Andrzej Mozołowski
DIABELSKA WYSPA
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1973
Okładkę projektował: Witold Chmielewski
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska
PIĘĆDZIESIĄTA DZIEWIĄTA WALKA CHORĄŻEGO SAKAI
Nieludzki upał, typowy dla tej pory roku, zdawał się dusić wszelkie oznaki życia na wyspie. Pióropuszy
palm, obrzeżających wycięty w dżungli pas lotniska, nie poruszał najlżejszy nawet powiew. Rozłożona
leniwie przed barakiem grupa japońskich lotników z utęsknieniem oczekiwała na rozkaz startu. Grube
kombinezony, kamizelki ratunkowe, obciągająca pas ciężka kabura z pistoletem — wszystko to składało się
na strój nader uciążliwy w tropikach. Dopiero tam, w górze, człowiek czuł się lekki i swobodny, a
kombinezon, hełmofon i szal stanowiły pożądaną ochronę przed chłodem.
Dzisiejsze zadanie dywizjonu myśliwców, stacjonującego na wyspie Nowa Brytania, nieco na wschód
od Nowej Gwinei, polegało na osłonie wyprawy bombowej, skierowanej przeciw amerykańskiej bazie
lotniczej na południowym skraju Nowej Gwinei. Interesująca rozmaitość po monotonii codziennych patroli
— i podniecająca perspektywa nieuchronnej walki powietrznej z myśliwcami wroga.
Ale rozkaz „do maszyn”, nie nadchodził, natomiast z namiotu, w którym znajdowała się radiostacja,
wyskoczył łącznik i pobiegł do baraku operacyjnego. Chorąży Hatori zgasił papierosa, podniósł się i przez
okno zajrzał do baraku.
— Oho, coś nowego. Stary wyciąga inną mapę. Już nad nią siedzą. I mówią jeden przez drugiego.
Przestańcie gadać, może coś usłyszę... Coś o Guadalcanal. Tak, na pewno. Czeka nas w takim razie ciekawa
robota. Kawał drogi do tej wyspy.
Wszyscy piloci świetnie znali mapę Pacyfiku, z pamięci mogli wskazać położenie ważniejszych wysp i
określić nieomal bezbłędnie dzielące je odległości. Nagle otwarły się drzwi i sprężystym krokiem wyszedł z
nich kapitan Masahisa Saito, dowódca dywizjonu. Piloci poderwali się i otoczyli go zwartą grupą.
— O godzinie piątej minut dwadzieścia pięć znaczne siły nieprzyjacielskie uderzyły na Guadalcanal,
drugą od południa wyspę Archipelagu Salomona, i rozpoczęły lądowanie, równocześnie zajmując sąsiednią
wyspę Tulagi. Na Guadalcanal budujemy od paru miesięcy lotnisko, do którego uruchomienia dowództwo
przywiązuje bardzo dużą wagę. Na Tulagi stacjonują główne siły powietrznego korpusu Yokohama. Sytuacja
jest poważna. Nasze siły morskie otrzymały rozkaz natychmiastowego skierowania w ten rejon okrętów w
celu zniszczenia jednostek inwazyjnych. Nasz dywizjon osłania grupę średnich bombowców, które uderzą w
okręty nieprzyjaciela. Startujemy eskadrami o ósmej i ósmej dziesięć. Sprawdzić zegarki. — Wyciągnął dłoń
i po odliczeniu dziesięciu sekund powiedział: — Jest w tej chwili dokładnie siódma czterdzieści. Pierwsza
eskadra odciąga i wiąże wroga w powietrzu, druga bezpośrednio eskortuje bombowce. Idźcie po mapy.
Nawigator da wam szczegółowe wskazówki, jak przeprowadzić lot. I pamiętajcie: do celu mamy osiemset
kilometrów, to będzie wasza najdłuższa wyprawa. Oszczędzać paliwo!
Dwadzieścia minut potem chorąży Saburo Sakai, dowódca klucza, sadowił się w swej maszynie. Gdy
kołował na start, przez głowę przebiegały mu strzępy otrzymanych instrukcji i informacji. Najważniejsza: po
raz pierwszy w życiu miał się spotkać z nieprzyjacielskimi pilotami morskich sił powietrznych!
Był asem. Jednym z czołowych asów japońskich sił powietrznych. Na swym koncie miał niewiarygodną
liczbę 57 zestrzelonych nieprzyjacielskich maszyn. Wśród nich były chińskie samoloty bojowe —
amerykańskiej i radzieckiej produkcji — z okresu kampanii chińskiej, były amerykańskie bombowce
nurkujące Douglas, były myśliwce Curtiss i Buffalo; pamiętał smugę dymu walącego się w morze swego
pierwszego Boeinga B-17 — jak się potem dowiedział, pierwszej latającej fortecy zestrzelonej przez
japońskiego pilota. Doświadczenie zdobyte w setkach walk powietrznych, wyrobiło w nim głębokie
przekonanie, iż przy równowadze liczebnej, a nawet przewadze wroga, zdolny jest pokonać każdego
amerykańskiego myśliwca. W przekonaniu tym nie było nawet cienia zarozumiałości. Owszem, Saburo
Sakai znał swą wartość jako pilota, jednakże wiedział również, że głównym jego atutem jest jego maszyna:
niepokonany, osławiony myśliwiec Mitsubishi A6M5 Zero. Szybszy, zwrotniejszy i lżejszy od używanych w
strefie Pacyfiku myśliwców alianckich, górujący siłą ognia nad pokładowymi myśliwcami Buffalo, które w
walce z nim nie miały z reguły żadnych szans. Pogrom tych właśnie samolotów sprawił, że w oczach pilotów
japońskich myśliwiec Zero uchodził za wzór doskonałości. Budowano go seryjnie w kilku wariantach
lądowych i morskich, różniących się zasięgiem, udźwigiem i uzbrojeniem.
Saburo Sakai przypomniał sobie, jak rok temu, w kasynie, jeden z kolegów tłumaczył rozradowanym
pilotom fragmenty artykułu fachowego amerykańskiego czasopisma „Aviation”, według którego większość
japońskich samolotów jest już całkowicie lub częściowo przestarzała, piloci — nie doszkoleni, a „całe
japońskie siły powietrzne marynarki wojennej składają się zaledwie z czterech lotniskowców i dwustu
samolotów”. Saburo uśmiechnął się do siebie. Wielki naród japoński nigdy nie chwalił się swoją potęgą,
potrafił zamaskować lub ukryć rzeczywiste dane o projektowanych i budowanych pancernikach,
krążownikach i lotniskowcach, nie ujawniał prawdziwej charakterystyki samolotów i innych rodzajów
uzbrojenia. Cudzoziemcy widzieli tylko to, co widzieć powinni: najczęściej broń starą i niegroźną.
Od czasu wojny w Chinach alianci wiedzieli o istnieniu myśliwców Zero, ale żaden samolot tego typu
nie wpadł w ich ręce, żaden nawet nie był strącony, co świadczyło niezbicie o jego wysokiej klasie. Dopiero
w lipcu 1942 roku — o czym warto przypomnieć — zdołano zdobyć jeden egzemplarz Zero. Niezwłocznie
został przesłany on do Stanów Zjednoczonych i gruntownie zbadany przez ekspertów, którzy stwierdzili w
nim sporo wad. Do tego czasu zdążył on zdeklasować nie tylko standardowe myśliwce pokładowe
Amerykanów typu F2A Buffalo, z którymi najczęściej walczył w strefie Pacyfiku, lecz i najlepsze spośród
myśliwców lotnictwa sił morskich (US Navy Air Force) w pierwszej fazie walk na Pacyfiku, typu Grumman
F4F-1 Wildcat. Nieliczne nowocześniejsze modele myśliwców — Warhawk i Aircobra — wchodzące w
skład lotnictwa sił lądowych (US Army Air Force) na ogół rzadko miały okazję zmierzenia się z japońskim
myśliwcem Zero. Nic więc dziwnego, że w walkach o panowanie nad Pacyfikiem amerykańscy piloci
lotnictwa morskiego ponosili ogromne straty. Dopiero wtedy, w nadzwyczaj trudnych warunkach bojowych,
zorientowali się, jaką przewagę mają Japończycy w sprzęcie, który przed wojną nie był należycie doceniany.
Uspokajające wieści, że cesarskie lotnictwo dysponuje na ogół przestarzałymi samolotami, a japońscy piloci
mają słaby wzrok, okazały się bezpodstawne.
Saburo Sakai w miarę przybliżania się do celu czuł stopniowo narastające podniecenie. Wiedział o
niechybnym spotkaniu z wrogiem. Uprzedzono ich, że amerykańscy piloci morscy latają na nowych
maszynach, znacznie lepszych od myśliwców Buffalo. Nie obawiał się ich, ale mimo woli myślał, czy i tym
razem w starciu z przeciwnikiem myśliwiec Zero zachowa swą przewagę — swój główny atut: prędkość,
zwrotność i siłę ognia.
W tej chwili samolot pilotowany przez Sakai wyszedł z chmur. Cztery tysiące metrów pod nim błysnęła
w słońcu rozlana po horyzont tafla Pacyfiku. Na lewo — ciemna, kędzierzawa palmami Guadalcanal.
Powierzchnia wody zdawała się być całkowicie pokryta jednostkami amerykańskiej floty. Sakai nigdy
jeszcze nie widział tylu okrętów nieprzyjacielskich jednocześnie. Długie, zjeżone działami sylwetki
krążowników, uwijające się wokół nich niszczyciele, opasłe klocki transportowców, setki maleńkich
kreseczek, zauważalnych dzięki pozostawianym za sobą warkoczom spienionej wody — barek desantowych,
dążących do brzegu.
Sakai rzucił okiem na boki. Srebrzyste Zero wychodziły trójkami z chmur jak na defiladzie. Poniżej nad
cel nasuwały się eskadry bombowców Mitsubishi G4M2-1 zwanych przez Amerykanów bezsensownie,
zdaniem Sakai, Betty. Nowe rozkazy przyszły zbyt nagle, nie było czasu, by zmienić podwieszone już bomby
na torpedy. Szkoda — pomyślał — atak torpedowy byłby daleko skuteczniejszy.
Pierwsze maszyny nadlatywały nad obszar inwazji, od kadłubów oderwały się bomby, poleciały na cel.
Jedna, dwie musiały trafić — z jakiegoś pokładu buchnął czarny dym pożaru. Wokół samolotów pękały setki
obłoczków; jedna, potem druga maszyna poszła parabolą w dół, wlokąc za sobą czarny warkocz dymu. Sakai
ze zdumieniem zauważył, że ostrzeliwuje ich artyleria z lądu. Nie mógł powstrzymać uczucia podziwu,
wywołanego sprawnością lądowania wroga. Pamiętał, że wyładunek około 30 japońskich statków podczas
inwazji na Soerabaja trwał blisko tydzień. Tu było ich kilkakrotnie więcej, lądowanie Amerykanów trwało
zaledwie od paru godzin, a z brzegu biły już baterie pelot...
Pilotom eskorty myśliwskiej przypadała, jak dotąd, jedynie rola obserwatorów. Pierwsze eskadry
spełniły widocznie swoje zadanie i odciągnęły nieprzyjacielskie myśliwce. Niebo było czyste.
Ale nie. Formację Saburo Sakai przeszyły raptem smugi pocisków. Nieprzyjacielskie myśliwce
atakowały z góry, od słońca. Samoloty rozprysły się w mgnieniu oka, biły świecą w górę, nurkowały,
skręcały w bok, usiłując strząsnąć wroga z karków.
Sakai zobaczył pod sobą trzy myśliwce, ścigane przez amerykańskiego pilota. To chyba moi chłopcy —
przemknęło mu przez myśl. — Hatori, Yokenawa i ktoś jeszcze. Poczekaj, bracie — rzucił przez zęby pod
adresem pękatej sylwetki nieprzyjacielskiego samolotu. Poprawił maskę tlenową, pchnął drążek sterowy i
ostro poszedł w dół. Siła przyspieszenia wgniotła go w fotel. Wyostrzonym wzrokiem obserwował manewry
Amerykanina. Sylwetka wrogiego samolotu weszła w kręgi celownika. Nacisnął spust. Pociski smugowe
przekreśliły w dole tarczę morza, mijając cel. Przy tej odległości nie mogły być skuteczne, lecz Sakai
osiągnął to, czego chciał: amerykański pilot spostrzegł, że jest atakowany, porzucił ścigane myśliwce i
gwałtownym zwrotem bojowym poderwał się do walki z nowym przeciwnikiem.
Już po kilkunastu sekundach Sakai ocenił i pilota, i samolot. Nie miał wątpliwości: krótka, pękata
sylwetka — to musiał być Grumman F4F-1 Wildcat, o którym słyszał, że jest najlepszym myśliwcem
amerykańskiej marynarki. Pilot też był dobry. W sumie walory bojowe przeciwnika przewyższały wszystko,
z czym Saburo Sakai dotychczas się w powietrzu zetknął.
Zwarli się w zaciekłej walce kołowej, nazywanej przez Amerykanów „dog fight”. Rozpędzone maszyny
krążyły na jednym poziomie w gigantycznej karuzeli, nie mogąc od razu uzyskać dogodnej pozycji do
otwarcia ognia.
Saburo zorientował się, że jego Zero łatwiej wchodzi w ciasny wiraż i stopniowo zdobywa przewagę
nad nieprzyjacielem. Wtłoczony w burtę, czując własnym ciałem pęd huraganu, który potężnymi ciosami
uderzał w maszynę, zaczął zmniejszać promień kręgu i wchodzić na ogon Wildcata. Jeszcze parę sekund i
pierwsze serie z kaemów drasnęły kadłub przeciwnika. Zachwiał się jak podcięty batem, ale leciał dalej. W
tym pojedynku uwidoczniły się zalety i wady obu samolotów. Zero był zwrotniejszy, lecz Wildcat
przewyższał go mocniejszą konstrukcją, lepszym opancerzeniem kabiny pilota, odpornością na ogień.
Zniecierpliwiony Saburo przesunął kciukiem przełącznik działek, jeszcze raz nacisnął spust. Ta seria okazała
się rozstrzygająca. Dwudziestomilimetrowe pociski rozszarpały Wildcata, w mgnieniu oka zamieniły go w
płonącą masę złomu, która koziołkując spłynęła w dół. Wprost trudno było uwierzyć, że pilot wyszedł cało z
tego ognia i zdołał otworzyć spadochron. Pięćdziesiąte ósme zwycięstwo — pomyślał Saburo i ścisnął
drążek, by dołączyć do swej pary, która wisiała nad nim, obserwując przebieg walki, gotowa przyjść z
pomocą w razie potrzeby. Piloci pozdrowili go ruchami rąk, Hatori pokazał białe zęby w szerokim uśmiechu,
Yokenawa podniesioną dłonią wyrażał swe uznanie.
Bitwa jeszcze trwała. W zasięgu wzroku widać było krążące samoloty. Warkocze dymu sięgające aż do
ziemi i morza świadczyły o ponoszonych stratach. Obie strony walczyły zażarcie, ale Japończycy chyłkiem
zaczęli opuszczać strefę działań. Zużycie paliwa ograniczało czas powietrznego starcia.
W pewnej chwili, gdy już weszli na kurs powrotny, Saburo dostrzegł w górze, około sześciu tysięcy
metrów wyżej, grupę ośmiu maszyn. Po szyku poznał, że to nieprzyjaciel: dwa klucze czwórkowe.
Japończycy latali trójkami.
— Nieprzyjaciel w pionie! Atakuję! — powiedział do swych bocznych i ostrą świecą poszedł w górę.
Piloci nie powtórzyli jego manewru; z prostego wyliczenia wynikało, że ledwo starczy im paliwa na powrót
do bazy. Saburo też o tym pamiętał, ale korzystając z dogodnej sytuacji, chciał jeszcze raz — atakiem z dołu
— zaskoczyć nieprzyjaciela i zaliczyć sobie pewne zwycięstwo. W taki sposób strącił już kilka maszyn.
Odległość błyskawicznie malała. Wybrał ostatni samolot, jakby nieco odstający od szyku, i na nim
skoncentrował całą uwagę. Już widział wyraźnie szczegóły sylwetki, gwiazdę na jednym skrzydle i... lśniący
punkt wieżyczki strzelca pokładowego pod kadłubem. Natychmiast zrozumiał swój błąd. To nie były
myśliwce, nie znajdował się w martwej strefie. Miał nad sobą lekkie bombowce Avanger, dobrze chronione
od tyłu górnym i dolnym stanowiskiem sprzężonych kaemów. Amerykanie musieli go już dostrzec, bo zwarli
szyk. Wiedział, czym to grozi. Jeszcze chwila i znajdzie się w strumieniu pocisków z szesnastu
wielkokalibrowych karabinów maszynowych. Już było za późno na ucieczkę, nie zamierzał zresztą łatwo
sprzedawać swej skóry. Zacisnął szczęki i jeszcze bardziej zbliżył się do szarych podbrzuszy bombowców.
Wiedział, że zginie, ale razem z nim pójdzie także do morza wróg. Jednego musi przecież śmiertelnie trafić.
Z odległości 80 metrów otworzył ogień. Zdążył jeszcze zauważyć, jak migotem iskierek rozjarzyły się
wszystkie lufy strzelców. Ogniste krechy skrzyżowały się w powietrzu z jego seriami. Samolot drgnął nagle,
zadygotał, trzasnęła boczna szyba kabiny. Świat rozkwitł w oczach Saburo pomarańczowokrwistym
płomieniem i zapadł się w czerń, w noc, w nicość.
DESANT
Podpułkownik Puller, dowódca 1 batalionu 7 pułku piechoty morskiej, dopinał jeszcze pas z
obciągającym go ciężkim Coltem, gdy jego jeep piszczał już oponami na pierwszym wirażu.
— Ciekawe, czego oni tam znowu chcą w sztabie. Żeby człowieka o tej porze ciągnąć — mruczał pod
nosem bardziej do siebie niż do kierowcy. Jednakże kapral Fergusson przyjął to jako zaproszenie do
konwersacji.
— Cóż, panie pułkowniku, mówimy „cześć, Nowa Zelandio”, i zmywamy się. Spróbujemy na odmianę
desantu. Tylko ciekaw jestem, gdzie...
— Co to za bzdury, kto ci takich bajek naopowiadał? — Puller wzruszył ramionami.
— Żadne bajki, panie pułkowniku, tylko kucharze w dywizji mówili.
— Co ty mówisz, kucharze? — zainteresował się Puller. — To całkiem co innego. Kucharze, mówisz?
No, no... Desant? Niechby już i desant, żeby tylko wreszcie coś się zaczęło...
Jeszcze tej nocy Puller zebrał swoich oficerów w kasynie.
— Tak, panowie, za dwa dni przystępujemy do przećwiczenia całej operacji — mówił. —
Współdziałanie: siły lądowe, siły morskie, siły powietrzne. Wszystko musi grać jak w zegarku. Właściwie na
opracowanie planu operacyjnego i przećwiczenie samej operacji trzeba by ze trzy miesiące. A my mamy
tylko miesiąc, a potem — jazda! Zadanie zostanie ujawnione wojsku dopiero po wyjściu z portu. Tymczasem
całą rzecz traktować jako ćwiczenia. N o r m a l n e ć w i c z e n i a.
— Wierzyć się nie chce — kapitan Sherwood był, jak zwykle, pełen wątpliwości. — Jak to, teraz, w
czterdziestym drugim roku, przechodzimy do działań zaczepnych?! Tu, na Pacyfiku?! Przecież panowie z
Waszyngtonu ustalili z Churchillem, że dopóki nie skończą z Niemcami w Europie, my tu mamy pokornie
nadstawiać Japończykom tyłka. Co zresztą robimy z powodzeniem od pół roku...
— Widzisz, Bob — przerwał mu pułkownik — oni tam w Waszyngtonie doszli jednak do wniosku, że
już za długo nadstawiamy tyłka i weń dostajemy. Że wystarczy, iż straciliśmy całe Indochiny, cały Półwysep
Malajski, Archipelag Wschodnioindyjski, Filipiny, że tylko patrzeć, jak Japońcy wlezą do Australii, że
morale w wojsku pod psem, że ludzie w kraju coraz głośniej pytają, czy amerykańskie siły zbrojne na
Pacyfiku nie potrafią w ogóle się bić, czy Japończycy są rzeczywiście niezwyciężeni? Że trzeba gdzieś
zaatakować, choćby lokalnie. No i że warto złapać którąś, z tych zakichanych Wysp Salomona, by mieć
trampolinę, jak zaczniemy skakać z powrotem z wyspy na wyspę Japończykom po odciskach. A to chyba
nastąpi już za jakiś rok.
— No to może powiesz wreszcie, jaką mianowicie zakichaną wysepkę masz na myśli? — włączył się
dowódca 2 kompanii.
— Guadalcanal. Słyszeliście o takiej? Nie? Ja też nie. Do dzisiaj. Ostatnia na południu w łańcuszku
Wysp Salomona. Góry, dżungla, upał jak cholera, a kiedy pada, to jak Niagara. W ogóle smród. Japońcy nie
dość, że ją zajęli, jak swoją, ale rżną na gwałt dżunglę i robią lotnisko. Nie można im pozwolić skończyć.
Baza lotnicza w tym miejscu byłaby niesłychanie dokuczliwa. Lądujemy siódmego sierpnia, jednocześnie na
Guadalcanal i Tulagi; to taka wysepka tuż obok.
— Wie pan, pułkowniku, że to będzie pierwszy desant w historii stanów Zjednoczonycn od roku tysiąc
osiemset dziewięćdziesiątego ósmego? — wtrącił milczący dotąd porucznik Harley, o powierzchowności i
sposobie mówienia przypominającym nauczyciela w college'u, którym zresztą był w cywilu.
— Sądząc po tym, jak się kłócą w dowództwie, ktoś mógłby pomyśleć, że to będzie pierwsza operacja
desantowa od czasów Noego. Opowiadał mi Moore ze sztabu — tu Puller wrzucił dwie kostki lodu do
szklanki z whisky — że każdy ma inne zdanie na ten temat. Całą strategię robi wiceadmirał Ghormley, ale z
daleka, z Noumea, pod okiem samego admirała Nimitza. Na miejscu flotą dowodzi wiceadmirał Fletcher,
siłami desantowymi kontradmirał Turner, siłami powietrznymi baz lądowych i wiceadmirał McCain, siłami
powietrznymi lotniskowców...
— Dosyć, wystarczy — zamachał rękami Sherwood.
— Dodaj do tego generała Vandegrifta, dowódcę sił lądowych, no i admirała Kinga — Puller był
nieubłagany. — A musicie wiedzieć, że jeden widzi we flocie stałą ochronę dla sił lądowych na Guadalcanal,
podczas gdy ten drugi uważa, że flota wysadzi nas na wyspie i spłynie, żeby jej przypadkiem kto nie zatopił.
A my zostaniemy jak te sieroty... No, ale czas spać, panowie. Jutro omówimy rzecz dokładnie. Aha, jeszcze
jedno, Kryptonim operacji: „Wieża Strażnicza”.
*
Pierwszy brzask 7 sierpnia zastał siły desantowe u brzegów Guadalcanal. 85 bombowców nurkujących
i myśliwców, startujących z pokładów trzech lotniskowców — „Saratoga”, „Enterprise” i „Wasp” — uderza
na zakotwiczone u wybrzeży, japońskie wodnosamoloty i na baterie nabrzeżne, unieszkodliwiając jedne i
drugie. O godz. 6.14 pancernik „North Carolina”, wraz z sześcioma krążownikami i dziewiętnastką
niszczycieli, kładzie bariery ognia na Guadalcanal, nie opodal portu Lunga, oraz na umocnieniach Tulagi.
Jednostki desantowe dochodzą w pobliże brzegu. Pokłady transportowców wypełnione są masą hełmów —
około dziewiętnastu tysięcy doborowej piechoty morskiej i szturmowej czeka na rozkaz. Wylatujące
łańcuchy kotwiczne przeraźliwie grzechoczą o kołnierze kluz, wyją windy, sprawnie pracują ramiona
bomów. Chlapią ciężko o powierzchnię morza desantowe barki. Z kocią zręcznością spuszczają się do nich
po przerzuconych przez burtę siatkach roje piechoty. We wzorowym porządku — o ileż sprawniej niż
podczas ćwiczeń — idą ku brzegom amfibie — przelewające się hełmami, zjeżone bronią. Japończycy,
całkowicie zaskoczeni, przygnieceni ogniem dział okrętowych i gradem bomb, strzelają z rzadka i niecelnie.
Tryskające z plaży fontanny piachu, wyrzucane pociskami artylerii okrętowej, tworzą ruchomą
ognistobrunatną ścianę, przesuwającą się powoli, z grzmotem, dalej i dalej od brzegu, w głąb dżungli, w
miarę następowania fal natarcia amerykanskich marines. Już pierwsze tyraliery z Thompsonami i
samopowtarzalnymi karabinami u biodra sadzą susami ku skrajowi palmowego lasu, mijając wbite w piach
zwłoki obrońców. Już ciężko pluskają w wodę staczane z amfibii 37-milimetrowe działka przeciwlotnicze.
Na plaży tryskają gejzerami piasku spod gąsienic czołgi — Stuarty.
Pierwsza, potem druga fala japońskich Betty koncentruje wysiłki na bombardowaniu okrętów — zresztą
bez rezultatów — pozostawiając plażę w spokoju.
