeństwa z
dobrze sytuowaną osobą ze stanu kupieckiego". Ponadto dowiadywaliśmy się o czyhających na nas chorobach "z
wiatru", a także o znacznych stratach, które nam grożą, o "ile nie będziemy się wystrzegać złodzieja z plemienia
cygańskiego".

Wania wróżby te traktował z wielką powagą, gdyż istotnie wierzył, że choroby pochodzą z wiatru, zatem i
pozostałe przepowiednie uważał za prawdziwe. Gdy w dodatku pewnego dnia na podwórzu zjawiła się Cyganka,
a po jej odejściu w jednym z mieszkań stwierdzono brak czajnika, Wania nie miał już wątpliwości, że wróżby
sroki muszą się spełnić. Wierzył odtąd święcie, że lada dzień ożeni się z kupiecką córką, przy czym miał na
myśli szesnastoletnią Nataszę Mach z pierwszego piętra, której ojciec był właścicielem sklepu z papierem i
przyborami kancelaryjnymi na Kreszczatiku.

Największą jednak radość sprawiały nam odwiedziny "Pietruszki", śmialiśmy się do rozpuku, gdy pocieszna
kukiełka wychylała się znad parawanu, aby walić pałką po głowie naprzód popa, potem urzędnika, wreszcie
kupca. Pietruszka przygadywał piskliwym głosem i wygłaszał rubaszne dowcipy oraz aluzje polityczne, które
bawiły niewybredne podwórzowe audytorium. Toteż z wielu okien sypały się owinięte w papier miedziaki.

- Wańka, wiesz, kto to jest ten kupiec? To Iwan Mach! Słowo daję! Poznaję go po zadartym nosie! - wołał
Wołodia zerkając w stronę okna, gdzie siedziała Natasza z głową opartą na pulchnych dłoniach.

Gdy właściciel tego miniaturowego teatru składał swój parawan i ruszał w dalszą drogę, szliśmy za nim od
podwórka do podwórka nie mając nigdy dość wesołego a w dodatku bezpłatnego widowiska.

Dopiero Wania przypominał sobie o domowych obowiązkach i pędził z powrotem zadzierając pięty i ukazując
dziurawe podeszwy. Biegliśmy za nim, pozostawiając daleko w tyle małego Kukurydzę.

33. WSPOMNIENIE

Życie w Kijowie wydawało mi się bujne, a nawet dostatnie. Krótki pobyt w Lublinie pozostawił rysę na moim
sercu i myśl o tych minionych dniach była przepojona goryczą. Pamiętam, jak po wyjeździe, a raczej po ucieczce
ojca z Nowych Sokolników, zamieszkaliśmy we troje - matka, Krysia i ja, u doktora Jakuba w oficynie nad
Łowatią. Dwa pokoje i strych zawalone były naszymi meblami, książkami, całym dobytkiem...

Nie wychodziliśmy do miasta, gdzie buszowała "czarna sotnia", a pogromowe hasło: "Bij Żydów i Polaków"
napełniało trwogą spokojnych mieszkańców.

Pewnego popołudnia banda czarnosecinnych zbirów zaczęła dobijać się do bramy doktora Jakuba. W domu
znajdowali się tylko starzy Jakubowie, Raisa, młodsi chłopcy i my.

Matka, zahartowana przejściami ostatniego roku, nie była już dawną nerwową, rozgrymaszoną kobietą.
Panowała nad sobą i w napięciu przysłuchiwała się krzykom dobiegającym zza bramy.

- Hej, ty stary Żydzie, otwieraj, bo podpalimy dom! - wołał krostowaty wyrostek siedząc okrakiem na płocie.

Drewniana brama trzeszczała pod naporem kilkunastu par muskularnych ramion.

- Otwieraj, parchu, nie myta twoja morda! - krzyczał wyrostek na płocie.

Ekscesy wielkołuckich szumowin pociągnęły za sobą już kilka ofiar. Nie można było lekceważyć tej rozjuszonej
bandy, uzbrojonej w kije i drągi. Sklep galanteryjny starego Feingolda został splądrowany, mieszkanie
doszczętnie zniszczone, a jego żonie, gdy się broniła, połamano ręce żelazną sztabą. Felczer Zysman, pobity do
nieprzytomności i porzucony na śniegu, zmarł po kilku dniach w szpitalu. Doktor Rybiński musiał uciec z domu
i przez dwa dni ukrywał się u Mieńszykowa wśród worków z mąką, wreszcie w nocy przedostał się na dworzec i
wyjechał. Łyczewski wyszedł do czarnosecińców z ikoną i wyparł się tego, że jest Polakiem. Moja matka starała
się usprawiedliwić jego małoduszność:

- Mój Boże, czy można mu się dziwić? Człowiek ma żonę i sześcioro dzieci, musiał je ratować... Co za czasy...

Przyszła wreszcie kolej na doktora Jakuba, chociaż trudno było przypuścić, że w Wielkich Łukach ktokolwiek
odważy się wystąpić przeciwko temu zasłużonemu lekarzowi i dobroczyńcy miasteczka.

Matka pilnie nasłuchiwała. Rozległ się brzęk tłuczonych szyb, łomotanie do bramy nie ustawało. Nad wrzawą
górowały plugawe wymysły. Przez płot posypały się kamienie.

Sytuacja stawała się coraz groźniejsza, gdyż opór mocnej bramy wzmagał wściekłość rozbestwionej bandy.

Matka zaprowadziła nas na strych. Tam wyjęła z ukrycia rewolwer ojca, znany mi jeszcze z Nowych
Sokolników, błyszczący niklowy "Smith i Wesson", przełamała go, sprawdziła, czy są w bębenku naboje;
skupienie na twarzy i zmarszczone brwi świadczyły o jej determinacji. Nie poznawałem własnej matki i
przyglądałem się jej z podziwem. Wyglądała wspaniale w tym swoim spokoju, gdy bez trwogi pełna godności,
niczym matka Grakchów, tuliła nas do siebie.

- Mamo, co to będzie? Co mama robi? - zapytała Krysia ze zdziwieniem i lękiem.

- Robię to, co robiłby wasz ojciec, gdyby był z nami - odrzekła, jak gdyby chciała w samej sobie utwierdzić
poczucie odpowiedzialności za nasz los.

Z małych okienek na strychu widać było dokładnie, co działo się za bramą. Dokoła napastników gromadziła się
garstka gawiedzi i przyglądała się obojętnie ich poczynaniom. Kobiety w chustkach rozmawiały gestykulując
rękami.

Padał rzadki, mokry śnieg i szybko topniał zamieniając się w błoto.

Krzyki i uderzenia w bramę nie ustawały.

Przez otwarte okienka wdzierał się na strych przejmujący chłód.

Gdy tak czekaliśmy na nieuniknione wyłamanie wrót i wtargnięcie czarnosecińców, na ścieżce prowadzącej z
domu do bramy ukazał się doktor Jakub. Szedł z odkrytą głową, w futrze narzuconym na ramiona i człapiąc
kaloszami po błocie, zbliżył się do bramy. Spokojnym ruchem zdjął skobel przytrzymujący zaporę i otworzył
jedno skrzydło bramy. Matowy blask dnia ślizgał się po gładkiej łysinie i lśnił na złotej oprawie okularów.
Napastnicy odruchowo cofnęli się i jak gdyby stracili kontenans na widok bezbronnego starca. Ktoś z daleka
rzucił kamieniem, lecz chybił.

Korzystając z chwilowej ciszy doktor Jakub przemówił drżącym głosem:

- Ludzie, co wy robicie? Znacie mnie wszyscy, leczyłem was bezpłatnie... Od trzydziestu lat jestem waszym
lekarzem, a wy napadacie na mój dom...

- Milcz, parchu! Nie zawracaj głowy! - krzyknął wyrostek siedzący na płocie.

- Doktor ma rację! - zawołała jedna z kobiet, przedzierając się przez tłum. - Stiopka, gówniarzu jeden, złaź, bo ci
gnaty policzę! Przecież to właśnie doktor Jakub przyjmował poród, jak cię na świat rodziłam!

- No, no! Nie drzyj się, stara! - ofuknął ją krępy wąsal. - Nie twoja sprawa! Nie wiesz, głupia, że Żydzi Chrystusa
ukrzyżowali?

- Ech, Miedwiediew, Miedwiediew - przerwał mu doktor Jakub - ja ukrzyżowałem Chrystusa? Ale zapomniałeś,
bracie, jakem twoją żonę śmierci z łap wyrwał?

Wąsal umilkł, splunął i odwrócił się plecami.

Doktor Jakub ciągnął dalej:

- A ty, Sierkin, kiedy ci rękę urwało, czy nie ratowałem cię jak własnego syna? A może ty, Mitrofanow,
przypominasz sobie, ile nocy spędziłem przy tobie, gdy chorowałeś na ospę? Znam was wszystkich od
urodzenia...

- No, czego tu sterczycie, diabły przeklęte! - wrzasnęła bezzębna staruszka. - Wstydu, chamy, nie macie!

- A ty coś za jedna? Chłopcy, zdzielcie ją pod żebro!

- Nie po tośmy tu przyszli, żeby się z babami użerać!

- Bij Żydów!

Doktor Jakub potrącony przez jednego z napastników oparł się plecami o krawędź bramy.

Padły nowe pogróżki, prowodyrzy okrzykami podniecali się nawzajem, czekając tylko na to, żeby ktoś pierwszy
zadał cios. Po nim nastąpiłyby dalsze.

- Waśka, czego się gapisz? - ryknął nagle Miedwiediew. - Bij go!

Kobieta w chustce złapała Stiopkę za nogę.

- Ludzie, opamiętajcie się! - wołała bezzębna starucha, rozpychając się łokciami.

- Ech, durnie! Przepędźcie baby!

- Dubiną go przez łeb!

Doktor Jakub stał blady i milczący. Futro spadło mu z jednego ramienia. Raisa wybiegła przed dom i stanęła
obok ojca.

Z oddali doleciały urywane dźwięki strażackiej trąbki. I oto, jakby na odgłos tego sygnału, nagle wśród
awanturującej się ciżby wyrósł łeb konia. Pierś jego napierała na ludzi. Kopyta rozpryskiwały błoto.