Kapral Jack Fergusson biegł wielkimi krokami przez wydmy. Zza kępy palm prał japoński karabin
maszynowy — ostatni z łańcucha umocnień nadbrzeżnych tego odcinka. Fergusson padł za skręconym w
śmiertelnym skurczu ciałem japońskiego żołnierza, spłaszczył się, oparł lufę Thompsona o biodro martwego
Japończyka, starannie wycelował, zaczął strzelać krótkimi seriami. Tyralierę nacierających marines kryło
ogniem jeszcze paru kolegów.
— Granatem ich, Mike —- wrzasnął Fergusson do przebiegającego mimo barczystego strzelca, jak
gdyby ten nie wiedział, w jaki sposób niszczy się gniazda broni maszynowej. Ale Mike nie zdążył nawet
sięgnąć do chlebaka. Japoński kaem, zachłystujący się dotąd wściekłymi seriami, umilkł nagle, jakby się
zaciął lub wystrzelał całą amunicję. Ze stanowiska wyskoczyła drobna figurka japońskiego celowniczego,
ostatniego obrońcy gniazda oporu. Wyglądało, jakby się rzucał z gołymi rękami na nacierających marines.
— Banzai! — zapiał cienkim, schrypłym głosem. — Ban...
Seria Thompsona przecięła go wpół, rzuciła na piach; z rozwartych dłoni stoczyły się dwa granaty
obronne. W sekundzie przeraźliwej, martwej ciszy, jaka zapadła, usłyszeli wyraźnie odgłos wydany przez
spadające iglice. — Padnij! — ryknął ktoś, ale wszyscy już i tak przywarli do ziemi. Podwójna eksplozja
targnęła powietrzem, sypnęło piachem.
Żołnierze powoli wstawali.
— Kamikaze, psiakrew — powiedział Mike, patrząc na krwawe szczątki Japończyka.
O wpół do dziesiątej pułkownik Le Roy Hunt meldował generałowi Vandergriftowi opanowanie
wyznaczonego mu odcinka plaży — bez strat — i podjęcie marszu w głąb lądu. Japończycy w trudnej do
ustalenia sile (jak się później okazało, tego odcinka wybrzeża broniło zaledwie 600 żołnierzy) wycofali się
niemal bez walki w głąb wyspy. Przedzierające się z trudem przez dżungle bataliony nie zdołały do wieczora
nawiązać kontaktu z wrogiem. Okopano się więc na noc, koncentrując wysiłki na wyładowywaniu sprzętu,
żywności i amunicji.
Nie szło to najlepiej. Brakowało ludzi do rozładunku. Były chwile, gdy setka barek ugrzęzłych
dziobami w plaży czekała jedna przy drugiej na rozładunek, a drugie tyle stało 50 metrów od brzegu. Na
plaży piętrzyły się stosy skrzyń, pojemników z amunicją, kartonów z konserwami, beczek benzyny.
Podpułkownik Puller klął pod nosem, co chwila spoglądając z niepokojem w niebo. Psiakość, dobrze
mówił Harley, widać, żeśmy od czterdziestu czterech lat nie wysadzali desantu. Przecież tu by trzeba było
tyle samo ludzi do noszenia, co do walki. Teraz tylko brakuje, żeby nam ze dwa tuziny bombowców siadły
na kark i rozkrochmaliły ten cały gips...
Ale Japończycy nie nadlatywali. Po dwóch nalotach — ostatni o trzeciej — w czasie których
uszkodzony został jedynie niszczyciel „Mugford” (21 zabitych), nic nie zakłócało chaosu wyładunku.
Dopiero następnego dnia Jack Read, obserwator skryty w dżungli na Bougainville, dał znać drogą radiową o
przelocie silnej formacji Mitsubishi G4M, czyli Betty, eskortowanej przez myśliwce Zero, w kierunku
Guadalcanal. Natychmiast przerwano wyładunek. Transportowce podniosły kotwice i wraz z okrętami
towarzyszącymi odpłynęły na pełne morze. Z lotniskowca „Saratoga” wystartowały myśliwce, by
przechwycić wyprawę wroga. Nie przechwyciły, japońskim bombowcom udało się minąć niepostrzeżenie
formację Wildcatów i zaatakować amerykańskie jednostki morskie. Celne torpedy wyeliminowały z akcji
jeden amerykański niszczyciel, jedna Betty wbiła się z ładunkiem torped w pokład transportowca „George
Elliot” i zniszczyła go. Jednakże w mocy samolotów torpedowych kryła się ich słabość: ataki torpedowe
musiały być dokonywane z małej wysokości, japońskie bombowce były więc wystawione na huraganowy
ogień amerykańskiej artylerii przeciwlotniczej. Większość samolotów nie zdołała nawet rozpocząć ataku...
PÓŁ PILOTA
Ostry, lodowaty pęd powietrza przywrócił chorążemu Sakai przytomność. Nie wiedział, jak długo
spadał, nie widział nic, ale czuł, że stracił wysokość, że śruba korkociągu wkręciła go już nisko nad
powierzchnię morza. Odruchowo wyrównał stery. Samolot poddał się jego woli. Pilot poczuł rosnące,
paraliżujące członki ciśnienie. Pęd powietrza zelżał. Zero wychodził z korkociągu. Wyrównał — a
przynajmniej wydawało mu się, że wyrównał. Nie widział. Nie czuł bólu, twarz miał zdrętwiałą, nieczułą,
martwą. Podobnie jak lewą rękę — nie potrafił nawet zgiąć palców. Prawą, posłuszną, zaczął trzeć oczy, jak
gdyby chcąc zedrzeć z nich zasłonę, która zamieniła go — asa japońskich myśliwców — w bezbronnego
ślepca. Po chwili, długiej jak wieczność, odniósł wrażenie, że uniosła się przesłaniająca mu świat kurtyna:
ujrzał w czerwonej poświacie niewyraźny kontur lewego skrzydła swego Zero. Widział! Potarł twarz szalem
i czerwona poświata znikła. Widział jasno, klarownie — ale tylko na jedno, lewe oko. Prawe pozostało
martwe jak lewa ręka oraz, o czym przekonał się po chwili, lewa noga. Głowę przewiercił mu nagle ostry,
oszałamiający ból. Sięgnął prawą ręką — i cofnął ją, ociekającą purpurową krwią. Zaświdrowało znowu.
Mocno, piekielnie mocno. Poczuł, że ponownie traci przytomność; nieboskłon zawirował nad nim,
sczerniał, wyłoniła się z niego twarz matki.
Twarz matki — jeśli wierzyć literatom — często staje przed oczyma ginących żołnierzy. Pociesza i koi.
Ale to nie była pocieszycielka, to była matka japońskiego żołnierza... Chorąży Saburo Sakai pisał potem w
swoich pamiętnikach: Twarz mojej ukochanej matki była zagniewana. Wydawała się strofować mnie: — Cóż
to, mdlejesz od takiego zadraśnięcia? Wstydź się!
Saburo jednym okiem skontrolował przyrządy pokładowe: silnik pracował sprawnie, ciśnienie i
temperatura oleju utrzymywały się w normie, spadł natomiast niepokojąco stan paliwa. Tego Saburo Sakai
obawiał się najbardziej, ale co najważniejsze żył i mimo dotkliwego bólu panował nad maszyną. Tak był
jeszcze oszołomiony, że bezwiednie wleciał na malej wysokości nad plażę pokrytą rojem hełmów
nieprzyjacielskich żołnierzy. Usłyszał grzechot broni maszynowej, poczuł wibrację skrzydła prutego serią
pocisków. Instynktownie pchnął dźwignię obrotów i miejsce białego piachu na skraju morza zajęła
sfalowana, skłębiona palmami powierzchnia dżungli. Strzelające z dołu kaemy zostały gdzieś daleko w tyle.
Zmniejszył prędkość i powoli, żeby nie tracić zbyt wiele paliwa, wspinał się na wyższy pułap, przechodząc
na kurs powrotny.
Lewe oko, prawa ręka, prawa noga... została ze mnie dokładnie połowa pilota — przemknęło mu przez
myśl — na postrzelonym samolocie. Czy zdołam jeszcze podjąć walkę z pierwszym napotkanym
amerykańskim pilotem i zabrać go razem ze sobą w otchłań oceanu? Albo chociaż uderzyć w pokład okrętu?
Lepiej — w barkę desantową; myśliwiec bez bomb, z wystrzelaną amunicją i resztką paliwa okrętowi nic nie
zrobi; barkę mogę zatopić...
Rozważania przeszły w mgliste majaki i Saburo Sakai stracił przytomność po raz drugi.
Gdy ocknął się, nie było już pod nim ani wyspy, ani okrętów, nic, tylko pusty ogrom morza. Rzucił
okiem na wysokościomierz: cztery tysiące metrów. Nie wiedział gdzie jest ani jak długo leciał. Czuł tylko
ohydną, lepką wilgoć na karku i plecach; wykrwawiał się. Sięgnął zdrową ręką po bandaż z apteczki, ale nim
oplatał go w połowie wokół głowy, pęd rwącego przez strzaskany wiatrochron powietrza zerwał opatrunek i
wyrzucił poza kabinę.
Po chwili namysłu chorąży Sakai odmotał sobie z szyi szal. Jeden jego koniec przydeptał prawą nogą,
drugi chwycił prawą ręką. Trzymanym w zębach scyzorykiem przecinał szal na długie pasy. Każdy pas
następnie przytrzymywał zębami, by zapobiec wyrwaniu przez wiatr, drugim zaś końcem wpychał mozolnie,
centymetr po centymetrze, pod hełmofon. Nie wiedział, ile mu to zajęło — pięć minut czy pięćdziesiąt — ale
w końcu cały jedwabny szal tkwił pod hełmofonem. Ściągnął mocno zapięcie pod brodą. Poczuł ucisk
czaszki, mniej więcej w miejscu rany. Po chwili zdał sobie sprawę, że krew na karku twardnieje w skorupę.
Krwawienie ustało.
W tej samej chwili stwierdził ze zdumieniem, że Zero leży na plecach, a on wisi na pasach głową w dół
i że nad głową, czyli pod nim, mija go, w odległości jakichś 500 metrów, eskadra Wildcatów. Zamarł w
bezruchu, śledząc krótkie, pękate sylwetki myśliwców błyskające złowrogimi znakami białej gwiazdy.
Zastanowił się przez chwilę, czy Amerykanie po prostu go nie dostrzegli pod słońce, czy też widok
japońskiego myśliwca, wlatującego spokojnie na plecach niemal w środek ich szyku zdumiał ich do tego
stopnia, że puścili go bezkarnie. Doszedł do wniosku, że jednak go nie zauważyli. Żaden myśliwiec nie
może sobie pozwolić na luksus bezczynnego zdumienia, choćby zobaczył w powietrzu nawet machającego
trąbą słonia. Myśliwiec atakuje albo ucieka, refleksje pozostawiając na później. Szybko przewrócił maszynę
do normalnej pozycji, zdając sobie zarazem sprawę, że jeśli nie zachowa pełnej świadomości, zginie
niechybnie. Rzut oka na busolę upewnił go, że nie stracił kierunku. Powtórzył sobie mocne postanowienie
utrzymania przytomności za wszelką cenę, i... ocknął się po paru chwilach (a może po paru kwadransach —
skąd mógł wiedzieć?) z uczuciem łagodnego huśtania — w lewo, w prawo, z boku na bok... Drążek sterowy,
oswobodzony z uchwytu ręki, chwiał się rytmicznie, jak gdyby poruszany niewidzialną dłonią. Zero kładł się
na boki, tracąc jednocześnie wysokość. Sakai podniósł rękę i pięścią uderzył się w tył głowy. Straszliwy ból
przeszył go od czaszki do pięt. Wrzasnął schrypniętym głosem. Otrzeźwiał. Leciał dalej, godzinę, może
dwie, drzemiąc i budząc się na przemian. Potem nie pomagały już nawet uderzenia. Krzyczał z bólu i z
zamierającym na ustach krzykiem zasypiał. Spróbował wgnieść sobie kciukiem w czaszkę martwą gałkę
prawego oka. Poczuł przenikliwe ukłucie, jak gdyby wbito mu w oczodół rozpaloną igłę. Inny rodzaj bólu,
skuteczny, do którego organizm jeszcze nie przywykł. Oprzytomniał.
Ale przyszła chwila, gdy senność zaczęła zwyciężać i ten rodzaj bólu. Na zmianę gniótł gałkę oczną i
bił się kułakiem po głowie. Potem sięgnął po maki-zushi, rogaliki z ciasta ryżowego, które brał ze sobą
zawsze na dłuższe loty. Żuł i połykał, żuł i połykał... To działało, ruch szczęk zwalczał sen. Potem
zwymiotował. Żołądek nie chciał przyjąć pokarmu. Spazmatyczne, nieznośne skurcze żołądka przywróciły
mu całkowicie przytomność. W nagłej determinacji zawrócił Zero o 180 stopni: wróci nad Guadalcanal i
zginie w walce! — Głupcze, przecież jesteś już za daleko! —- usłyszał własny głos. — Masz jedną szansę na
sto, by dolecieć na resztce benzyny do bazy. By dolecieć do Guadalcanal — nie masz żadnej.
Zawrócił znowu, położenie słońca wskazywało, że lot trwa już długo, może nawet za długo, ale
zbiorniki paliwa nie były jeszcze wyczerpane do dna. Silnik nic przerywał. Potem czas splątał się w jakiś
gigantyczny węzeł, Sakai wydało się, że leci już tak całe lata i że lecieć będzie bez końca. Zapomniał, dokąd
leci, i zaczął sobie przypominać, czy to początek lotu, czy powrót do bazy. Dwukrotnie zmieniał jeszcze kurs
i cel lotu, by wreszcie stracić powtórnie wzrok, a potem równie niespodziewanie odzyskać go znowu... i
zobaczyć — raptem, jakby w nierealnym filmowym zbliżeniu — małą wysepkę koralową w kształcie
końskiej podkowy. Nie mógł się mylić! Pamiętał ją z porannego lotu. Poczuł silne, radosne bicie serca. Nie
ma nic gorszego dla lotnika niż poczucie zagubienia i nic bardziej krzepiącego niż świadomość, że wie,
gdzie jest i dokąd ma lecieć.
To było niewiarygodne, ale jednak prawdziwe. Doleciał. Jeszcze pół godziny i będzie...
Nie dokończył myśli. Silnik zakaszlał, przerwał, zachłysnął się znowu, raz, drugi, stanął. Samolot tracił
wysokość. Benzyna! — przemknęło mu przez myśl. Natychmiast otworzył kran zbiornika opadowego. 40
galonów. Powinno wystarczyć.
Ale silnik nie zapalał. Maszyna ślizgała się coraz ostrzejszym skosem, celując nosem coraz mocniej w
dół, tafla oceanu zbliżała się szybko. Szczęśliwie dla Saburo Sakai zdarzyło się to w momencie, gdy umysł
jego pracował sprawnie. Wiedział: dla oszczędności paliwa leciał dotychczas na bardzo ubogiej mieszance,
dlatego silnik nie chce teraz palić. Gorączkowo manipulował prawą ręką chwytając to dźwignię obrotów, to
regulator wtrysku wzbogaconej mieszanki. Kolanem prawej nogi przytrzymywał drążek sterowy.
Ocean był coraz bliżej. Drobniutkie przed chwilą zmarszczki zmieniały się w wielkie fale, widać było
wyraźnie białe ich grzywy, Zero ślizgał się w przeraźliwej dla uszu pilota ciszy tuż nad rozkołysanym
odmętem.
W chwili gdy bryzgi piany zdały się sięgać skrzydeł myśliwca, silnik chwycił i ryknął triumfalnie, Zero
wyrwał się w górę.
Sakai poczuł nieprzepartą chęć oderwania ręki od drążka sterowego i otarcia dwu lodowatych strużek
potu, spływających mu po skroniach.
Po upływie dwudziestu minut pod skrzydłem samolotu wyrosła wyspa, port, w którym widniały
kreseczki okrętów, dalej wycięty w dżungli pas lotniska...
Wyspa — Nowa Brytania! Nie mogło być co do tego wątpliwości. Port — Rabaul. Główna baza morska
sił japońskich w tym rejonie. A lotnisko... to było macierzyste lotnisko Sakai.
Senność i zmęczenie opadły zeń, poczuł się rześki, jakby dopiero co wystartował. Podchodził do
lądowania z dość silnym wiatrem. Nie szkodzi — pomyślał — byle klapy otworzyć, podwozie wypuścić...
Chyba nie da rady... Zero postrzelany jak sito. Zdecydowanie chwycił za dźwignię, błysnęło zielone światło
— znak, że podwozie opuściło się posłusznie; wyłączył iskrownik — kto wie, jak może się skończyć to
lądowanie, lepiej zapobiec eksplozji benzyny. Już koła uderzyły o ziemię, maszyna z głuchym trzaskiem
wyskoczyła w górę, opadła, wzbiła się jeszcze raz, już słabiej, potoczyła po pasie, śmigło stanęło, kreśląc
horyzont skośną krechą. Sakai ogarnęło tak błogie uczucie bezpieczeństwa, nagłego spokoju i tak
obezwładniającej, miłej niemocy, że zasnął, nim samolot zdążył się zatrzymać. Nie widział już biegnącej do
maszyny grupy pilotów, nachylających się nad nim ludzi ni niecierpliwych rąk odpinających pasy.
Dowódca dywizjonu, Sasai, z porucznikiem Nakajima pochylali się nad nim, ze zdumieniem usiłując
odczytać znajome rysy w straszliwie opuchniętej, pokrytej maską zakrzepłej krwi twarzy. — Sakai, Sakai!
— biegło z ust do ust, gdy go wynoszono z kabiny.
Ślepy na jedno oko, z rozbitą czaszką, sparaliżowaną ręką i nogą, po długim locie — powrócił do bazy...
„WSZAWE LOTNISKOWCE”... WYGRAŁY BITWĘ
Kontradmirał Turner przemierzał szybkimi krokami wysłaną grubym dywanem kabinę flagowego
okrętu „McCawley”. Był wściekły. Wezwany na nocną odprawę ze swego krążownika „Australia”
kontradmirał Crutchley, Brytyjczyk zwracający uwagę ognistorudą brodą i Victoria Cross na atletycznej
piersi, zauważył to, zanim zdążył za sobą zamknąć drzwi.
Turner przeszedł jeszcze dwukrotnie dywan, zatrzymał się przed Crutchleyem i zaczął mówić
zduszonym z pasji głosem:
-— Ten przeklęty Fletcher nawiał z wszystkimi swoimi wszawymi lotniskowcami! Rozumie pan? Całe
zgrupowanie desantowe pozbawione ochrony z powietrza. Na Wyspie jest już osiem tysięcy marines,
pozbawionych choćby jednego zakichanego myśliwca. Mamy jeszcze jedenaście tysięcy ludzi do
wyładowania, sprzęt, czołgi, materiały — bez osłony z powietrza...
— Jak to... zwiał? Co pan przez to rozumie? — Crutchleya zatkało z wrażenia.
— Po prostu. Jack Fletcher odpłynął sobie w diabły razem ze wszystkimi lotniskowcami, z „Saratogą”,
„Waspem” i „Enterprise”, żeby uzupełnić zapasy paliwa, jakby mu już jutro miało go zabraknąć.
Wiceadmirał Fletcher nie podlega mi przecież służbowo, więc wolno było mu rozwinąć żagle bez pytania o
pozwolenie. Tylko że przez tę jego cholerną zapobiegliwość cały desant mogą wziąć diabli, rozumie pan?!
Cruthley zamyślił się. Przemknęło mu przez myśl, że sytuacja desantu jest rzeczywiście paskudna i że
Turner, znany we flocie z wybuchowej natury i kunsztownego operowania przekleństwami, przyjął fatalną
wiadomość stosunkowo jeszcze spokojnie.
— Sądzę — powiedział wreszcie — że wiceadmirał Fletcher obawiał się o swoje lotniskowce. Stracił
już dwa, „Lexigon” i „Yorktown”, to teraz cacka się z resztą jak z jajkiem...
— Japończycy za to teraz nie będą się z nami cackać. Zjem własny kapelusz, jeśli Mikawa nie pruje już
pełną parą ze swoimi banzajami na odsiecz wyspie! Jutro już może tu być. A jeśli ma ze sobą choć jeden
lotniskowiec, to może być z nami źle. Nie możemy go dopuścić w pobliże wyspy, jasne? Lotnisko na wyspie
niegotowe. Nim wykukamy cokolwiek latającego z Espiritu Santo, sprują nas na amen. Rozmawiałem już z
generałem Vandergriftem, czy nie przerwać wyokrętowania wojska i nie odskoczyć. Doszliśmy jednak do
wniosku, że zagroziłoby to powodzeniu całej operacji i skazało na zagładę tych, którzy już są na
Guadalcanal. Trudno, ryzykujemy. Admirale, weźmie pan sześć ciężkich krążowników — natychmiast! — i
cztery niszczyciele i będzie patrolował przejścia po obydwu stronach wyspy Savo. Scotta wysyłam z dwoma
krążownikami i dwoma niszczycielami, żeby patrolował cieśninę między Guadalcanal a Tulagi. Reszta
zostanie tu, ze mną. Gdybym tylko wiedział, gdzie teraz jest Mikawa...
Gdyby kontradmirał Turner wiedział, gdzie znajduje się w tej chwili wiceadmirał Mikawa, nie dzieliłby
sił na trzy formacje i uniknąłby największego błędu w swojej karierze..
*
Wieści o lądowaniu wroga na Guadalcanal dotarły do Mikawy w jego bazie w porcie Rabaul
natychmiast po rozpoczęciu operacji. Zareagował błyskawicznie. W 15 minut popłynęły radiowe rozkazy do
wszystkich znajdujących się w tym rejonie okrętów. Sam Mikawa, nie czekając, ruszył pełną parą na swym
flagowym krążowniku „Chokai”; po drodze dołączały kolejno ciężkie krążowniki „Aoba”, „Kako”,
„Kinugasa”, „Furutaka”. O siódmej wieczór następnego dnia w zapadającym już zmroku grupa operacyjna,
składająca się z pięciu krążowników i niszczyciela, zbliżała się z wygaszonymi światłami i w ciszy radiowej
do rejonu operacji jednostek amerykańskich. Cicho, jak stado drapieżników, weszły w czarną, gęstą od
upału, wilgotną, tropikalną noc...
Amerykańską marynarkę prześladował tej nocy wyjątkowy pech, mnożony przez błędy dowodzenia. O
godz. 23.45 amerykański niszczyciel patrolowy zauważył trzy nie zidentyfikowane samoloty, ale meldunek
ten nie dotarł do kontradmirała Turnera, zaś dowódcy krążowników którzy go otrzymali, przyjęli
optymistycznie, że muszą to być samoloty amerykańskie.
Były to w rzeczywistości japońskie maszyny rozpoznawcze, katapultowane z krążowników Mikawy.
Półtorej godziny latały nad amerykańską eskadrą, przekazując dokładne informacje o jej położeniu i ruchach.
W 55 minut później japoński okręt flagowy zaobserwował niszczyciela „Blue”. Mijał go powoli, na
półobrotach, wodząc za nim wszystkimi lufami dział. Jakim cudem na niszczycielu nie zauważono
japońskiego kolosa, jakim cudem nie zasygnalizował jego obecności radar, pozostaje do dziś tajemnicą.
Dość że pół godziny później japońska armada podeszła nie zauważona na jedną milę do pierwszego
patrolującego południowe wody amerykańskiego zespołu operacyjnego, składającego się z dwóch
krążowników i dwóch niszczycieli.
O godz. 1.36 nad ranem 9 sierpnia 1942 roku wiceadmirał Mikawa wydaje rozkaz: rozpocząć ogień!
O godz. 1.38 wszystkie wyrzutnie japońskich okrętów wypuszczają torpedy. Dziesiątki długich luf z
wież japońskich krążowników obracają się na potężnych pancernych basztach w kierunku niczego jeszcze
nie przeczuwających Amerykanów. Oficerowie artylerii biorą namiary...
W cztery minuty później Japończyków dostrzega wreszcie amerykański niszczyciel „Patterson”.
Rozdzwaniają się dzwonki alarmowe, w eter idzie ostrzeżenie: nieprzyjaciel!
Minuta później — jeszcze nie przebrzmiały dzwonki — japońskie torpedy doszły! Australijskim
krążownikiem „Canberra” wstrząsają dwie eksplozje. Japońskie samoloty rzucają flary. Amerykańska
eskadra staje w ostrym świetle. Straszliwą salwą burtową „Chokai” zmiata nadbudówki Australijczyka. W
ciągu minuty spadają nań 24 dwustumilimetrowe pociski, ginie kapitan, rozdarty kadłub dumnego
krążownika zamienia się w tryskający ogniem i dymem wrak. Koniec „Canberry”...
Komandor Bode, dowódca „Chicago”, drugiego krążownika, wyrwany z głębokiego snu pierwszą
salwą, traci głowę i mając przed sobą pięć nieprzyjacielskich krążowników, puszcza się w idiotyczny pościg
za mizernym japońskim niszczycielem — wychodząc tym samym z walki... i zapominając przy okazji
zawiadomić drogą radiową drugą amerykańską eskadrę, północną, o zbliżającym się przeciwniku. Wskutek
tego Mikawa, przebijając się przez chroniącą go znakomicie ścianę tropikalnej ulewy, wpada niemal
dosłownie na kolejną zdobycz: w ciągu paru minut, pod salwami dział i uderzeniami torped, zniszczony
zostaje krążownik „Quincy”. Ten odgryzał się zajadle; jedna z jego salw ugodziła w „Chokai”, rozbijając
kabinę sztabową wiceadmirała Mikawy. Wkrótce jednak padające jak grad pociski japońskie rozbiły jedną
wieżę działową okrętu, potem drugą, wznieciły pożar w komorze amunicyjnej, odcięły wyjścia z
maszynowni. „Quincy” nie zaprzestał ognia, dostał jednak silnego przechyłu, wreszcie eksplozja kolejnej
torpedy posłała go na dno.
Piąty krążownik eskadry, „Vincennes”, oświetlony jaskrawym płomieniem palących się na pomoście
rufowym własnych samolotów, przez parę minut metodycznie dobijany ogniem artyleryjskim i torpedami,
zatonął.
„Vincennes”, zaatakowany jako ostatni, miał najlepsze szanse obrony, ale ich nie wykorzystał.
Komandor Riefkohl, jego dowódca, jeszcze po złapaniu „Yincennes” w światło japońskich reflektorów był
przekonany, że to „Chicago” pozwala sobie na takie żarty, i polecił wysłać doń radiodepeszę z żądaniem
natychmiastowego zgaszenia reflektorów. Depesza nie została nadana: pierwsza salwa 200-milimetrowych
dział „Kako” zniszczyła kabinę radiotelegrafisty.
W ten sposób wiceadmirał Mikawa dokonał rzeczy niewiarygodnej: w ciągu 32 minut zniszczył — bez
własnych strat — cztery ciężkie krążowniki amerykańskie i wyłączył z walki piąty... Zatopił 1270 marynarzy
wroga! Przeszło 700 wyszło z bitwy rannych.
W 20 minut po zakończeniu tej trójetapowej bitwy Mikawa zebrał okręty i sformował je w szyk torowy,
by przystąpić do wykonania drugiej fazy planu: dojścia do wybrzeża Guadalcanal i zniszczenia
transportowców, które nie zakończyły jeszcze wyładunku wojska. Oznaczałoby to kompletną klęskę całej
operacji desantowej.
Ale noc owa obfitowała w wydarzenia niewiarygodne.
Oto Mikawa, sformowawszy szyk swej eskadry... skierował ją na pełnych obrotach na północny zachód
w drogę powrotną, do bazy w Rabaul.
Jak pisał po wojnie w pamiętnikach, zmienił decyzję w obawie przed nieuchronnym, jego zdaniem,
porannym uderzeniem amerykańskich bombowców, startujących z lotniskowców admirała Fletchera.
Czyż mogło mu przyjść do głowy, że lotniskowce te, w obliczu łatwej do przewidzenia perspektywy
odsieczy japońskiej, odpłynęły daleko z rejonu bitwy?
Tak to amerykańskie okręty, zgrupowane w rejonie wyspy Savo, zostały rozgromione. Ocaliły zaś
Guadalcanal... amerykańskie lotniskowce, których tam nie było.
Nie zmieniło to faktu haniebnej klęski floty Stanów Zjednoczonych. Komandor Riefkohl, świadom swej
winy, załamał się psychicznie. Komandor Bode popełnił samobójstwo.
Natomiast na wszystkich okrętach amerykańskich przez długi czas potem hałasowały ekipy techniczne:
zdzierano boazerie i dywany, usuwano miękkie, klubowe meble, zdejmowano linoleum wyściełające
wszystkie korytarze, zdrapywano do gołej blachy warstwy farby i lakieru. Gdyby nie tak obfite
nagromadzenie materiałów łatwopalnych, być może nie stracono by ,,Canberry” ani „Astorii”.
Doświadczenie wykazało: lepiej twardo, ale bezpiecznie.
„OPERACJA KA”
Mimo odwrotu admirała Mikawy sytuacja piechoty morskiej na Guadalcanal była nie do
pozazdroszczenia, chociaż Amerykanie zdobyli przyczółek bez strat, rozszerzając go następnie zgodnie z
planem w tempie równym tempu marszu przez bagienną dżunglę, a tego samego dnia zajęli, ponosząc
niewielkie straty, wysepkę Tulagi.
Drugiego dnia po wylądowaniu, 8 sierpnia, 1 batalion 1 pułku piechoty morskiej, przebijając się przez
dżunglę, zajął z marszu lotnisko — jeden z zasadniczych celów desantu, a 1 batalion 5 pułku, poruszając się
wzdłuż brzegu morza na zachód, zajął port Lunga, sforsował deltę rzeki o tej samej nazwie i uchwycił
miejscowość Kukum, przejmując pozostawione przez Japończyków znaczne zapasy żywności i sprzętu.
Wszystko to mogłoby napawać otuchą, gdyby nie fakt, iż amerykańska flota znikła spod wyspy. Było to
kolejne ogniwo w łańcuchu obustronnych błędów pierwszej fazy walk o Guadalcanal. Wszystkie jednostki
„grupy operacyjnej 61”, to jest zespołu desantowego wraz z eskortą, opuściły w pośpiechu Guadalcanal... w
obawie przed atakiem zwycięskiego po bitwie pod Savo Mikawy, który w tym czasie oddalał się równie
pospiesznie z rejonu bitwy, bojąc się uderzenia z lotniskowców admirała Fletchera.
W rezultacie amerykańska piechota morska i szturmowa w sile 16 tysięcy została pozostawiona na
wyspie swemu losowi. Co gorsza, transportowce odpłynęły przerwawszy wyładunek, unosząc na pokładach i
pod nimi przeszło połowę sprzętu, amunicji i żywności oraz 3 tysiące marines.
Japończycy panowali całkowicie na morzu i w powietrzu. Amerykańskie oddziały desantowe
odczuwały dotkliwe braki w sprzęcie i amunicji, a dożywiały się pozostawionymi przez Japończyków
zapasami ryżu. Dokuczała gorąca wilgoć dżungli, w której pleśniała natychmiast wyjęta z opakowań
żywność, butwiały mundury i ekwipunek, rdzewiały radiostacje. Żołnierzy ogarnął ponury nastrój.
Zniknięcie floty przyjęli jako dezercję i poczuli się osamotnieni, zostawieni na pewną śmierć.
Nie można się dziwić żołnierzom: amerykańskie siły zbrojne na Pacyfiku miały za sobą półroczne
pasmo klęsk i ani jednej wygranej bitwy na lądzie. Japońska zaś piechota, której graniczącą z fanatyzmem
odwagę i okrucieństwo amerykańscy żołnierze mieli okazję nieraz poznać, uchodziła za niezwyciężoną.
Wieczorami żołnierze powtarzali relacje nielicznych, którym udało się ujść z życiem z wyspy Bataan, o
straszliwych atakach piechoty japońskiej, których nie jest w stanie załamać żaden, najsilniejszy nawet ogień
broni maszynowej, o oficerach idących z dobytymi, ostrymi jak brzytwa szablami samurajów (nie wiadomo
czemu owe samurajskie szable budziły z reguły największą grozę wśród słuchaczy; być może płynęło to z
faktu, iż szablami tymi japońscy oficerowie ścinali niekiedy wziętych do niewoli jeńców), o zasadzkach w
dżungli, z których wyskakiwały, jak spod ziemi, roje „żółtych diabłów” i z okrzykiem „banzai!” roznosiły
atakowanych na bagnetach, o bestialskim traktowaniu jeńców. O wrogu, którego n i e m o ż n a z w y c i ę
ż y ć...
Nie ulegało wątpliwości, iż w ciągu pierwszych tygodni po wylądowaniu Amerykanów Japończycy
mogli wyrzucić ich z Guadalcanal, jeśli już nie wybić całkowicie. Jednakże w kwaterze generała Hyakutake
w Rabaul przypuszczano, iż desant sił USA nie może liczyć więcej niż 3 tysiące ludzi. Rozumowano prosto:
własne doświadczenia mówiły, iż w ciągu 2 dni (a tyle, jak rozpoznało lotnictwo, trwało lądowanie marines),
nie można żadną miarą wysadzić na ląd więcej niż trzy tysiące ludzi ze sprzętem i zaopatrzeniem.
Japończykom nie przyszło do głowy, iż Amerykanie w czasie dwu dni swego pierwszego w tej wojnie
desantu wyokrętują przeszło pięciokrotnie więcej wojska, uważając przy tym, że operacja przebiega
niesprawnie.
Niedocenienie przeciwnika zrodziło „operację Ka”: próbę odebrania wyspy przy użyciu jednego, 28
pułku piechoty, stacjonującego podówczas na wyspie Guam.
„Operacja Ka” rozpoczęta została ze zwykłą w tej wojnie japońską szybkością. 18 sierpnia w nocy
czujki marines z nadmorskiej plaży usłyszały raptem uderzenia fali o piach mimo idealnie gładkiej tafli
morza; niechybny znak, iż wzdłuż brzegu przechodzi konwój. Były to trzy japońskie niszczyciele, niosące na
pokładzie 900 żołnierzy piechoty — pierwszy rzut 28 pułku, z jego dowódcą, pułkownikiem Kiyanao Ichiki.
Pułkownik Ichiki był doświadczonym dowódcą. Miał za sobą, oprócz walk na wyspach Pacyfiku, także
kampanię chińską. Jednakże jego doświadczenie bojowe, choć duże, nie dorównywało jego odwadze,
agresywności oraz przekonaniu, że nie ma na świecie żołnierza, który by mógł przeciwstawić się uderzeniu
japońskiej piechoty, a w szczególności uderzeniu jego pułku. Jak dotychczas życie potwierdzało przekonania
pułkownika, jego jednostka cieszyła się w armii japońskiej zasłużoną sławą doborowej.
Tym razem owo przekonanie pułkownika Ichiki, w połączeniu z pogardą dla wroga oraz fałszywym
rozeznaniem jego sił, kazało mu uderzyć na przyczółek natychmiast po wylądowaniu, nie czekając na resztę
pułku, która w sile 2500 żołnierzy piechoty znaleźć się miała na wyspie za kilkanaście dni.
Generał Vandergrift nie miał tak przesadnego mniemania o walorach bojowych swego wojska jak jego
przeciwnik. Być może dlatego właśnie większą wagę przykładał do starannego rozpoznania sił japońskich,
nie pozostawiając całej roboty odwadze żołnierzy i opatrzności boskiej. O zbliżaniu się i sile konwoju
wiedział znacznie wcześniej, nim japońskie okręty minęły amerykański przyczółek.
14 sierpnia przed linią umocnień oczom zdumionych marines ukazał się wychodzący z dżungli
niesłychanie brodaty biały człowiek w tropikalnym kasku i z potężnym pistoletem u pasa, a za nim rząd
półnagich Polinezyjczyków, z karabinami na plecach i... pełnymi owoców koszami na głowach. Młody
brodacz imieniem Martin Clemens okazał się byłym urzędnikiem administracji angielskiej na wyspie,
przyniósł zaś — oprócz owoców, pochłoniętych w mgnieniu oka przez wygłodniałych żołnierzy z
obsadzającej ów odcinek kompanii —- wieść o koncentracji oddziałów japońskich nad brzegiem o 20 km na
wschód, przygotowujących się, jak się wydawało, na przyjęcie posiłków z morza.
Tego samego dnia Vandergrift otrzymał przez radio wieść — od innego, zapewne również brodatego i
obdartego jak Clemens Anglika — iż zachodni cypel wyspy minęły trzy japońskie niszczyciele. Kojarząc
obydwie wieści, amerykańskie dowództwo mogło wyciągnąć wnioski o sile i miejscu lądowania posiłków
wroga.
Ludzie, którzy te wiadomości przekazali, rekrutowali się spośród członków informacyjnej siatki tzw.
„obserwatorów wybrzeży” (coast watschers) — urzędników i rezydentów brytyjskich, którzy po zajęciu
kolejnych wysp Archipelagu Salomona przez Japończyków uchodzili przed nimi w dżunglę, tworząc coś w
rodzaju partyzanckiego wywiadu, stanowiącego bezcenne źródło informacji o ruchach wojsk i floty
japońskiej. Działanie obserwatorów było możliwe tylko dzięki gorliwej pomocy tubylców, na których
nienawiść żołnierze japońscy zasłużyli sobie szybko brutalnym traktowaniem, rabunkiem i gwałtami. Pomoc
„ludzi dżungli” jako przewodników i dostarczycieli „języka” była dla aliantów równie cenna, jak informacje
„obserwatorów”.
Następnego dnia rano z przyczółka wyruszył kilkuosobowy patrol zwiadowców pod dowództwem
jednego z polinezyjskich partyzantów Clemensa imieniem Vouza, przed wojną starszego sierżanta policji
brytyjskiej. Zaraz po nim ruszył drugi, osiemdziesięcioosobowy patrol, dowodzony przez kapitana Charlesa
Brusha. Prowadzony przez czterech Polinezyjczyków patrol zapadł w dżunglę, kierując się w miejsce
domniemanego lądowania Japończyków.
Około południa do czujnych uszu polinezyjskich przewodników doszły odgłosy poruszającej się grupy
ludzi. W mgnieniu oka patrol zajął pozycje, dopuścił zbliżający się japoński oddział w środek
uformowanego pospiesznie półkola i otworzył ogień. Z trzydziestu czterech Japończyków padło trzydziestu
jeden. Mundury i dokumenty zabitych zdradziły, iż był to patrol nowo przybyłego na wyspę pułku, co
potwierdziło hipotezę o miejscu lądowania nieprzyjaciela. Znalezione przy dowódcy mapy ukazywały
względnie dokładnie pozycje amerykańskie z zaznaczonymi ich słabymi punktami, co z kolei sugerowało
prawdopodobny kierunek natarcia Japończyków.
Starszy sierżant Vouza miał mniej szczęścia — sam dostał się w ręce wroga. Japończycy, próbując
bezskutecznie wymusić na nim zeznania dotyczące sił amerykańskich i ich ugrupowania, przebili go
parokrotnie bagnetem i poranili szablą, po czym pozostawili, sądząc, iż nie żyje. Vouza oprzytomniał jednak
i zdołał doczołgać się do własnych pozycji.
Amerykanie oczekiwali wroga dobrze przygotowani. Tym lepiej, iż prymitywne lotnisko budowane
przez Japończyków dwa miesiące dokończone zostało przez amerykańskich saperów w ciągu czterech dni.
Na dzień przed bitwą na lotnisku Hendersona, nazwanym tak od imienia amerykańskiego bohatera spod
Midway, wylądowało dwanaście bombowców nurkujących Douglas i dziewiętnaście myśliwców Wildcat. O
tym wszystkim również Japończycy nie mieli pojęcia...
21 sierpnia 900 ludzi pułkownika Ichiki zaległo w dżungli wzdłuż ujścia rzeki Ilu. Po drugiej stronie
rzeki znajdowały się pozycje Amerykanów. O drugiej czterdzieści artyleria japońska położyła ogień na
przeciwległy brzeg rzeki, zaterkotało kilkadziesiąt lekkich karabinów maszynowych Nambu. W gęstym
ogniu wsparcia pięciuset żołnierzy japońskich z okrzykiem „banzai!” rzuciło się przez bród. Dokładnie w
miejscu, w którym atak ów był spodziewany...
W kilkanaście sekund potem wody Ilu spieniły się od eksplozji amerykańskich pocisków działowych i
moździerzowych. Ryglujące bród ciężkie karabiny maszynowe typu Browning zanosiły się jazgotem, kosząc
szeregi nacierających.
Pierwsza fala Japończyków, choć przerzedzona ogniem, z niepohamowaną furią wdarła się na brzeg, by
wplątać się w zasieki z drutów kolczastych; tam resztkę atakujących rozszarpały granaty ręczne. Niedobitki
wycofały się na zachodni brzeg. Zdumiony i wściekły dowódca pułku zebrał żołnierzy i wraz z odwodem
poprowadził do drugiego natarcia, tym razem wzdłuż plaży, gdzie rzeka utworzyła przy ujściu do morza
piaszczysty, płytki język. Odcinek ten, słabiej umocniony, broniony był przez 2 batalion 1 pułku piechoty
morskiej pod dowództwem podpułkownika Edwina Pollocka. I tym razem jednak atakujący z furią
Japończycy nie przełamali amerykańskich umocnień. Podpułkownik Pollock miał znakomitych strzelców
wyborowych oraz dwa wkopane poprzedniego dnia w piach wydmy i starannie zamaskowane czołgi typu
Stuart; każdy zbrojny w szybkostrzelne działko kaliber 37 mm i 3 karabiny maszynowe Browning.
Tymczasem 2 kilometry powyżej przez rzekę przeprawił się batalion marines i pluton czołgów;
zatoczywszy łuk, grupa uderzeniowa zaskoczyła Japończyków ze skrzydła i zepchnęła do morza. Startujące
z lotniska Hendersona bombowce nurkujące rozproszyły ostatnie zwarte oddziały japońskiej piechoty.
Czołgi dokonały dzieła, wgniatając w piach ciała broniących się do ostatka żołnierzy pojedynczych gniazd
oporu.
O straszliwej zaciętości i okrucieństwie walki mogą świadczyć liczby, jakich nie spotkało się na innych
teatrach wojny; z 900 Japończyków zginęło na miejscu 800, do niewoli trafiło... 15. Reszta rozproszyła się w
dżungli. Pułkownik Ichiki walczył do ostatka, po czym oblał sztandar pułkowy benzyną, podpalił go i
zastrzelił się.
Amerykanie triumfowali. Żołnierze korpusu ekspedycyjnego, dotychczas podupadli na duchu i
walczący z odwagą i rozpaczą łudzi przypartych do morza, dla których nie ma odwrotu, wpadli teraz w istną
euforię. A więc Japończyków można pobić! Ba, można ich wybić do nogi! Na nic zdała się ich odwaga, ich
fanatyzm, ich szable samurajów, ich zaciętość, która kazała nie dobitym żołnierzom na nadmorskiej plaży
naciskać spust i rzucać granaty do ostatka...
Po raz pierwszy w tej wojnie piechota amerykańska pokonała, ba, zmiażdżyła w bezpośredniej walce
piechotę japońską.
POCZĄTEK ESKALACJI
Klęska pułkownika Ichiki stanowiła punkt zwrotny działań na wyspie z jeszcze jednego względu. Z
początku Amerykanie sądzili, iż uda im się opanować Guadalcanal za jednym zamachem. Zawiedli się.
Japończycy z kolei byli przekonani, iż zgniotą niewielkie, jak myśleli, siły desantowe wroga pierwszym
uderzeniem. Doznali bolesnej porażki. Więcej: szoku. Przeciwnik okazał się znacznie silniejszy i lepszy od
nich pod każdym względem. Do strategicznych względów, przemawiających za opanowaniem wyspy, doszły
teraz względy ambicjonalne i prestiżowe — cesarskie siły zbrojne, „niezwyciężeni” nie mogły po prostu
puścić porażki płazem.
W rezultacie obydwie strony doszły do wniosku, iż niezbędne będzie poważne wzmocnienie swych sił
na wyspie. Tak rozpoczęła się obustronna, przedziwna eskalacja działań, która miała zamienić skromne bądź
co bądź walki o niewielką wysepkę w jedną z większych i najbardziej krwawych operacji na Pacyfiku w
sześciomiesięczne zmagania na lądzie, morzu i w powietrzu.
Japończycy nie wykorzystali pierwszych dni po bitwie pod Savo, gdy ich panowanie w powietrzu w
rejonie Guadalcanal było absolutne. Teraz już nie mogli ryzykować wysłania na wyspę za dnia wielkich
kbnwojów transportowych. Uruchomili więc szybkie, nocne konwoje niszczycieli, dostarczające mniejsze
kontyngenty wojska, sprzętu i zaopatrzenia. Regularnie, co parę dni, jednostki „Tokio Express”, jak ochrzcili
konwój Amerykanie, mistrzowsko dowodzone przez najzdolniejszego wyższego dowódcę floty japońskiej,
admirała Tanakę, przemykały niepostrzeżenie dla amerykańskich, patroli powietrznych i okrętów
podwodnych, przybijały do wyspy na wschód lub zachód od wrogiego przyczółka, wysadzały posiłki i
umykały przed świtem, po drodze ostrzeliwując amerykańskie pozycje i lotnisko Hendersona. Noc należała
do silniejszej floty.
W ciągu dnia odwracały się role. Dzień należał do mocniejszego w powietrzu, a tym stawała się coraz
bardziej strona amerykańska; ze statków wyokrętowywano kolejne bataliony marines, znoszono sprzęt,
skrzynie z amunicją i beczki z benzyną, na lotnisku lądowały samoloty.
Obydwie strony szykowały się powoli, metodycznie, do ostatecznej rozprawy.
*
Do połowy października parokrotnie dochodziło do obustronnych prób zniszczenia sił morskich wroga
w celu odcięcia wyspy: były to bitwy u wschodnich Wysp Salomona i u przylądka Esperance.
Pierwsza, stoczona 24 sierpnia o 200 mil od Gaudalcanal, zakończyła się nierozegraną (inaczej mówiąc,
obydwie strony ogłosiły ją zwycięską): Japończycy stracili lotniskowiec „Ryujo” (drugi, „Chitose”, został
uszkodzony), jeden krążownik i jeden niszczyciel, do amerykańskich strat zaliczyć trzeba przede wszystkim
poważne uszkodzenie największego lotniskowca — „Enterprise” (trzy bomby, 74 zabitych). Dogrywką
niejako bitwy było w parę dni później storpedowanie i uszkodzenie amerykańskiego lotniskowca „Saratoga”
przez japoński okręt podwodny. Ze swej strony zgrupowanie bombowców startujących z lotniska
Hendersona zdybało japoński konwój zmierzający ku wyspie i zatopiło lub uszkodziło trzy niszczyciele, co
nie przeszkodziło jednak Japończykom w wysadzeniu na Guadalcanal 3500 wiezionych w tym konwoju
żołnierzy.
Bitwa u przylądka Esperance, rozegrana 12 października 1942 roku, zyskała przydomek „bitwy
obustronnych błędów”, a to wskutek parokrotnego brania przez obie strony wrogich okrętów za własne.
Amerykanie jednak — dzięki radarowi — szybko identyfikowali przeciwnika, w wyniku czego poszły na
dno japońskie krążowniki ,,Furutaka” i „Aoba” oraz niszczyciel „Fubuki”. Amerykanie stracili krążownik,
kilka innych okrętów dodało uszkodzeń.
W czasie gdy płonął flagowy krążownik japoński „Aoba”, a na jego zdruzgotanym pociskami pomoście
dowodzenia konał kontradmirał Goto, druga grupa japońskich okrętów, dowodzona przez admirała Joshimę,
dotarła szczęśliwie do wyspy, wysadzając na ląd kolejne kontyngenty piechoty oraz ciężką artylerię.
Jednocześnie na amerykańskim odcinku lądował 164 pułk piechoty — korzystając z zaangażowania sił
japońskich w bitwie na przylądku Esperance — oraz wyładowywano paliwo, którego brak ostro dawał się
we znaki samolotom z lotniska Hendersona.
Dzięki temu amerykańskie bombowce nurkujące i myśliwce mogły wziąć udział w początku
decydującego zwarcia lądowego na „Krwawym Grzebieniu” po to, by następnej nocy, z 13 na 14
października, ulec niemal całkowitej zagładzie na lotnisku pod huraganowym ogniem ciężkich dział
pancerników „Kongo'' i „Haruna”. Były to okręty z kolejnego konwoju „Tokio Express”, które po
wysadzeniu posiłków na wyspie położyły na lotnisku Hendersona półtoragodzinną zaporę ognia, wskutek
czego uległo zniszczeniu 48 amerykańskich samolotów (czyli przeszło połowa ich aktualnego stanu), a także
zapasy benzyny dostarczone tam dwa dni przedtem.
Następnego dnia marines lornetujący morze z nadbrzeżnych umocnień zaciskali zęby w bezsilnej pasji:
w pełnym świetle dziennym widać było japońskie transportowce, spokojnie podchodzące do portu
Tassafaronga, by wyładować tam ludzi i sprzęt. Wokół uwijały się niszczyciele z eskorty, nad nimi krążyły
dziesiątki myśliwców Zero. Lądowanie przebiegało bez przeszkód...
„GRZEBIEŃ” SPŁYWA KRWIĄ
Zanim zginął kontradmirał Goto, zanim pociski japońskich pancerników przeorały wzdłuż i wszerz
lotnisko Hendersona, naczelny dowódca japońskich sił na wyspie, generał Kawaguchi, postanowił zniszczyć
przeciwnika od strony lądu. Była to operacja, połączona z oderwaniem się maszerujących kolumn od pasa
wybrzeża.
Guadalcanal, podobnie jak większość wysp Archipelagu Salomona, składała się z dwu stref i dwu
światów. Wąski pas nadmorski: wioski rybackie i osady, faktorie, siedziby administracji rządowej i misji
różnych wyznań, kupcy chińscy i plantatorzy brytyjscy; jednym słowem — niemal cywilizacja. Reszta
wyspy, całe jej wnętrze, to ogromny ocean dżungli. Mroczny, przykryty hermetycznym dachem koron
olbrzymich drzew gąszcz bambusów, lian, skłębionych kolczastych krzewów; bagna i rojące się pijawkami
rozlewiska. Powietrze gorące wilgocią, buchające fetorem zgnilizny, trującym zapachem kwiatów. Dżungla
drążona plątaniną ścieżynek prowadzących Bóg wie dokąd, wydeptanych przez Bóg wie kogo — zwierzynę
ciągnącą do wodopoju czy wojowników-łowców głów, załatwiających ostrym jak brzytwa mieczem i zatrutą
strzałą krwawe międzyplemienne porachunki.
W czasie pokoju obszary położone w głębi wyspy nie interesowały nikogo: ani plantatorów herbaty
czy kauczuku, ani poszukiwaczy złota — były zbyt dzikie i niedostępne. Nie stwierdzono też na wyspie
występowania jakichkolwiek cennych kopalin. W czasie wojny obszary stały się tym mniej interesujące.