Przywódca czarnosecińców, dryblas z wklęśniętym nosem, nie zdążył uskoczyć w bok i upadł na ziemię. Nad
głowami pozostałych zaświstał bat. Jewdokia, stając na koźle, z zapamiętaniem okładała ich batem. Korzystając
z zamieszania doktor Jakub z Raisą weszli w podwórze i zamknęli bramę.

Przypomniała mi się całkiem podobna scena, gdy Jewdokia w ten sam sposób obroniła mnie przed Zarieczychą.
Ta nieśmiała i wątła kobiecina wyglądała teraz jak Erynia. Nie było w Wielkich Łukach nikogo, kto by nie znał
"wdowy-dorożkarki". Z niepokojem wyglądaliśmy ze strychu na ulicę. Kotłowało się tam jak w zburzonym
mrowisku. Dobiegały wymysły i przekleństwa, ktoś zdzielił kijem Jewdokię, inny stanął w jej obronie.
Wywiązała się bójka. Stiopka ściągnięty z parkanu przez kobietę w chustce wyrwał się, ale po chwili posłusznie
poszedł za nią i wkrótce zniknął w bocznym zaułku. Łeb konia wparł się w bramę, bat świstał, kobiety piskliwie
wrzeszczały. Sytuacja, tak dotąd groźna, zmieniła się w tragifarsę i jakiś sprośny żart rozśmieszył dryblasa z
zapadniętym nosem. Miedwiediew chichocząc poklepał Jewdokię po zadku. Sierkin gwizdnął na dwóch palcach.

Tłum z wolna zaczął się rozpraszać. "Wdowa-dorożkarka" ściągnęła lejce i pokrzykując: "Ej! Bieriegis'!",
zawróciła konia. Ludzie bez słowa usuwali się z drogi, tylko Sierkin pogroził jej pięścią. Dorożka z głuchym
turkotem wjechała na most. Awanturnicy ociągając się, małymi grupkami poszli w dół, brzegiem Łowati.
Jeszcze tylko trzech stało pod bramą obrzucając rodzinę doktora Jakuba obelgami i pomstując na Żydów.
Najstarszy z nich wyjął z kieszeni "mierzawczyka", wybił korek uderzeniem dłoni i jednym łykiem wychylił
zawartość butelczyny. Ale i ci również wkrótce ruszyli ku miastu.

Wróciliśmy do mieszkania. Doktor Jakub był wyczerpany i blady, dłonie z lekka mu drżały.

- Biedny, głupi naród... - powiedział ze smutkiem.

Do pokoju weszła Raisa oznajmiając, że herbata na stole.

34. WSPOMNIENIA CIĄG DALSZY

Na wiosnę, gdy zakwitały akacje, nadeszła wiadomość od ojca, że dostał posadę i oczekuje nas w Warszawie.

Matka zabrała się natychmiast do pakowania niezbędnych rzeczy. Meble i książki przez jakiś czas miały zostać
jeszcze w Wielkich Łukach.

Trochę mi było żal wyjeżdżać właśnie teraz, gdy lada dzień spodziewano się Poliny. Zapowiedział również swój
przyjazd inżynier Jurczenko z Zenaidą Mojsiejewną i Sieriożą.

Inni nasi przyjaciele rozproszyli się po całej Rosji. Stiebłow siedział w więzieniu, a Natalia Gieorgiewna z
córkami i panną Aillot wyjechała do majątku starego Brandelasa na Ukrainę. Kociubiński osiadł w Kijowie jako
naczelnik stacji. Rodzina Firków przeniosła się do Rygi. Gawriła zniknął bez śladu, a Tekla po paru miesiącach
wyruszyła za nim. Rozstanie z Teklą było smutnym i bolesnym przeżyciem. "Cyganicha" głośno szlochała i
żegnała się z nami bez końca; wychodziła na ganek i znowu wracała pod pozorem, że czegoś zapomniała,
dziękowała i przepraszała nie wiedzieć za co. Trudno było sobie wyobrazić życie bez naszej Tekli, tej kochanej,
ruchliwej, serdecznej czarnuli. Otarła wreszcie dłonią łzy i nie oglądając się wybiegła na ulicę, gdzie czekała na
nią Jewdokia. Przyglądałem się temu odjazdowi z okna, przyciskając do serca czerepowiecką łyżkę, którą mi w
ostatniej chwili wcisnęła do ręki. Sam da siebie szeptałem: "Do widzenia, Teklo... Do widzenia, Teklo...", tak
jak po latach, wrzucając solda do fontanny Trevi, szeptałem: "Do widzenia, Italio", w nadziei, że dzięki temu
zaklęciu jeszcze ją kiedyś zobaczę.

Pozostali znajomi nie dali o sobie dotąd znaku życia. Nie wiedzieliśmy, co stało się z Żakowiczem, gdzie
podział się Winniczenko, jaki los spotkał Frołowa...

W Nowych Sokolnikach zostali tylko Kisłowowie i Warżańscy, a w Wielkich Łukach - Jakubowie i Łyczewscy.
Ci ostatni trzymali się zresztą z daleka, i chociaż "czarna sotnia" uspokoiła się już i przycichła, wyraźnie unikali
styczności z domem Jakubów. Raz tylko przyszedł Jureczek i przyniósł mojej matce bukiet czeremchy od pani
Łyczewskiej. Matka głaszcząc Jureczka po głowie powiedziała z żalem:

- Cóż... gdy człowiekowi powodzi się dobrze - zyskuje wrogów, gdy mu się powodzi źle - traci przyjaciół...

Szura Jakub wpadł na parę dni, opowiadał o rozpędzeniu Dumy i o mianowaniu Stołypina premierem. Wkrótce
jednak wyjechał, a w godzinę później przyszli żandarmi, żeby go aresztować, przeszukali wszystkie zakamarki,
ogród, łazienkę nad rzeką, nawet kurnik, ale odeszli z niczym.

Fanny Abramowna chodziła smutna i zatroskana, gdyż rozeszły się pogłoski, że jej najstarszy syn, zamieszany w
zamach na Plehwego, został postrzelony podczas ucieczki z więzienia. Wieści te okazały się jednak mylne i Lew
Mojsiejewicz niespodzianie zjawił się w Wielkich Łukach - z długą brodą, w ciemnych okularach i białym
kaszkiecie na głowie.

Wielkołuckie ogrody tonęły w bieli kwitnących jabłoni. Sierkin znowu wystawał na moście z wędką. Niewiele
zyskał na swoich czarnosecinnych zapędach i teraz jakby nigdy nic nadal przynosił doktorowi Jakubowi
codzienną pocztę, kłaniając się nisko za drobne napiwki.

Mieńszykow siedział na ławeczce przed sklepem i głaskał wypielęgnowaną brodę. Matka zabrała mnie z sobą,
gdy szła do niego, aby mu wręczyć plenipotencję na sprzedaż placu, który ojciec swego czasu kupił za część
składek emerytalnych.

Mieńszykow przywitał nas bardzo uprzejmie i zaprosił do sklepu:

- Spójrz, Wasylisa, takiego chłopca chciałbym mieć - powiedział do żony siedzącej przy kasie. - Ale cóż - dodał
złośliwie - ogórki ci raczej sadzić niźli dzieci rodzić.

- A pani, Eleonoro Karłowna, pani wyjeżdża? - zwrócił się do matki. - Szkoda... Szkoda... Wielkie Łuki to
miasto z przyszłością... Nie zamieniłbym go ani na Berlin, ani na Paryż... Tu się przynajmniej żyje! Raczy pani
spojrzeć na te sady, na to niebo... Lubię naszą ziemię prawosławną... Nie zamieniłbym... No, wybierz sobie,
chłopcze, jakąś zabawkę... Możesz wybrać, co chcesz... Pozwalam...

W dzień naszego wyjazdu, wczesnym rankiem, przyjechała na wakacje Polina. Mały warkoczyk miała upięty w
kok. Od razu wniosła do domu swoją nieokiełznaną wesołość, a gdy okręcała w kółko Fanny Abramownę albo
pociągała Liowę za brodę, śmiała się zaraźliwie, ukazując w rozchylonych wilgotnych ustach swój krzywy
ząbek.

Chodziłem za nią krok w krok jak urzeczony i zamęczałem pytaniami. Wiedziałem, że były niedorzeczne, ale nie
opuszczała mnie myśl, że widzę Polinę po raz ostatni. Ach, Pola, Polina, jakie dziwne jest życie, że trzeba się
ciągle z kimś rozstawać.

Gdy matka zawołała mnie na obiad, ciężko westchnąłem.

Polina spojrzała mi w oczy i musiała widać dostrzec w nich wielki smutek, gdyż nagle powiedziała:

- Jaki z ciebie głuptas... Leć do domu... Po obiedzie pójdziemy do ogrodu...

W ogrodzie panowała cisza. Pachniały akacje. Był ciepły wiosenny dzień, tylko obłoki raz po raz przysłaniały
słońce. Pola usiadła na murawie, a ja leżąc obok oparłem głowę na jej kolanach i spoglądałem w niebo. Nad
nami szumiały jabłonie, od rzeki dobiegał gwar kobiet piorących bieliznę oraz plaśnięcia kijanek. Z odległego
komina unosiły się smużki dymu, układając się podobnie jak obłoki w przeróżne kształty ni to wysp, ni to
zwierząt. I wszystko to było nieuchwytne, odlotne i pożegnalne jak szybujące w górze ptaki.

Polina jedną ręką muskała mi włosy, drugą wyrywała źdźbła trawy i krzywym ząbkiem gryzła cienkie łodyżki.
Przypomniało mi się, że w takiej samej pozie zaskoczyłem niegdyś pannę Kazimierę i Alioszę Kawrygina. Na
myśl tę zmieszałem się nieco, ale nie poczułem onieśmielenia, przeciwnie, dałem się ponieść nie znanemu dotąd
zuchwalstwu. Na wpół bezwiednie, powolutku, odwróciłem głowę i policzkiem przylgnąłem do ciepłego uda
Poliny. Owionął mnie zapach jej spódniczki pomieszany z wonią zwietrzałych perfum "Coeur de Jeanette".
Zamknąłem oczy, lecz w tej samej chwili przywidziało mi się, że trzymam głowę na kolanach panny Kazimiery i
że zaraz ujrzę jej twarz z wypukłym czołem okolonym warkoczem i cienką szyję w białym pikowym
kołnierzyku.

Spi mładieniec moj priekrasnyj,
Bajuszki - baju...