Były niebezpieczne, a zarazem do niczego walczącym stronom nieprzydatne. Kto panował nad brzegami,
panował nad wyspą. Czasami tylko kolumna Japończyków zapuszczała się głębiej — bądź dla
zadokumentowania swej okupacyjnej obecności na Guadalcanal, bądź w charakterze ekspedycji karnej
przeciwko wiosce, której mieszkańców podejrzewano o przechowywanie byłych rezydentów brytyjskich, a
obecnie „obserwatorów wybrzeża”, albo, po amerykańskim lądowaniu, o sprzyjanie „niebieskookim”. Poza
tym niemal wszystkie działania wojenne toczono jeśli nie na plażach, to w przybrzeżnym pasie dżungli, nie
przekraczającym 4—5 kilometrów szerokości.
Tym razem Japończycy postanowili zapuścić się na 8—10 kilometrów w głąb lądu. Liczyli na
zaskoczenie — posuwające się przez gąszcz oddziały były absolutnie niewidoczne dla rozpoznania
lotniczego — oraz na słabość amerykańskich umocnień i w ogóle obrony, koncentrującej się w pasie od
strony wybrzeża.
Przez cały wrzesień japońskie oddziały saperów cięły trakt przez dżunglę, poczynając od swej
nadmorskiej bazy w Tasimboko, szerokim sierpem okrążając od południa amerykańską linię nadbrzeżnych
umocnień. Natarcie, mierzone w kluczową pozycję Amerykanów na Guadalcanal, w lotnisko, miało zaś
przyjść ze środka wyspy, od południa.
Waliły się w bagnisty grunt tysiące drzew, cięto gęste poszycie, okrążano rozlewiska. Uparcie, kilometr
po kilometrze, drążony w dżungli korytarz zbliżał się do celu. Ciągniki ryły w wilgotnej jak gąbka ziemi,
japońscy żołnierze, opuchnięci od ukąszeń komarów, cięci przez pijawki, atakowani przez kolumny mrówek,
obdarci i wycieńczeni, wyrywali z bagna 150-milimetrowe haubice, pchali jaszcze amunicyjne, przenosili
etapami broń maszynową, skrzynie z amunicją, ekwipunek, zapasy żywności, pojemniki z wodą.
Generał Kawaguchi zdecydował uderzyć z trzech stron: dwie kolumny miały atakować amerykańskie
pozycje od wschodu, trzecia, w sile trzech batalionów piechoty, z silnym wsparciem oddziałów
artyleryjskich i powietrznych, pod jego osobistym dowództwem, miała zadać decydujący cios od południa,
uderzając wzdłuż rzeki Lunga. Natarcie wyznaczono na 12 września i mimo morderczego zmęczenia
przebijających się przez dżunglę oddziałów generał Kawaguchi nie uznał za konieczne odłożenie go choćby
o dzień. Natarcie miało nastąpić z marszu, z wykorzystaniem zaskoczenia; nawet jeśli Amerykanie
spostrzegli ruch oddziałów japońskich — rozumował generał — nie powinni przewidzieć, iż atak nastąpi
tak szybko.
Amerykanie doskonale znali ruchy wojsk japońskich; od czegóż mieli zwiad Clemensa i jego
Polinezyjczyków? Dowódca odcinka, pułkownik Edson, postanowił stawić czoła natarciu umacniając się na
wąskim, długim na półtora kilometra wzgórzu, którego grzbiet biegł łagodnie esowatą linią równolegle do
rzeki Lunga w oddaleniu paruset metrów od niej. Łyse zbocza wzgórza dawały dobre pole ostrzału, samo zaś
wzgórze tworzyło wał, godzący południowym krańcem w kierunku, z którego spodziewano się wroga.
Edson przyjął, iż Japończycy nie mogą okrążyć ani wyminąć jego pozycji; na prawym skrzydle płynęła
Lunga o bagnistych brzegach, z lewej strony wzgórza schodziły w gąszcz dżungli. Budowa drogi przez
dżunglę pod ostrzałem moździerzy i pod bombami kosztowałaby Japończyków zbyt dużo czasu i ludzi,
podczas gdy pasmo wzgórza, w razie zdobycia go, tworzyło pozbawiony drzew trakt, wiodący w głąb
amerykańskich pozycji aż do lotniska.
Kapral Fergusson siedział na wysuniętym w dżunglę szczycie wzgórza w cieniu przetkanej liśćmi
palmowymi siatki maskowniczej, rzeźwiony litościwym powiewem wieczornego wietrzyka, i skrobał dno
menażki łyżką, rozglądając się z zadowoleniem dokoła. Było na co popatrzeć. Kilkuset marines uwijało się z
łopatami przy dołach strzeleckich, gniazdach dla broni maszynowej i rowach dobiegowych. Inni maskowali
ukończone już pozycje, jeszcze inni ciągnęli wzdłuż skraju dżungli zasieki z drutu kolczastego. Gąszcz co
prawda pozwoliłby zbliżającemu się nieprzyjacielowi doskonałe się ukryć, ale jednocześnie wplątane w
gęste poszycie zwoje kolczastych drutów tworzyły zaporę niemal nie do przebycia. Za żołnierzami szli
minerzy, uzbrajając zasieki minami zwanymi popularnie „skaczącymi Kubusiami”, jako że po odpaleniu
wyskakiwały na metr—dwa w górę, a następnie eksplodowały, rażąc odłamkami na dużą odległość.
Jack Fergusson obserwował to wszystko z dużym zadowoleniem, gdyż po pierwsze lubił solidną robotę,
szczególnie jeśli wykonywał ją ktoś inny, po drugie chwila odpoczynku była tu czymś nie do pogardzenia.
Przywiózł godzinę temu meldunek od swego dowódcy dla pułkownika Edsona, a gdy już zabierał się do
powrotu, jeep obsunął się ze stromizny i trzasnęła półośka. W normalnych warunkach machnąłby ręką na
wóz i poszedł wyfasować nowy, ale tu nie było skąd fasować. Ze sprzętem było tak źle, jak z jedzeniem,
popłacało się ściągnąć wóz do oddziału, by wymienić pękniętą część na dobrą, wymontowaną z któregoś z
rozbitych jeepów, których kilkanaście widział w różnych partiach bronionego terenu. Tymczasem więc
musiał czekać i bynajmniej nie miał o to do nikogo pretensji. Wyskrobał menażkę do czysta, westchnął,
klepnął się po kieszeni, w której zwykle nosił papierosy, wiedząc doskonale, że ich tam nie ma, po czym
zwrócił się do krępego, młodego żołnierza z dystynkcjami sierżanta na rękawie, mocującego się z karabinem
maszynowym na świeżo okrytym darnią, umocnionym palikami bambusowymi przedpiersiu.
— Hej, bracie — zagadnął — masz dyma?
Sierżant spojrzał nań spod oka — w koszarach taka poufałość między kapralem a sierżantem byłaby nie
do pomyślenia; w warunkach bojowych przyjmowała się szybko — wyprostował się, wytarł rękawem pot z
czoła, drugą ręką sięgnął do kieszeni po paczkę cameli.
— Nie za dobrze ci tu, synu? — zagaił konwersację po paru pierwszych zaciągnięciach. — Siedzisz
sobie jak hrabia, a tu ludzie urabiają ręce po łokcie. Ale, ale — tu sierżant popatrzył bystro na zarośniętą
czarną szczeciną twarz Jacka — toż to Fergusson! Skąd cię tu licho przyniosło. Myślałem, żeś u Pullera,
przy sztabie. Nas tu przywędrował cały batalion. Reszta, jak widzisz, spadochroniarze i piechota szturmowa.
— Przyjechałem z meldunkiem od starego i wóz mi nawalił. A ciebie też poznaję, przecież jesteś z
naszego pułku, drugi batalion, co?
— No, kompania „A”. Anthony Malinowski. Pewnie, że się znamy, tylko pod zarostem trudno się
czegokolwiek dopatrzyć, a już i ciemno. Zostaniesz na noc?
— Chyba. Zrobiliście tu sobie fortecę, że lepszej nie trzeba. U nas, przy lotnisku, noc w noc walą te
zakichane Japończyki z morza, że oka nie zmrużysz. U was spokojnie.
— Aha, spokojnie. Lada chwila tu będą żółtki. Po co, myślisz, ta zafajdana linia Maginota z bambusów?
A ta cała cholerna górka naszpikowana kaemami jak tort urodzinowy świeczkami? W południe dorzucili
jeszcze batalion moździerzy, stopiątek — wkopali się tam z tyłu. A dwie godziny temu myśmy tu na dodatek
przymaszerowali. A jak dają marines, to wiadomo, na najgorszą robotę. W złą godzinę ci wóz wysiadł,
Fergusson. Lepiej by ci było przy sztabie, nawet pod tym ostrzałem z morza. Całe szczęście, że zdążyliśmy
się jeszcze okopać, i to fest. Patrz, już ostatni saperzy się zbierają. Nie dziwiłbym się, gdyby żółtki sposobiły
już sobie w krzakach te swoje rzeźnickie szable.
Fergusson popatrzył na ścianę dżungli, czerniejącą sto metrów od niego, i lekki chłód przebiegł mu po
karku. Zdawało mu się, że widzi w bambusowych zaroślach mdłe błyski bagnetów (a może samurajskich
szabli?). Przysunął bliżej pistolet maszynowy.
— Ech, przeszliby tak przez dżunglę tyle drogi? — uspokajał bardziej siebie niż kamrata. — Usłyszymy
ich, nie bój się, zanim...
— Cicho! — Malinowski chwycił go za łokieć. — Słyszysz?
— Co?! Aha. „Wszawy Ludwiś”. Leci prosto na nas...
Rzeczywiście, brzęczenie japońskiego samolotu rozpoznawczego znanego wśród żołnierzy pod trudną
do uzasadnienia nazwą „Wszawego Ludwisia” — zbliżało się, nasilało terkotem, aż wreszcie...
Na niebie zabłysły flary — jasnym, ostrym światłem. Huśtające się na spadochronach rakiety rozjaśniły
wszystko. Widać było każdą trawę, każdy ostry, czarny jej cień na ziemi. Jednocześnie ze wzgórza trysnęły
słupy ziemi: jeden, drugi, dziesiąty — to okręty japońskie pokryły ogniem pozycje amerykańskie. Po
dwudziestu minutach ogień artyleryjski zamilkł, jak nożem ucięty, rozszczekały się zaś karabiny
maszynowe, rozdudniły moździerze generała Kawaguchi. Cały wijący się kapryśnie brzeg dżungli
otaczającej wzgórze migotał błyskami karabinów i broni maszynowej.
— Cholera, cała dywizja się tu pcha — monologował Fergusson, wodząc lufą Thompsona po
rozmigotanym skraju dżungli. Nad uchem dudnił mu ciężki karabin maszynowy. Z drugiej strony słyszał
miarowe stęknięcia sierżanta Malinowskiego. Za każdym z rowu wylatywał łukiem granat, a po chwili z
dołu, wśród skłębionych drutów, między przedzierającymi się przez nie sylwetkami Japończyków, błyskała
eksplozja. Fergusson nie zdążył wystrzelać dwóch magazynków, gdy w świetle coraz to nowych flar
zobaczył pierwsze grupy piechoty wroga wewnątrz linii zasieków, wdzierające się na wzgórze. Okrzyki
„banzai!” mieszały się z łamaną angielszczyzną wykrzykiwanych „marine — you die!” („marynarzu —
zginiesz!”). Z boku, przez nieustanny grzechot wystrzałów, przedarł się krzyczany po linii rozkaz: „Do tyłu!
Odskok do tyłu!”
Fergusson wyskoczył z okopu, gnał na oślep w tył, w głąb grzbietu wzgórza, obok biegł Malinowski,
przed nimi majaczył jeszcze ktoś, kto w pewnej chwili wciągnął z gwizdem powietrze, wyrzucił ręce w górę
i zwalił się na ziemię. „Stój! Stój! — rozległy się okrzyki. — Na pozycje!”
Fergusson sadził dalej, aż wpadł niemal na oficera ogromnego wzrostu wywijającego Thompsonem.
— Na pozycje! Rąbać sukinsynów! Do cholery, czy chcecie żyć wiecznie?! — znajomy głos, znajoma
postać, znajome zawołanie. Tak, to major Kenneth Bailey, jeden z najbardziej popularnych oficerów, i
tradycyjny okrzyk bojowy marines.
Jack obrócił się w miejscu, skoczył w najbliższy rów strzelecki. Dyszał głośno, krew tętniła w
skroniach, już wbijał w swego Thompsona świeży magazynek. No pewnie — przebiegło mu przez myśl —
nikt nie żyje wiecznie, prędzej czy później tak samo się kończy. Naciskał spust, bijąc krótkimi seriami po
skaczących, drobnych sylwetkach wroga. Wezbrała w nim zimna, straszliwa wściekłość, że przez tych
przeklętych Japończyków życie kończy mu się właśnie teraz, że ginie samotny, nie, nie samotny, nad nim
gdzieś jazgotał erkaem, obok ktoś strzelał z karabinu, zapadał w ziemię ktoś drugi, trzeci, dziesiąty, linia
obrony zagęszczała się, Fergusson przestał rozróżniać pojedyncze strzały, otoczył go nieustanny huk.
Japończycy przypadli do ziemi, już nie rwali naprzód.
Tak zastał ich świt. Z pierwszym brzaskiem na wysunięty w dżunglę język wzgórza runęła lawina ognia.
To artyleria amerykańska po bezczynnej nocy (mrok nie zezwalał na prowadzenie ognia do nieprzyjaciela,
walczącego przecież w zwarciu z amerykańskimi oddziałami) odrabiała zaległości. Obserwatorzy podawali
poprawki. Po chwili wał tryskającego w niebo piachu odłamków i ognia położył się precyzyjnie na
utraconym nocą obszarze wzgórza, a gdy w pół godziny później ruszyło przeciwuderzenie marines, piechoty
szturmowej i oddziałów spadochronowych, Japończycy spiesznie wycofali się w dżunglę.
— Do czasu, do czasu — sierżant Malinowski pocieszał Fergussona — oni kochają bić się w nocy. Nic
się nie bój, bracie, wieczorem wrócą...
Wrócili.
Znów siedem japońskich niszczycieli przez pół godziny pompowało pociski w grzbiet pagórka. Znów
,,Wszawy Ludwiś” zamienił wieczorny mrok w jasność. Znów dżungla rozbrzmiała nieludzkim wrzaskiem
„banzai!”. Generał Kawaguchi wiódł swe bataliony w szaleńczym uderzeniu frontalnym. Dwa tysiące
Japończyków szło zjeżoną bagnetami gęstwą — przez zasieki i pola minowe — na wąziutki grzebień
wzgórza, pokryło je mrowiem, darło się na ziejące ogniem pozycje.
Jezu, ale ich dużo! Chyba nie damy rady — przeleciało przez myśl Malinowskiemu, i w tej samej chwili
kątem oka zobaczył, jak Steve, celowniczy erkaemu z jego plutonu, osuwa się twarzą na zamek Browninga.
Sierżant podczołgał się, odrzucił ciało towarzysza na bok, chwycił skrwawioną broń i poszukał kołem
celownika najbliższej grupy nieprzyjacielskiej piechoty wyłaniającej się w upiornym świetle flar z zasłony
dymnej, położonej uprzednio przez Japończyków na skraju dżungli dla łatwiejszego przejścia przez zasieki.
Bił długimi seriami wodząc lufą tam, gdzie wroga było najgęściej. Nieprzepisowo — nie mógł się
powstrzymać od przekornej refleksji — regulamin każe krótkimi seriami, każdą w konkretnego żołnierza, ale
czy regulamin mógł przewidzieć takie natarcie?
Huraganowy ogień broni maszynowej zdziesiątkował piechotę japońską i zmusił do odwrotu. Nim
obrońcy zdążyli znieść z przedpola swoich rannych i powrócić na utracone poprzednio pozycje, o drugiej w
nocy generał Kawaguchi uderzył po raz trzeci. Impet natarcia był tak wielki, iż zepchnął obrońców na drugą,
potem na trzecią linię oporu, przecinającą grzbiet w połowie jego długości. Pułkownik Edson zażądał
jednocześnie natychmiastowego wsparcia artylerii, rozumując, iż ostatni odskok odsunął własne oddziały od
wroga na tyle, by móc ryzykować ostrzał. Salwy 155-milimetrowych haubic obłożyły dopiero co opuszczone
przez piechotę szturmową pozycje przygniatając Japończyków do ziemi. Około trzeciej natarcie zachwiało
się, niedobitki Japończyków zaczęły odrywać się od nieprzyjaciela, odskakując pod bezpieczne okrycie
dżungli. Był to odwrót samorzutny, nie skoordynowany. Pejedyncze grupki, atakujące dołem, wzdłuż
wzgórza, szły dalej naprzód, infiltrując w głąb amerykańskich pozycji.
Jedna z nich...
„LOTNISKOWIEC, KTÓREGO NIE MOŻNA ZATOPIĆ”
Głównodowodzący amerykańskich sił lądowych na wyspie, generał Vandergrift, czuwał, przemierzając
namiot od wejścia do umieszczonej w głębi radiostacji. Trudno było zresztą nie czuwać: jego stanowisko
dowodzenia znajdowało się u stóp pasma pagórków, na których ważyły się losy całego przyczółka, o 500
metrów od ostatniej linii obrony. Było wpół do trzeciej w nocy... Raporty nadchodziły dobre, coraz lepsze.
„Japończycy zatrzymani. Utrzymamy pozycje” —- meldował pułkownik Edson. Dowódca 3 batalionu 1
pułku piechoty morskiej donosił znad rzeki Ilu: „Nieprzyjaciel zdziesiątkowany artylerią, wycofuje się”.
Podobnie pocieszający meldunek nadszedł z odcinka atakowanego przez Japończyków; pod wodzą
pułkownika Oki.
Wszystko wskazywało na to, że potrójne uderzenie wroga, koncentrujące się w kierunku lotniska,
zostanie definitywnie odparte.
I wtedy właśnie sierżant, pełniący funkcję pisarza w dowództwie dywizji, wyszedł w ciemność w
bambusowe zarośla za namiotami, i zobaczył trzy cienie sunące w kierunku namiotu dowodzenia. Cienie
mijały namiot kucharzy, a rzucony zza uchylonej płachty wejściowej klin światła ukazał charakterystyczne
hełmy i rozproszył wątpliwości. Sierżant wyrwał z kabury Smith Wessona, w tej samej chwili warknęła seria
z kierunku, w którym czuwał wartownik. Jeden Japończyk upadł, dwóch skoczyło za najbliższy krzak,
zaczęło strzelać; sierżant miał ich, odwróconych tyłem, o dziesięć metrów przed sobą, podniósł rewolwer,
strzelił natychmiast raz, drugi, trzeci...
Po chwili generał Vandergrift stał nad zwłokami trzech japońskich żołnierzy.
— Wiecie co, sierżancie? — powiedział wreszcie, pokiwawszy przedtem w zadumie głową — bitwę
wygrał pułkownik Edson, ale te ostatnie pół butelki whisky wypiję z wami. Na cześć naszej osobistej
wygranej.
A gdy generał dopijał z sierżantem i adiutantem resztkę zaoszczędzonej „na zwycięstwo” whisky, nad
„Krwawym Grzebieniem” (jak ochrzczono teren dwudniowych zmagań) wstawało słońce. Oświetlało trupy
japońskich żołnierzy, zwisających na zasiekach z drutu kolczastego, setki poszarpanych zwłok
zaścielających zbocza, zryte pociskami przedpole, wypalone trawy, rudziejące od zakrzepłej krwi części
ekwipunku i broni. Na wąskim pasku południowego krańca „Krwawego Grzebienia” spoczywało siedmiuset
japońskich żołnierzy. Amerykańskie straty w rannych i zabitych sięgały ćwierci tysiąca.
Po raz wtóry w historii tej wojny japońskie siły lądowe poniosły klęskę.
*
Gdy na „Krwawym Grzebieniu” bagnet zgrzytał o bagnet, człowiek zmagał się z człowiekiem, na
lotnisku Hendersona trwały zmagania nie mniej zacięte, choć bezkrwawe i zupełnie innego rodzaju. Po
druzgocącym, półtoragodzinnym ostrzeliwaniu przez pancerniki „Kongo” i „Haruna” lotnisko przedstawiało
obraz rozpaczliwy. Nigdy zresztą nie było ono prawdziwym lotniskiem. Ot, wąski, wycięty w dżungli pas,
długości półtora tysiąca metrów. Parę japońskich baraczków, wycięte w gąszczu zieleni naturalne „hangary”
kryjące samoloty przed okiem lotnika, zamaskowane zbiorniki paliwa — to wszystko.
Teraz zresztą owo „wszystko” należało do wspomnień. Nie było baraczków, nie było zbiorników, nie
było 48 samolotów, pasy startowe, podziobane raz przy razie 346-milimetrowymi pociskami działowymi,
przypominały plaster sera szwajcarskiego.
Tymczasem 20 km od lotniska w Tassafaronga trwał wyładunek potężnego japońskiego konwoju. Tego
właśnie obserwowanego przez bezsilnych marines...
W opętańczym pośpiechu zasypywano leje na pasach startowych. Półnadzy, ociekający potem żołnierze
rwali z taczkami pełnymi ziemi, furczały łopaty, ledwie zasypane kratery po bombach kryto rozwijaną z
długachnych walców ciężką, żelazną kratą.
Zawiadomiony o stracie zapasów benzyny dowódca sił lotniczych na wyspie, generał Geiger, ryknął w
słuchawkę: „Do cholery, to wykopcie ją spod ziemi!”.
Z gąszczów leśnych, z bagiennych kryjówek wytaczano pojedyncze 300-litrowe beczki,
„zachomikowane” tam przez przezornych mechaników. Wysuszono do dna półpełne zbiorniki dwóch
uszkodzonych latających fortec. Pod brzuchy bombowców średniego zasięgu Douglas SBP-1 Dauntless
podwieszano — ręcznie — półtonowe ładunki bomb. Z Wildcatami szło łatwiej: po dwie
pięćdziesięciokilówki. Benzyny — byle siknąć w zbiornik, byle na te 20 kilometrów — tam i z powrotem.
Po pięciu godzinach katorżniczej roboty pierwsze maszyny kołowały na start. W ryku tysiąca dwustu koni
mechanicznych rwał w górę stromą świecą major John Smith, as amerykańskich myśliwców, mający na
koncie 19 zestrzeleń, za nim już podrywał swego Wildcata jego do niedawna zwycięski rywal, kapitan
Marion Carl. Carl, zestrzelony niedawno nad japońskimi pozycjami, skakał ze spadochronem, następnie
przedzierał się przez pięć dni przez dżunglę, nim, skrajnie wyczerpany, wrócił do swoich, by dowiedzieć się,
że Smith „minął” go dwoma zestrzeleniami. („Zobaczymy, na jak długo” — zdążył powiedzieć Carl,
zanim zasnął — na dwie doby. Gdy się obudził, różnica zwycięstw między nim a rywalem powiększyła się o
jeszcze jedno).
Potem poszły kolejno bombowce, myśliwce, znów bombowce; który samolot był gotów —
wystartował. Spokojny wyładunek japońskich posiłków został brutalnie przerwany przez 42 amerykańskie
maszyny — wszystko, co pozostało po nocnej wizycie pancerników „Kongo” i „Haruna”. Zakotłowało się w
powietrzu, na transportowce poleciały pierwsze bomby. Wkrótce potem nad Tassafaronga pojawiła się
formacja B-17, latających.fortec, wezwanych przez radio z Espiritu Santo. Jedyne podówczas samoloty nie
obawiające się myśliwców Zero wydawały się ignorować japońskie myśliwce i zabrały do metodycznego
obrzucania bombami jednostek konwoju.
Rezultatem walki było zestrzelenie pięciu Zero i dwunastu japońskich bombowców. Żaden z
transportowców nie uniknął strat i uszkodzeń; trzy z nich, przed zakończeniem wyładunku musiano osadzić
na mieliźnie ratując przed zatonięciem. Przed czwartą po południu japoński konwój zmuszony został do
odpłynięcia.
Raz jeszcze lotnisko Hendersona dowiodło, że jest „lotniskowcem, którego nie da się zatopić”.
*
Szła druga połowa października, a zmagania na wyspie nie przyniosły żadnej ze stron wyraźnej
przewagi. Obustronna eskalacja działań trwała.
Nocą na plażach Guadalcanal lądowały setki i tysiące Japończyków — wynik niestrudzonych rajdów
niszczycieli z „Tokio Express” admirała Tanaki. Przed pierwszym brzaskiem „expressowe” jednostki
znikały. Dzień należał do przeciwnika: amerykańskie transportowce wyrzucały na brzeg coraz to nowe
bataliony piechoty, artylerię, setki ton sprzętu, amunicji, paliwa i żywności. Nie było niemal dnia, by
bombowce japońskie czy amerykańskie nie zdybały konwoju przeciwnika i nie zadały mu większych lub
mniejszych strat, by okręt podwodny nie posłał torped w uchwycony peryskopem wrogi okręt, by baterie
nadbrzeżne nie kładły zapory ogniowej na wyładowujące się na plaże kompanie... Pogrążały się w ocean
stalowe, zjeżone działami gmachy okrętów, ludzie topili się, dusili, palili żywcem bądź zwyczajnie ginęli od
kul i odłamków.
Głównodowodzący Obszaru Pacyfiku, admirał C. W. Nimitz, ujął sytuację w słowach: Okazuje się, że
nie jesteśmy w stanie kontrolować sytuacji na morzu w rejonie Guadalcanal. Zaopatrywanie naszych
oddziałów musi więc być dokonywane najwyższym kosztem. Sytuacja nie jest beznadziejna, lecz jest z
pewnością krytyczna.