- zanuciła Polina i obraz panny Kazimiery rozpłynął się jak smużka niebieskiego dymu.

- Wracamy do domu - rzekła Pola głosem nieco znużonym. Wstała i wygładziła rękami spódniczkę.

- Nie martw się, Adamczyk - dodała po chwili. - Spójrz, jak jest pięknie. Chyba ze wszystkiego na świecie
najbardziej lubię ten stary ogród. Znam tu każde drzewo, słyszę, jak trawa rośnie... Ładne jabłka będą w tym
roku. Ojciec powiada, że gdy nagryza jabłko, czuje zapach młodości. On sam przecież sadził te wszystkie
jabłonie... Chodź, Adamczyk, zobaczymy, co robi nasz dostojny brodacz. Ach, prawda! Czy wiesz, że wasza
panna Kazimiera jest w Kijowie? Spotkałam ją na ulicy... W takim dużym, du-użym kapeluszu... Nawet ładna
dziewczyna, owszem... W Kijowie też są piękne ogrody, ale nasz ogród jest najpiękniejszy... No, co? Czemu tak
patrzysz? Chodźmy już... Na śmierć zapomniałam, że miałam pomóc mamie kręcić lody...

Pobiegła w kierunku domu skacząc lekko przez ścieżki i klomby.

Szedłem za nią powoli, jak gdybym chciał przedłużyć tę pożegnalną chwilę, i zły byłem, że tak niedorzecznie
zakłócił ją cień panny Kazimiery.

Zatrzymałem się przy budzie Nory, która uśmiechnęła się do mnie unosząc górną wargę, tak jak Wala Kisłowa.

- Do widzenia, Nora, powiedziałem szeptem - do widzenia... Zostajesz tutaj z Poliną... Bądź dla niej dobra... Ja,
twój pan, każę ci, żebyś była dla niej dobra... Rozstajemy się, piesku! Do widzenia...

Wieczorem Jewdokia odwiozła nas na stację. Z nią także widzieliśmy się po raz ostatni. Zbliżała się rocznica
śmierci Jegora, wyprosiłem więc od matki trzy kopiejki i dałem Jewdokii mówiąc:

- Kup za to "siemieczek" i posyp nimi grób Jegora... To... ode mnie... Zamiast kwiatów... On tak lubił
"siemieczki"...

Matka skarciła mnie wzrokiem.

- Głuptas jesteś... Nie słuchaj go, Jewdokia...

Cała rodzina Jakubów prócz Lwa Mojsiejewicza zgromadziła się pod oknem naszego wagonu. Boria, nieznośny
jak zwykle, przykucnął i szczypał w łydkę Raisę, która podskakiwała na jednej nodze. Polina położyła na brzegu
okna swą śliczną dłoń. Dostrzegłem bliznę na jej palcu. Pogłaskałem ją po tej bliźnie i spytałem nieśmiało:

- Nie gniewasz się?

Odrzekła z czarującym, zalotnym uśmiechem:

Wsio mgnawienno, wsio prajdiot,
Czto prajdiot, to budiet miło...

Ach, Pola, Polina! Nie umiałem jej nic więcej powiedzieć, chociaż rozstawaliśmy się, jak sądziłem, na zawsze...
Rozstawaliśmy się? Mój Boże! Przecież dla niej byłem tylko śmiesznym, głupim smarkaczem.

Jewdokia stała na uboczu i pochlipując wycierała nos rękawem.

Pociąg ruszył.

Żegnajcie, Wielkie Łuki i ty, Łowati, mętna rzeko!

35. W LUBLINIE

Matka wraz z Krysią zamieszkały u ciotki Marii w Warszawie a ja, już po dwóch dniach, wyjechałem z ojcem do
Lublina.

W odrapanej kamienicy na ulicy Kościelnej, w podwórzu, wśród sędziwych szop i wozowni mieścił się warsztat
ślusarski, gdzie naprawiano, odnawiano i ostrzono stare noże do cięcia buraków.

Trudno dzisiaj ustalić, dlaczego wuj Benedykt założył ten warsztat właśnie w Lublinie, ale musiało to być jedno
z owych posunięć handlowych, którym zawdzięczał wzrastający stale dobrobyt.

Na podwórzu zawalonym wszelkiego rodzaju żelastwem i starzyzną panował metaliczny jazgot. Z otwartych
szop rozlegały się uderzenia młotków, zgrzyt obrabiarek, świdrów i pilników.

Warsztat ślusarski wuja Benedykta prowadził majster Gawlik, człowiek niemłody, o długiej twarzy i psim
zgryzie, chorowity i małomówny, ceniący nade wszystko swoją samotność, która pozwalała mu spędzać wolny
czas w piwiarni nad lekturą wzruszających brukowych powieści.

Jedynym pomocnikiem, a zarazem uczniem ślusarskim Gawlika, był chłopiec Zenek o kaprawych oczach i
tępym spojrzeniu. Majster z łagodną, ale nieustępliwą cierpliwością wtajemniczał go w arkana swego zawodu, a
równocześnie wzbogacał jego wiedzę opowieściami o smutnym losie Barbary Ubryk i zbrodniach Kuby-
Rozpruwacza.