Nie liczono się też z kosztami. Do przerzutów paliwa zaprzęgnięto dwusilnikowe Douglasy Skytrooper;
każdy z tych samolotów dowoził porcję benzyny wystarczającą do utrzymania w powietrzu 12 myśliwców
przez godzinę (dodajmy: spalając przy okazji połowę tego na lot z Espiritu Santo na wyspę i z powrotem).
Łódź podwodną „Amberjack” przerobiono na zbiornikowiec: pompowano w nią 34 000 litrów benzyny,
dodając jeszcze 16 ton bomb lotniczych.
Najwyższym wysiłkiem i najwyższym kosztem udawało się Amerykanom podtrzymywać pulsujący
nierytmicznie kanał dostaw paliwa, amunicji, sprzętu, transportu świeżych oddziałów. Ludzie żyli na
połowie racji żywnościowych. Malaria zbierała straszliwe żniwo, sięgające dwóch tysięcy zachorowań
miesięcznie. Piechota morska, walcząca na wyspie od trzech miesięcy, była bliska wyczerpania; trzymał ją
duch bojowy i wiara w zwycięstwo.
Japończykom nie wiodło się lepiej. Byli również niedożywieni, zaś równowagę sił powietrznych
utrzymywali niesłychanie większym kosztem niż Amerykanie: nie mieli swojego lotniska Hendersona,
najbliższą ich bazą był Rabaul. Amerykańskie maszyny miały brzegi wyspy w zasięgu paru minut lotu.
japońskie dzieliło od nich 800 kilometrów... Mścił się brak lotnisk, nieumiejętność szybkiego ich budowania,
stałe nieporozumienia między dowódcami cesarskich sił lądowych, powietrznych i floty.
Nic dziwnego, że obydwie strony co pewien czas postanawiały doprowadzić do ostatecznego
rozstrzygnięcia. Między tymi „ostatecznymi” uderzeniami to Japończycy, to Amerykanie podejmowali
lokalne akcje zaczepne; nie było prawie dnia, by dżungla i plaże nie rozbrzmiewały kanonadą, by dowódcy
batalionów i pułków nie sumowali list poległych i zaginionych.
W jednym z takich wypadów 1 batalion 7 pułku marines wysadzony na brzeg 3 kilometry za linią
japońskich umocnień, w celu uderzenia na nie od tyłu, dostał się w zasadzkę i został otoczony.
Podpułkownik Puller na pokładzie niszczyciela „Ballard” pospieszył na pomoc swym ludziom. Kryte
ogniem niszczyciela łodzie, nie zważając na gęsty ostrzał artylerii japońskiej, ruszyły do brzegu po
towarzyszy. Jednocześnie batalion przebijał się, dziesiątkowany ogniem, krok za krokiem, ku zbawczej
plaży. Jeśli do niej dotarli, jeśli straty nie przekroczyły 50 zabitych i rannych, było to zasługą tych, którzy
pozostali na miejscu, osłaniając ogniem wracających kolegów. W kronikach 7 pułku marines, pod datą 27
września, figuruje m. in. nazwisko sierżanta Anthony P. Malinowskiego juniora, z kompanii „A” 1 batalionu,
który, nim zginął, przez 20 minut odgryzał się z kaemu napierającym Japończykom, uparcie i samotnie,
umożliwiając odwrót chłopcom ze swego oddziału.
SANTA CRUZ
Mijał październik. Japońskie dowództwo doszło do wniosku, iż dokonało wystarczającej koncentracji
sił, by zadać wreszcie przeciwnikowi decydujący cios. Admirał Yamamoto, naczelny dowódca cesarskiej
floty, triumfator spod Pearl Harbor, przeznaczył do tego celu potężną armadę składającą się z czterech
lotniskowców, pięciu pancerników, czternastu krążowników i czterdziestu czterech niszczycieli. Owa potęga
miała rozgromić flotę amerykańską operującą wokół Guadalcanal: zniszczyć lotniskowce, zyskując tym
samym panowanie w powietrzu, odciąć lądowe siły wroga, pozbawić zaopatrzenia i posiłków, ogniem
artylerii zmieść z nadbrzeżnych plaż, pozbawić lotniska i wpędzić w dżunglę, gdzie powinny ulec
wzmacnianym nieustannie oddziałom japońskiej piechoty...
Plan był dobry. Głównym warunkiem zwycięstwa było oczywiście odnalezienie i wyeliminowanie z
akcji amerykańskich lotniskowców. 24 października Yamamoto wydał rozkaz admirałowi Kondo: rozpocząć
działania!
Japońska armada ze zwykłą szybkością i sprawnością ruszyła w kierunku Guadalcanal.
Spotkanie z jednostkami floty amerykańskiej, słabszej od przeciwnika między innymi o dwa
lotniskowce, nastąpiło 26 października rano niedaleko grupy wysepek Santa Cruz. Była to dziwna bitwa,
dziwna i charakterystyczna dla tej wojny zarazem. Okręty nieprzyjacielskich grup przez cały czas walki nie
widziały się nawzajem; ba — żaden z nich nie zbliżył się do wroga na odległość strzału z działa! To
samoloty walczyły z odległymi o setki kilometrów okrętami, one i tylko one rozstrzygały o zwycięstwie.
W całej wojnie na Pacyfiku, prowadzonej o kolejne jego wyspy, decydowało od początku, rzecz jasna,
panowanie na morzu. Wkrótce jednak okazało się, że ten panował na morzu, kto panował w powietrzu. Ten
zaś panował w powietrzu, kto potrafił doprowadzić, we właściwe miejsce i o właściwym czasie, swoje
lotniskowce. Wszystkie inne rodzaje okrętów, od niszczycieli do pancerników, stanowiły jedynie osłonę
pływających lotnisk przed atakiem z powietrza i spod wody.
Tak więc z niewielką tylko przesadą można powiedzieć, że wojnę na Pacyfiku wygrywały lotniskowce.
Tak też było i wtedy, w czasie bitwy u wysp Santa Cruz. Siły amerykańskie posuwały się w dwóch
grupach: centrum pierwszej stanowił „Enterprise”, jeden z największych lotniskowców floty USA, centrum
drugiej — lotniskowiec „Hornet”.
Niemal jednocześnie z pokładów japońskich i amerykańskich lotniskowców wystartowały pierwsze
maszyny bojowe. Wrogie formacje spotkały się w pół drogi. Żadna maszyna nie zboczyła ani metra z kursu.
Można byłoby mniemać, że mijają się obojętnie jednostki sił zaprzyjaźnionych. W głowie każdego pilota
jednak na widok nieprzyjacielskich eskadr musiała przemknąć myśl: czy po powrocie z lotu będę miał
jeszcze na czym lądować? Bo dla każdego jego misja była jasna: przede wszystkim — zniszczyć
lotniskowce wroga.
Pierwsze „zaliczyły” swój lotniskowiec amerykańskie lekkie bombowce nurkujące Douglas Dauntless
startujące z „Enterprise”, każdy uzbrojony w półtonową bombę. Zdybały japoński lotniskowiec ,,Zuiho”,
obrzuciły gradem bomb i unieszkodliwiły, czyniąc niezdolnym do walki. Nie było to jednak tanie
zwycięstwo: na 100 mil przed celem amerykańskim bombowcom spadła na kark formacja japońskich
myśliwców. Straszliwe Zero, choć ustępowały wrogowi liczbą, raz jeszcze potwierdziły swą wyższość: w
ciągu paru minut połowa samolotów amerykańskich znalazła się w wodach Oceanu Spokojnego. Dopiero
reszta, której udało się umknąć, poszukała odwetu na „Zuiho”.
Tymczasem japońskie bombowce nurkujące, zebrane z trzech lotniskowców, też dotarły nad wroga.
„Enterprise” wszedł właśnie w falę gorącej, tropikalnej ulewy, która ukryła go przed oczyma japońskich
pilotów i ocaliła. Nie ukrył się przed nimi „Hornet”. Japońskie bombowce waliły się, jeden za drugim, na
skrzydło — i ginęły w rozpostartej nad lotniskowcem gęstej chmurze rozpryskujących się pocisków z setek
luf broni przeciwlotniczej amerykańskiej eskorty — widząc tylko jeden cel przed sobą: bielejące pokładami
startowymi cielsko olbrzyma. Jeden, drugi, trzeci samolot buchnął płomieniem, trafiony pociskami artylerii
przeciwlotniczej. Czwarty, piąty — przedarł się przez. gęstą zaporę ognia. Kolejne bombowce japońskie
rwały z wyciem silników ku upragnionemu celowi.
Po chwili pierwsza bomba uderzyła w tylny pokład lotniskowca. Wkrótce potem dowódca jednego z
japońskich dywizjonów, trafiony odłamkiem, pchnął uszkodzony samolot w ostry lot nurkujący, celując w
środek „Horneta”, ściął część pomostu dowodzenia, wwalił się w przedni pokład, przebił go. Maszyna
eksplodowała wraz ze swymi dwoma bombami wewnątrz okrętu. Niemal w tym samym momencie spod
burty lotniskowca trysnęła fontanna wody, zaraz potem druga — pokładem zakołysały dwa wybuchy torped
wypuszczonych przez japońskie samoloty. Jeszcze dwie — trzy bomby, trzy wybuchy i „Hornet”, spowity
czarnym dymem, przecinanym płomieniami pożarów, zamarł w bezruchu. Jeszcze jeden samobójczy atak
płonącego japońskiego bombowca kończy się precyzyjnym wbiciem maszyny w otwór okrętowej windy,
wydźwigającej samoloty na pokład. Rozpaczliwe wysiłki, mające na celu ugaszenie szalejących pożarów, nie
dały rezultatów. Zawiodły też próby odholowania płonącego wraku przez „Northampton”. Dobity
uderzeniami ostatnich bomb, potężny, najnowszy lotniskowiec amerykańskiej floty poszedł na dno.
Z dwudziestu dziewięciu japońskich bombowców, które wzięły udział w ataku na „Horneta”, do bazy
powróciły dwa.
Tymczasem, w chwili gdy załoga lotniskowca spuszczała się na tratwy, pierwsza fala bombowców,
które wystartowały przed bitwą z „Horneta”, dotarła nad nieprzyjacielskie lotnistkowce. Z 52 samolotów
jedynie jedenaście przebiło się przez zaporowy ogień artylerii przeciwlotniczej i osłonę śmiercionośnych
Zero. Z japońskimi myśliwcami na ogonie dokonały brawurowego ataku na „Shokaku”. Ich bomby okazały
się celne i skuteczne: drugi w tej bitwie japoński lotniskowiec został wyeliminowany z walki.
W tym samym czasie japońskie dywizjony bombowe wypatrzyły i zaatakowały największy
amerykański lotniskowiec: „Enterprise”. Nie wiadomo, jak skończyłoby się to starcie, gdyby nie zaciekła i
znakomita zarazem obrona przeciwlotnicza amerykańskiej eskorty z okrętem liniowym „South Dakota” na
czele.
W wyniku dotychczasowych doświadczeń bitew morskich, które stawały się w coraz większej mierze
bitwami morze—powietrze, dowództwo floty zaczęło na gwałt odpowiednio dozbrajać swoje jednostki. W
rezultacie „South Dakota” miał na pokładzie, oprócz szesnastu dział 127 mm wielorakiego zastosowania
(również przeciw samolotom), s z e ś ć d z i e s i ą t o s i e m 46 mm szybkostrzelnych działek plot
(sprzężonych po 4)! Osiemdziesiąt cztery lufy, obsługiwane przez świetnie wyszkoloną załogę, dokonały
straszliwych spustoszeń w formacji japońskiej. W rezultacie „Enterprise” wyszedł z opresji z trzema
trafieniami i 44 zabitymi, ale nie stracił zdomości bojowej.
Około południa bitwa pod Santa Cruz dobiegała końca. Jeszcze amerykańskie bombowce dobijały
okulawiony japoński niszczyciel, gdy zza horyzontu wyskoczyło niespodziewanie kilkanaście japońskich
bombowców nurkujących: jedna bomba trafiła w krążownik „San Juan”, druga zniosła pomost bojowy
„South Dakota”, raniąc dowódcę okrętu. Samolot torpedowy wbił się samobójczo w dziób niszczyciela
„Smith”, rozniecając groźny pożar. Kapitan „Smitha” nie stracił głowy: wykonał okrętem gwałtowny zwrot,
i rzucił go pełną szybkością... na „South Dakotę”. Minął jego rufę o kilkanaście metrów, wbijając dziób w
potężny wał piany na śladzie torowym pancernika; niszczyciel nabrał kilkanaście ton wody, która
natychmiast zgasiła pożar — i ocaliła okręt. Jeszcze jakaś japońska łódź podwodna puściła niecelną
torpedę...
Były to jednak ostatnie ciosy oddalających się już od siebie wrogich ugrupowań.
Bilans bitwy okazał się smutny dla obu stron — szczególnie jednak dla floty USA. Amerykanie stracili
wielki lotniskowiec, co pozostawiło im na całym Pacyfiku zaledwie dwa — „Sara” i „Enterprise” — obydwa
zresztą uszkodzone. Flota japońska pozbawiona została dwóch znacznie mniejszych lotniskowców, (jednego
czasowo, na przeciąg dziewięciu miesięcy), ale także — około stu samolotów wraz z załogami (wobec
amerykańskich siedemdziesięciu czterech), co uniemożliwiło kontynuację planu admirała Yamamoto.
Amerykański przyczółek na Guadalcanal został raz jeszcze ocalony.
NA WYSPIE
Podczas gdy pod Santa Cruz trwały zmagania na morzu i w powietrzu, dżungla na Guadalcanal była
świadkiem działań mniej może widowiskowych, lecz bardziej zawziętych, krwawych i okrutnych.
W połowie października siły japońskie na wyspie, wzmocnione 230 i 38 dywizją piechoty i nadal
zasilane kursami „Tokio Express”, osiągnęły stan 20 tysięcy ludzi, równy mniej więcej liczbie wojsk
amerykańskich, lecz w dużej części świeżych i wypoczętych, a także lepiej od Amerykanów wyposażonych.
Generał Hyakutake, kierujący działaniami już nie z odległego Rabaul, lecz z samej wyspy, postanowił podjąć
nową ofensywę. Jej plan polegał na uderzeniu głównymi siłami na pozycje amerykańskie znowu od
południa, od środka wyspy, na odcinku bliskim „Krwawego Grzebienia”. Do tego celu przeznaczono
doborową dywizję Sendai pod wodzą generała Masao Maruyamy. Natarcie miało następnie rozdwoić się:
prawym ostrzem tych jakby wideł dowodził generał Kawaguchi, lewym generał Yumio Nasu. Po
przełamaniu pozycji nieprzyjaciela generał Kawaguchi miał opanować lotnisko Hendersona, zaś generał
Nasu pomaszerować dalej w głąb pozycji wroga — do morza. Wieść o zdobyciu lotniska, przekazana
zakodowanym hasłem „Banzai”, dałaby znak flocie, iż może bez przeszkód podpłynąć i zniszczyć
nadbrzeżne pozycje amerykańskie, co w sumie oznaczałoby koniec korpusu ekspedycyjnego USA na
wyspie.
Jednocześnie z głównym uderzeniem od południa plan japoński przewidywał odciążający atak pięciu
batalionów piechoty wsparty bardzo silnie artylerią i moździerzami generała Sumiyoshi od zachodu, wzdłuż
wybrzeża, ze sforsowaniem rzeki Matanikau przy jej ujściu.
Plan był dobry. Jego realizacja wymagała jednak „drobiazgu” — przerąbania 30 kilometrów drogi przez
dżunglę, tak by idąc od morza, Japończycy mogli szerokim łukiem obejść pozycje nieprzyjaciela i uderzyć z
głębi wyspy. Ową tytaniczną pracę, rozpoczętą już wcześniej, w pierwszych dniach października,
zakończono w rekordowym tempie niecałych dwóch tygodni. Jeszcze saperzy cięli kolczaste, skłębione
krzewy i liany, jeszcze walili drzewa na końcu drogi, gdy na jej początkowy odcinek weszły pierwsze
bataliony dywizji Sendai. Japończycy szli w nieustających potokach deszczu, obsuwając się po biodra w
bagno, obwieszeni pijawkami, atakowani przez chmary komarów; szli długimi, nie kończącymi się
kolumnami. Szli — każdy obciążony, oprócz plecaka, osobistej broni i amunicji pociskiem działowym — na
zmniejszonych do połowy racjach żywnościowych. Działa, ciągnięte na linach, ześlizgiwały się z rąbanych
pod koła wiązek bambusów i pni palmowych, grzęzły beznadziejnie w bagnie. Wyciągali je, padali,
podnosili się i znów padali, i znów się dźwigali, i szli... Tempo marszu wynosiło średnio 6 km dziennie.
Przemarsz dywizji trwał pięć dni, wskutek czego pierwotną datę natarcia trzeba było przesunąć z 18 na 23
października. Po rozdwojeniu się dywizji część dowodzona przez generała Kawaguchi utknęła w bagnach.
Wycieńczenie, mordęga marszu, robactwo i strugi deszczu lejące dzień i noc bez ustanku pokonały upór i
wytrzymałość japońskiego żołnierza. Generał przesłał meldunek swemu dowódcy, iż nie zdołał w
oznaczonym terminie zająć pozycji wyjściowych i że potrzebuje jeszcze 24 godzin. Generał Maruyama
wpadł we wściekłość: każda godzina mogła mu wydrzeć atut zaskoczenia. Odebrał dowodzenie generałowi
Kawaguchi, awansując na jego miejsce jego zastępcę, pułkownika Shoji, ale odłożyć o dzień termin natarcia
— musiał.
Na nieszczęście dla Japończyków wieść o powtórnym przesunięciu czasu uderzenia nie dotarła do
generała Sumiyoshi, wobec czego 23 października o szóstej wieczór generał wydał rozkaz natarcia, które
miało być jedynie odciążającym. Było jedynym... Nim pierwszy rzut atakujących zdążył sforsować rzekę
Matanikau, na tyraliery Japończyków spadła ulewa pocisków. Strzelała cała artyleria amerykańska. Potem —
grad bomb. Nie niepokojony na innych odcinkach i przekonany, iż tu właśnie rozpoczyna się ofensywa
nieprzyjaciela, gen. Geiger (dowodzący siłami amerykańskimi na wyspie pod chwilową nieobecność
Vandergrifta) rzucił nad Matanikau całe lotnictwo.
Każdy inny żołnierz wycofałby się, każdy inny dowódca wydałby rozkaz odwrotu, ale nie japoński
żołnierz i nie japoński dowódca. Batalion po batalionie piechoty, dywizjon po dywizjonie czołgów
przekraczały rzekę i wchodziły w obszar huraganowego ognia artyleryjskiego i bombardowania z powietrza.
Nim zapadł zmrok, zdziesiątkowane oddziały generała Sumiyoshi cofnęły się na pozycje wyjściowe,
pozostawiając po drugiej stronie rzeki 650 zabitych i dymiące wraki czołgów.
Minęła noc i następny dzień. Generał Geiger wykorzystał go ściągając batalion piechoty szturmowej z
południowego odcinka na zachodni, skąd spodziewał się wciąż dalszego ciągu japońskiego głównego
uderzenia. Wskutek tego na osłaniającym lotnisko od południa dwu i pół kilometrowym odcinku —-
upatrzonym przez Japończyków - jako miejsce przełamania frontu — pozostał jeden jedyny batalion
piechoty morskiej pułkownika Pullera. Naprzeciw, w dżungli, zajmowało pozycje wyjściowe siedem tysięcy
ludzi z dywizji Sendai...
W nocy z 24 października w całkowitej ciemności, w potokach tropikalnej ulewy, bez normalnych
okrzyków „banzai!”, Japończycy skradali się ku pozycjom nieprzyjaciela. 7 kompania 29 pułku, prowadzona
przez jego dowódcę, pułkownika Furumiyę, zdołała niepostrzeżenie przedrzeć się przez zasieki i podejść pod
pozycje nieprzyjaciela o rzut granatem. O jedenastej, w nocy, ciągle w ulewie, kompania uderzyła granatami
i bagnetem i przebiła linię umocnień marines.. Po chwili ruszyły do natarcia pozostałe kompanie i bataliony.
Pułkownik Furumiya na czele 7 kompanii zapędził się tak daleko w głąb pozycji wroga, iż wkrótce został
odcięty. Zawrócił więc i z furią zaatakował linię marines, która dzieliła go od reszty pułku. Wojska
pomieszały się, kompletna ciemność i potoki deszczu potęgowały chaos, nie było już wiadomo, gdzie wróg,
a gdzie swoi. W rezultacie bitwa przekształciła się w dziesiątki indywidualnych walk wręcz między
poszczególnymi kompaniami, w setki okrutnych zwarć, w których walczono do końca, bez litości. Żadna
strona nie brała jeńców — nie byłoby i tak gdzie ich odprowadzać — rozszarpywano się więc granatami,
rozdziobywano bagnetami, puszczano w twarz serie z pistoletów maszynowych. Straty Japończyków rosły z
minuty na minutę, lecz miejsce wybitych plutonów zajmowały nowe, w pełną zgiełku noc szły kompanie za
kompaniami, batalion za batalionem. Wreszcie ruszył ostatni — cała dywizja toczyła się już, jak walec, w
głąb amerykańskich pozycji, w ślad za ustępującym metr po metrze 1 batalionem marines.
Nim nadszedł świt, obszar walk przesunął się na skraj dżungli, niespełna kilometr od lotniska. Piechota
morska cofała się coraz szybciej, generał Maruyama, w euforii zwycięstwa, puścił w eter zakodowany
meldunek o opanowaniu lotniska: „Banzai!”. Wzdłuż brzegu morza ruszyły ku amerykańskim pozycjom
japońskie niszczyciele, nie zagrożone — w swym mniemaniu — bombowcami wroga wobec domniemanego
zajęcia lotniska. Pod tym samym wrażeniem z Rabaul startowały triumfalnie japońskie formacje
bombowców, by pomóc w dokończeniu dzieła piechocie.
Ale lotnisko Hendersona było nadal w rękach Amerykanów.
Tuż przed świtem na pozycje bliskich załamania marines nadeszła odsiecz: 164 pułk piechoty. Równo
ze świtem zagrzmiała amerykańska artyleria. Niedługo potem generał Maruyama wycofał się w dżunglę,
pozostawiając na przedpolu tysiące poległych.
Tymczasem, a raczej godzinę przedtem w Rabaul...
TYMCZASEM W RABAUL...
W kasynie podoficerskim sztabu japońskiej 25 Floty Powietrznej, w kącie, siedziało dwóch lotników,
jeden z dystynkcjami chorążego, drugi bardzo młody, z nowiutkimi naszywkami młodszego podoficera.
— Czy to możliwe? Nie puszczą nas już więcej na Guadalcanal?! Przesłyszałeś się chyba — dopytywał
młodszy.
— No, mówię przecież, słyszałem wyraźnie, chociaż nie podsłuchiwałem, ale mówili tak głośno, że nie
można było nie słyszeć. Okno było otwarte, a nasz stary kazał akurat tam czekać na siebie. Mówili — to
chyba, po głosie sądząc, mówił sam admirał Yamada — że nie będą więcej wysyłać na Guadalcanal
bombowców nurkujących typ 99, które prawie nie mają szans, by im starczyło benzyny na lot tam i z
powrotem. Że już w ciągu trzech pierwszych dni walk nad wyspą straciliśmy ich osiemnaście, w tym tylko
trzy zostały zestrzelone, reszta po prostu nie zdołała dolecieć.
— No to co? Czy lotnik nie lata po to, żeby zginąć za cesarza?
— Nie mów głupstw, Masao! Nie gniewaj się, ale widać, że raptem od tygodnia jesteś w bojowej
jednostce. Giniesz za cesarza, jeśli uderzysz z ładunkiem bomb w okręt nieprzyjaciela, a nie jak utopisz się
bez sensu w morzu, pozbawiając przy tym japońskie siły powietrzne bombowca, który kosztuje bardzo dużo
pieniędzy.
— To dlaczego nie zrobili jakiegoś lotniska bliżej Wysp Salomona?
— A właśnie, ja też tego nie rozumiem. Mówią, że Amerykanie robią w dżungli - lotnisko w miesiąc;
przyjeżdżają spychaczami, z maszynami, tną dżunglę, równają; jak grząsko po deszczu, to kładą żelazne
siatki — i za parę tygodni można startować. A nasi, nim zrobią lotnisko, to pół roku minie. Mówią, że
dowództwo sił lądowych nie rozumie konieczności budowy gęstej sieci baz powietrznych na wyspach. No i
że choć mamy niezwyciężone samoloty, to przez brak jednego czy drugiego lotniska tracimy je szybciej, niż
przemysł nadążać robić.
— A nie jest tak?
— Cóż, ja tam nie wiem. Jestem zwykłym pilotem i nie do mnie należy krytyka dowódców. Ale
słyszałem, jak nieumiejętne wykorzystanie lotnictwa, i marynarki zresztą też, przez dowództwo sił lądowych
krytykował kapitan Ohmae. Wiesz, szef planowania operacji morskich tu, w Rabaul. A to jest łeb i wie, co
mówi. Zresztą co tu kryć: fakt, że każdy myśliwiec amerykański startujący z lotniska na wyspie może robić i
pięć lotów bojowych dziennie, a nasz jeden, oznacza, że przez to ich cholerne lotnisko na miejscu każdy ich
samolot jest wart tyle, co pięć naszych...
— No nie całkiem. Nasze przecież lepsze.
— Też nie całkiem. Były lepsze, kiedyśmy zaczynali wojnę. Były najlepsze ze wszystkiego, co lata.