Stojąc na środku podwórza spoglądałem na ten żałosny zakładzik, gdzie mój ojciec, tak niedawno jeszcze
władca pięknego parowozowego świata, miał być "dyrektorem".

Wuj Benedykt zaofiarował ojcu tę posadę, aby nam przyjść w ten sposób z pomocą, ale jego zamaskowana
wspaniałomyślność była zbyt przejrzysta. Nie ulegało wątpliwości, że Gawlik świetnie sam sobie radzi z
warsztatem i że kwalifikacje ojca nie mogą tu mieć żadnego zastosowania. Pensja 120 rubli miesięcznie
stanowiła więc upokarzający datek z kieszeni wuja i nawet Gawlik wyraził z tego powodu zdziwienie:

- Szkoda czasu i atłasu, panie inżynierze - powiedział mnąc w rękach maciejówkę. - Owszem, bywają warsztaty,
ale to? - wskazał szerokim gestem wnętrze szopy. - Tu kowala potrzeba, a nie inżyniera... Zresztą... Nic mi do
tego... Jak pan uważa...

Od strony podwórza na wysokości pierwszego piętra biegła wzdłuż domu drewniana galeryjka, skąd wchodziło
się do pokojów kawalerskich. Zamieszkaliśmy w jednym z nich. Ojciec sypiał na żelaznym łóżku, dla mnie
rozścielaliśmy na noc na podłodze materac złożony z trzech części. Oprócz łóżka w pokoju był stół, dwa krzesła
i zlew z bieżącą wodą. Mieliśmy także prymus, na którym gotowaliśmy herbatę. Stołowała nas lokatorka z
drugiego piętra, pani Rosińska, jejmość tęga i pulchna, z przylepionym do twarzy łagodnym uśmiechem,
cechującym osoby o przytępionym słuchu.

Podobało mi się to studenckie życie, jak je nazywał ojciec. Zachowywał właściwą mu pogodę ducha. Widziałem
jednak, że gnębi go dwuznaczna sytuacja, brak odpowiedniej pracy, a zwłaszcza rozbicie rodziny.

Po zamknięciu warsztatu, w pogodne letnie popołudnia chodziliśmy do Ogrodu Saskiego tak pięknego o tej
porze roku. Były to wspaniałe i niezapomniane chwile, gdyż ojciec, obdarzony niezwykłą pamięcią, opowiadał
mi kolejno wszystkie mity greckie, potem dzieje wojny trojańskiej, historię wypraw krzyżowych i krucjaty
dziecięcej, epopeję napoleońską, żywoty sławnych podróżników i odkrywców, przebieg sprawy Dreyfusa...

Przed zaśnięciem roiły mi się w głowie i utrwalały na długie lata postacie i wydarzenia, czemu zawdzięczałem w
przyszłości niejedną piątkę z historii.

Szkoda, że tu nie ma Poliny - myślałem zasypiając. - Tyle miałbym jej teraz do opowiadania... Ach, Pola,
Polina...

Polina przybierała w moich marzeniach postać Heleny, żony króla Menelausa, i Aurory von Königsmark, matki
Maurycego Saskiego, i pięknej Teresy Cabarrus, dla której Tallien obalił Robespierre'a.

Ale gdy zasypiałem, śniła mi się wciąż panna Kazimiera o wypukłym czole i smutnych oczach...

W ciągu dnia czytałem książki, odrabiałem zadane mi przez ojca lekcje, dużo czasu spędzałem w warsztacie
przyglądając się pracy Gawlika, ale najchętniej siadywałem przed bramą na ławeczce obok stróża Franciszka, z
którym szybko zawarłem przyjaźń.

Franciszek był bardzo stary. Twarz miał porośniętą rzadką, siwą szczeciną, gdyż nie uznawał golenia i tylko raz
w tygodniu przystrzygał ją nożyczkami.

Witał mnie zawsze tymi samymi słowami:

- Dzionek jak skowronek...

I kiwał dobrotliwie głową.

Lubił opowiadać, jak to w sześćdziesiątym trzecim roku dowodził pod Wąchockiem oddziałem kosynierów,
myliły mu się czasy i ludzie, wodzem powstania był raz Langiewicz, a raz Kościuszko, o Traugucie mówił
"Trygut", gubił wątek opowiadania i znów zaczynał od początku.

- Zaraz... o czym to mówiłem?... Aha... Pod Wąchockiem, pamiętam jak dziś... zebrałem w lesie moich
kosynierów... a tęgi byłem wojak... i... tego... jakeśmy wypadli z lasu - Moskale w płacz: "Paliaki nie ubiwajcie!
Bierzcie, powiadają, w plen!" A my ich do naczelnika... Dwadzieścia tysięcy było tego tałałajstwa...

Żona Franciszka, zgrzybiała staruszka z brodawkami na twarzy, kwękając i stękając sprzątała pokoje
kawalerskie. Przychodziła także do nas i wystrzępionym wronim skrzydłem zamiatała podłogę, zbierała śmieci
na szufelkę, po czym rozprostowując plecy mówiła:

- Chyba wystarczy... a jakby czegoś brakowało, to niech Adaś przyjdzie i powie...