Teraz już nie są. Sam chyba wiesz, że jeśli chodzi o bombowce, to B-27 i B-24, te ich Flying Fortress i
Liberatory, nie boją się żadnego myśliwca — ze swoją siłą ognia, z samozasklepiającymi się bakami po
przestrzeleniu; to są bombowce, które nie potrzebują eskorty myśliwców, same się bronią. Dobrze ci radzę,
nie atakuj, póki nie będziesz w trzy Zero przeciw jednemu takiemu. Nawet wpakować się weń trudno, bo do
siebie nie dopuści. Słyszałem o jednym tylko wypadku zestrzelenia latającej fortecy przez pojedyncze Zero,
ale to był Saburo Sakai...
— No, bombowce, to wiem, mają lepsze. Ale myśliwce? Słyszałem, że te ich najnowsze Wildcaty nie
wytrzymują porównania z Zero...
— Spóźnione macie wiadomości tam w szkole. Najnowsze myśliwce niebieskookich diabłów to
Lightningi. Wielkie, dwusilnikowe, mają wyższy pułap, niedostępny dla naszych Zero, i większą szybkość
nurkowania. Najpierw, to jest przed miesiącem, jak je tu wprowadzili, ich piloci próbowali walki kołowej z
naszymi w zwarciu. No, szybkośmy ich tego oduczyli — tu chorąży uśmiechnął się nieco chełpliwie. —
Kosztowało to ich ładne kilkanaście maszyn i tyluż pilotów. Ale zarazem prędko nauczyli się
wykorzystywać atuty pułapu i szybkości, dzięki czemu teraz oni wybierają, kiedy zaatakować i z której
strony, my musimy tylko czekać, czy taki Lightning się zdecyduje, czy nie. A jak się zdecyduje, to spada z
góry jak piorun, waląc ze wszystkich kaemów, gwizdnie tylko koło ciebie i już go nie ma. Cholernie
niebezpieczne samoloty. *
— No więc jak z nimi walczyć? — spytał z przejęciem Masao.
— We dwójkę najlepiej. Dobra współpraca dwóch myśliwców i wykończysz każdego Lightninga, nim
zdąży uciec. A jak jesteś sam, to tylko iść mu naprzeciw i władować się na niego. Jedyny sposób.
— Wielu naszych już tak robiło?
— Nie wiesz, jaki mamy stan myśliwców na dziś, dwudziestego czwartego października, w Rabaul?!
Razem z bazą w Buin? Pięćdziesiąt Zero-21 i dwadzieścia dziewięć Zero-32. Wszystkiego siedemdziesiąt
dziewięć sztuk. I pomyśleć, że to jest flota! Cztery... nie — pięć korpusów! Drugi, trzeci, szósty, korpus
powietrzny Tainan, korpus Kanoya... No tak, pięć... Tylko że połowa naszych strat nie wynika z walk, ale z
tej piekielnej odległości od Guadalcanal. Byłeś tam już raz, to wiesz. Wystarczy, że się wdasz w dłuższą
walkę albo że stracisz się na pół godziny w tych chmurach i deszczu, nadłożysz drogi — i już wiesz, że nie
wrócisz, że ci zabraknie benzyny na powrót. A Amerykanie startują z wyspy, jakby skakali sobie do
herbaciarni — dwadzieścia minut w powietrzu i już są w domu. Jeśli nie zdobędziemy tego ich lotniska...
Drzwi do baraku otworzyły się z trzaskiem.
— Wszystkie dywizjony — pogotowie! — krzyknął ktoś i barak roztętnił się stukotem butów.
W baraku pogotowia, na samym skraju lotniska, zebranych pilotów obiegła radosna wieść: generał
Maruyama opanował lotnisko na Guadalcanal! Nienawistna baza kąśliwych myśliwców wroga, źródło
nieustannych rajdów bombowych — przestało istnieć!
* Myśliwcami, których formacja zaskoczyła i zniszczyła parę miesięcy później eskortowany przez myśliwce Zero bombowiec
z naczelnym dowódcą cesarskiej floty, admirałem Yamamoto, na pokładzie, były właśnie Lightningi P-38.
Dla wszystkich było jasne, co teraz nastąpi: masowy, bezpieczny tym razem atak bombowy na pozycje
wroga na wyspie — jeden, drugi, dziesiąty! — równoczesny ze zwycięskim marszem sił lądowych. I koniec
amerykańskiego panowania na Guadalcanal.
„PRYWATNA WOJNA”
PODPUŁKOWNIKA CARLSONA
Gdy 25 października pierwsze promienie słońca oświetliły pagórki na przedpolu lotniska Hendersona,
panował tam ożywiony ruch. Zabijano krótkie paliki do niskich zasieków, tzw. potykaczy, wleczono wielkie
spirale kolczastych „koncertin”, zawdzięczających swą nazwę podobieństwu do rozciągliwych miechów
akordeonów ,,Concertino”, minowano zbocza. 164 pułk gotował się do odparcia kolejnego ataku, który, nie
wątpiono, musiał przyjść o zmroku. Obok równie gorączkowo wkopywała się piechota morska
podpułkownika Pullera. Sanitariusze znosili ostatnich rannych z terenu walk nocnych.
Uderzenie przyszło w południe. Nie z dżungli. Z powietrza. Jedna po drugiej szły formacje bombowców
Betty, nurkowały rozmigotane ogniem kaemów i działek Zero. Każdy niósł pod kadłubem stukilową bombę.
W siedmiu kolejnych falach uderzało na wyspę wszystko, co mogło z Rabaul wznieść się w powietrze.
Zero chorążego Hoashi znalazł się w pierwszej formacji, która nadleciała nad wyspę. Chorąży z
satysfakcją obserwował eskortowane bombowce, używające sobie, ile wlezie, nad pozycjami wroga; obrona
przeciwlotnicza nie była zbyt groźna. Hoashi co chwila rzucał jednym okiem w bok, na sąsiednią trójkę
myśliwców.. Z lewej widział Zero pilotowany przez Masao.
W dobry czas chłopak tu trafił — pomyślał. — Akurat po likwidacji tego piekielnego lotniska. Dopóki
się tu jakiś lotniskowiec nie zaplącze, będziemy mieli w powietrzu spokój. Oblata się trochę bez walk
powietrznych, nabierze doświadczenia, nim przyjdzie mu zmierzyć się z myśliwcami wroga.
Bombowce skończyły swoje. Teraz nasza kolej — przemknęło przez myśl Hoashi i prawie jednocześnie
zachrobotało mu w słuchawkach: — Atakujemy!
Pchnął drążek. Zero posłusznie pokazał nosem skołtunioną zielenią palm dżunglę. I wtedy właśnie nad
maszyną przeszły gęste ściegi pocisków smugowych. Chorąży Hoashi instynktownie rzucił Zero ostro w dół,
wywinął się przez skrzydło i wyszedł tuż nad drzewami, wyrównał, po czym poderwał samolot pionową
prawie świecą. Powietrze roiło się od myśliwców wroga. Hoashi nie miał czasu na zdumienie: s k ą d s i ę
w z i ę ł y?! Zwolnił bombę, maszyna podskoczyła jakby z ulgą. Uruchomił cały kunszt, całe doświadczenie
starego myśliwca, by wywinąć się dwóm pękatym Wildcatom usiłującym wejść mu na ogon, i samemu
przejść do ataku. Gdy mu się to udało, nim nacisnął spust działek, przemknęło mu błyskiem przez głowę: —
Co z Masao, czy da sobie radę? — Nie dokończył myśli, śledząc smugi własnych pocisków, sięgające
kadłuba z nienawistnym znakiem białej gwiazdy.
Nie wiedział, że w tej właśnie chwili Masao, usiłujący rozpaczliwie odzyskać wysokość utraconą przy
ataku, zobaczył nad sobą od czoła sylwetkę wielkiego dwukadłubowego myśliwca amerykańskiego.
Maszyna wroga waliła z nieprawdopodobną prędkością w dół, prosto na niego, bijąc z działek i karabinów
maszynowych. Masao widział rosnącą w oczach krechę skrzydeł z dwoma silnikami i rozjarzoną błyskami
luf gondolę pilota w środku. Lightning — zidentyfikował go od razu — taki właśnie, jak mówił Hoashi,
szybki jak błyskawica, naszpikowany bronią pokładową. Masao zawahał się i w ułamku sekundy podjął
desperacką decyzję. Poderwał maszynę do ataku czołowego. Dostrzegł jeszcze bladą plamkę twarzy pilota i
w tym momencie strumień stali rozłupał kabinę Zero.
Masao nie żył już, gdy jego samolot uderzył w Lightninga; płonące strzępy blach obydwu maszyn
spadły, w warkoczu dymu, w dżunglę.
Tymczasem od strony morza odezwała się artyleria japońskich niszczycieli przybyłych, wobec
domniemanego zdobycia lotniska, dla wykończenia Amerykanów. Od lądu zawtórowała im basem ciężka
artyleria generała Sumiyoshi. Cały korpusi japoński na wyspie wszedł do akcji.
Był to jeden z najcięższych dni dla żołnierzy amerykańskich. Po całonocnej krwawej walce przez
okrągły dzień bito w nich z morza, powietrza i lądu. Wiedzieli przy tym, że najgorsze jeszcze nie nadeszło.
Że to wszystko jest tylko uwerturą do kolejnego nocnego natarcia. Jedyną pociechą był ryk startujących
nieustannie i lądujących maszyn dochodzący od lotniska Hendersona, jedynym pokrzepieniem widok
spadających gęsto w dymie i ogniu samolotów wroga.
Równo z zapadnięciem zmroku ruszyły japońskie grupy szturmowe, w różnej sile — od 30 do 200
żołnierzy każda. Na pozycje broniące lotniska nacierały dwa pełne bataliony: szesnasty i dwudziesty
dziewiąty. Wspierane ogniem maszynowym, przedzierały się przez linie zasieków, poszarpanych uprzednio
ogniem artyleryjskim; żołnierze ślizgali się po gliniastych zboczach, ginęli na minach i w ogniu
amerykańskich moździerzy, padali koszeni seriami ciężkich Browningów, dziesiątkowani, darli się dalej.
Obrzucali gniazda oporu granatami, niszczyli ich załogi i padali sami, witani ogniem Thompsonów bijących
wprost w twarz.
O tej samej porze wzdłuż wybrzeża morskiego ruszyło od zachodu drugie uderzenie japońskie sił
generała Sumiyoshi. Kompanie, kolejno forsowały w ciemnościach rzekę Matanikau, kolejno, z krzykiem
„banzai!” lub „marine — you die!”, wdzierały się w pozycje 2 batalionu 7 pułku piechoty morskiej. Jedna z
japońskich grup szturmowych przełamała linie amerykańskie, infiltrując w głąb na niespełna kilometr. Major
Odell Conoley ze sztabu pułku zebrał naprędce wszystkich ludzi, którzy byli pod ręką i z tak sformowanym
oddziałem — w skład którego wchodziła orkiestra pułkowa, personel kancelarii sztabu i pluton łączności —
uderzył ze skrzydła na Japończyków z takim impetem, iż pognał ich do samej rzeki. Zatrzymał się dopiero
pod skrzydłowym ogniem własnych oddziałów, przekonanych w ciemności, iż ostrzeliwują wycofującą się
piechotę wroga.
Ze świtem Japończycy — zarówno nacierający wzdłuż wybrzeża, jak i ci z południa, atakujący lotnisko
— wycofali się, pozostawiając na przedpolu zabitych, których liczbę oszacowano na dwa do trzech tysięcy.
Trzy dni amerykańska piechota nie schodziła z pozycji, oczekując następnego natarcia. 29 października
stało się jasne, że Japończycy są w odwrocie, niezdolni już do kontynuowania dział zaczepnych.
Nie wolno było zwlekać. Generał Vandergrift postanowił iść za ciosem. Nie minęły dwa dni, gdy z
amerykańskiego obszaru na wyspie wyszły dwa uderzenia w dwóch przeciwnych kierunkach: jedno, pod
dowództwem podpułkownika Hannekena wzdłuż wybrzeża na wschód, drugie wzdłuż wybrzeża na zachód;
miało ono zniszczyć zgrupowanie japońskie dysponujące ciężką artylerią, która dawała się Amerykanom
mocno we znaki.
„Uderzenie zachodnie” rozwinęło się szybko i skutecznie. Po przerzuconych przez Matanikau trzech
mostach pontonowych przeprawiły się dwa pułki marines i batalion artylerii. 2 listopada siły te, podzielone
na trzy kolumny, przyparły do morza i otoczyły zgrupowanie japońskie wraz z całą ciężką artylerią. Trzy
wściekłe japońskie ataki na bagnety rozbiły się w równie zajadłych kontruderzeniach amerykańskich. Klęska
zgrupowania japońskiego wydawała się przesądzona, gdy 4 listopada nadeszły alarmujące wieści od
dowódcy „uderzenia wschodniego”. Po przejściu około 15 kilometrów oddział jego natknął się na znaczne
siły japońskie w trakcie lądowania, które natychmiast ruszyły na wroga. Podpułkownik Hanneken okopał się
i wytrzymał dzień, po czym rozpoczął marsz powrotny, po to tylko, by stwierdzić, iż tymczasem inne
zgrupowanie japońskie wyszło z dżungli, doszło do morza i odcięło mu odwrót. Generał Vandergrift po
otrzymaniu tych wieści wstrzymał „uderzenie zachodnie”, rezygnując z pewnego już niemal zwycięstwa i
zniszczenia japońskiej ciężkiej artylerii, i rozpoczął przerzut oddziałów na odsiecz Hannekenowi. Posiłki te,
dowodzone przez generała E. B. Sebree, nacisnęły energicznie na Japończyków, wskutek czego wytworzył
się czterowarstwowy amerykańsko-japoński przekładaniec, którego pierwszą, od wschodu licząc, warstwę
tworzyli Japończycy świeżo wyokrętowani na wyspę, drugą — Hanneken ze swymi ludźmi, trzecią —
Japończycy „z dżungli” pod dowództwem pułkownika Shoji, czwartą — odsiecz generała Sebree. Po
krótkiej, lecz zaciekłej walce pułkownik Shoji przebił się, tracąc 350 ludzi, i zniknął w dżungli, z której
wyszedł.
Nie koniec jednak na tym. Trzeba tu wspomnieć, iż miesiąc wcześniej Amerykanie wysadzili na
dalekich tyłach wroga, w porcie Aola, spory desant, którego zadaniem było zbudowanie drugiego,
zapasowego lotniska dla myśliwców. Dowództwo saperów wprawdzie krytycznie oceniło wybrany teren,
stwierdzając, iż jego sfałdowanie nie pozwoli na start, jednakże kontradmirał Turner miał swoją opinię na
ten temat i desant ruszył. Po pewnym czasie, okazało się, iż saperzy mieli rację. Zanim to się jednak stało,
dwa ich bataliony rozpoczęły energicznie pracę pod ochroną dwóch batalionów szturmowych
podpułkownika Evansa Carlsona. Carlson napotkał słaby opór Japończyków, którzy rychło wycofali się w
dżunglę, sądząc, że tam będą bezpieczni.
Stało się jednak inaczej. Carlson, wraz ze swymi komandosami, dał za nimi nurka i zniknął, pogrążył
się w gęstwie jak łódź podwodna w toni oceanu. Słuch po nim zaginął. W dowództwie korpusu
ekspedycyjnego po paru tygodniach stracono nadzieję ujrzenia kogokolwiek z zaginionych batalionów.
Wszystko wskazywało na to, że zostały one wciągnięte przez znaczniejsze siły japońskie w zasadzkę w
dżungli i wybite do nogi.
Rzeczywistość wyglądała inaczej. Komandosom odmówiły po prostu posłuszeństwa zniszczone przez
rdzę wszystkie nadajniki radiowe. Podpułkownik Carlson stracił łączność z dowództwem. Zwerbował zatem
sporą garstkę wyspiarzy, szczególnie zawziętych na Japończyków, i rozpoczął przeciwko nim swoją
„prywatną wojnę”.
Prowadzeni przez potomków „łowców głów” (z pierwszego chyba pokolenia) komandosi zasadzali się
na kolumnę japońską o różnych porach dnia i nocy, uderzali na nią z boków, z przodu i od tyłu, buszowali po
skrzydłach, rozrywali ją granatami, bili z lekkich moździerzy, atakowali bagnetem. Japończycy poruszali się
jak ślepcy, nie wiedząc o wrogu nic — gdzie jest, z której strony i w jakiej sile zaatakuje. Komandosi
wiedzieli o nich wszystko. Japończycy brnęli rozpaczliwie coraz głębiej i głębiej w dżunglę, licząc na to, że
wróg nie zechce odchodzić tak daleko od wybrzeża. Szli wygłodzeni, ginąc z pragnienia i trudów. Coraz
częściej Amerykanie natykali się na trupy żołnierzy japońskich, obwieszone pijawkami, żarte przez mrówki,
czasem pokryte całkowicie lśniącą żywą łuską much.
Przez trzy tygodnie prawie trwał ów ponury marsz ku śmierci, przerywany hukiem wystrzałów,
eksplozjami granatów, wyciem rannych. Japończycy walczyli do końca. W dwunastu potyczkach komandosi
zabili ich czterystu; reszta rozproszyła się po lasach, by ginąć potem z rąk wyspiarzy lub z głodu i
wycieńczenia.
Podpułkownik Carlson zawrócił ku wybrzeżu. Już, już doń docierał, gdy czwartego listopada dosłownie
wpadł na oddział podpułkownika Shoji. Trudno powiedzieć, kto był bardziej zaskoczony: Amerykanie,
którzy spodziewali się trafić na własne oddziały, czy Japończycy, natknąwszy się w dżungli na wroga,
którego tam być nie powinno.
Obopólne zaskoczenie zakończyło się rozbiciem i rozproszeniem oddziału japońskiego.
Tak zakończyła się seria walk, w wyniku których Amerykanie znacznie rozszerzyli swoje terytorium na
wyspie. W triumfalnym więc nastroju powitano kolejne posiłki w postaci 8 pułku piechoty morskiej; a także
wieść, iż na Guadalcanal podąża 182 pułk piechoty sił lądowych.
Był to już czas najwyższy, gdyż między drugim a dziesiątym listopada „Tokio Express” admirała Tanaki
wyrzucił na brzegi wyspy zawartość — ludzką i materiałową — z wielu niszczycieli... Zbilansujmy straty
obydwu stron — w postaci zabitych, rannych i chorych (malaria); zarówno amerykańska, jak i japońska
strona miała po 30 tysięcy zabitych. Obie też strony poczuły się tak pewnie, jak nigdy dotychczas,
aczkolwiek żadna nie czuła się jeszcze dostatecznie silna, by przystąpić do ostatecznego rozstrzygnięcia.
Amerykanie uważali, nie bez racji, iż czas pracuje dla nich, wobec czego nie mieli się po co spieszyć, a tym
bardziej angażować się w ryzykowne działanie. Japończycy wprawdzie nie cofali się przed tym ryzykiem,
doszli jednak do wniosku, iż równowagę sił na lądzie trzeba przedtem zmienić na swą korzyść, a ponadto
konieczne jest uzyskanie, czasowej choćby, przewagi na morzu i w powietrzu.
W konsekwencji tego rozumowania dowództwo japońskie zareagowało na szereg bolesnych porażek
zgodnie z prawem eskalacji działań tak silnie, jak nigdy dotychczas.
„NAJFANTASTYCZNIEJSZA BITWA”
Generał Hyakutake postanowił przerzucić za jednym zamachem na Guadalcanal jeszcze około 14
tysięcy żołnierzy, doprowadzając tym samym japońskie siły lądowe na wyspie do 44 tysięcy.
W rejon wyspy udać się miały trzy zespoły operacyjne.
Pierwszy, dowodzony przez wiceadmirała Hiroaki Abe, składał się z dwóch pancerników — „Hiei” i
„Kirishima”, krążownika „Nagara” oraz czternastu niszczycieli. Zadanie: zmieść z powierzchni ziemi
lotnisko Hendersona.
Drugi zespół obejmował dwa lotniskowce — „Junyo” i „Hiyo”, pancerniki „Kongo” i „Haruna”, cztery
krążowniki i dziewiętnaście niszczycieli. Zespołem dowodził wiceadmirał Kondo. Uplasowany w odległości
około 200 km od Guadalcanal, zespół ten miał stanowić pływające, bardzo silnie bronione lotnisko, z
którego sto samolotów panowałoby w powietrzu nad wyspą.
Trzeci zespół — z admirałem Mikawą na czele — w sile sześciu krążowników i sześciu niszczycieli
miał ubezpieczać lądowanie posiłków na wyspie w rejonie Tassafaronga.
Aby sobie zdać sprawę z potwornej siły ognia, jaką przedstawiała cała grupa operacyjna, wystarczy
powiedzieć:
Każdy z czterech pancerników uzbrojony były 8 najcięższych dział (356 mm), 14 dział 150 mm, 9 dział
127 mm; mowa tylko o artylerii głównej, do której doliczyć jeszcze trzeba 20 działek przeciwlotniczych...
Najcięższe działa oddawały strzał co 40 sekund, zaś 127 mm — co 6 sekund. Tym samym cztery
pancerniki mogły wystrzelić w c i ą g u j e d n e j m i n u t y przeszło o s i e m s e t pocisków...
Wreszcie jedna salwa wszystkich wyrzutni 39 zebranych przez Japończyków niszczycieli wyrzucała
270 torped...
Świadomość tych faktów konieczna jest dla zrozumienia, iż w spotkaniu olbrzymów o wyniku
decydowały niekiedy minuty; bywało, że opóźnienie lub przyspieszenie rozpoczęcia przez którąś ze stron
ognia o kilka chwil rozstrzygało o zwycięstwie lub klęsce.
Tak właśnie omal nie stało się wtedy, nocą 13 listopada, w piątek, w bitwie, którą kontradmirał Turner
określił potem jako „najbardziej zaciętą bitwę morską w historii”, a japoński jej uczestnik, kapitan Itara, jako
„najbardziej fantastyczną bitwę toczoną niemal w zwarciu”.
Amerykanie spodziewali się uderzenia. Na pomoc kontradmirałowi Turnerowi spieszyła z daleka grupa
operacyjna z pancernikami „Washington” i „South Dakota” pod wodzą admirała Toma Kinkaida, pełną
prędkością szły dwadzieścia cztery okręty podwodne; kontradmirał Daniel J. Callaghan na swym flagowym
okręcie, ciężkim krążowniku „San Francisco”, wiódł cztery krążowniki i osiem niszczycieli.
Jemu to właśnie przypadło w udziale stoczyć pierwszą i najdramatyczniejszą rundę owej „najbardziej
fantastycznej bitwy” pod Guadalcanal. Stoczył ją, walcząc przeciw japońskiemu zespołowi wiceadmirała
Abe, górującemu nad zespołem Callaghana i liczbą okrętów (czternaście na trzynaście), i ich wielkością, a
także siłą ognia.
Kontakt radarowy z wrogiem nawiązał Callaghan 24 minuty po pierwszej w nocy; niszczyciel „Helena”
sygnalizował: okręty na dystansie 25 kilometrów !
Bliskość wyspy zniekształcała odbiór radaru, mogły to być zresztą własne okręty. Callaghan nie
rozpoczynał ognia. Zarządził alarm bojowy, zmienił kurs, zwiększył prędkość do 20 węzłów. Za dwadzieścia
pierwsza wiodący kolumnę niszczyciel „Cushing” spostrzegł w ciemności zarysy japońskich niszczycieli.
Wróg nie spodziewał się niczego. Piątek, trzynastego, był łaskawy dla Callaghana: dał mu ogromną
przewagę zaskoczenia.
Nadchodzą minuty najwyższego napięcia. Na trzynastu amerykańskich okrętach artylerzyści
przywierają oczyma do przyrządów namiarowych. Łapią cele. Prędkość... kąt biegu... własna prędkość...
Szumią silniki przekaźników. Cicho obracają się pancerne wieże, lufy dział kierują w stronę wroga.
Łapy podajników amunicyjnych, dzierżące pancerne walce, zdają się wyciągać niecierpliwie ku armatnim
zamkom. Jeszcze kilkanaście, jeszcze kilka sekund, i na armadę japońską runie ulewa pocisków...
Nie runie. Oto czołowy niszczyciel, „Cushing”, zmienia raptownie kurs, by zająć dogodną pozycję do
ataku torpedowego. Idące za nim sznurkiem cztery niszczyciele oraz flagowy „San Francisco” skręcają, by
uniknąć kolizji. Reszta posuwającej się w szyku torowym kolumny czyni to samo, przesłaniając sobie
wzajemnie cele. Okręty wypadają z szyku; zamieszanie — całkowite.
Japończycy dostrzegli już przeciwnika, jednakże przygotowani na ostrzeliwanie żywych celów na
wyspie muszą wymienić pociski rozpryskowe na pancerne, z opóźnionym zapłonem, stosowane w walce na
morzu. Mijają bezcenne dla obu stron minuty. Oficerowie artylerii amerykańskich okrętów gorączkowo
biorą nowe namiary.
Od chwili dostrzeżenia przeciwnika mija osiem straszliwie długich minut, które wystarczają, by „San
Francisco”, a za nim inne, wpłynęły w środek szyku okrętów japońskich i w dziewiątej minucie otworzyły
wreszcie ogień. Teraz już strzelają wszystkie jednostki. Wszyscy do wszystkich, kto kogo tylko dostrzeże w
błysku rozrywających się pocisków, w migocie zapalonego na sekundę reflektora... „Cushing” puszcza swoje
sześć torped w „Hiei”, wszystkie mijają cel, „Hiei” obraca działa na napastnika i pierwszą salwą rozwala go
w kawały. Teraz drugi amerykański niszczyciel, „Laffey”, z bezczelną zuchwałością szarżuje na pancernego
kolosa. Mija go tak blisko, iż „Hiei” nie może obniżyć luf swoich najcięższych dział do wystarczająco
płaskiego toru. „Laffey” z kolei nie może użyć skutecznie torped na tak mały dystans; wobec tego mijając,
ostrzeliwuje pomost bojowy pancernika z broni maszynowej i zabija jego dowódcę...
„San Francisco” zieje ogniem ze wszystkich dział. Okręt drży w ogłuszającym, nieustannym grzmocie
własnej artylerii, lufy cofają się posuwiście raz za razem, plując gorącymi łuskami, wieże działowe, mimo
pracy wentylatorów, napełnia gryzący dym; pierwsze salwy druzgocą japoński niszczyciel „Akatsuki”, który
zdradził swoją pozycję błyskiem reflektora. Kolejne — dziurawią burtę „Hiei” na samej linii wodnej.
Japoński pancernik, zajęty oganianiem się od atakujących dwóch niszczycieli, nie odpowiada ogniem; bierze
„San Francisco” za własny okręt i sygnalizuje „pomyłka, przerwać ogień!”. W tym samym momencie
torpeda rozrywa mu pancerz, maszyny stają, płonący od dziobu do burty stalowy kolos zamiera w bezruchu.
Tymczasem podobny wypadek zdarza się „Atlancie”: japońska torpeda uszkadza mu turbiny i wznieca
pożar. Krążownik skręca i wypada z szyku, dostaje się pod ostrzał własnych okrętów, biorących go w
ciemności za wroga. „San Francisco” plasuje mu w burcie i w pomoście dowodzenia dwie salwy, od których
ginie dowódca „Atlanty” — kontradmirał Scott.
O pierwszej pięćdziesiąt dwa niszczyciele japońskie podejmują nowy atak torpedowy, zatapiając
„Laffeya” i uszkadzając krążowniki „Portland” i „Juneau”. Poszarpane blachy rufowe „Portlanda” działają
jak zablokowany ster: okręt samoczynnie zakręca i znika w ciemności, by za chwilę, zatoczywszy koło,
pojawić się znów w oświetlonym płonącymi statkami rejonie bitwy. Po drodze umieszcza z 3500 metrów
salwę z dwóch przednich wież w „Hiei”, dwoma następnymi unieszkodliwia niszczyciel „Yudichi” i w
zaklętym błędnym kręgu znowu odpływa w noc.
Japończycy nie pozostają dłużni. Teraz drugi ich pancernik, „Kirishima”, i dwa krążowniki kładą lawinę
ognia na „San Francisco”. Piętnaście salw pocisków 356 mm niszczy urządzenia sterowe i przekaźnikowe
flagowego okrętu, druzgoce pomost dowodzenia. Ginie na nim kontradmirał Callaghan wraz z dowódcą
statku, komandorem Youngiem.
Wcześniej jeszcze dwie torpedy trafiają najnowszy niszczyciel zespołu, „Barton”, łamiąc go na dwie
części. Drugi niszczyciel straży tylnej, „Monssen”, zamienia się po 37 trafieniach w spowity dymem wrak.
Błyski wystrzałów, smugi krzyżujących się białych i czerwonych pocisków świetlnych, płonące okręty i
płonące jeziora rozlanej na czarnej powierzchni morza ropy, łoskot wybuchów i gejzery ognia
eksplodujących komór amunicyjnych składają się na obraz grozy, jakiego — jak pisał później jeden z
uczestników bitwy — „nie wyobrazi sobie nikt, kto tego nie widział i nie przeżył”.
Nie przeżyło „tego” niemal dwa tysiące marynarzy...
Bitwa pod Guadalcanal, a raczej jej pierwsza nocna runda, trwała dokładnie 34 minuty.
Brzask poranka oświecił pustą, martwą powierzchnię oceanu, na której widniały tylko nieliczne szczątki
zatopionych okrętów i wiele ciał marynarzy, unoszonych przez kamizelki ratunkowe. Na horyzoncie powoli
pogrążały się w toni kadłuby „Monssena” i japońskiego niszczyciela „Yudichi”. Okaleczone zdążające
powoli w kierunku swych baz ocalałe okręty były już daleko od siebie.
Nie wszystkim dane było jednak do baz tych dotrzeć. Uszkodzonego „Juneau” wypatrzył koło południa
japoński okręt podwodny I-26. Rozdarty torpedami krążownik wywrócił się powoli stępką do góry i zatonął,
zabierając na dno 700 ludzi załogi. Wśród nich — pięciu braci Sullivan (od tego czasu dowództwo floty
USA nakazało rozdzielać rodzeństwa, okrętując poszczególnych braci na różne jednostki).
Ciężko uszkodzony pancernik „Hiei” bliski był wymknięcia się z rejonu walki, gdy wypatrzyła go
formacja piętnastu amerykańskich samolotów torpedowych, startujących z dążącego pełną parą ku wyspie
„Enterprise”. Żądna walki piętnastka zdołała umieścić w kadłubie pancernego olbrzyma dwie torpedy,
dopadła wyspy, na lotnisku Hendersona odnowiła zapasy paliwa, po czym, zabrawszy do towarzystwa kilka
lekkich bombowców z wyspy, uderzyła na „Hiei” raz jeszcze, i — wspomagana bombami przygodnie
spotkanej latającej fprtecy — dobiła go.
„Hiei” był pierwszym zatopionym w tej wojnie japońskim pancernikiem.
Ranek ów był też świadkiem drugiej rundy spotkania: zespół wiceadmirała Mikawy, bombardujący
amerykańskie pozycje na wyspie, zaatakowany został z powietrza przez bombowce z lotniska Hendersona, a
z morza — przez ścigacze z wyspy. Po stracie ciężkiego krążownika „Kinugasa” oraz uszkodzeniu trzech
innych i niszczyciela — Mikawa przerwał bombardowanie i wycofał się.
Lotnictwo amerykańskie nie dało sobie tego dnia wydrzeć inicjatywy: po południu odnalazło i uderzyło
na ogromny konwój — „Super Tokio Express” — wiozący na wyspę wspomniane uprzednio czternaście
tysięcy posiłków. Skutki uderzenia były straszne: z dziesięciu wielkich transportowców zatopiono sześć.
Ale Tanaka nie ustąpił. Pozostałe cztery doprowadził do wyspy. Nie ryzykując postoju, potrzebnego do
wyokrętowania ludzi i sprzętu, osadził wszystkie cztery na plaży — poświęcając statki — w Tassafaronga i
zemknął ze swoimi niszczycielami, wyławiając po drodze z morza około 5 tysięcy rozbitków z zatopionych
przedtem sześciu transportowców.
I to jednak nie był jeszcze koniec owych „najbardziej fantastycznych” zmagań na morzu i w powietrzu.
Tego samego dnia, to jest 14 listopada pod wieczór, do cieśniny między Guadalcanal a Savo wpłynął nowy
japoński zespół operacyjny pod dowództwem wiceadmirała Kondo. Zabrał on z eskorty swych lotniskowców
dwa ciężkie i dwa lekkie krążowniki oraz dziewięć niszczycieli, wzmocnił zespół pancernikiem „Kirishima”,
który wyszedł z poprzedniej nocnej bitwy bez najmniejszego szwanku, i postanowił wykonać zadanie
powierzone pierwotnie wiceadmirałowi Abe definitywnie zniszczyć lotnisko Hendersona i obrócić w
perzynę amerykańskie umocnienia na wyspie. Abe, uzdolniony dowódca i faworyt Yamamoto, płonął żądzą
walki, w której dotychczas nie brał udziału. Zdawał też sobie sprawę, że po dwóch dniach ciężkich porażek
od niego i jego okrętów zależy bądź umożliwienie opanowania wyspy przez piechotę, bądź klęska całej
wyprawy, podjętej tak potężnymi siłami i tak ogromnym kosztem.
Był zresztą dobrej myśli. Wchodził do walki ze świeżymi, wypoczętymi załogami, składającymi się z
urodzonych ludzi morza, znakomitych kontynuatorów wielkich japońskich tradycji morskich, z żołnierzem
świetnie wyszkolonym i o doskonałym duchu bojowym, z nie uszkodzonymi okrętami, podczas gdy
wszystkie jednostki operacyjnej grupy amerykańskiej miały za sobą zażartą walkę; nie było jednego (z
wyjątkiem niszczyciela „Fletcher”) okrętu, który by nie doznał mniejszych lub większych uszkodzeń. Załogi
były wyczerpane, a do tego grupę trzeba było rozbić na mniejsze zespoły: Amerykanie orientowali się, że nie
wszystkie jeszcze japońskie siły wzięły udział w bitwie, nie wiedzieli jednak, z którego kierunku nadpłyną
pozostałe okręty.
Cieśninę między wyspami Guadalcanal a Savo, która była jednym z prawdopodobnych rejonów natarcia
wroga, patrolował kontradmirał W.E. Lee zespołem złożonym z dwóch pancerników — „Washington” i
„South Dakota” — i czterech niszczycieli.
Noc była parna, księżycowa. Znad wyspy szedł na morze odurzający, miodowy zapach, co marynarze
brali za dobry omen; zazwyczaj dżunglą emanowała nieprzyjemnym zapachem zgnilizny.
Japończycy pierwsi dostrzegli nieprzyjaciela dzięki swym znakomitym nocnym lornetom. Nadchodzący
z północy Kondo rozbił szyk, by opłynąć z dwóch stron wysepkę Savo i wziąć amerykańskie jednostki w
kleszcze. Pierwsi jednak otworzyli ogień Amerykanie, celując (bezskutecznie) w lekki krążownik „Sendai”,
który dla pewności zrobił w tył zwrot i odpłynął. Kontradmirał Lee wydał swym czterem niszczycielom
rozkaz ataku torpedowego na niszczyciele japońskie, wynurzające się właśnie, po opłynięciu Savo, tuż spod
jej brzegu, chroniącego je dotychczas przed radarem.
Wynik starcia niszczycieli obu stron był dla Amerykanów katastrofalny: dwa ich okręty poszły na dno, a
pozostałe dwa, ciężko uszkodzone, musiały się wycofać z walki.
Na placu, przeciw armadzie wiceadmirała Abe, pozostały dwa samotne pancerniki...
Nie bacząc na nierówność sił, „Washington” i „South Dakota” ruszyły, bijąc ze wszystkich dział, na
nieprzyjaciela. Po drodze, nie zwalniając, wyrzuciły tratwy ratunkowe dla rozbitków z tonących niszczycieli.
Pech jednak prześladował Amerykanów. W krytycznym momencie awaria pozbawiła „South Dakotę”
prądu. Bez radaru, bez możności użycia reflektorów i strzelania, bezbronny okręt — oślepiony reflektorami
wroga — przyjmował, salwę po salwie ciężkich japońskich dział, manewrując jedynie tak, by uniknąć
torped.
Na placu boju pozostał jeden samotny pancernik flagowy — „Washington”...
I ten właśnie okręt miał rozstrzygnąć losy bitwy. Biorąc namiar na zapalone reflektory, którymi
Japończycy oświetlali dobijaną „South Dakotę”, „Washington” oddał dziesięć precyzyjnych salw burtowych
ze swych dziewięciu najcięższych dział 406 mm, wspomaganych mniejszym kalibrem, w „Kirishimę”.
Mimo odległości 8000 metrów ze stu pięciu wystrzelonych pocisków dziewięć trafiło w cel. Japoński
pancernik, z uszkodzonym sterem, cały w płomieniach, wypadł z walki (w kilka godzin później — zatonął).
„Washington” skierował teraz huraganowy ogień na japońskie krążowniki, znęcające się nadal nad
bezbronnym ,,South Dakota”, Krążowniki nie próbowały podjąć walki; wiceadmirał Kondo, nie zdając sobie
w ciemnościach nocy sprawy, iż poza groźnym „Washingtonem” w rejonie bitwy nie ma ani jednego
zdolnego do walki amerykańskiego okrętu, dał rozkaz odwrotu, co mu potem miano bardzo za złe. Japoński
kronikarz wydarzeń i uczestnik walk o Guadalcanal, kapitan Hara, tak pisał o tym: Wielu oficerów admirała
Kondo wstydziło się — za niego i za siebie. Woleli pomijać tę bitwę milczeniem.
O pierwszej w nocy 15 listopada bitwa pod Guadalcanal została zakończona, a przewaga morska
Japończyków w tym rejonie — złamana, co nie przeszkadzało im uważać bitwy za swoje zwycięstwo. I nie
bez racji, jeśli liczyć zatopione i uszkodzone po obu stronach okręty. Jeśli jednak brać pod uwagę fiasko
japońskich zamierzeń zniszczenia lotniska, skutki, jakie wywarła owa bitwa na sytuację na wyspie i na
morale amerykańskiego żołnierza — nie można się dziwić sformułowaniu admirała Halseya, donoszącemu o
wynikach spotkania wiceadmirała Lee z wrogiem: „Rozwaliliśmy s... synów!”.
Nie dziwmy się więc radości admirała. Później pisał w pamiętnikach, iż przegranie tej bitwy (pod czym
rozumiał przeprowadzenie przez admirała Abe swej misji do końca) przekształciłoby Guadalcanal w
śmiertelną pułapkę dla lądowych sił amerykańskich, jaką był uprzednio Bataan. Powtórne zaś opanowanie
wyspy przez Japończyków umożliwiłoby im przecięcie dróg zaopatrzenia Nowej Zelandii i Australii oraz
zagrożenie ich samych.
Z drugiej jednak strony trzeba stwierdzić, że jeśli wspomniana bitwa mogła być amerykańskim
zwycięstwem, było to zwycięstwo nieomal Pyrrusowe. Kosztowało życie niespełna tysiąca marynarzy,
dwóch kontradmirałów, stratę pięciu zatopionych okrętów i ośmiu poważnie uszkodzonych. Najpotężniejszej
floty nie stać by było na więcej takich zwycięstw...
DOJDĄ... NIE DOJDĄ?
Złamanie przewagi japońskiej nie oznaczało zresztą całkowitego panowania floty amerykańskiej w
rejonie Guadalcanal. Miał się o tym przekonać, i to bardzo boleśnie, kontradmirał Wright — nowo
mianowany dowódca grupy operacyjnej w składzie czterech ciężkich krążowników: „Minneapolis”,
„Pensacola”, „New Orleans”, Northampton”, lekkiego krążownika „Honolulu” i czterech niszczycieli.
Powstanie tej grupy było wynikiem nowej koncepcji taktycznej dowództwa amerykańskiej floty na
Pacyfiku. Doszło ono mianowicie do wniosku, iż dotychczasowe użycie niszczycieli i okrętów liniowych
niemal, wyłącznie jako ochrony transportowców lub lotniskowców jest błędem, że pozbawia to załogi
okrętów ducha bojowego, a ściślej mówiąc — zaczepnego, i zabija inicjatywę w ich dowódcach. Wynikiem
tego przekonania było stworzenie wspomnianej „grupy uderzeniowej”, której zadaniem musiały stać się
wyłącznie działania ofensywne. Pierwszym z nich miało być zniszczenie nadal bezkarnie kursującego
między Rabaul a Guadalcanal „Tokio Express” admirała Tanaki.
Koncepcja „ofensywnej grupy uderzeniowej” mogła być dobra. Wykonanie natomiast dobre na pewno
nie było. „Grupę uderzeniową” zebrano naprędce, szkolono we współdziałaniu bardzo krótko, a na dobitek
na dwa dni przed wejściem do akcji zmieniono jej dowódcę: kontradmirała Kinkaid posłano do Dutch
Harbor, by objął dowództwo grupy północnego Pacyfiku, na jego zaś miejsce wyznaczono kontradmirała
Carleton Wrighta.
Wright objął dowództwo 28 listopada, a już za dwa dni na radarach amerykańskich okrętów ukazały się
jednostki, które określono, i słusznie, jako „Tokio Express”.
Przewaga amerykańskiej formacji była miażdżąca. „Express” składał się raptem z ośmiu niszczycieli, z
których sześć miało załadowane wszystkie pokłady wojskiem i sprzętem (ładunek ten „Tokio Express” miał
dostarczyć do Tassafaronga).
Tanaka nie ryzykował już ostatnio wielogodzinnego kotwiczenia swych jednostek dla ich wyładowania.
Podpłynął pod wyspę, piechota spuszczała się po siatkach do czekających już na nią barek z wyspy,
marynarze wyrzucali za burtę beczki z prowiantem i amunicją, wyławiane następnie przez amfibie, po czym
,,Express” znikał w ciemności tak szybko, jak się pojawił.
Stosy beczek i trzy tysiące piechoty tworzyło wysoce kłopotliwy ładunek, nie stwarzający japońskim
okrętem najlepszych warunków do walki. A wreszcie Amerykanie pierwsi dostrzegli wroga, mieli więc
zasadniczy atut własnej inicjatywy i zaskoczenia.
Ekran radaru amerykańskiego niszczyciela „Fletcher” ujawnił Japończyków 16 minut po jedenastej w
nocy; dowódca poprosił o pozwolenie ataku torpedowego ze wszystkich czterech niszczycieli.
Dowódca „Fletchera” przez cztery minuty czekał na odpowiedź. Przez cztery minuty konwój Tanaki,
nieświadom niebezpieczeństwa, defilował przed lufami pięciu amerykańskich kolosów, mijał gotowe do
ataku torpedowce. Gdy z flagowego okrętu przyszedł rozkaz: „Atakować!”, było już za późno. Japońskie
jednostki oddalały się szybko, dając amerykańskim torpedom niewielkie szanse doścignięcia i trafienia.
Równocześnie z uderzeniem o powierzchnię morza srebrnych kluch torped ciszę nocy rozdarła pierwsza
salwa ciężkich dział krążownika kontradmirała Wrighta, za nią pozostałych okrętów. Większość celnych
salw spadła na japoński niszczyciel „Takanami” i rozerwała go na strzępy. Nim załoga zdążyła zająć
stanowiska bojowe, okręt już tonął. Admirał Tanaka, po raz pierwszy chyba w swej karierze, dał się
zaskoczyć...
Ale nie na długo. Nie minęła minuta od pierwszej salwy, gdy pozostała siódemka japońskich
niszczycieli, jak konie zdarte ostrogą, zwinęła się w miejscu i... nie, nie próbowała ucieczki — na pełnych
obrotach runęła w kierunku wroga!
To, co się działo w ciągu następnych pięciu minut, mogło być pokazem najwyższej klasy sprawności
bojowej i dyscypliny japońskich załóg, odwagi i mistrzostwa dowodzenia ich dowódcy, a wreszcie kunsztu
operowania torpedami. Trzeba tu wspomnieć, iż japońska marynarka wojenna od czterdziestu lat
koncentrowała maksimum wysiłku w doskonaleniu konstrukcji niszczycieli i torped oraz taktyki walki
torpedowej. Torpedy japońskie, „długie lance”, znacznie górowały mocą, zasięgiem i szybkością nad
amerykańskimi, załogi były wyćwiczone do perfekcji w obsłudze wyrzutni, a dowódca każdego niszczyciela
był ekspertem taktyki torpedowej.
Tanaka zdyskontował wszystkie te walory. Nie bacząc na załadowane wojskiem i sprzętem pokłady,
położył siedem swych niszczycieli — ósmy już tonął — na kurs, na którym znajdowały się okręty
nieprzyjaciela.
— Atak torpedowy! — poszedł rozkaz z flagowej jednostki kontradmirała Tanaki.
— Cała naprzód! — brzmi siedmiokrotnie powtórzona komenda.
Strzałki telegrafów maszynowych biegną łukiem na sektor „cała”. Potężne turbiny wyją na najwyższych
obrotach. Siedem niszczycieli rwie do przodu, dzioby kroją powierzchnię morza odkładając wysokie wyżej
burty skiby wody, za rufami wre warkocz spienionej kipieli. Aparaty torpedowe obracają się jak gdyby
pociągnięte jedną nitką. Sześćdziesiąt trzy rury wyrzutni patrzą w kierunku widocznych już w świetle
księżyca sylwetek amerykańskich okrętów. Dzwonią przekaźniki torpedowe. Padają kąty biegu.
Dziesięć sekund, piętnaście... dwadzieścia pięć...
Już!
Biją w wodę potężne cielska torped. Niszczyciele kolejno odchodzą z kursu. Napięcie dochodzi do
szczytu. Skośne oczy wbite w oprawę lornet, wzrok przywarty do sylwet wrogich okrętów.
Dojdą...
Nie dojdą...
Dojdą...
Dwudziesta trzecia dwadzieścia siedem: sześć minut po rozpoczęciu bitwy, trzy minuty po odpaleniu
japońskich torped pierwsza „długa lanca” rozpruła blachy krążownika „Minneapolis”, zaraz potem — druga;
trzecia trafiła w dziób „New Orleans”. „Northampton” zdołał oddać osiemnaście salw gdy dosięgły go
równocześnie dwie torpedy. „Pensacola”, po gwałtownym zwrocie w celu ominięcia dwóch płonących
okrętów, zarysowała się ostro na złocistym tle płomieniem; nim wyszła z ich zasięgu, dostała torpedę w sam
środek kadłuba. Z rozerwanego zbiornika z ropą trysnął gejzer ognia.
W ciągu dziewięciu minut amerykańska grupa operacyjna przestała istnieć. Trzy ciężkie krążowniki
płonęły, wyeliminowane z walki; czwarty, „Northampton”, tonął. Oprócz niszczycieli jedynie lekki
krążownik „Honolulu” wyszedł cało...
LUDZIE, BROŃ, DOŚWIADCZENIE
Sromotna i jakże kosztowna porażka floty USA w zatoce Tassafaronga nie zmieniła, bo zmienić nie
mogła, układu sił na morzach wokół Wysp Salomona. Wprawdzie zwycięski Tanaka już w dwa dni później
wiódł kolejny konwój z posiłkami dla wyspy, ale z wyrzuconych przezeń 1500 beczek zaledwie jedna trzecia
trafiła do rąk adresatów. Kolejny rajd „Expressu”, 11 grudnia, był jeszcze mniej efektywny; z 1200 beczek
wyłowiono tylko 200. Flagowy niszczyciel kontradmirała, „Teruzuki”, został przy tym zatopiony przez
amerykańskie ścigacze torpedowe, a sam Tanaka — ranny. Tej samej nocy ścigacz PT-59 zatopił japoński
okręt podwodny, zaopatrujący japońskie siły lądowe na wyspie. Zaopatrzenie to płynęło coraz wątlejszym,
przerywanym strumyczkiem i coraz większym kosztem traconych jednostek, których nie bardzo już było
czym zastępować.
Korpus japoński na Guadalcanal wzrósł wprawdzie tymczasem do 40 000 ludzi. Generał Hitoshi
Imamura dążył do przerzucenia tam dalszych dwóch dywizji z Rabaul.
Fragment rozkazu generała z. połowy grudnia: ...konieczne jest wzbudzenie w oficerach i żołnierzach
furii bojowej.
Fragment pamiętnika jednego z żołnierzy:
18 grudnia. Ryż dawno zjedzony. Zaczyna brakować orzechów kokosowych.
23 grudnia. Od wieków nie widziałem naszych samolotów. Nieprzyjacielskie — codziennie tańczą po
niebie. Latają nisko, bombardują, ostrzeliwują. Duże straty. Lekarstw brak.
26 grudnia. Powitamy nowy rok na głodno. Chorzy jęczą w namiotach, umierają codziennie. Sytuacja
rozpaczliwa. Czyżbyśmy mieli zostać pokonani przez tych niebieskookich Amerykanów? Czemu? Mam
zamiar przekraść się na ich lotnisko i dać paru z nich posmakować mojej szabli. O, nasze samoloty!
Przybądźcie!
Zagłodzeni, dziesiątkowani przez malarię, wyczerpani wielomiesięczną walką w dżungli, z
perspektywami coraz bardziej beznadziejnymi, Japończycy umierali w milczeniu. Coraz trudniej było o
„furię bojową”, ustępującą stopniowo miejsca desperackiej zaciekłości ludzi, którzy przestali wierzyć w
zwycięstwo, lecz nie pogodzili się z klęską.
Tymczasem Amerykanie nie tylko rośli w liczbę, zaczęli również wymieniać najbardziej wyczerpane
bojem oddziały na świeże i wypoczęte. Transportowce kursowały pełne w obie strony — na wyspę i z
wyspy. W początkach grudnia zaokrętowano w celu odesłania na odpoczynek sterany w bojach na wyspie 1
pułk piechoty morskiej. Badania lekarskie, przeprowadzane od razu na statkach, wykazały, iż około jedna
trzecia ludzi nie jest zdolna do służby liniowej; część żołnierzy nie miała dość sił, by samodzielnie wspiąć
się po siatkach na burtę statku.
Wraz z 1 pułkiem odpłynął z wyspy generał Vandergrift. Zastąpił go generał Aleksander Patch.
Zorientowawszy się w kondycji wojska, którym przyszło mu dowodzić, postanowił poczekać z działaniami
zaczepnymi. Zdawał sobie doskonałe sprawę, że czas pracuje dla niego, a przeciw Japończykom.
Amerykańskie siły krzepły z dnia na dzień. Patch gromadził świeże oddziały i przyswajał sobie
siedmiomiesięczne doświadczenia bojowe weteranów z Guadalcanal.