Żonę wyręczał niekiedy Franciszek. Zjawiał się w wytartym, poplamionym żakiecie, który pamiętał chyba wojnę
turecką, jedną ręką podtrzymywał opadające spodnie, a drugą ścierał ze stołu kurz i okruchy. Po czym wronim
skrzydłem zmiatał wszystko do kąta.

- Żona jutro wyniesie, bo nie mam szufelki - tłumaczył się wychodząc.

Dni były skwarne, bez deszczu. Zieleń na drzewach zmatowiała od kurzu. W pokoju było duszno. Chodziliśmy
na dalekie spacery za miasto, wstępując po drodze na lody. W niedziele przyłączał się do nas Gawlik,
oprowadzał po rodzinnym Lublinie, pokazywał zabytkowe kamieniczki w starych zaułkach. Opowiadał ich
dzieje, dorzucając nieraz szczegóły czerpane z ulubionych powieścideł, jak "Spelunki Paryża" albo "Tajemnice
półświatka".

Gawlik początkowo trochę się boczył, ale ojciec taktownym postępowaniem i miłym sposobem bycia szybko
pozyskał jego zaufanie i szacunek. Zapraszał go wieczorami do nas na herbatę i udzielał mu cennych wskazówek
z dziedziny technologii metali. Rozmawiali też o polityce, o szerzącej się w kraju reakcji.

Pewnego dnia Gawlik przyniósł pisemko satyryczne "Kruk". Na tytułowej stronie narysowany był gmach
więzienny, a przez zakratowane okno widniała łuna pożaru. Ojciec wspomniał o naszym pobycie w Petersburgu
podczas krwawej niedzieli.

Gawlik ożywił się:

- Ho-ho, Adasiu! Jak podrośniesz, będziesz miał co opowiadać!

Przemijało lato. Od matki przychodziły długie listy, w których starała się podtrzymać ojca na duchu i tylko
skarżyła się na rozłąkę z nami. Kilka razy pisała Polina, odezwał się pan Kociubiński z Kijawa. Znalazł się
również Gawriła. Opisał ojcu dokładnie swoje dzieje. Dowiedzieliśmy się, że osiadł wraz z Teklą w Kazaniu,
gdzie pracuje jako mechanik na statkach Wołżsko-Kamskiej Żeglugi.

Ach, jak to daleko od Lublina!

Pewnego wieczoru, gdy przewlekła plucha zwiastowała bliskość jesieni, siedzieliśmy z Gawlikiem przy
herbacie. Po szybach spływały krople deszczu, buczał prymus, dzwoniła i podskakiwała pokrywa na czajniku.
Nagle ktoś zapukał. Ojciec otworzył drzwi i ujrzeliśmy Jurczenkę. Radość nasza nie miała granic.

Gawlik wycofał się dyskretnie, a Jurczenko zaczął krążyć po naszym pokoiku mówiąc głośno i bezładnie o
wszystkim naraz.

- Co to znaczy, Stanisławie Bernardowiczu? Co pan tu robi? Rozmawiałem z Kociubińskim, z Piotrowskim...
Wszystko jest już postanowione... Kijów - comprenez? Raj na ziemi... Mowy nie ma, żeby pan tu został...
Zinoczka zagroziła mi, że się ze mną rozwiedzie, jeżeli nie potrafię pana przekonać... Co to za życie? Co to za
mieszkanie? Chce pan zmarnować siebie i dzieci? Wstyd, jak Boga kocham... Miasto nawet ładne, owszem...
Ale co to za życie? Panowie, proszę wstać! Jestem głodny... Pójdziemy coś zjeść... Porozmawiamy... Adamczyk,
ubieraj się!

Nazajutrz pojechaliśmy z Jurczenką do Warszawy, gdyż ojciec chciał naradzić się z matką.

I znowu zaczęły się ciotki, ciotki, ciotki...

Krysia powiedziała mi w sekrecie, że matka często po nocach płacze, że miała ciężki atak kamieni żółciowych,
ale nie pisała o tym, żeby nie martwić ojca.

- A głupiemu Antkowi w głowie się przewróciło - dodała szeptem. - Powiedział mi, że wuj Benedykt trzyma
tatusia z łaski... i że dlatego muszę go słuchać...

Kazio przyjaźnie poklepywał mnie po ramieniu i czytał na głos "Muchę".

Kiedy ja w Polsze był cenzorem,
Jak piróg w maśle pływał ja,
Codziennie śniadał z redaktorem,
Za byle wierszyk rubli dwa.
U Arkuszewskich często bywał
I liberalny zawsze był,
"Boże coś Polskę" nawet śpiwał,
Gdy porter i szampańskie pił...

- Co to znaczy? - spytałem.

- Nie rozumiesz? To przeciwko Moskalom.

- Przeciwko jakim Moskalom?

- Głupi! Nie wiesz, co to są Moskale?

- Ja nie znam Moskali... Znam tylko Rosjan... Tych, co mieszkają w Wielkich Łukach.

- Oni są wszyscy jednakowi! Dla nich Polska to "Priwisliński Kraj".