Doświadczeń tych było zaś sporo. Wiedziano już, że piechota posuwa się w dżungli z szybkością
półtora kilometra na godzinę, jeśli po ścieżce, zaś 300 do 600 metrów, jeśli musi sobie przecinać szlak, że
czołgi są w dżungli, praktycznie biorąc, bezużyteczne (z wyjątkiem pozycji obronnych), znakomicie
natomiast spisują się tam jeepy i małe, półtoratonowe ciężarówki o napędzie na wszystkie cztery koła.
Amerykanie wypracowali też sobie specyficzny rytm marszu przez dżunglę: bardzo wczesny wymarsz
— i zatrzymanie się na postój wcześnie po południu; dawało to czas na okopanie się i wyznaczenie pól
ostrzału jeszcze w świetle dziennym, rozpoznanie przedpola, oraz, co bardzo ważne, wyznaczenie namiarów
dla wsparcia artyleryjskiego. Jeśli mówi się niekiedy o krwawo zdobytych doświadczeniach, określenie to
wydaje się być tu najzupełniej na miejscu: pierwsze miesiące walk, gdy jeszcze nie wykształcono
powyższych reguł postępowania, kosztowały drogo — licząc życie ludzkie i straty w sprzęcie, szczególnie
zaś — w czołgach. Konsekwencją trudności nocnego wstrzeliwania się artylerii w kolumny nacierających
przez gęstwę dżungli Japończyków było wielokrotne kładzenie bariery ognia na własnych pozycjach;
dochodziło do tego, że na dźwięk pierwszych salw własnej artylerii marines wyrywali do tyłu co tchu w
piersiach, rozumując logicznie, iż oczekiwanie na pozycjach w celu przekonania się, czy tym razem artyleria
bije tam, gdzie należy, byłoby zbytnim hazardem.
Pół roku walk na wyspie pozwoliło też na dokonanie selekcji używanej w ofensywie — po raz pierwszy
w tej wojnie na Pacyfiku — broni. Sprawdził się znakomicie samopowtarzalny karabin Garand, 60-
milimetrowy lekki moździerz, który można było nieść w ciężkim nawet marszu, sprawdziły się niezwykle
skuteczne moździerze 105 i 155 mm. Zrezygnowano natomiast z niektórych innych rodzajów broni (np.
karabin Springfielda), w dużej zaś mierze także z pistoletów maszynowych Thompson (11,43 mm); były one
wprawdzie doskonałe w użyciu, jednakże strzały ich brzmiały zbyt podobnie do serii oddawanych z
japońskiej broni maszynowej, co w walkach nocnych prowadziło wielokrotnie do tragicznych pomyłek.
Generał Patch gromadził więc i systematyzował doświadczenia techniczne i taktyczne, a także broń,
sprzęt, paliwo i żywność. Trwała bezustannie wymiana oddziałów.
AKT PRZEDOSTATNI
Kapral Jack Fergusson leżał, wyciągnięty beztrosko na piasku w cieniu nadbrzeżnych palm. Wzorem
kolegów, spoczywających dokoła w malowniczym nieładzie, zdjął mundurową koszulę i rzucił ją na leżący
obok plecak, hełm i karabin. Oczy wszystkich, całego czekającego na zaokrętowanie batalionu, skierowane
były na morze, gdzie widniały w oddali sylwetki transportowców. Do brzegu przybijały po kolei barki. Na
plażę wyskakiwali żołnierze — w świeżutkich mundurach tropikalnych, wygoleni i odprasowani, ściągnięci
parcianymi pasami, w hełmach; wyglądało, że bardzo serio traktują swój pierwszy kontakt z „diabelską
wyspą”, o której krążyły już legendy. Sprawnie wyładowywali żołnierski bagaż, formowali kolumny i
maszerowali w głąb lądu, z ciekawością obrzucając wzrokiem gromady wychudłych, zarośniętych i
niesłychanie nieregulaminowo porozwalanych pod palmami półnagusów.
— Hej, bracie! — krzyknął Jack do rudowłosego olbrzyma, otrzepującego starannie zapiaszczone przy
lądowaniu spodnie. — A buty zapomniałeś wyglansować? Jak się tu pokażesz na wyspie? Do koszar —
odmaszerować!
Paru żołnierzy parsknęło śmiechem. Rudy popatrzył spode łba, pomedytował chwilę, czy ma się
obrazić, czy nie, wreszcie ddszczeknął:
— Nic się nie bój. Japończycy mi będą czyścić, jak z nimi zrobimy porządek, czego nie udało się
niektórym, co teraz spływają z wyspy...
— Patrzcie go, bohatera w zaprasowanych portkach! — odkrzyknął bez złości za oddalającym się
oddziałkiem Jack. Czuł się za bardzo zwycięsko i zbyt piękne miał perspektywy przed sobą, by brać do serca
ironię słów przybysza.
— Cała dywizja „Americal” ląduje — rzucił ktoś — pupilki Patcha. No, wezmą ich do galopu,
Japończycy razem z komarami...
— A ty, bracie, będziesz brał dziewczyny do galopu. Półroczny żołd, masz pojęcie, jak się za to można
zabawić?!
— Aha, właśnie Jack przegrał w pokera całą kampanię na Guadalcanal i jeszcze miesiąc do przodu —
dorzucił ktoś.
— Ale będą tacy, co się zabawią, jasne. Tylko ciekawe, gdzie: może Sydney? A może w ogóle puszczą
człowieka na urlop do chałupy? Bohaterom z Guadalcanal się należy, nie?... O rany! — przerwał nagle. — A
to, co za jedni?!
Na plażę brnęła z amfibii po łydki w wodzie grupa szczupłych, filigranowych żołnierzyków o złocistej
cerze.
— Cholera, polinezyjscy komandosi! Widział kto co takiego?
To — Fergusson, z racji służbowych kontaktów z dowódcą batalidnu, wiedział, jak zawsze, najlepiej —
komandosi, ochotnicy z Fidżi. Podobno biją się jak diabły... Słyszałem też, jak pułkownik mówił, że szoruje
tu cała dwudziesta piąta dywizja generała Collinsa. Podobno płynęli już do Sydney, ale po drodze Halsey
przehandlował ich z Mac Arthurem za dwa pułki marines, od nas tutaj, z wyspy.
— Kiepski interes zrobił Mac Arthur. Trzy czwarte stanu łazi z malarią, chłopaki w ogóle nogami
ledwie powłóczą, pół roku potrwa, nim będą z powrotem w formie.
— Jasne, ale Mac Arthur nie musiał o tym wiedzieć. Halsey go pewnie zbąjerował, że mu daje
doświadczonego w walkach w dżungli, zwycięskiego żołnierza (no, zresztą może nie?), który tylko trochę
odpocznie, i Mac Arthur będzie miał wojsko pierwszej klasy...
Tymczasem do brzegów dobijało coraz więcej barek, na plaży przybywało coraz więcej wojska, coraz
więcej roześmianych obdartusów obładowanych bronią i rynsztunkiem odpływało ku widniejącym na
widnokręgu statkom.
*
W połowie grudnia wyspę opuściły ostatnie bataliony piątego i siódmego pułku piechoty morskiej. Stan
amerykańskich sił inwazyjnych przekroczył 40 tysięcy świeżego, wypoczętego, znakomicie
wyekwipowanego i uzbrojonego żołnierza, tworzącego nowo sformowany XIV korpus. Rozbudowane
lotnisko Hendersona gościło, oprócz myśliwców i lekkich bombowców, również eskadrę latających fortec.
Druga połowa grudnia upłynęła względnie spokojnie — jeśli nie liczyć krwawych, lecz o lokalnym
charakterze amerykańskich działań zaczepnych. Miały one na celu opanowanie dogodnych pozycji
wyjściowych do generalnej ofensywy, a zarazem wdrożenie nowo przybyłych batalionów i pułków do walk
w dżungli. O ile drugi cel został osiągnięty, pierwszego osiągnąć się nie udało. Japończycy walczyli z nie
malejącą zaciekłością; a że bili się teraz na pozycjach obronnych, i to nieźle umocnionych, Amerykanom nie
udało się do końca roku rozszerzyć swego panowania na wyspie.
Dopiero 14 stycznia 1943 roku.generał Patch zdecydował się na rozpoczęcie ofensywy. Ostrze jej
wymierzył na zachód, poza ujście rzeki Matanikau, wzdłuż wybrzeża. Japońskie pozycje, pomiędzy
przylądkiem Point Cruz a nadmorską wioską Kokumbona, składały się z gęstej sieci bunkrów ziemnych.
Każdy bunkier umocniony wkopanymi w ziemię belkami, zakamuflowany trawą i liśćmi, krył po dwa
karabiny maszynowe i paru strzelców. Pozycje, rozbudowane bardzo głęboko, były trudne do okrążenia, a
każdy bunkier stanowił samodzielny punkt oporu.
Pół godziny trwał huraganowy ogień ciężkiej artylerii amerykańskiej, która wystrzeliła w kilometrowy
odcinek frontu — silnie umocnione wzgórze, zwane przez Amerykanów Galloping Horse (Galopujący Koń)
— sześć tysięcy pocisków.
O szóstej dwadzieścia działa ucichły, do akcji przystąpiły lekkie bombowce. Po nich — bombowce
nurkujące. Na rozdarte pociskami i bombami wzgórze uderzyły dwa bataliony 27 pułku piechoty... i oba
zaległy w ogniu japońskiej broni maszynowej.
Następnego dnia Amerykanie kontynuowali natarcie — z podobnym skutkiem.
Właściwie — z gorszym niż poprzedniego dnia. Mianowicie zawiodło zaopatrzenie i 3 batalion nacierał
pozbawiony wody, co w warunkach walki w tropikach można zakwalifikować jako działanie niemal
samobójcze. Gdy żołnierze zaczęli słabnąć, a paru z nich straciło przytomność, dowódca batalionu,
podpułkownik George Bush, dał rozkaz odwrotu. Japońska zapora ognia moździerzowego zdziesiątkowała
cofający się oddział.
Kolejnego dnia 2 batalion tego samego pułku, ściągnięty z odwodu, uderzył w to samo miejsce, i
również bez powodzenia. Dopiero następnego dnia pięcioosobowemu patrolowi szturmowemu,
dowodzonemu przez operacyjnego oficera batalionu, kapitana Charlesa Davisa, udało się podkraść
niepostrzeżenie pod japońskie gniazdo broni maszynowej, ryglującej ogniem dojście do zbocza
Galopującego Konia. Patrol, na oczach całego batalionu, zniszczył granatami gniazdo oporu. Batalion
uderzył raz jeszcze i opanował wzgórze.
KOMPROMITUJĄCE ZWYCIĘSTWO
14 stycznia na przylądku Esperance wylądowała grupa Japończyków, dowodzona przez podpułkownika
Kumao Imoto. Każdy z żołnierzy obciążony był pięćdziesięciokilogramowym plecakiem, zawierającym
suszoną rybę, ciasto, papierosy i wódkę dla obrońców Guadalcanal. Najważniejsze jednak było to, co niósł
Imoto: rozkaz ewakuacji wyspy.
Decyzja japońskiego naczelnego dowództwa o opuszczeniu wyspy została akceptowana przez cesarza
już 31 grudnia. Jednakże dowództwo ociągało się z przekazaniem odpowiednich rozkazów generałowi
Hyakutake; przygotowując się do przewidzianej najwyższym rozkazem operacji ewakuowania wyspy, nie
zawiadamiało o nim jej obrońców.
Zadanie to przypadło podpułkownikowi Imoto w dwa tygodnie później. Przez 18 godzin szedł ze swym
oddziałem przez teren niedawnych walk, usiany zwłokami żołnierzy, którzy tworzyli ongiś doborowe
oddziały siódmej armii, nim doszedł do kwatery generała Hyakutake u ujścia rzeki Bonegi.
Wszedł do namiotu pułkownika Haruo Konuma, szefa sztabu siódmej armii. Pułkownik leżał na
bambusowej macie. Nie wstając, powitał gościa, odebrał rozkaz, przeczytał raz i drugi, podniósł zmęczone
oczy na przybyłego i powiedział:
— Nie sądzę, by oddziały, które walczą teraz na wyspie, były zdolne do ewakuacji. By, jeśli mam
mówić prawdę, były zdolne do przeprowadzenia jakiejkolwiek operacji. Widzę natomiast inne jedyne
możliwe wyjście: ogólnego natarcia na wroga wszystkich naszych sił. Oczywiście bez szans powodzenia, ale
w każdym razie kończące kampanię na wyspie. Śmiem twierdzić, w sposób bardziej honorowy niż
ewakuacja oraz na miarę naszych sił, pułkowniku, które, jak pan zapewne sam zauważył, są takie właśnie,
jakie są
— Nie jestem upoważniony do zmiany rozkazu w żadnej formie — stwierdził krótko Imoto, myśląc
jednocześnie, że jego rozmówca ma rację i że wypad z okopów, okrzyk „banzai!” i wbicie pierwszemu
napotkanemu niebieskookiemu bagnetu w brzuch to wszystko, do czego jeszcze żołnierze, których widział,
są zdolni. — Rozkaz brzmi: ewakuować wyspę.
— No cóż, będę pana musiał zaprowadzić do generała — westchnął Konuma i podniósł się ciężko z
ziemi. — Chodźmy — rzucił przez ramię, zapinając obciążony pistoletem pas.
Generał Hyakutake siedział ze skrzyżowanymi nogami w maleńkiej ziemiance, wykopanej między
korzeniami potężnego drzewa.
Odebrał rozkaz, plan ewakuacji, list adresowany osobiście do niego od generała Imamury, po czym z
zamkniętymi oczyma i kamienną twarzą wysłuchał ustnej relacji podpułkownika Imoto. Po jej skończeniu
nie otworzył oczu i nie odzywał się ani słowem. Imoto stał przed nim, patrzył na wychudłą, pobrużdżoną
twarz o rzadkim zaroście i, wydało mu się przez chwilę, że generał śpi i że nie słyszał nic. Wiedział jednak,
że generał Hyakutake słyszał każde słowo i że rozważa sytuację. Zrozumiałe, sprawa nie była prosta,
wymagała głębokiego zastanowienia.
Generał wreszcie otworzył oczy i powiedział:
— Rzecz jest bardzo poważna. Chcę ją spokojnie przemyśleć. Zostawcie mnie samego, dopóki was nie
wezwę.
Imoto znalazł się powtórnie w generalskiej ziemiance dopiero w południe. Hyakutake zakomunikował
mu krótko, że rozkaz wykona i niezwłocznie przystąpi do przygotowań. W chwilę później przekazał rozkaz
oficerom sztabu. Przyjęli go milczącym, lecz wymownym protestem. Potem padły propozycje, jakie
przedtem wysuwał pułkownik Konuma: ostatniego, samobójczego ataku.
Generał nie wyraził na to zgody i rozpoczął omawianie szczegółów planu ewakuacji, która nadal miała
pozostać tajemnicą dla wszystkich, nawet oficerów, z wyjątkiem kilkunastu wtajemniczonych.
Tak rozpoczął się ostatni akt wielkiego spektaklu pod nazwą „Guadalcanal”. Akt, który pieczętował
klęskę Japończyków na wyspie, a który był zarazem ich znakomitym triumfem. Akt, który kończył
zwycięską amerykańską operację „Wieża Strażnicza”, i który stał się jednocześnie wielką kompromitacją
zwycięzców...
„JAPANI, HA-HA!”
Operację przeprowadzono po mistrzowsku. Jej właściwego sensu większość żołnierzy japońskich nie
odgadła niemal do końca.
15 stycznia z Rabaul przybył na Guadalcanal świeży batalion piechoty, skierowany natychmiast na front
„dla zluzowania znużonych oddziałów, które wycofają się teraz na nowe obronne pozycje” — jak mówiono
w wojsku. W rzeczywistości był to batalion osłony, zaś żołnierze ściąganych kolejno z pozycji
zdziesiątkowanych oddziałów (pewni, że świeżo przybyłe wojsko ma zluzować właśnie ich batalion)
maszerowali bynajmniej nie po to, by zajmować nowe pozycje, o czym jednak dowiadywali się dopiero
wstępując na trapy okrętów ewakuacyjnych. Niszczyciele wyładowywały prowiant, który gromadzono w
Kokumbona, Tassafaronga, Kamimbo i innych nadbrzeżnych miejscowościach; nikt nie domyślał się, że nie
są to zapasy dla walczącej armii, lecz dla armii ewakuowanej.
30 stycznia z portu Truk wyszła w morze — i skierowała się w kierunku Guadalcanal silna japońska
grupa bojowa w składzie dwóch lotniskowców, dwóch pancerników i dwunastu niszczycieli. Jednocześnie
angielscy „coast watschers” donosili o gromadzeniu wielkiego zgrupowania okrętów i statków w Rabaul.
Zwiad lotniczy potwierdził te informacje. Była to w rzeczywistości flota mająca ewakuować wyspę, czymże
jednak flota taka mogła się różnić od niosącej obrońcom wyspy posiłki?
Toteż Amerykanie byli głęboko przekonani, iż Japończycy szykują kolejne, potężne uderzenia morskie,
połączone z wysadzeniem na Guadalcanal przynajmniej pełnej dywizji.
1 lutego generał Patch wysadził silny desant w Verahue, nadbrzeżnej miejscowości odległej o mniej
więcej 70 km na zachód od własnych pozycji, z zadaniem uderzenia na nieprzyjaciela wzdłuż wybrzeża z
drugiej strony, od zachodu, podczas gdy amerykańskie siły główne atakowały go dotychczas od strony
wschodniej. Japońska formacja bombowców w desperackim ataku zbombardowała odpływające po
wyładowaniu desantu jednostki i na oczach jego uczestników zatopiła niszczyciel „De Haven”. I to również
utwierdziło dowództwo amerykańskie w przekonaniu, iż Japończycy koncentrują siły powietrzne i są w
przededniu ofensywy.
Generał Patch postąpił wobec tego dokładnie tak, jak sobie tego życzył Hyakutake: ściągnął część sił z
pozycji bojowych na tyły, do ochrony lotniska, które musiało być głównym celem spodziewanego
japońskiego uderzenia, i w związku z tym zwolnił tempo natarcia, zarówno ze wschodu, jak zachodu. Nacisk
zwierających się wokół głównych sił generała Hyakutake kleszczy zelżał. Ułatwiło to Japończykom
odrywanie się od nieprzyjaciela i pospieszne marsze z obydwu odcinków nadmorskiego frontu, wschodniego
i zachodniego, do punktu środkowego, którym był przylądek Esperance — miejsce załadunku. Stąd „Tokio
Express” odbywał swe ostatnie nocne rajdy, tym razem płynąc ku wyspie pustymi, a wracając z niej —
pełnymi wojska niszczycielami.
Już miesiąc wcześniej, 1 stycznia o pół do dwunastej, od brzegów przylądka Esperance odbiły pierwsze
barki, uwożac na dwudziestu dwu niszczycielach dwa tysiące trzystu żołnierzy — smutną pozostałość po
ośmiotysięcznej dywizji generała Sano. Czwartego stycznia w nocy jej śladami podążyły resztki dywizji
Sendai generała Saruyamy. Znaczną część żołnierzy marynarze musieli wciągać na pokład. Trudno
zrozumieć, jakim cudem ludzie ci potrafili przebyć forsownym marszem kilkanaście kilometrów. Tej samej
nocy opuścił wyspę generał Hyakutake na niszczycielu „Hamakaze”. W ciągu trzech nocy ewakuowano
dwanaście tysięcy wojska! Tymczasem straż tylna sił japońskich walczyła zażarcie, acz krótko, na kolejnych
liniach oporu, odskakując codziennie na nowe pozycje. W głębi lądu broniło się pewien czas zacięcie
wzgórze Austen, zamienione przez Japończyków w naszpikowaną ziemnymi bunkrami twierdzę. Bronił jej
pułkownik Oka, dowodząc resztkami 124 i 228 pułku piechoty oraz 10 pułku artylerii górskiej. Otoczeni
Japończycy bronili się rozpaczliwie resztkami amunicji i resztką sił. 13 stycznia niewielki oddziałek, który
przebił się przez pierścień amerykański do „twierdzy Gifu”, jak ją nazywali Japończycy, z amunicją i
żywnością, przyniósł też pułkownikowi Oka rozkaz generała Hyakutake opuszczenia „Gifu” i przedarcia się
na wybrzeże do sił ewakuowanych. Oka zignorował rozkaz, ścieśnił pozycje do niewielkiego, wygiętego w
podkowę pasma wzgórz, bronionego przez 45 bunkrów, i walczył dalej. W trzy dni później Amerykanie po
niszczącym przygotowaniu artyleryjskim uderzyli raz jeszcze, na „Gifu”. Obrońcy zostali wybici do nogi.
7 lutego tylna straż japońska, dowodzona przez pułkownika Matsudę, a raczej 3 tysiące ludzi, które z
niej zostało, weszło na pokłady niszczycieli w zatoce Kamimbo. Rankiem 8 lutego na wyspie nie było już
ani jednego regularnego oddziału korpusu generała Hyakutake...
Główne siły amerykańskie znajdowały się wtedy o dobre 20 kilometrów na zachód i posuwały się
ostrożnie naprzód, czekając cały czas na spodziewaną ofensywę wroga i nie wiedząc, z której strony
uderzenie spadnie...
Admirał Chester Nimitz pisał w parę dni później w raporcie do naczelnego dowództwa:
Niemal do ostatniej chwili wydawało się, że Japończycy podejmują zasadniczą próbę wzmocnienia
wyspy. Jedynie mistrzowsko utrzymana tajemnica ich planu i szybkość jego wykonania pozwoliła im wycofać
pozostałość swych sił z wyspy. Dopiero po ewakuowaniu wszystkich japońskich zorganizowanych oddziałów,
8 lutego, odkryliśmy rzeczywistą przyczynę ich operacji powietrznych i morskich; w przeciwnym razie
bylibyśmy w stanie — rozporządzając znacznymi siłami na Guadalcanal i potężną flotą na Południowym
Pacyfiku — zamienić japoński odwrót w druzgocącą klęskę.
Amerykańscy dowódcy gorzko przeżywali swoje zwycięstwo. Za to prostym żołnierzom nic nie mąciło
radości z zakończenia walk na „diabelskiej wyspie”.
Nie tylko im zresztą. Przez dżunglę, jak wyspa długa i szeroka, szedł melodyjny dźwięk gongów.
Wioski rozbrzmiewały śpiewem. Wyspiarze, którzy walnie przyczynili się do zwycięstwa sił alianckich,
cieszyli się z ucieczki znienawidzonych „Japani”. Wieczorami znad ognisk ulatywała w dżunglę pieśń w
łamanej angielszczyźnie, ułożona specjalnie na tę okazję; każda zwrotka kończyła się refrenem:
Me lough along you,
Japani, ha-ha!
W wolnym przekładzie brzmi to mniej więcej tak: „Moja obśmiewać się z was, Japońce, ha-ha!”
Dodać tu wszakże wypada, że radość z ucieczki Japończyków nie zaćmiła w pamięci mieszkańców
Guadalcanal uprzedniej ucieczki Brytyjczyków z wyspy przed Japończykami. Mit o ich wszechpotędze
został w świadomości wyspiarzy raz na zawsze zniszczony, co — nie od rzeczy będzie o tym wspomnieć —
miało po wojnie przysporzyć administracji brytyjskiej niemało kłopotów.
Zakończenie działań wojennych na wyspie nie oznaczało bynajmniej, iż odpłynął z niej ostatni żołnierz
japoński. Oddziałki ich przemykały jeszcze pewien czas przez gąszcz, ścierając się z Amerykanami. Ostatni
żołnierz japoński wyszedł z dżungli 27 października 1947 roku, czyli cztery i pół roku po zakończeniu walk
na wyspie i dwa lata po zakończeniu wojny. Jego jedynym wyposażeniem była butelka na wodę, saperka i
złamany australijski bagnet...
Dziś, w trzydzieści lat po opisanych tu zdarzeniach, Guadalcanal nie jest już „diabelską wyspą”.
Większość jej mieszkańców zna ów czas ognia, gwałtu i pożogi wyłącznie z opowiadań rodziców. W
oparzeliskach dżungli rdzewieją tylko niewypały, w wioskach widuje się hełmy, służące do czerpania wody, i
samurajskie szable, też używane w prozaicznych celach. Dzieci zaś w większości osad wzywa do szkoły
dźwięk dzwonka, zrobionego z pustej łuski artyleryjskiej...
Nie sposób opisać tu dalszych dziejów wszystkich wzmiankowanych w książce postaci. Losy
niektórych nie są zresztą znane. Poprzestańmy na postaci, która zaczęła tę historię: chorążego Saburo Sakai.
Wyszedł ze szpitala odzyskawszy władzę w członkach; wzrok w prawym oku stracił na zawsze. Mimo
to pozostał pilotem bojowym. Odkomenderowany na wyspę Iwo Jima, zestrzelił dwa amerykańskie
myśliwce. Przed końcem wojny zyskał jeszcze dwa zwycięstwa powietrzne, co doprowadziło jego wynik
ogólny do sześćdziesięciu czterech zestrzeleń. Był też uczestnikiem samobójczej wyprawy bombowej. Z
formacji, złożonej z siedemnastu kamikaze, trzynastu zostało zestrzelonych przez amerykańskie samoloty
myśliwskie, zanim osiągnęły cel, a pozostałe cztery, w tym Saburo Sakai, zmuszone do odwrotu. Po
wylądowaniu w bazie na Iwo Jima wszystkie cztery maszyny zostały zniszczone na lotnisku przez
amerykańskie bombowce.
Saburo Sakai przeniesiony został następnie do Japonii, gdzie latał do końca wojny w dywizjonie
myśliwskim broniącym wysp przed amerykańskimi nalotami.
Jednooki pilot zakończył wojnę jako podporucznik i jedyny pozostały przy życiu as cesarskiego
lotnictwa.