Ciotka Aniela urządziła przyjęcie dla dzieci. Były ciastka z kremem, tort i kakao. Jednak już na wstępie
wybuchła awantura, która w pewnym stopniu zaważyła na postanowieniu ojca. Kuzynka Zosia wyjęła palcami
kożuch ze swojej szklanki i wrzuciła go do mojej. Chciałem zrobić to samo, ale odepchnięty przez Zosię
przewróciłem szklankę i kakao wylało się na obrus. Ciotka Aniela niewiele myśląc, złapała mnie za rękę,
wyprowadziła do łazienki i zamknęła na klucz. Siedziałem na małym stołeczku rozgoryczony i głęboko
dotknięty niezasłużoną karą. Przez chwilę czekałem cierpliwie, a potem wpadłem w złość i zacząłem zawzięcie
opluwać ściany.

Kiedy po pewnym czasie otworzyły się drzwi, zobaczyłem w nich ojca. Był blady i wzburzony.

- Chodź, Adasiu - powiedział biorąc mnie za rękę - nie zostaniemy w tym domu.

A gdyśmy szli przez jadalnię do wyjścia, rzucił w stronę zdziwionej ciotki Anieli:

- Nikt nie ma prawa zamykać mego dziecka na klucz. Nie pozwolę na to...

Tego samego wieczoru zapadło postanowienie, że wyjedziemy po pierwszym do Kijowa, gdzie ojciec założy
biuro techniczne. Mieszkanie dla nas miał wynająć Kociubiński.

Matka bez większego przekonania starała się usprawiedliwić ciotkę Anielę i podkreślała szlachetność wuja
Benedykta, czemu ojciec zresztą nie zaprzeczał. Uznali jednak oboje, że dalsza wegetacja w Lublinie do niczego
dobrego nie doprowadzi.

- W Kijowie jest Polina - powiedziałem nieśmiało. - I panna Kazimiera...

- Tak, tak! - podchwyciła nieoczekiwanie matka. - Jest Polina, są Kociubińscy! Zaprosimy Natalię Gieorgiewnę,
żeby do nas przyjechała... Na pewno jakoś się urządzimy.

Jurczenko tryumfował.

- Nareszcie słyszę mądre słowo... Teraz mogę już spokojnie wyjechać... Chciałbym jeszcze tylko pójść do
teatru... Muszę zobaczyć tę waszą Modrzejewską... Wybierzemy się razem...

Nazajutrz Jurczenko wyruszył do Witebska, a ja z ojcem wróciłem do Lublina.

- Nie byłoby w porządku, gdybym porzucił pracę przed końcem miesiąca - oświadczył ojciec.

O rezygnacji z posady zawiadomił wuja Benedykta listownie.

Po przyjeździe do Lublina dowiedziałem się od Franciszkowej, że mąż jej zachorował i nie wstaje z łóżka.
Poszedłem go odwiedzić. Starowina leżał na brudnym barłogu w ciemnej, zakopconej kuchni. Rękawy koszuli
opadały mu w strzępach ukazując chude, żylaste ręce. W smudze zachodzącego słońca wirował tuman kurzu.

- Dzionek jak skowronek - powiedział Franciszek zmuszając się do uśmiechu.

- Co panu jest, panie Franciszku? - zapytałem siadając przy nim na brzegu łóżka.

- Co mi jest... Co mi jest... - powtarzał. - Słaby jestem... Wstyd się przyznać... Siusiam pod siebie... A żona się
gniewa, bardzo się gniewa... Teraz zawiązałem sobie sznurkiem... Może wytrzymam... Syn ma przyjechać z
Białegostoku... Słaby jestem...

Pobiegłem do sklepiku naprzeciwko i kupiłem funt śliwek. Wysypałem je na talerz i postawiłem przy łóżku
Franciszka.

Spojrzał na mnie, pokiwał z wdzięcznością głową, ale nic nie powiedział. Gdy wychodziłem, westchnął tylko i
powtórzył raz jeszcze:

- Co mi jest... Co mi jest... Słaby jestem...

Od wuja Benedykta przyszedł list, w którym pisał, że nie ma zamiaru zatrzymywać ojca wbrew jego woli, że
chciał mu przyjść z pomocą, ale skoro "niemiła księdzu ofiara, pójdź, cielę, do domu".

Gdy wyjeżdżaliśmy z Lublina, stary Franciszek siedział skulony na ławeczce przed bramą i grzał się na słońcu.
Czuł się trochę lepiej, ale jakoś zmalał, skurczył się i twarz porośnięta szczeciną przybrała barwę cytryny.

- Dzionek jak skowronek... - powiedział cichym głosem, gdy wsiadaliśmy do dorożki, po czym przymknął oczy i
odwrócił twarz do słońca.

Z daleka wyglądał jak jeden z pożółkłych liści, które tańczyły za nami po jezdni.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gdy Owoc Dojrzewa Śmierć Jegora
Gdy Owoc Dojrzewa Tak jak w życiu
A GDY WOLNOŚCI PRZYSZEDŁ CZAS-11 listopada, SCENARIUSZE AKADEMII SZKOLNYCH
Choć mija czas
gdy nadejdzie czas czyli o samodzielności
scenariusz 01 2006 jak nam mija czas, Konspekty
Czas do domu z knajpy (prywatki) gdy
TAK NAM MIJA CZAS, nauczanie indywidualne - szkoła specjalna, konspekty zajęć
Popatrz, jak prędko mija czas
gdy nadejdzie czas czyli o samodzielności
CZAS WOLNY(1)

więcej podobnych podstron